Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Brawurowa powieść autora bestsellerowej Wyspy tajemnic.
sellerowy autor „New York Timesa” powraca z powieścią, która może śmiało konkurować z jego Rzeką tajemnic – oto intrygująca opowieść o zemście, rodzinie, miłości i jątrzącej nienawiści osnuta na tle najbardziej burzliwego epizodu w historii Bostonu.
Mary Pat Fennessy jak zwykle stara się przeżyć kolejny dzień i jakoś wiązać koniec z końcem. Spędziła całe życie w bloku komunalnym w Southie, irlandzkiej enklawie Bostonu, gdzie mieszkańcy są przywiązani do tradycji i dumnie podkreślają swoją odrębność.
Któregoś dnia siedemnastoletnia córka Mary Pat, Jules, nie wraca do domu. Tego samego wieczoru na stacji metra zostaje znalezione ciało czarnoskórego nastolatka, który zginął w tajemniczych okolicznościach. Tych dwóch wydarzeń z pozoru nic nie łączy, ale Mary Pat, zdeterminowana odnaleźć córkę, zagląda nawet tam, gdzie nie powinna, niepokojąc szefa lokalnej mafii i jego ludzi. I odkrywa coraz to nowe wstrząsające, brutalne szczegóły…
Ostatnia przysługa to doskonały thriller oraz realistyczny obraz bezwzględnej przemocy i mrocznego serca amerykańskiego rasizmu. Hipnotyzująca, poruszająca powieść.
Apple TV planuje zrealizować na podstawie Ostatniej przysługi serial, którego showrunnerem będzie sam Lehane.
Ostatnia przysługa skłania do myślenia i burzy spokój ducha, nie sposób oderwać się od lektury. - Stephen King.
Ten thriller z kryzysem rasowym w tle, napędzany przez kobietę z piekła rodem, nikogo nie pozostawi obojętnym. Prowokująca, przyspieszająca tętno historia opowiedziana przez jednego z najlepszych powieściopisarzy. - Gillian Flynn, autorka Zaginionej dziewczyny i Mrocznego zakątka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Chisy
pod koniec lata 1974 roku, kiedy miałem dziewięć lat, wracaliśmy przez Południowy Boston do domu w Dorchester, kiedy mój ojciec pomylił drogę i znaleźliśmy się na Broadway, głównej ulicy Southie, akurat gdy w okolicy trwał protest przeciwko przewożeniu do szkół młodzieży różnych ras. Był wieczór, na ulicznych latarniach wisiały płonące kukły znanych zwolenników zniesienia segregacji rasowej – Garrity’ego, Kennedy’ego i Taylora – żółte, niebieskie i czerwone refleksy spływały po przedniej szybie i po bocznych oknach chevroleta mojego ojca. Tłum wykrzykiwał hasła – niektóre brutalne, rasistowskie – naszym autem kołysano i bębniono w karoserię, kiedy pełzliśmy przez morze rozwścieczonych manifestantów. Zdawało się, że nikt nas nie zauważa, a jednak nigdy w życiu nie byłem taki przerażony.
To powieść o tamtych czasach. I być może o czasach, w których żyjemy obecnie. Traktuje o matce poszukującej córki w Południowym Bostonie w szalonych ostatnich dniach lata 1974 roku, kiedy zbliżał się pierwszy dzień szkoły niepodobny do żadnego innego początku roku szkolnego w historii miasta. Był on odbierany – zależnie od tego, po której stronie konfliktu się stało – albo jak znacznie spóźnione spełnienie obietnicy, albo jako pointa dowcipu, który nikogo nie śmieszy. To opowieść, która – mam nadzieję – ubiera wreszcie w słowa to, co próbował zrozumieć przerażony dziewięciolatek, kiedy jego ojciec wjechał przez pomyłkę w sam środek społecznego wrzenia.
Dziwnie to zabrzmi, ale ufam, że będzie się wam podobała.
Dennis Lehane
Los Angeles,
27 lipca 2022
Dwudziestego pierwszego czerwca 1974 roku sędzia sądu okręgowego W. Arthur Garrity jr orzekł w sprawie Morgan przeciwko Henniganowi, że kuratorium bostońskie „systematycznie krzywdziło czarnoskórych uczniów” w systemie szkolnictwa publicznego. Jedyne remedium, stwierdził sędzia, to wdrożyć program przewożenia uczniów z głównie białych dzielnic do czarnych, i na odwrót, w celu desegregacji miejskich liceów publicznych.
Szkołą średnią w dzielnicy o najliczniejszej populacji afroamerykańskiej było liceum Roxbury. Sąsiednią szkołą o największej białej populacji było liceum South Boston. Postanowiono, że te dwa licea wymienią się licznymi grupami uczniów.
Orzeczenie miało wejść w życie z początkiem roku szkolnego, dwunastego września 1974. Od ogłoszenia wyroku uczniowie i rodzice mieli mniej niż dziewięćdziesiąt dni, żeby się przygotować.
Tamtego roku w Bostonie było bardzo gorąco i rzadko padał deszcz.
Nie jest możliwe odciąć się całkowicie od własnego rodzaju. Aby żyć na pustyni, trzeba być świętym.
Joseph Conrad, W oczach Zachodu
Prąd wyłącza się jakoś przed świtem i wszyscy w Commonwealth budzą się zlani potem. W mieszkaniu Fennessych wentylatory okienne znieruchomiały w połowie obrotu, a lodówka pokrywa się kroplami rosy. Mary Pat wsuwa głowę do pokoju Jules i widzi córkę na łóżku, z zamkniętymi oczami, z na wpół otwartymi ustami, oddychającą płytko w wilgotną poduszkę. Mary Pat idzie korytarzem do kuchni i zapala pierwszego tego dnia papierosa. Wygląda przez okno nad zlewem i czuje zapach gorąca bijącego od ceglanej wnęki.
O tym, że nie może zaparzyć kawy, przekonuje się dopiero wtedy, kiedy się do tego zabiera. Zaparzyłaby ją na kuchence – jest na gaz – ale gazowni znudziły się jej wymówki i w zeszłym tygodniu firma zawiesiła usługi. Żeby wydobyć rodzinę z zadłużenia, Mary Pat wzięła dwie zmiany w magazynie obuwniczym, w którym dorabia, ale nadal czekają ją trzy kolejne szychty i wyprawa do biura obsługi klienta, zanim będzie mogła ponownie zagotować wodę czy upiec kurczaka.
Zanosi do salonu kosz na śmieci i zgarnia do niego puszki po piwie. Opróżnia popielniczki ze stolika kawowego i podręcznego i jeszcze jedną, którą znalazła na telewizorze. Zauważa w ekranie swoje odbicie i widzi stworzenie niedające się pogodzić z wyobrażeniem, którego trzyma się kurczowo w umyśle, z obrazem mającym niewiele wspólnego ze spoconym kołtunem zmatowiałych włosów i obwisłym podbródkiem, z postacią ubraną w koszulkę bez rękawów i szorty. Nawet w mdłej szarości ekranu widzi na udach niebieskie żyły, co w jakiś sposób wydaje się niemożliwe, jeszcze nie. Jeszcze nie. Ma dopiero czterdzieści dwa lata, który to wiek kiedyś, no dobra, kiedy miała dwanaście lat, jawił się jej jak przestąpienie jedną nogą progu poczekalni Pana Boga, ale teraz, kiedy go osiągnęła, nie czuje się inaczej niż zwykle. Ma dwanaście lat, dwadzieścia jeden, trzydzieści trzy, ma wszystkie te lata jednocześnie. Ale się nie starzeje. Nie w sercu. Nie w umyśle.
Patrzy na swoją twarz w telewizorze, odsuwając mokre pasma włosów z czoła, kiedy odzywa się dzwonek u drzwi.
Po szeregu włamań dwa lata temu, latem siedemdziesiątego drugiego, Wydział ds. Mieszkaniowych zapłacił za judasze w drzwiach. Mary Pat patrzy teraz przez wizjer na Briana Sheę stojącego w miętowo zielonym korytarzu z naręczem kijów. Jak większość ludzi pracujących dla Marty’ego Butlera, Brian ubiera się schludniej od parafialnego diakona. Żadnych długich włosów ani bandyckich wąsów w ekipie Butlera. Żadnych bokobrodów, spodni dzwonów czy butów na koturnach. Zdecydowanie żadnych tureckich wzorów czy ciuchów zawiązanych w węzły podczas farbowania. Brian Shea ubiera się jak ktoś żyjący dekadę wcześniej – biały T-shirt pod granatową kurtką Baracuta. (Kurtka Baracuta – granatowa, beżowa lub niekiedy brązowa – to podstawa u facetów z załogi Butlera; noszą je nawet w takie dni jak dzisiejszy, kiedy o dziewiątej rano słupek rtęci dochodzi do dwudziestu siedmiu stopni. Zimą zastępują je płaszczami lub skórzanymi trenczami na grubej wełnianej podszewce, ale przychodzi wiosna i wszyscy, tego samego dnia, wyjmują ponownie z szaf baracuty). Brian ma gładko ogolone policzki, ostrzyżone na jeża blond włosy, nosi drelichowe spodnie w kolorze złamanej bieli oraz zdarte czarne trzewiki z zamkami błyskawicznymi po bokach. Jego oczy mają barwę windexu. Skrzą się i błyszczą, gdy patrzy na nią w nastroju łagodnego przypuszczenia, że wie o rzeczach, co do których ona uważa, że trzyma je pod korcem. I te rzeczy go bawią.
– Mary Pat – wita ją. – Jak leci?
Mary Pat wyobraża sobie, że wilgotne włosy przywierają do jej głowy jak stężałe spaghetti. Czuje każdą plamę na skórze.
– Nie ma prądu, Brianie. Jak się masz?
– Marty działa w sprawie zasilania – mówi. – Dzwonił w kilka miejsc.
Mary Pat patrzy na cienkie kijki w jego ramionach.
– Pomóc ci z nimi?
– Byłoby super. – Obraca je pionowo i stawia obok drzwi. – Są do transparentów.
Mary Pat przypomina sobie mgliście, iż zeszłego wieczoru oblała sobie koszulkę piwem, i zastanawia się, czy Brian Shea czuje stęchłą woń millera high life.
– Jakich transparentów?
– Na demonstrację. Zaraz zjawi się z nimi Tim G.
Mary Pat wkłada kije do wiaderka na parasole obok drzwi. Dzielą miejsce z samotną parasolką o złamanym pręcie.
– Marsz się odbędzie?
– W piątek. Prowadzimy go wprost na plac Ratuszowy. Narobimy trochę hałasu, Mary Pat. Tak, jak obiecaliśmy. Będziemy potrzebować wszystkich z całej dzielnicy.
– Oczywiście – mówi. – Będę tam.
Brian Shea wręcza jej stos ulotek.
– Prosimy ludzi, żeby roznieśli je dzisiaj do południa. Wiesz, zanim zrobi się wariacki upał. – Grzbietem dłoni ociera pot spływający mu po gładkim policzku. – Chociaż na to może być już za późno.
Mary Pat bierze ulotki. Patrzy na nagłówek.
BOSTON OBLĘŻONY!!!!!!!!
DOŁĄCZ DO WSZYSTKICH ZANIEPOKOJONYCH I DUMNYCH CZŁONKÓW SPOŁECZNOŚCI POŁUDNIOWEGO BOSTONU PODCZAS MARSZU W CELU ZAKOŃCZENIA SĄDOWEJ DYKTATURY – PIĄTEK 30 SIERPNIA NA PLACU RATUSZOWYM.
W SAMO POŁUDNIE!
ŻADNEGO PRZEWOŻENIA UCZNIÓW! NIGDY!
STAW OPÓR!
BOJKOTUJ!
– Prosimy, żeby każdy wziął na siebie konkretny kwartał. Chcielibyśmy, żebyś obeszła… – Brian sięga do swojej baracuty, wyjmuje listę, przesuwa po niej w dół palcem. – Ach tak, żebyś ogarnęła Mercer, między ulicami Ósmą i Dorchester. I Telegraph, do parku. A potem, taa, wszystkie domy otaczające park.
– To mnóstwo drzwi.
– To dla Sprawy, Mary Pat.
Ilekroć członkowie załogi Butlera przychodzą z wyciągniętymi rękami, tym, co oferują naprawdę, jest ochrona. Ale nigdy tak tego nie nazywają. Maskują to szlachetnymi pobudkami: IRA, głodujące dzieci nie wiadomo, kurwa, gdzie, rodziny weteranów. Część tych pieniędzy może nawet trafiać tutaj. Ale sprzeciw wobec przewożenia młodzieży wygląda całkiem uczciwie. Wydaje się Sprawą. Jeśli już nie z innego powodu, to choćby dlatego, że nie poprosili mieszkańców Commonwealth nawet o centa. Tylko rutynowe zajęcia.
– Z radością pomogę – mówi Mary Pat Brianowi. – Chociaż chętnie urwałabym ci jaja.
Brian przewraca oczami ze znużeniem.
– Wszyscy tutaj urywają jaja. Kiedy skończę, będę eunuchem.
Udaje, że uchyla kapelusza, po czym odchodzi zielonym korytarzem.
– Miło było cię zobaczyć, Mary Pat. Mam nadzieję, że szybko włączą ci prąd.
– Czekaj chwilę, Brian! – woła.
Ogląda się w jej stronę.
– Co będzie po proteście? Co będzie, kiedy, no, nie wiem, nic się nie zmieni?
Brian wyciąga przed siebie ręce.
– Przekonamy się.
Dlaczego, kurwa, po prostu nie zastrzelicie sędziego?, myśli Mary Pat. Jesteście cholerną ekipą Butlera. Płacimy wam za „ochronę”. To chrońcie nas teraz. Chrońcie nasze dzieci. Powstrzymajcie to.
Ale zamiast tego mówi:
– Dzięki, Brian. Pozdrów Donnę.
– Jasne. – Znowu uchyla nieistniejącego kapelusza. – Pozdrów Kenny’ego. – Na moment jego gładka twarz nieruchomieje, bo przypuszczalnie przypomina sobie ostatnią sąsiedzką plotkę. Spogląda na nią sarnimi oczami. – To znaczy, to znaczy…
Ona żegna go zwykłym:
– Pozdrowię.
Brian posyła jej napięty uśmiech i odchodzi.
Mary Pat zamyka drzwi i wraca do mieszkania, gdzie zastaje córkę siedzącą przy kuchennym stole i palącą jej papierosa.
– Nie ma, kurwa, prądu – stwierdza Jules.
– Albo „dzień dobry” – mówi Mary Pat. – To działa.
– Dzień dobry. – Jules posyła jej uśmiech, który jest jasny jak słońce i zimny jak księżyc. – Muszę wziąć prysznic, mamo.
– No to weź.
– Będzie zimny.
– Na zewnątrz, kurwa, jest prawie trzydzieści stopni. – Mary Pat wyciąga spod łokcia córki swoją paczkę slimów.
Jules przewraca oczami, zaciąga się i wypuszcza pod sufit dym jednostajnym długim strumieniem.
– Czego chciał?
– Brian?
– Taa.
– Skąd znasz Briana Sheę? – Mary Pat zapala drugiego tego dnia papierosa.
– Mamo – mówi Jules, wybałuszając oczy. – Nie znam osobiście Briana Shei. Znam Briana Sheę, bo każdy w dzielnicy zna Briana Sheę. Czego chciał?
– Odbędzie się marsz – mówi Mary Pat. – Protest. W piątek.
– Niczego nie zmieni. – Jej córka sili się na luzacko obojętny ton, ale Mary Pat widzi strach pływający w jej oczach, ciemniejące worki pod nimi. Jules zawsze taka ładna dziewczyna. Zawsze taka ładna. A teraz wyraźnie się starzeje. W wieku siedemnastu lat. Z wielu powodów – z powodu dorastania przy Commonwealth (to nie całkiem tego rodzaju miejsce, skąd wywodzą się królowe piękności i modelki, bez względu na to, jakimi pięknościami są na początku); z powodu utraty brata; z powodu obserwowania, jak jej ojczym opuszcza dom, kiedy w końcu zaczęła wierzyć, że w nim zostanie; z powodu bycia zmuszoną – dekretem federalnym – do pójścia w ostatniej klasie do nowej szkoły w obcej dzielnicy, która nie słynie z tego, że białe nastolatki mogą po niej chodzić po zachodzie słońca; nie wspominając już o tym, że ma siedemnaście lat i wdaje się w nie wiadomo co z debilnymi przyjaciółmi. A dzisiaj wszędzie pełno marychy, Mary Pat wie, i kwasu. I oczywiście alkoholu; w Southie większość dzieci wychodzi z macicy, ściskając schlitza i paczkę lucky strike’ów. No i jeszcze ten paskudny brązowy proszek i igły, które w niecały rok zamieniają zdrowe dzieciaki w trupy lub zombi. Jeśli Jules pozostanie przy gorzale i fajkach, wypalając od czasu do czasu jointa, to straci jedynie urodę. A na osiedlach socjalnych wszyscy tracą wygląd. Niech Bóg broni, żeby przeszła na herę. Mary Pat umarłaby po raz kolejny.
Jules, pojęła Mary Pat w ciągu ostatnich paru lat, nigdy nie powinna się tutaj wychowywać. Mary Pat – rzut oka na jej zdjęcia z niemowlęctwa i dzieciństwa, na wszystkich ze zmarszczoną twarzą, szerokimi barkami i krępym, silnym ciałem, gotowa do wyścigu na wrotkach czy innego szajsu – wygląda, jakby zeszła z pasa transmisyjnego twardych irlandzkich dziwek. Większość ludzi podjęłaby walkę raczej z wygłodniałym bezpańskim psem o kawał mięsa, niż zadarłaby z dziewczyną z Southie, która wychowała się na osiedlu.
Ale to Mary Pat.
Jules jest wysoka i szczupła, ma długie gładkie włosy w kolorze jabłka. Całe jej ciało jest miękkie, kobiece i czeka, żeby złamano jej serce, tak samo jak górnik czeka na pylicę – po prostu wiadomo, że tak się stanie. Kruchy jest ten produkt macicy Mary Pat – ma delikatne oczy, delikatne ciało, delikatną duszę. Cała ta twarda gadka, papierosy, umiejętność przeklinania jak marynarz i plucia jak tragarz portowy nie potrafią w pełni jej zamaskować. Matka Mary Pat, Louise „Weezie” Flanagan z Alei Sławnych Irlandzkich Twardych Bab, która miała metr pięćdziesiąt wzrostu i ważyła czterdzieści trzy kilo, nawalona po kolacji w Święto Dziękczynienia powiedziała parę razy Mary Pat: „Albo jesteś wojowniczką, albo uciekinierką. A uciekinierom zawsze kończy się możliwość ruchu”.
Mary Pat żałuje czasem, że nie wyniosła się córką z Commonwealth, zanim Jules się zorientuje, którą z nich jest.
– No to gdzie odbędzie się ten marsz? – pyta Jules.
– Idziemy do centrum.
To wywołuje drwiący uśmiech jej córki, kiedy gasi ona papierosa.
– Taa? Przejście przez most i cały ten szajs. – Unosi brwi. – No proszę.
Mary Pat sięga nad stołem i klepie dłoń Jules, żeby córka spojrzała na nią.
– Idziemy do Ratusza. Nie mogą nas ignorować, Jules. Zobaczą nas, usłyszą, kurwa. Wy, dzieciaki, nie jesteście same.
Jules obdarza ją uśmiechem, który jest jednocześnie optymistyczny i zrezygnowany.
– Taa? – Spuszcza głowę. Jej głos jest płaczliwym szeptem, kiedy mówi: – Dzięki, mamo.
– Jasne, skarbie. – Mary Pat czuje, że coś ściska ją za gardło. – Masz to jak w banku.
Od całych miesięcy to było może najdłużej, kiedy tak siedziała i rozmawiała z córką. Zapomniała, jak to lubi.
Stłumiony trzask gromu wstrząsa podłogą pod ich stopami, grzechocze w ścianach, i nad kuchenką zapalają się światła. W oknach ruszają wentylatory. Odbiorniki radiowe i telewizyjne w innych mieszkaniach podejmują rywalizację. Ktoś wiwatuje.
Jules piszczy:
– Pierwsza pod prysznic!
I zrywa się z krzesła, jakby była mu winna forsę.
Mary Pat parzy kawę. Zanosi ją do salonu wraz z jedną ze świeżo opróżnionych popielniczek i włącza telewizor. Są wszędzie w wiadomościach – Południowy Boston i nadchodzący rok szkolny. Czarna młodzież będzie wożona do Southie. Biała do Roxbury. Ta perspektywa nie cieszy żadnej ze stron.
Z wyjątkiem agitatorów, czarnych, którzy pozwali kuratorium – pozywali przez dziewięć lat, bo nic nigdy nie było wystarczająco dobre.
Mary Pat pracowała ze zbyt wieloma czarnymi w Meadow Lane Manor i w magazynie butów, żeby wierzyć, że są źli albo leniwi z natury. Mnóstwo dobrych, ciężko pracujących, porządnych czarnuchów chce tego samego co ona – regularnych wypłat, jedzenia na stole, bezpieczeństwa dzieci w ich łóżkach. Powiedziała obojgu swoim dzieciom, że jeśli zamierzają powiedzieć w jej obecności „asfalt”, to lepiej, żeby się upewniły, że wyrażają się tak o tych czarnych, którzy nie są prawi, nie pracują ciężko, nie trwają w małżeństwie i mają dzieci tylko po to, żeby dostawać czeki z pomocy społecznej.
Noel, tuż przed wyjazdem do Wietnamu, powiedział:
– To opisuje większość tych, których kiedykolwiek poznałem, mamo.
– A ilu poznałeś? – zaciekawiła się Mary Pat. – Dużo widujesz kolorowych wędrujących w górę West Broadway, co?
– Nie – odparł – ale widzę ich w centrum. I w metrze. – Tu jedną ręką chwycił wyimaginowany uchwyt, a drugą podrapał się pod pachą jak małpa. – Zawsze jadą do Fo’-rest Hills. – Wydał odgłos jak szympans, a ona go pacnęła.
– Nie bądź ignorantem – powiedziała. – Nie wychowałam cię na ignoranta.
Uśmiechnął się do niej.
Boże, ależ brakuje jej uśmiechu syna; kiedy ujrzała go pierwszy raz, krzywy i szeroki, gdy był przy jej piersi, pijany mlekiem matki, otworzył szeroko w sercu Mary Pat komnatę, której nie dało się zamknąć bez względu na to, jak mocno napierała.
Pocałował ją w czubek głowy.
– Jesteś zbyt miła na te osiedla, mamo. Mówił ci to ktoś?
A potem wyszedł. Z powrotem na ulice. Wszystkie dzieciaki z Southie uwielbiały ulice, ale żadne bardziej od tych z bloków. Dzieciaki z osiedla nienawidziły siedzieć w domu tak samo, jak bogaci nienawidzą pracy. Siedzenie w domu oznaczało wąchanie kuchennych zapachów sąsiadów zza ściany, słuchanie ich kłótni, pieprzenia się, spłukiwania toalet, tego, co leciało u nich w radiu i z gramofonów, co oglądali w telewizji. Czasami można było przysiąc, że czuje się ich zapach, woń ciał, papierosowe oddechy i smród spuchniętych stóp.
Jules, susząc włosy, wróciła do salonu w starym szlafroku w szkocką kratę, obecnie za małym na nią co najmniej o dwa rozmiary.
– Idziemy?
– Idziemy?
– Taa.
– Dokąd?
– Powiedziałaś, że zabierzesz mnie na zakupy przed rozpoczęciem szkoły.
– Kiedy?
– Kurwa, dzisiaj, mamo.
– Ty płacisz?
– Mamo, kurwa, nie pogrywaj sobie ze mną.
– Nie pogrywam. Zauważyłaś, że nie działa kuchenka?
– Kogo to, kurwa, obchodzi? Nigdy nie gotujesz.
To sprawia, że Mary Pat, z przekrwionymi oczami, podrywa się z kanapy.
– Nigdy, kurwa, nie gotuję?
– Nie ostatnio.
– Bo gaz jest odłączony.
– A czyja to wina?
– Znajdź sobie, kurwa, robotę, zanim rozwalę ci łeb za takie pyskowanie – mówi Mary Pat.
– Mam robotę.
– Dorywcza praca się nie liczy, kochanie. Pół etatu nie pokrywa czynszu.
– Ani najwyraźniej nie zapewnia działania kuchenki gazowej.
– Rąbnę cię tak, że wylądujesz w przyszłym tygodniu, klnę się na Jezusa.
Jules unosi pięści i tańczy w swoim śmiesznym szlafroku jak bokser w ringu. Uśmiecha się szeroko.
Na przekór sobie Mary Pat wybucha śmiechem.
– Opuść ręce, zanim sama walniesz się w głowę i przez resztę życia będziesz bełkotała.
Jules, śmiejąc się przez zęby, kontynuuje swój śmieszny taniec w śmiesznym szlafroku.
– No to do Robell’s.
– Nie mam forsy.
Jules przestaje podskakiwać. Ponownie owija głowę ręcznikiem.
– Masz trochę. Może nie masz forsy na rachunek z Boston Gas, ale masz na Robell’s.
– Nie – zaprzecza Mary Pat. – Nie mam.
– Mam iść do szkoły asfaltów, wyglądając biedniej niż oni? – W oczach wzbierają jej łzy i gwałtownie wyciera ręcznikiem głowę, żeby je powstrzymać. – Proszę, mamo?
Mary Pat wyobraża ją sobie tam pierwszego dnia, tę drżącą białą dziewczynę o wielkich brązowych oczach.
– Mam kilka dolców – wydusza z siebie.
Jules dyga z wdzięcznością.
– Dziękuję.
– Ale najpierw pomożesz mi pukać do różnych drzwi.
– Teraz, kurwa? – pyta Jules.
Zaczynają w Heights. Dobijają się do wszystkich domów, które okalają park i pomnik. Mnóstwa ludzi nie ma (albo udają, że ich nie ma, zakładając, że ona i Jules są przedstawicielkami Chrześcijańskiej Nauki głoszącymi „ewangelię”), ale sporo mieszkańców zastają. I niewielu trzeba nawracać. Okazują wściekłość, prawomyślność, zgorszenie. Będą w piątek.
– Możecie się założyć, że będziemy – mówi staruszka z balkonikiem, o oddechu palaczki. – Postawcie na to swoje słodkie tyłeczki.
Kiedy kończą, słońce opada. Nie tyle zachodzi, ile zanurza się w brązowych wstęgach dymu płynącego nieustannie z elektrowni na końcu West Broadway. Mary Pat zabiera Jules do Robell’s, gdzie kupują notatnik, czteropak długopisów, niebieską nylonową szkolną torbę, dżinsy dzwony, ale z wysokim stanem. Potem Jules, w poczuciu, że to już wszystko, idzie z matką do Finast, gdzie Mary Pat kupuje sobie gotowca do odgrzania. Kiedy pyta, co Jules chce na kolację, ta przypomina, że wychodzi z Rumem. Posuwają się w kolejce do kasy z jednym gotowym daniem i egzemplarzem „National Enquirera”, Mary Pat myśli sobie, że właściwie mogłaby mieć przyklejony na czole napis Samotna, starzejąca się i pulchna.
W drodze do domu Jules mówi niespodziewanie:
– Zastanawiasz się czasem, czy istnieje jakieś inne miejsce?
– Co znowu? – pyta Mary Pat.
Jules schodzi z krawężnika, żeby ominąć mrówki rojące się na czymś, co wygląda na rozbite jajko. Obraca się wokół młodego drzewka, nim wraca na chodnik.
– No wiesz, masz czasami takie wrażenie, że sprawy powinny toczyć się w pewien sposób, ale tak nie jest? A ty nie wiesz dlaczego, bo nigdy nie poznałaś, rozumiesz, niczego poza tym, co widzisz? A tym, co widzisz, wiesz – macha w stronę Old Colony Avenue – jest to? – Patrzy na matkę i odchyla się nieco na nierównym chodniku, żeby się nie zderzyły. – Ale wiesz, prawda?
– Co wiem?
– Wiesz, że nie do tego zostałaś stworzona. – Jules klepie się między piersiami. – Tutaj.
– No cóż, skarbie – mówi jej matka, nie mając, kurwa, zielonego pojęcia, o co chodzi córce. – A do czego zostałaś przeznaczona?
– Nie powiedziałam tego w ten sposób.
– W jaki sposób?
– W taki, jak ty to mówisz.
– A jak ty to mówisz?
– Usiłuję po prostu powiedzieć, że nie rozumiem, dlaczego nie czuję tak samo, jak zdają się czuć inni ludzie.
– Odnośnie do czego?
– Do wszystkiego. Do czegokolwiek. – Jej córka wznosi ręce. – Kurwa!
– Co? – chce wiedzieć Mary Pat. – Co?
Jules macha ręką w stronę całego świata.
– Mamo, ja po prostu… To jak… Dobra, dobra. – Zatrzymuje się i opiera stopę na zardzewiałej podstawie policyjnej budki telefonicznej. Jej głos opada do szeptu. – Nie rozumiem, dlaczego sprawy mają się tak, jak się mają.
– Chodzi ci o szkołę? O przewożenie uczniów?
– Co? Nie. To znaczy tak. Rzecz w tym, że nie rozumiem, dokąd zmierzamy.
Mówi o Noelu?
– Masz na myśli po śmierci?
– Wtedy, taa. Ale wiesz, kiedy… zapominamy o tym.
– Nie wiem, powiedz mi.
– Nie.
– Proszę.
Córka patrzy jej prosto w oczy – absolutna rzadkość od czasu jej pierwszej miesiączki sześć lat temu – a to spojrzenie jest jednocześnie bezradne i tęskne. Przez chwilę Mary Pat widzi siebie w tym spojrzeniu… ale którą siebie? Którą Mary Pat? Ile czasu minęło, odkąd tęskniła? Jak dawno temu miała śmiałość wierzyć w coś tak głupiego jak to, że ktoś gdzieś zna odpowiedzi na pytania, których ona nie umie nawet sformułować?
Jules odwraca wzrok, zagryza wargę, nawyk stosowany wówczas, kiedy powstrzymuje łzy.
– Chodzi mi o to, dokąd zmierzamy, mamo? W następnym tygodniu? Miesiącu? To znaczy co, kurwa… – jąka się – co do… Dlaczego to robimy?
– Co?
– Łazimy w kółko, robimy zakupy, wstajemy, kładziemy się spać, znowu wstajemy. Co próbujemy, wiesz, jakby osiągnąć?
Mary Pat chce dać córce taki zastrzyk, jak dają tygrysom, żeby je uśpić. O co jej, kurwa, chodzi?
– Masz napięcie przedmiesiączkowe? – pyta.
Jules wydaje płaczliwy chichot.
– Nie, mamo. Zdecydowanie nie.
– Więc co? – Ujmuje dłoń córki. – Jules, jestem tutaj. O co chodzi? – Masuje jej dłonie kciukami, jak robiła zawsze, kiedy Jules gorączkowała w dzieciństwie.
Córka posyła jej smutny, znaczący uśmiech. Ale co znaczący? Mówi:
– Mamo.
– Tak?
– Nic mi nie jest.
– Nie wygląda na to.
– Nie, jest w porządku.
– Nie, nie jest.
– Jestem tylko…
– Co?
– Zmęczona – odpowiada jej córka.
– Czym?
Jules przygryza policzek od wewnątrz, stary nawyk, i patrzy w głąb alei.
Mary Pat nadal głaszcze dłonie córki.
– Czym zmęczona?
Jules patrzy jej w oczy.
– Kłamstwami.
– Czy Rum cię krzywdzi? Okłamuje cię, kurwa?
– Nie, mamo. Nie.
– To kto?
– Nikt.
– Dopiero co tak powiedziałaś.
– Powiedziałam, że jestem zmęczona.
– Kłamstwami.
– Nie, po prostu powiedziałam tak, żebyś się zamknęła.
– Dlaczego?
– Bo jestem zmęczona tobą.
No, miła strzała w serce. Mary Pat puszcza dłonie córki.
– Następnym razem, kurwa, sama kup sobie rzeczy do szkoły. Wisisz mi dwanaście sześćdziesiąt dwa.
Rusza przed siebie chodnikiem.
– Mamo.
– Pierdol się.
– Mamo, posłuchaj. Nie chodziło mi o to, że jestem zmęczona tobą. Mam dość tego, że robisz mi, kurwa, przesłuchanie trzeciego stopnia.
Mary Pat zawraca i idzie w stronę córki tak szybko, że Jules robi krok wstecz. (Nigdy się nie cofaj, chce krzyknąć Mary Pat. Nie tutaj. Nigdy). Mierzy palcem w jej twarz.
– Magluję cię, kurwa, bo się o ciebie martwię. Wygadujesz wszystkie te rzeczy bez sensu, oczy masz zamglone, wyglądasz na zagubioną. Jesteś wszystkim, co teraz mam. Nie dotarło to do ciebie? A ja jestem wszystkim, co ty teraz masz.
– Cóż, taa – mówi Jules – ale jestem młoda.
Gdyby zaraz się nie uśmiechnęła, Mary Pat mogłaby ją rozłożyć. Na miejscu, na Old Colony.
– Dobrze się czujesz? – pyta córkę.
– Wiesz, nie. – Jules się śmieje. – Ale tak. Czy to ma sens?
Matka czeka, nie odrywa wzroku od oczu córki.
– To moja ostatnia klasa – dodaje Jules.
– Wiem, kochanie.
– I nic nie ma sensu.
Stojąc na chodniku, Mary Pat obejmuje córkę i pozwala jej wypłakiwać się na swoim ramieniu. Ignoruje spojrzenia przechodniów. Im bardziej się gapią, tym większą dumę czuje z powodu tego słabego dziecka, które urodziła. Przynajmniej Commonwealth nie pozbawił jej serca, chce powiedzieć. Przynajmniej tego się trzyma, wy obojętne, tępe irlandzkie dupki.
Mogę być jedną z was. Ale ona nie jest.
Kiedy wypuszczają się z objęć, Mary Pat ociera kciukami łzy spod oczu córki. Mówi jej, że jest w porządku. Mówi jej, że pewnego dnia to będzie miało sens.
Mimo że sama nadal czeka na ten dzień. Mimo że podejrzewa, iż czekają na to wszyscy na świecie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Small Mercies
Copyright © 2023 by Dennis Lehane
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Fotografia na okładce
© Paul Popper/Popperfoto/Getty Images
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Ostatnia przysługa, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-873-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer