Ostatnia przysługa - Dennis Lehane - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Ostatnia przysługa ebook i audiobook

Dennis Lehane

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Brawurowa powieść autora bestsellerowej Wyspy tajemnic.

sellerowy autor „New York Timesa” powraca z powieścią, która może śmiało konkurować z jego Rzeką tajemnic – oto intrygująca opowieść o zemście, rodzinie, miłości i jątrzącej nienawiści osnuta na tle najbardziej burzliwego epizodu w historii Bostonu.

Mary Pat Fennessy jak zwykle stara się przeżyć kolejny dzień i jakoś wiązać koniec z końcem. Spędziła całe życie w bloku komunalnym w Southie, irlandzkiej enklawie Bostonu, gdzie mieszkańcy są przywiązani do tradycji i dumnie podkreślają swoją odrębność.

Któregoś dnia siedemnastoletnia córka Mary Pat, Jules, nie wraca do domu. Tego samego wieczoru na stacji metra zostaje znalezione ciało czarnoskórego nastolatka, który zginął w tajemniczych okolicznościach. Tych dwóch wydarzeń z pozoru nic nie łączy, ale Mary Pat, zdeterminowana odnaleźć córkę, zagląda nawet tam, gdzie nie powinna, niepokojąc szefa lokalnej mafii i jego ludzi. I odkrywa coraz to nowe wstrząsające, brutalne szczegóły…

Ostatnia przysługa to doskonały thriller oraz realistyczny obraz bezwzględnej przemocy i mrocznego serca amerykańskiego rasizmu. Hipnotyzująca, poruszająca powieść.

Apple TV planuje zrealizować na podstawie Ostatniej przysługi serial, którego showrunnerem będzie sam Lehane.

Ostatnia przysługa skłania do myślenia i burzy spokój ducha, nie sposób oderwać się od lektury. - Stephen King.

Ten thriller z kryzysem rasowym w tle, napędzany przez kobietę z piekła rodem, nikogo nie pozostawi obojętnym. Prowokująca, przyspieszająca tętno historia opowiedziana przez jednego z najlepszych powieściopisarzy. - Gillian Flynn, autorka Zaginionej dziewczyny i Mrocznego zakątka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 10 min

Lektor: Barbara Liberek
Oceny
4,3 (157 ocen)
77
55
20
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joannaoss79

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta! I słucha! Lektorka najlepsza jaką słyszałam !
10
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

„Ostatnią przysługę” Dennisa Lehane'a trudno zakwalifikować do jednego gatunku, z założenia jest kryminalną historią ze społecznym zacięciem. Rzecz dzieje się w dość burzliwym okresie w historii Ameryki, gdzie nastroje społeczne są niczym rozgrzany wulkan, w którym lada moment dojdzie do erupcji. Gdy znika bez śladu siedemnastoletnia córka Mary Pat, ta rozpoczyna jej poszukiwania. Jednocześnie trwa śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci czarnoskórego nastolatka, który zginął pod kołami pociągu. Okazuje się, że obie sytuacje są ze sobą powiązane. Autor niezwykle dojrzale podszedł do tematu dyskryminacji rasowej i uwypuklił wszystkie bolączki panujące latem 1974 roku w Bostonie. Na kanwie narastających napięć na tle rasowym pokazał historię porządnej czarnoskórej rodziny, w której doszło do ogromnej tragedii. Zginął młody dobrze zapowiadający się mężczyzna. Zginął tylko dlatego, że różnił się od swoich oprawców zwiększoną pigmentacją skóry — czy można znaleźć bardziej absurdalny powó...
10
Yedolte2

Dobrze spędzony czas

Brutalna i wciągająca. Pokazuje tak naprawdę 2 podobne historie - o utracie dziecka i o tym jak on było postrzegane i jakie było naprawdę. Bardzo dobra postać głównej bohaterki, która nie miała zbyt wielu zalet, a mimo to dała się polubić
10
ianus

Nie oderwiesz się od lektury

mocna, świetnie napisana historia, ogromne brawa dla czytającej Pani Barbary, która intensywnie wzmacnia fabułę i niezwykle ożywia zwłaszcza główną bohaterkę
10
Marzenna-123

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna
10

Popularność




Dedykacja

Dla Chisy

Drogi Czytelniku,

pod koniec lata 1974 roku, kiedy mia­łem dzie­więć lat, wra­ca­li­śmy przez Połu­dniowy Boston do domu w Dorche­ster, kiedy mój ojciec pomy­lił drogę i zna­leź­li­śmy się na Broad­way, głów­nej ulicy Southie, aku­rat gdy w oko­licy trwał pro­test prze­ciwko prze­wo­że­niu do szkół mło­dzieży róż­nych ras. Był wie­czór, na ulicz­nych latar­niach wisiały pło­nące kukły zna­nych zwo­len­ni­ków znie­sie­nia segre­ga­cji raso­wej – Gar­rity’ego, Ken­nedy’ego i Tay­lora – żółte, nie­bie­skie i czer­wone refleksy spły­wały po przed­niej szy­bie i po bocz­nych oknach che­vro­leta mojego ojca. Tłum wykrzy­ki­wał hasła – nie­które bru­talne, rasi­stow­skie – naszym autem koły­sano i bęb­niono w karo­se­rię, kiedy peł­zli­śmy przez morze roz­wście­czo­nych mani­fe­stan­tów. Zda­wało się, że nikt nas nie zauważa, a jed­nak ni­gdy w życiu nie byłem taki prze­ra­żony.

To powieść o tam­tych cza­sach. I być może o cza­sach, w któ­rych żyjemy obec­nie. Trak­tuje o matce poszu­ku­ją­cej córki w Połu­dnio­wym Bosto­nie w sza­lo­nych ostat­nich dniach lata 1974 roku, kiedy zbli­żał się pierw­szy dzień szkoły nie­po­dobny do żad­nego innego początku roku szkol­nego w histo­rii mia­sta. Był on odbie­rany – zależ­nie od tego, po któ­rej stro­nie kon­fliktu się stało – albo jak znacz­nie spóź­nione speł­nie­nie obiet­nicy, albo jako pointa dow­cipu, który nikogo nie śmie­szy. To opo­wieść, która – mam nadzieję – ubiera wresz­cie w słowa to, co pró­bo­wał zro­zu­mieć prze­ra­żony dzie­wię­cio­la­tek, kiedy jego ojciec wje­chał przez pomyłkę w sam śro­dek spo­łecz­nego wrze­nia.

Dziw­nie to zabrzmi, ale ufam, że będzie się wam podo­bała.

Den­nis Lehane

Los Ange­les,

27 lipca 2022

Nota historyczna

Dwudzie­stego pierw­szego czerwca 1974 roku sędzia sądu okrę­go­wego W. Arthur Gar­rity jr orzekł w spra­wie Mor­gan prze­ciwko Hen­ni­ga­nowi, że kura­to­rium bostoń­skie „sys­te­ma­tycz­nie krzyw­dziło czar­no­skó­rych uczniów” w sys­te­mie szkol­nic­twa publicz­nego. Jedyne reme­dium, stwier­dził sędzia, to wdro­żyć pro­gram prze­wo­że­nia uczniów z głów­nie bia­łych dziel­nic do czar­nych, i na odwrót, w celu dese­gre­ga­cji miej­skich liceów publicz­nych.

Szkołą śred­nią w dziel­nicy o naj­licz­niej­szej popu­la­cji afro­ame­ry­kań­skiej było liceum Roxbury. Sąsied­nią szkołą o naj­więk­szej bia­łej popu­la­cji było liceum South Boston. Posta­no­wiono, że te dwa licea wymie­nią się licz­nymi gru­pami uczniów.

Orze­cze­nie miało wejść w życie z począt­kiem roku szkol­nego, dwu­na­stego wrze­śnia 1974. Od ogło­sze­nia wyroku ucznio­wie i rodzice mieli mniej niż dzie­więć­dzie­siąt dni, żeby się przy­go­to­wać.

Tam­tego roku w Bosto­nie było bar­dzo gorąco i rzadko padał deszcz.

Motto

Nie jest moż­liwe odciąć się cał­ko­wi­cie od wła­snego rodzaju. Aby żyć na pustyni, trzeba być świę­tym.

Joseph Con­rad, W oczach Zachodu

1

Prąd wyłą­cza się jakoś przed świ­tem i wszy­scy w Com­mon­we­alth budzą się zlani potem. W miesz­ka­niu Fen­nes­sych wen­ty­la­tory okienne znie­ru­cho­miały w poło­wie obrotu, a lodówka pokrywa się kro­plami rosy. Mary Pat wsuwa głowę do pokoju Jules i widzi córkę na łóżku, z zamknię­tymi oczami, z na wpół otwar­tymi ustami, oddy­cha­jącą płytko w wil­gotną poduszkę. Mary Pat idzie kory­ta­rzem do kuchni i zapala pierw­szego tego dnia papie­rosa. Wygląda przez okno nad zle­wem i czuje zapach gorąca biją­cego od cegla­nej wnęki.

O tym, że nie może zapa­rzyć kawy, prze­ko­nuje się dopiero wtedy, kiedy się do tego zabiera. Zapa­rzy­łaby ją na kuchence – jest na gaz – ale gazowni znu­dziły się jej wymówki i w zeszłym tygo­dniu firma zawie­siła usługi. Żeby wydo­być rodzinę z zadłu­że­nia, Mary Pat wzięła dwie zmiany w maga­zy­nie obuw­ni­czym, w któ­rym dora­bia, ale na­dal cze­kają ją trzy kolejne szychty i wyprawa do biura obsługi klienta, zanim będzie mogła ponow­nie zago­to­wać wodę czy upiec kur­czaka.

Zanosi do salonu kosz na śmieci i zgar­nia do niego puszki po piwie. Opróż­nia popiel­niczki ze sto­lika kawo­wego i pod­ręcz­nego i jesz­cze jedną, którą zna­la­zła na tele­wi­zo­rze. Zauważa w ekra­nie swoje odbi­cie i widzi stwo­rze­nie nie­da­jące się pogo­dzić z wyobra­że­niem, któ­rego trzyma się kur­czowo w umy­śle, z obra­zem mają­cym nie­wiele wspól­nego ze spo­co­nym koł­tu­nem zma­to­wia­łych wło­sów i obwi­słym pod­bród­kiem, z posta­cią ubraną w koszulkę bez ręka­wów i szorty. Nawet w mdłej sza­ro­ści ekranu widzi na udach nie­bie­skie żyły, co w jakiś spo­sób wydaje się nie­moż­liwe, jesz­cze nie. Jesz­cze nie. Ma dopiero czter­dzie­ści dwa lata, który to wiek kie­dyś, no dobra, kiedy miała dwa­na­ście lat, jawił się jej jak prze­stą­pie­nie jedną nogą progu pocze­kalni Pana Boga, ale teraz, kiedy go osią­gnęła, nie czuje się ina­czej niż zwy­kle. Ma dwa­na­ście lat, dwa­dzie­ścia jeden, trzy­dzie­ści trzy, ma wszyst­kie te lata jed­no­cze­śnie. Ale się nie sta­rzeje. Nie w sercu. Nie w umy­śle.

Patrzy na swoją twarz w tele­wi­zo­rze, odsu­wa­jąc mokre pasma wło­sów z czoła, kiedy odzywa się dzwo­nek u drzwi.

Po sze­regu wła­mań dwa lata temu, latem sie­dem­dzie­sią­tego dru­giego, Wydział ds. Miesz­ka­nio­wych zapła­cił za juda­sze w drzwiach. Mary Pat patrzy teraz przez wizjer na Briana Sheę sto­ją­cego w mię­towo zie­lo­nym kory­ta­rzu z narę­czem kijów. Jak więk­szość ludzi pra­cu­ją­cych dla Marty’ego Butlera, Brian ubiera się schlud­niej od para­fial­nego dia­kona. Żad­nych dłu­gich wło­sów ani ban­dyc­kich wąsów w eki­pie Butlera. Żad­nych boko­bro­dów, spodni dzwo­nów czy butów na kotur­nach. Zde­cy­do­wa­nie żad­nych turec­kich wzo­rów czy ciu­chów zawią­za­nych w węzły pod­czas far­bo­wa­nia. Brian Shea ubiera się jak ktoś żyjący dekadę wcze­śniej – biały T-shirt pod gra­na­tową kurtką Bara­cuta. (Kurtka Bara­cuta – gra­na­towa, beżowa lub nie­kiedy brą­zowa – to pod­stawa u face­tów z załogi Butlera; noszą je nawet w takie dni jak dzi­siej­szy, kiedy o dzie­wią­tej rano słu­pek rtęci docho­dzi do dwu­dzie­stu sied­miu stopni. Zimą zastę­pują je płasz­czami lub skó­rza­nymi tren­czami na gru­bej weł­nia­nej pod­szewce, ale przy­cho­dzi wio­sna i wszy­scy, tego samego dnia, wyj­mują ponow­nie z szaf bara­cuty). Brian ma gładko ogo­lone policzki, ostrzy­żone na jeża blond włosy, nosi dre­li­chowe spodnie w kolo­rze zła­ma­nej bieli oraz zdarte czarne trze­wiki z zam­kami bły­ska­wicz­nymi po bokach. Jego oczy mają barwę win­dexu. Skrzą się i błysz­czą, gdy patrzy na nią w nastroju łagod­nego przy­pusz­cze­nia, że wie o rze­czach, co do któ­rych ona uważa, że trzyma je pod kor­cem. I te rze­czy go bawią.

– Mary Pat – wita ją. – Jak leci?

Mary Pat wyobraża sobie, że wil­gotne włosy przy­wie­rają do jej głowy jak stę­żałe spa­ghetti. Czuje każdą plamę na skó­rze.

– Nie ma prądu, Bria­nie. Jak się masz?

– Marty działa w spra­wie zasi­la­nia – mówi. – Dzwo­nił w kilka miejsc.

Mary Pat patrzy na cien­kie kijki w jego ramio­nach.

– Pomóc ci z nimi?

– Byłoby super. – Obraca je pio­nowo i sta­wia obok drzwi. – Są do trans­pa­ren­tów.

Mary Pat przy­po­mina sobie mgli­ście, iż zeszłego wie­czoru oblała sobie koszulkę piwem, i zasta­na­wia się, czy Brian Shea czuje stę­chłą woń mil­lera high life.

– Jakich trans­pa­ren­tów?

– Na demon­stra­cję. Zaraz zjawi się z nimi Tim G.

Mary Pat wkłada kije do wia­derka na para­sole obok drzwi. Dzielą miej­sce z samotną para­solką o zła­ma­nym prę­cie.

– Marsz się odbę­dzie?

– W pią­tek. Pro­wa­dzimy go wprost na plac Ratu­szowy. Naro­bimy tro­chę hałasu, Mary Pat. Tak, jak obie­ca­li­śmy. Będziemy potrze­bo­wać wszyst­kich z całej dziel­nicy.

– Oczy­wi­ście – mówi. – Będę tam.

Brian Shea wrę­cza jej stos ulo­tek.

– Pro­simy ludzi, żeby roz­nie­śli je dzi­siaj do połu­dnia. Wiesz, zanim zrobi się wariacki upał. – Grzbie­tem dłoni ociera pot spły­wa­jący mu po gład­kim policzku. – Cho­ciaż na to może być już za późno.

Mary Pat bie­rze ulotki. Patrzy na nagłó­wek.

BOSTON OBLĘ­ŻONY!!!!!!!!

DOŁĄCZ DO WSZYST­KICH ZANIE­PO­KO­JO­NYCH I DUM­NYCH CZŁON­KÓW SPO­ŁECZ­NO­ŚCI POŁU­DNIO­WEGO BOSTONU POD­CZAS MAR­SZU W CELU ZAKOŃ­CZE­NIA SĄDO­WEJ DYK­TA­TURY – PIĄ­TEK 30 SIERP­NIA NA PLACU RATU­SZO­WYM.

W SAMO POŁU­DNIE!

ŻAD­NEGO PRZE­WO­ŻE­NIA UCZNIÓW! NI­GDY!

STAW OPÓR!

BOJ­KO­TUJ!

– Pro­simy, żeby każdy wziął na sie­bie kon­kretny kwar­tał. Chcie­li­by­śmy, żebyś obe­szła… – Brian sięga do swo­jej bara­cuty, wyj­muje listę, prze­suwa po niej w dół pal­cem. – Ach tak, żebyś ogar­nęła Mer­cer, mię­dzy uli­cami Ósmą i Dorche­ster. I Tele­graph, do parku. A potem, taa, wszyst­kie domy ota­cza­jące park.

– To mnó­stwo drzwi.

– To dla Sprawy, Mary Pat.

Ile­kroć człon­ko­wie załogi Butlera przy­cho­dzą z wycią­gnię­tymi rękami, tym, co ofe­rują naprawdę, jest ochrona. Ale ni­gdy tak tego nie nazy­wają. Maskują to szla­chet­nymi pobud­kami: IRA, gło­du­jące dzieci nie wia­domo, kurwa, gdzie, rodziny wete­ra­nów. Część tych pie­nię­dzy może nawet tra­fiać tutaj. Ale sprze­ciw wobec prze­wo­że­nia mło­dzieży wygląda cał­kiem uczci­wie. Wydaje się Sprawą. Jeśli już nie z innego powodu, to choćby dla­tego, że nie popro­sili miesz­kań­ców Com­mon­we­alth nawet o centa. Tylko ruty­nowe zaję­cia.

– Z rado­ścią pomogę – mówi Mary Pat Bria­nowi. – Cho­ciaż chęt­nie urwa­ła­bym ci jaja.

Brian prze­wraca oczami ze znu­że­niem.

– Wszy­scy tutaj ury­wają jaja. Kiedy skoń­czę, będę eunu­chem.

Udaje, że uchyla kape­lu­sza, po czym odcho­dzi zie­lo­nym kory­ta­rzem.

– Miło było cię zoba­czyć, Mary Pat. Mam nadzieję, że szybko włą­czą ci prąd.

– Cze­kaj chwilę, Brian! – woła.

Ogląda się w jej stronę.

– Co będzie po pro­te­ście? Co będzie, kiedy, no, nie wiem, nic się nie zmieni?

Brian wyciąga przed sie­bie ręce.

– Prze­ko­namy się.

Dla­czego, kurwa, po pro­stu nie zastrze­li­cie sędziego?, myśli Mary Pat. Jeste­ście cho­lerną ekipą Butlera. Pła­cimy wam za „ochronę”. To chroń­cie nas teraz. Chroń­cie nasze dzieci. Powstrzy­maj­cie to.

Ale zamiast tego mówi:

– Dzięki, Brian. Pozdrów Donnę.

– Jasne. – Znowu uchyla nie­ist­nie­ją­cego kape­lu­sza. – Pozdrów Kenny’ego. – Na moment jego gładka twarz nie­ru­cho­mieje, bo przy­pusz­czal­nie przy­po­mina sobie ostat­nią sąsiedzką plotkę. Spo­gląda na nią sar­nimi oczami. – To zna­czy, to zna­czy…

Ona żegna go zwy­kłym:

– Pozdro­wię.

Brian posyła jej napięty uśmiech i odcho­dzi.

Mary Pat zamyka drzwi i wraca do miesz­ka­nia, gdzie zastaje córkę sie­dzącą przy kuchen­nym stole i palącą jej papie­rosa.

– Nie ma, kurwa, prądu – stwier­dza Jules.

– Albo „dzień dobry” – mówi Mary Pat. – To działa.

– Dzień dobry. – Jules posyła jej uśmiech, który jest jasny jak słońce i zimny jak księ­życ. – Muszę wziąć prysz­nic, mamo.

– No to weź.

– Będzie zimny.

– Na zewnątrz, kurwa, jest pra­wie trzy­dzie­ści stopni. – Mary Pat wyciąga spod łok­cia córki swoją paczkę sli­mów.

Jules prze­wraca oczami, zaciąga się i wypusz­cza pod sufit dym jed­no­staj­nym dłu­gim stru­mie­niem.

– Czego chciał?

– Brian?

– Taa.

– Skąd znasz Briana Sheę? – Mary Pat zapala dru­giego tego dnia papie­rosa.

– Mamo – mówi Jules, wyba­łu­sza­jąc oczy. – Nie znam oso­bi­ście Briana Shei. Znam Briana Sheę, bo każdy w dziel­nicy zna Briana Sheę. Czego chciał?

– Odbę­dzie się marsz – mówi Mary Pat. – Pro­test. W pią­tek.

– Niczego nie zmieni. – Jej córka sili się na luzacko obo­jętny ton, ale Mary Pat widzi strach pły­wa­jący w jej oczach, ciem­nie­jące worki pod nimi. Jules zawsze taka ładna dziew­czyna. Zawsze taka ładna. A teraz wyraź­nie się sta­rzeje. W wieku sie­dem­na­stu lat. Z wielu powo­dów – z powodu dora­sta­nia przy Com­mon­we­alth (to nie cał­kiem tego rodzaju miej­sce, skąd wywo­dzą się kró­lowe pięk­no­ści i modelki, bez względu na to, jakimi pięk­no­ściami są na początku); z powodu utraty brata; z powodu obser­wo­wa­nia, jak jej ojczym opusz­cza dom, kiedy w końcu zaczęła wie­rzyć, że w nim zosta­nie; z powodu bycia zmu­szoną – dekre­tem fede­ral­nym – do pój­ścia w ostat­niej kla­sie do nowej szkoły w obcej dziel­nicy, która nie sły­nie z tego, że białe nasto­latki mogą po niej cho­dzić po zacho­dzie słońca; nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że ma sie­dem­na­ście lat i wdaje się w nie wia­domo co z debil­nymi przy­ja­ciółmi. A dzi­siaj wszę­dzie pełno mary­chy, Mary Pat wie, i kwasu. I oczy­wi­ście alko­holu; w Southie więk­szość dzieci wycho­dzi z macicy, ści­ska­jąc schlitza i paczkę lucky strike’ów. No i jesz­cze ten paskudny brą­zowy pro­szek i igły, które w nie­cały rok zamie­niają zdrowe dzie­ciaki w trupy lub zombi. Jeśli Jules pozosta­nie przy gorzale i faj­kach, wypa­la­jąc od czasu do czasu jointa, to straci jedy­nie urodę. A na osie­dlach socjal­nych wszy­scy tracą wygląd. Niech Bóg broni, żeby prze­szła na herę. Mary Pat umar­łaby po raz kolejny.

Jules, pojęła Mary Pat w ciągu ostat­nich paru lat, ni­gdy nie powinna się tutaj wycho­wy­wać. Mary Pat – rzut oka na jej zdję­cia z nie­mow­lęc­twa i dzie­ciń­stwa, na wszyst­kich ze zmarsz­czoną twa­rzą, sze­ro­kimi bar­kami i krę­pym, sil­nym cia­łem, gotowa do wyścigu na wrot­kach czy innego szajsu – wygląda, jakby zeszła z pasa trans­mi­syj­nego twar­dych irlandz­kich dzi­wek. Więk­szość ludzi pod­ję­łaby walkę raczej z wygłod­nia­łym bez­pań­skim psem o kawał mięsa, niż zadar­łaby z dziew­czyną z Southie, która wycho­wała się na osie­dlu.

Ale to Mary Pat.

Jules jest wysoka i szczu­pła, ma dłu­gie gład­kie włosy w kolo­rze jabłka. Całe jej ciało jest mięk­kie, kobiece i czeka, żeby zła­mano jej serce, tak samo jak gór­nik czeka na pylicę – po pro­stu wia­domo, że tak się sta­nie. Kru­chy jest ten pro­dukt macicy Mary Pat – ma deli­katne oczy, deli­katne ciało, deli­katną duszę. Cała ta twarda gadka, papie­rosy, umie­jęt­ność prze­kli­na­nia jak mary­narz i plu­cia jak tra­garz por­towy nie potra­fią w pełni jej zama­sko­wać. Matka Mary Pat, Louise „Weezie” Fla­na­gan z Alei Sław­nych Irlandz­kich Twar­dych Bab, która miała metr pięć­dzie­siąt wzro­stu i ważyła czter­dzie­ści trzy kilo, nawa­lona po kola­cji w Święto Dzięk­czy­nie­nia powie­działa parę razy Mary Pat: „Albo jesteś wojow­niczką, albo ucie­ki­nierką. A ucie­ki­nie­rom zawsze koń­czy się moż­li­wość ruchu”.

Mary Pat żałuje cza­sem, że nie wynio­sła się córką z Com­mon­we­alth, zanim Jules się zorien­tuje, którą z nich jest.

– No to gdzie odbę­dzie się ten marsz? – pyta Jules.

– Idziemy do cen­trum.

To wywo­łuje drwiący uśmiech jej córki, kiedy gasi ona papie­rosa.

– Taa? Przej­ście przez most i cały ten szajs. – Unosi brwi. – No pro­szę.

Mary Pat sięga nad sto­łem i kle­pie dłoń Jules, żeby córka spoj­rzała na nią.

– Idziemy do Ratu­sza. Nie mogą nas igno­ro­wać, Jules. Zoba­czą nas, usły­szą, kurwa. Wy, dzie­ciaki, nie jeste­ście same.

Jules obda­rza ją uśmie­chem, który jest jed­no­cze­śnie opty­mi­styczny i zre­zy­gno­wany.

– Taa? – Spusz­cza głowę. Jej głos jest płacz­li­wym szep­tem, kiedy mówi: – Dzięki, mamo.

– Jasne, skar­bie. – Mary Pat czuje, że coś ści­ska ją za gar­dło. – Masz to jak w banku.

Od całych mie­sięcy to było może naj­dłu­żej, kiedy tak sie­działa i roz­ma­wiała z córką. Zapo­mniała, jak to lubi.

Stłu­miony trzask gromu wstrząsa pod­łogą pod ich sto­pami, grze­cho­cze w ścia­nach, i nad kuchenką zapa­lają się świa­tła. W oknach ruszają wen­ty­la­tory. Odbior­niki radiowe i tele­wi­zyjne w innych miesz­ka­niach podej­mują rywa­li­za­cję. Ktoś wiwa­tuje.

Jules pisz­czy:

– Pierw­sza pod prysz­nic!

I zrywa się z krze­sła, jakby była mu winna forsę.

Mary Pat parzy kawę. Zanosi ją do salonu wraz z jedną ze świeżo opróż­nio­nych popiel­ni­czek i włą­cza tele­wi­zor. Są wszę­dzie w wia­do­mo­ściach – Połu­dniowy Boston i nad­cho­dzący rok szkolny. Czarna mło­dzież będzie wożona do Southie. Biała do Roxbury. Ta per­spek­tywa nie cie­szy żad­nej ze stron.

Z wyjąt­kiem agi­ta­to­rów, czar­nych, któ­rzy pozwali kura­to­rium – pozy­wali przez dzie­więć lat, bo nic ni­gdy nie było wystar­cza­jąco dobre.

Mary Pat pra­co­wała ze zbyt wie­loma czar­nymi w Meadow Lane Manor i w maga­zy­nie butów, żeby wie­rzyć, że są źli albo leniwi z natury. Mnó­stwo dobrych, ciężko pra­cu­ją­cych, porząd­nych czar­nu­chów chce tego samego co ona – regu­lar­nych wypłat, jedze­nia na stole, bez­pie­czeń­stwa dzieci w ich łóż­kach. Powie­działa obojgu swoim dzie­ciom, że jeśli zamie­rzają powie­dzieć w jej obec­no­ści „asfalt”, to lepiej, żeby się upew­niły, że wyra­żają się tak o tych czar­nych, któ­rzy nie są prawi, nie pra­cują ciężko, nie trwają w mał­żeń­stwie i mają dzieci tylko po to, żeby dosta­wać czeki z pomocy spo­łecz­nej.

Noel, tuż przed wyjaz­dem do Wiet­namu, powie­dział:

– To opi­suje więk­szość tych, któ­rych kie­dy­kol­wiek pozna­łem, mamo.

– A ilu pozna­łeś? – zacie­ka­wiła się Mary Pat. – Dużo widu­jesz kolo­ro­wych wędru­ją­cych w górę West Broad­way, co?

– Nie – odparł – ale widzę ich w cen­trum. I w metrze. – Tu jedną ręką chwy­cił wyima­gi­no­wany uchwyt, a drugą podra­pał się pod pachą jak małpa. – Zawsze jadą do Fo’-rest Hills. – Wydał odgłos jak szym­pans, a ona go pac­nęła.

– Nie bądź igno­ran­tem – powie­działa. – Nie wycho­wa­łam cię na igno­ranta.

Uśmiech­nął się do niej.

Boże, ależ bra­kuje jej uśmie­chu syna; kiedy ujrzała go pierw­szy raz, krzywy i sze­roki, gdy był przy jej piersi, pijany mle­kiem matki, otwo­rzył sze­roko w sercu Mary Pat kom­natę, któ­rej nie dało się zamknąć bez względu na to, jak mocno napie­rała.

Poca­ło­wał ją w czu­bek głowy.

– Jesteś zbyt miła na te osie­dla, mamo. Mówił ci to ktoś?

A potem wyszedł. Z powro­tem na ulice. Wszyst­kie dzie­ciaki z Southie uwiel­biały ulice, ale żadne bar­dziej od tych z blo­ków. Dzie­ciaki z osie­dla nie­na­wi­dziły sie­dzieć w domu tak samo, jak bogaci nie­na­wi­dzą pracy. Sie­dze­nie w domu ozna­czało wącha­nie kuchen­nych zapa­chów sąsia­dów zza ściany, słu­cha­nie ich kłótni, pie­prze­nia się, spłu­ki­wa­nia toa­let, tego, co leciało u nich w radiu i z gra­mo­fo­nów, co oglą­dali w tele­wi­zji. Cza­sami można było przy­siąc, że czuje się ich zapach, woń ciał, papie­ro­sowe odde­chy i smród spuch­nię­tych stóp.

Jules, susząc włosy, wró­ciła do salonu w sta­rym szla­froku w szkocką kratę, obec­nie za małym na nią co naj­mniej o dwa roz­miary.

– Idziemy?

– Idziemy?

– Taa.

– Dokąd?

– Powie­dzia­łaś, że zabie­rzesz mnie na zakupy przed roz­po­czę­ciem szkoły.

– Kiedy?

– Kurwa, dzi­siaj, mamo.

– Ty pła­cisz?

– Mamo, kurwa, nie pogry­waj sobie ze mną.

– Nie pogry­wam. Zauwa­ży­łaś, że nie działa kuchenka?

– Kogo to, kurwa, obcho­dzi? Ni­gdy nie gotu­jesz.

To spra­wia, że Mary Pat, z prze­krwio­nymi oczami, pod­rywa się z kanapy.

– Ni­gdy, kurwa, nie gotuję?

– Nie ostat­nio.

– Bo gaz jest odłą­czony.

– A czyja to wina?

– Znajdź sobie, kurwa, robotę, zanim roz­walę ci łeb za takie pysko­wa­nie – mówi Mary Pat.

– Mam robotę.

– Doryw­cza praca się nie liczy, kocha­nie. Pół etatu nie pokrywa czyn­szu.

– Ani naj­wy­raź­niej nie zapew­nia dzia­ła­nia kuchenki gazo­wej.

– Rąbnę cię tak, że wylą­du­jesz w przy­szłym tygo­dniu, klnę się na Jezusa.

Jules unosi pię­ści i tań­czy w swoim śmiesz­nym szla­froku jak bok­ser w ringu. Uśmie­cha się sze­roko.

Na prze­kór sobie Mary Pat wybu­cha śmie­chem.

– Opuść ręce, zanim sama wal­niesz się w głowę i przez resztę życia będziesz beł­ko­tała.

Jules, śmie­jąc się przez zęby, kon­ty­nu­uje swój śmieszny taniec w śmiesz­nym szla­froku.

– No to do Robell’s.

– Nie mam forsy.

Jules prze­staje pod­ska­ki­wać. Ponow­nie owija głowę ręcz­ni­kiem.

– Masz tro­chę. Może nie masz forsy na rachu­nek z Boston Gas, ale masz na Robell’s.

– Nie – zaprze­cza Mary Pat. – Nie mam.

– Mam iść do szkoły asfal­tów, wyglą­da­jąc bied­niej niż oni? – W oczach wzbie­rają jej łzy i gwał­tow­nie wyciera ręcz­ni­kiem głowę, żeby je powstrzy­mać. – Pro­szę, mamo?

Mary Pat wyobraża ją sobie tam pierw­szego dnia, tę drżącą białą dziew­czynę o wiel­kich brą­zo­wych oczach.

– Mam kilka dolców – wydu­sza z sie­bie.

Jules dyga z wdzięcz­no­ścią.

– Dzię­kuję.

– Ale naj­pierw pomo­żesz mi pukać do róż­nych drzwi.

– Teraz, kurwa? – pyta Jules.

Zaczy­nają w Heights. Dobi­jają się do wszyst­kich domów, które oka­lają park i pomnik. Mnó­stwa ludzi nie ma (albo udają, że ich nie ma, zakła­da­jąc, że ona i Jules są przed­sta­wi­ciel­kami Chrze­ści­jań­skiej Nauki gło­szą­cymi „ewan­ge­lię”), ale sporo miesz­kań­ców zastają. I nie­wielu trzeba nawra­cać. Oka­zują wście­kłość, pra­wo­myśl­ność, zgor­sze­nie. Będą w pią­tek.

– Może­cie się zało­żyć, że będziemy – mówi sta­ruszka z bal­ko­ni­kiem, o odde­chu palaczki. – Postaw­cie na to swoje słod­kie tyłeczki.

Kiedy koń­czą, słońce opada. Nie tyle zacho­dzi, ile zanu­rza się w brą­zo­wych wstę­gach dymu pły­ną­cego nie­ustan­nie z elek­trowni na końcu West Broad­way. Mary Pat zabiera Jules do Robell’s, gdzie kupują notat­nik, czte­ro­pak dłu­go­pi­sów, nie­bie­ską nylo­nową szkolną torbę, dżinsy dzwony, ale z wyso­kim sta­nem. Potem Jules, w poczu­ciu, że to już wszystko, idzie z matką do Finast, gdzie Mary Pat kupuje sobie gotowca do odgrza­nia. Kiedy pyta, co Jules chce na kola­cję, ta przy­po­mina, że wycho­dzi z Rumem. Posu­wają się w kolejce do kasy z jed­nym goto­wym daniem i egzem­pla­rzem „Natio­nal Enqu­irera”, Mary Pat myśli sobie, że wła­ści­wie mogłaby mieć przy­kle­jony na czole napis Samotna, sta­rze­jąca się i pulchna.

W dro­dze do domu Jules mówi nie­spo­dzie­wa­nie:

– Zasta­na­wiasz się cza­sem, czy ist­nieje jakieś inne miej­sce?

– Co znowu? – pyta Mary Pat.

Jules scho­dzi z kra­węż­nika, żeby omi­nąć mrówki rojące się na czymś, co wygląda na roz­bite jajko. Obraca się wokół mło­dego drzewka, nim wraca na chod­nik.

– No wiesz, masz cza­sami takie wra­że­nie, że sprawy powinny toczyć się w pewien spo­sób, ale tak nie jest? A ty nie wiesz dla­czego, bo ni­gdy nie pozna­łaś, rozu­miesz, niczego poza tym, co widzisz? A tym, co widzisz, wiesz – macha w stronę Old Colony Ave­nue – jest to? – Patrzy na matkę i odchyla się nieco na nie­rów­nym chod­niku, żeby się nie zde­rzyły. – Ale wiesz, prawda?

– Co wiem?

– Wiesz, że nie do tego zosta­łaś stwo­rzona. – Jules kle­pie się mię­dzy pier­siami. – Tutaj.

– No cóż, skar­bie – mówi jej matka, nie mając, kurwa, zie­lo­nego poję­cia, o co cho­dzi córce. – A do czego zosta­łaś prze­zna­czona?

– Nie powie­dzia­łam tego w ten spo­sób.

– W jaki spo­sób?

– W taki, jak ty to mówisz.

– A jak ty to mówisz?

– Usi­łuję po pro­stu powie­dzieć, że nie rozu­miem, dla­czego nie czuję tak samo, jak zdają się czuć inni ludzie.

– Odno­śnie do czego?

– Do wszyst­kiego. Do cze­go­kol­wiek. – Jej córka wznosi ręce. – Kurwa!

– Co? – chce wie­dzieć Mary Pat. – Co?

Jules macha ręką w stronę całego świata.

– Mamo, ja po pro­stu… To jak… Dobra, dobra. – Zatrzy­muje się i opiera stopę na zardze­wia­łej pod­sta­wie poli­cyj­nej budki tele­fo­nicz­nej. Jej głos opada do szeptu. – Nie rozu­miem, dla­czego sprawy mają się tak, jak się mają.

– Cho­dzi ci o szkołę? O prze­wo­że­nie uczniów?

– Co? Nie. To zna­czy tak. Rzecz w tym, że nie rozu­miem, dokąd zmie­rzamy.

Mówi o Noelu?

– Masz na myśli po śmierci?

– Wtedy, taa. Ale wiesz, kiedy… zapo­mi­namy o tym.

– Nie wiem, powiedz mi.

– Nie.

– Pro­szę.

Córka patrzy jej pro­sto w oczy – abso­lutna rzad­kość od czasu jej pierw­szej mie­siączki sześć lat temu – a to spoj­rze­nie jest jed­no­cze­śnie bez­radne i tęskne. Przez chwilę Mary Pat widzi sie­bie w tym spoj­rze­niu… ale którą sie­bie? Którą Mary Pat? Ile czasu minęło, odkąd tęsk­niła? Jak dawno temu miała śmia­łość wie­rzyć w coś tak głu­piego jak to, że ktoś gdzieś zna odpo­wie­dzi na pyta­nia, któ­rych ona nie umie nawet sfor­mu­ło­wać?

Jules odwraca wzrok, zagryza wargę, nawyk sto­so­wany wów­czas, kiedy powstrzy­muje łzy.

– Cho­dzi mi o to, dokąd zmie­rzamy, mamo? W następ­nym tygo­dniu? Mie­siącu? To zna­czy co, kurwa… – jąka się – co do… Dla­czego to robimy?

– Co?

– Łazimy w kółko, robimy zakupy, wsta­jemy, kła­dziemy się spać, znowu wsta­jemy. Co pró­bu­jemy, wiesz, jakby osią­gnąć?

Mary Pat chce dać córce taki zastrzyk, jak dają tygry­som, żeby je uśpić. O co jej, kurwa, cho­dzi?

– Masz napię­cie przed­mie­siącz­kowe? – pyta.

Jules wydaje płacz­liwy chi­chot.

– Nie, mamo. Zde­cy­do­wa­nie nie.

– Więc co? – Ujmuje dłoń córki. – Jules, jestem tutaj. O co cho­dzi? – Masuje jej dło­nie kciu­kami, jak robiła zawsze, kiedy Jules gorącz­ko­wała w dzie­ciń­stwie.

Córka posyła jej smutny, zna­czący uśmiech. Ale co zna­czący? Mówi:

– Mamo.

– Tak?

– Nic mi nie jest.

– Nie wygląda na to.

– Nie, jest w porządku.

– Nie, nie jest.

– Jestem tylko…

– Co?

– Zmę­czona – odpo­wiada jej córka.

– Czym?

Jules przy­gryza poli­czek od wewnątrz, stary nawyk, i patrzy w głąb alei.

Mary Pat na­dal głasz­cze dło­nie córki.

– Czym zmę­czona?

Jules patrzy jej w oczy.

– Kłam­stwami.

– Czy Rum cię krzyw­dzi? Okła­muje cię, kurwa?

– Nie, mamo. Nie.

– To kto?

– Nikt.

– Dopiero co tak powie­dzia­łaś.

– Powie­dzia­łam, że jestem zmę­czona.

– Kłam­stwami.

– Nie, po pro­stu powie­dzia­łam tak, żebyś się zamknęła.

– Dla­czego?

– Bo jestem zmę­czona tobą.

No, miła strzała w serce. Mary Pat pusz­cza dło­nie córki.

– Następ­nym razem, kurwa, sama kup sobie rze­czy do szkoły. Wisisz mi dwa­na­ście sześć­dzie­siąt dwa.

Rusza przed sie­bie chod­ni­kiem.

– Mamo.

– Pier­dol się.

– Mamo, posłu­chaj. Nie cho­dziło mi o to, że jestem zmę­czona tobą. Mam dość tego, że robisz mi, kurwa, prze­słu­cha­nie trze­ciego stop­nia.

Mary Pat zawraca i idzie w stronę córki tak szybko, że Jules robi krok wstecz. (Ni­gdy się nie cofaj, chce krzyk­nąć Mary Pat. Nie tutaj. Ni­gdy). Mie­rzy pal­cem w jej twarz.

– Magluję cię, kurwa, bo się o cie­bie mar­twię. Wyga­du­jesz wszyst­kie te rze­czy bez sensu, oczy masz zamglone, wyglą­dasz na zagu­bioną. Jesteś wszyst­kim, co teraz mam. Nie dotarło to do cie­bie? A ja jestem wszyst­kim, co ty teraz masz.

– Cóż, taa – mówi Jules – ale jestem młoda.

Gdyby zaraz się nie uśmiech­nęła, Mary Pat mogłaby ją roz­ło­żyć. Na miej­scu, na Old Colony.

– Dobrze się czu­jesz? – pyta córkę.

– Wiesz, nie. – Jules się śmieje. – Ale tak. Czy to ma sens?

Matka czeka, nie odrywa wzroku od oczu córki.

– To moja ostat­nia klasa – dodaje Jules.

– Wiem, kocha­nie.

– I nic nie ma sensu.

Sto­jąc na chod­niku, Mary Pat obej­muje córkę i pozwala jej wypła­ki­wać się na swoim ramie­niu. Igno­ruje spoj­rze­nia prze­chod­niów. Im bar­dziej się gapią, tym więk­szą dumę czuje z powodu tego sła­bego dziecka, które uro­dziła. Przy­naj­mniej Com­mon­we­alth nie pozba­wił jej serca, chce powie­dzieć. Przy­naj­mniej tego się trzyma, wy obo­jętne, tępe irlandz­kie dupki.

Mogę być jedną z was. Ale ona nie jest.

Kiedy wypusz­czają się z objęć, Mary Pat ociera kciu­kami łzy spod oczu córki. Mówi jej, że jest w porządku. Mówi jej, że pew­nego dnia to będzie miało sens.

Mimo że sama na­dal czeka na ten dzień. Mimo że podej­rzewa, iż cze­kają na to wszy­scy na świe­cie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Small Mer­cies

Copy­ri­ght © 2023 by Den­nis Lehane

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Foto­gra­fia na okładce

© Paul Pop­per/Pop­perfoto/Getty Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ostat­nia przy­sługa, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-873-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer