Ostatni spisek. Mazurskie kulisy zamachu na Hitlera - Gabriela Anna Kańtor - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Ostatni spisek. Mazurskie kulisy zamachu na Hitlera ebook i audiobook

Gabriela Anna Kańtor

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Subtelnie poprowadzona epopeja mazurska, która przenosi Czytelników do przepięknego i tajemniczego Sztynortu nad jeziorem Mamry. Stoi tam stary pałac, świadek historii, noszący w sobie pamięć ludzi i zdarzeń.

 

Powieść opowiada o ostatnim zamachu na Adolfa Hitlera 20 lipca 1944 roku. O dramatycznym wyścigu z czasem, grze o najwyższą stawkę i niewyobrażalnej odwadze, z wielką miłością w tle. 

 

Wilczy Szaniec to serce ciemności Trzeciej Rzeszy, mazurska kryjówka wśród pięknej przyrody, gdzie Hitler chowa się za trzema kordonami bezpieczeństwa, a chroni go liczna straż przyboczna.

 

Plan, który zakładał natychmiastowe zakończenie wojny, okazał się dla spiskowców śmiertelną pułapką. Pięć tysięcy ludzi sumienia, skupionych wokół antyhitlerowskich idei Henninga von Tresckowa i Clausa von Stauffenberga, podpisało na siebie wyrok śmierci.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 38 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Magdalena Karel

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2025, Gabriela Anna Kańtor

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

Zezwalamy na udostępnianie okładki w internecie.

ISBN 978-83-8241-343-4

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Ilustracje wykorzystane na okładce: Narodowe Archiwum Cyfrowe, adobe stock (©Ortis )

Redakcje: MR wydawnictwo

Korekta: Dorota Ring

Skład: Jacek Antoniuk

[email protected]@wydawnictwomg.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Dla mojego męża, Ryszarda Kańtor,

za wsparcie na wszystkich etapach pisania tej powieści,

oraz dla jego brata, Tomasza, który wiele lat temu,

gdy wpływaliśmy żaglówką do Sztynortu, powiedział:

– Tu na wzgórzu jest taki stary pałac, na pewno ci się spodoba...

Życie jest jak kładka,

jak most przerzucony nad przepaścią.

I najważniejsze, to się nie bać.

Marian Turski

Wstęp

Czy istnieje pamięć miejsca?

Albo inaczej; czy dane miejsce pamięta wydarzenia, które się w nim rozegrały? Czy sekretnie rejestruje, w jakimś innym, niedostępnym nam, równoległym wymiarze, całe sekwencje zapamiętanych okoliczności? A może tylko pojedyncze, ulotne impresje – jak niesioną wiatrem melodię starej żeglarskiej szanty z jeziora Dargeinen, Dargin, jak rżenie rasowych koni w pałacowej stajni, jak dobiegający ze wsi dziecięcy śmiech, brzmiący jak srebrzysty dzwoneczek, czy jak różany zapach jasnych włosów uroczej hrabianki Gottliebe Marianny Daisy von Kalnein...?

A co, jeśli miejsce traci swą ważność, mija czas jego świetności i zostają tylko ruiny – znieważone, okradzione z godności, z piękna reprezentacyjnych elewacji, z wnętrz bogato zdobionych, z kolorowych bujnych ogrodów, kapliczek i rodzinnych cmentarzyków, pozbawione pierwotnej myśli architektonicznej, nadpalone, przegryzione siną wilgocią i mrozem, odarte z tynków?...

Nikomu niepotrzebne, latami niszczone i pogardzane, tylko dlatego, że najpierw psychopatyczny „nadczłowiek”, kierowany mrocznymi kompleksami, wywołał II wojnę światową i po pięciu latach ją przegrał, a potem zwycięzcy wyznaczyli spośród siebie kilku mędrków, którzy uwzględniając własne żywotne interesy narodowe, zmodyfikowali europejskie status quo, przesunęli granice państw, wypędzili odwiecznych właścicieli z ich terytoriów i na koniec zmienili miejscom imiona.

Steinort. Maleńki punkt na mapie. Niegdyś jedna z najsłynniejszych wschodniopruskich posiadłości.

Od roku 1945 należy do Polski i nazywa się Sztynort.

Rozdział 1

Szanta: Hej, Mazury, jak wy cudne, gdzie jest taki drugi kraj?...

Mazurskie jeziora, początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

Tamtego lata po raz pierwszy wybraliśmy się z rodziną na żagle. Patent sternika miało tylko jedno z nas.

Z czarnych węglowym pyłem Katowic do jasnego słońcem Giżycka dojechaliśmy w dwa auta, zachwycając się po drodze maleńkimi, czarownymi mazurskimi wioseczkami, pełnymi zieloności, przejrzystego powietrza i bocianich gniazd. Było to w lipcu i wydawało się nam, że lato nigdy się nie skończy.

Byliśmy wcale pokaźną żeglarską grupą – my z dwójką dzieci, młodszy brat męża, Tomek, z dziewczyną Gosią oraz dorodna sunia Saba, bardzo rzadka biała wilczyca, albinos.

Ahoj, przygodo!

Zostawiamy samochody przy jakiejś nadbrzeżnej łączce i przesiadamy się na wyczarterowaną łajbę. Mówiło się wtedy z dumą: „jednostka pływająca”. Była to Venus, popularna „wenuska”, model kultowy.

Nosiła imię Bryza II.

Jednomasztowy jacht polskiej produkcji, z grotem i fokiem, czyli bermudzkim typem ożaglowania. Ze względu na niewielką prędkość rozwijaną nawet pod pełnymi żaglami już wówczas uznawano ją za przeżytek; na jeziorach pojawiały się coraz liczniej szybsze, nowocześniejsze żaglówki.

Owa wenuska potrafiła nam, niedoświadczonym żeglarzom, napędzić stracha – nawet średnie fale ostro waliły jej po bulajach, a wtedy piszczącym dzieciakom i nam samym zdawało się, że to już nasz koniec, że idziemy na dno.

Poza tym było ciasno i niezbyt komfortowo. O elegancji nawet nie wspomnę. Pod pokładem, w kokpicie, nie mogliśmy się normalnie wyprostować, a wszystko, łącznie z posiłkami, robiło się w siadzie skrzyżnym lub półsiedząco – w zgięciu, jak złożony scyzoryk.

A osławiona „lodówka”, czyli bakista, duża skrzynia zamykana drewnianą klapą, wpuszczona w chłodną głębię podłogi, przesiąknięta była zapachem wieloletniej wilgoci.

Do tego wszystkiego zarówno mnie, jak i synka, Krzysia, dopadła morska choroba.

Nic nie wskazywało na to, że ta stara skorupa stanie się dla mnie prawdziwym wehikułem czasu...

Nasz rejs rozpoczęliśmy w Giżycku; po nocnej burzy była piękna, słoneczna pogoda. Przez Kanał Sztynorcki wpłynęliśmy na jezioro o tej samej nazwie.

Pierwszy dzień w Sztynorcie był błękitno-złoty.

Tuż po żeglarskim obiedzie, na który składała się tania zupka rosołowa w proszku i równie popularne wówczas wśród narodu klopsy ze słoika, zabrałam córkę na spacer po okolicy.

Wszystkie drogi od sztynorckiej mariny prowadziły nas na wzniesienie do dużego, opuszczonego pałacu.

Pierwsze wrażenie to był zarazem smutek i zachwyt. Budynek znajdował się w opłakanym stanie, ale nieodparcie wskazującym na dawną świetność. Było w nim coś odświętnego, uroczystego, niemal bajecznego.

Coś niedopowiedzianego.

Stanęłyśmy, trzymając się za ręce. Gdzieś od przystani dobiegła nas łagodna melodia mazurskiej szanty.

– Możemy tam wejść, mamo...? – szepnęła zaciekawiona Kasia.

– Zobaczymy, córciu, czy w ogóle się da. Podejdźmy bliżej.

Okazało się, że wejście do środka było niemożliwe.

Pałac przemijał, chylił się ku upadkowi w sensie dosłownym.

W kilku miejscach podpierały go drewniane belki, niezliczone okna zionęły pustką, główne drzwi zabito dechami, styropianem i grubymi płytami pilśniowymi, a nawet tekturą. Ktoś wymalował na niej kulfoniastymi drukowanymi literami: Wstęp wzbroniony! Grozi zawaleniem!

Przez całe dwa dni naszego postoju w Sztynorcie zastanawiało mnie, jak to jest, że przystań żeglarska tętniła życiem, a pałac tonął w zapomnieniu i ciszy?

Mieliśmy szczęście. Akurat pierwszej nocy odbywał się na brzegu jeziora „chrzest” uczestników młodzieżowego kursu żeglarskiego, a następnego popołudnia – konkurs szant, w słynnej żeglarskiej tawernie „Zęza”. Jednak to nie te sztynorckie atrakcje, a właśnie pałac przywoływał mnie, kusił, ciągnął w stronę swojego dziurawego, zwietrzałego dachu, drzwi zabitych dechami, okien bez szyb i ponurych ścian z ukruszoną sztukaterią.

Nie pozwalał mi od siebie odejść.

Stał wielki, samotny i zamyślony, patrząc gdzieś w bezkresną dal, ponad sztynorckie keje, kolorowe żagle, biegających wte i wewte żeglarzy, ponad lazurową taflę Darginu, Kisajna, Kirsajt i tajemniczych Mamr od strony dawnego parku.

W trakcie rejsu nie stoi się w żadnym mazurskim porcie dłużej niż dwa, najwyżej trzy dni, więc i Sztynort musieliśmy opuścić.

Nadszedł ten dzień.

Nasza załoga ochoczo się pakowała, dzieci zabawiały Sabę na trawniku, ktoś pobiegł jeszcze do sklepu „U Marii”, na samym końcu wsi, po dwa bochenki cudownie pachnącego chleba, a ja ukradkiem kilkakrotnie wracałam pod pałac, pod jego mury, wciąż w nadziei, że tym razem uda mi się z nim już naprawdę pożegnać.

Przybiegałam i wśród dźwięków dojrzałego, mazurskiego lata – z lepkim brzęczeniem pracowitych pszczół, szumem gorącego wiatru w konarach wiekowych drzew i monotonną skargą rybitw – rozróżniałam wyraźnie odgłosy tego starego, pustego od dawna budynku.

Z łatwością wyczuwałam, jak pałac oddycha i że oddech ten jest przepełniony ulgą; zupełnie jakby uwierzył, że tym razem zostanę tu z nim na zawsze.

„Czy miejsce może mieć pragnienia?...” – kręciłam głową z niedowierzaniem i odchodziłam, by za chwilę wrócić, zostawiając w marinie coraz bardziej zniecierpliwioną, przestępującą z nogi na nogę, rodzinę. Ciągle wynajdywałam jakieś preteksty.

Poniemiecki, zawalający się na oczach wszystkich, pałac.

Nie chciał rozstania, a ja nie umiałam od niego odejść. Zrobiłam mu naprędce, moim dobrym japońskim aparatem całą serię zdjęć, ze wszystkich dostępnych stron, ale i to go nie pocieszyło; podobnie jak obietnica, że przyjadę tu za rok.

W końcu odnalazł mnie mąż, który biegał po całej okolicy wraz z naszym małym, trochę już wystraszonym synkiem, i musiałam odejść, choć słyszałam za plecami, jak ten dziwny, żyjący wciąż dom, mruczy, śpiewa mi cichutko, tęsknie, niemal żałośnie, do ostatniej chwili błaga mnie o coś...

Dotrzymałam obietnicy i po roku następny rejs zawiódł mnie prosto do Sztynortu. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy nasz jacht cicho przybijał do brzegu. Z niecierpliwością w sercu, w radosnym podnieceniu, tracąc oddech zupełnie jak kiedyś, przed pierwszą w życiu randką, dobiegłam na wzgórze.

Stał tam – dumny, tajemniczy, drżący od ostatnich, połyskujących, pomarańczowych promieni słońca. Wydał mi się jakby jeszcze starszy, bardziej przygarbiony niż poprzednio. I ciągle czekał, coś w nim nie zamierzało umrzeć.

Gdy stanęłam przed jego frontem, od razu stało się tak, jak tego skrycie oczekiwałam – pałac mnie poznał, ożył, znów z minuty na minutę jego mury nabierały wyrazistszych kolorów, piękniały, dobywały się z jego wnętrza stłumione dźwięki – jakby ptaki półgłosem odbywały tam jakąś tajemną naradę – a on uroczyście zbierał się w sobie, prezentował, puszył, prężył ściany nośne, podnosił się, wysmuklał i wyczerwieniał swoje dachowe szczyty, poprawiał zewnętrzne kontury, chwalił się wiekowym bocianim gniazdem na prawej wieży, szeptał śpiewnie, zachęcał do czegoś, czarował...

Dopiero dziś wiem, czego ode mnie chciał.

Pieśni.

Sztynorcki pałac prosił mnie o szantę.

Rozdział 2

Bursztyn na drzewach

Starzy ludzie mówili, że opowiadali im ich ojcowie, jakoby na własne uszy słyszeli od swoich ojców, a ci z kolei od swoich, iż w dawnych czasach sztynorcka puszcza porośnięta była bursztynowymi drzewami. Najprawdziwszy, szlachetny bursztyn, niczym dojrzałe jabłka, można było zrywać ze zwisających nisko gałęzi albo wydłubywać palcami wprost z kory drzew.

Lasy wokół wyglądały tak, jakby jakaś przedwieczna morska bogini poukrywała w nich niezliczone bursztynowe klejnoty.

Również wielkie jeziora okalające Sztynort, takie jak Dargin czy Mamry, wraz z silnym wiatrem gnającym ich fale ku wschodowi często wyrzucały na brzeg owe drogocenne, złociste bryłki.

Jednak nie od bursztynu miejsce to wzięło swoją nazwę, a od kamienia. Steinort oznacza bowiem „kamienisty rejon” lub „miejsce kamieni”.

Bardzo prawdopodobne, że przy nadawaniu tej nazwy chodziło o niewiadomego pochodzenia kamienną pułapkę, jaką od zamierzchłych czasów kryło jezioro Dargin, zagrażając bezbronnym łódkom rybaków czy żeglarzy.

Miejscowi, jako wtajemniczeni, starannie omijali „sztynorckie kamienie”, czyhające tuż pod taflą pozornie spokojnej, błękitnej wody, która bywała zdradziecka.

Gdyby tak pożyczyć skrzydeł od ptaków, okazałoby się, iż z góry wyraźnie widać, że to nie natura, a ludzka ręka ustawiła tu kiedyś tę wodną przeszkodę, rodzaj kamiennego nasypu na istniejącej podwodnej górce, szaniec o długości niemal dwustu metrów, szeroki na dwadzieścia, biegnący prostą linią z północy na południe, oddzielony od brzegu przepastną głębią.

Ów szaniec miał w swym początku konkretne przeznaczenie: to były po prostu starannie ułożone kocie łby kamiennego bruku lub pomostu na trakcie wiodącym niegdyś łagodnie wzwyż, jakby do nieistniejącej od dawna warowni. Czy ją w ogóle zbudowano? Jeśli tak, to kiedy i kto ją zburzył, albo raczej kto ją doszczętnie spalił, starł z powierzchni ziemi, bo nie ma po niej śladu na dnie Darginu?

Nie ma tam też żadnych pali ani innych podwodnych umocnień, co sprzyja poglądowi, iż zachowany fragment staropruskiej drogi budowano na powierzchni, a nie pod wodą! Możliwe więc, że i brukowanej drogi, i mitycznej warowni nigdy nie dokończono, że zaawansowane prace nagle przerwano, bo plac budowy został zalany przez przesuwające się, nadciągające znienacka wody jeziora Mamry. Musiało się to wydarzyć w pierwszej połowie XVI wieku, kiedy nastąpiło gwałtowne spiętrzenie wód w całym kompleksie tego wielkiego jeziora. Wówczas panem na Sztynorcie był Fabian Drugi z rodu Lehndorff.

W pamięci ludzi zachował się przekaz, że woda podniosła się wtedy na wysokość długiej lancy i że za zalanie tysięcy mórg żyznej ziemi wokół jeziora Mamry odpowiadało postawienie wielkiej tamy w niedalekim Angerburg, Węgorzewie, przy młynie tamtejszego Zamku.

Tajemnicze, kamienne miejsce na jeziorze następne pokolenia zaczęły nazywać Alt Steinort, Starym Sztynortem, i już sama nazwa sugerowała, iż to właśnie tutaj, na dzikim półwyspie okolonym jeziorami Mamry, Dargin i Kirsajty, u zarania pruskich dziejów postawiono jakąś znaczącą twierdzę obronną.

Tak wykluł się prapoczątek ludowej opowieści, ów mit inicjalny, potrzebny do szczęścia każdemu plemieniu. I szczerze radowała ludzi ta ich własna, niemal osobista legenda, dodająca im powagi i ważności – podczas gdy od wieków żyli tu życiem prostym, skromnym i pokornym, wśród lasów głębokich, kwietnych łąk, pastwisk zielonych i bezkresnych pól, uprawianych w trudzie i znoju. Już dzieciom huśtanym w kołyskach śpiewnym szeptem opowiadano wciąż tę samą baśń o potężnym zamku na sztynorckim wzgórzu, z wieżami sięgającymi białych obłoków, do którego wiodła szeroka, wybrukowana aleja i głośno po niej stukotały kopyta rycerskich koni...

Kołyski dla swych dzieci ojcowie szykowali własnymi rękami, z brzozowego drewna, a upiększano je malowankami w niebieskie chabry, używając wywaru z dojrzałych granatowofioletowych jagód.

A w małych dziecięcych głowinach roiły się sny o potędze Sztynortu.

Z czasem jednak wersja ta ustąpiła miejsca bardziej realnej i bardziej zgodnej z historią – o sławnym rodzie Lehndorff, którego protoplasta, niejaki Jacob von Maulen, przybył tutaj w roku 1420 aż spod Królewca i z zapałem zabrał się do czynienia sobie poddaną owej „wielkiej dziczy nad jeziorem” – jak określano ziemię sztynorcką w dokumentach krzyżackich.

Syn Jacoba, Fabian von Maulen, ożenił się z panną z rodu Legendorff, pochodzącą aż z Prus Zachodnich, i z sobie tylko wiadomych przyczyn przyjął nazwisko żony. Jednak swój rodowy herb pozostawił niezmieniony i chlubił się nim.

Był zagorzałym zwolennikiem polskiego króla, zaś jego syn, Fabian Drugi, wręcz przeciwnie, związał się politycznie z zakonem krzyżackim.

Właśnie on podjął marzenie swego dziada, Jakoba von Maulen, o zagospodarowaniu Sztynortu i okolic. Z rozmachem rozbudowywał odziedziczony majątek, stawiając u stóp wzgórza dwie wieże – obronną i mieszkalną i kazał bić przy nich trakt. Niestety, nie ukończył budowy z powodu owego słynnego wezbrania wód jeziora Mamry o 700 metrów w głąb lądu.

Smętne ruiny „Pierwszego Sztynortu” wystające spod wód jeziora nie dawały spokoju pierworodnemu synowi Fabiana Drugiego, Casparowi Lehndorff. Była mu przykrą natrętna myśl, że wymarzone dzieło jego ojca bezlitośnie pochłonęła woda. Jednak równocześnie stało się to dla niego bodźcem do działania.

Około roku 1554 postawił na wzgórzu, z widokiem na jezioro, pierwszy porządny zamek, czyli podpiwniczony budynek obronny na planie kwadratu. Caspar w swym życiu nie próżnował; był w dobrych stosunkach z polskim królem Zygmuntem Augustem, od którego nawet dostał dożywotnie stypendium w dowód wdzięczności za oddane zasługi, ale też gorliwie służył księciu Albrechtowi Friedrichowi von Hohenzollern.

W roku 1572 Caspar i jego dwaj bracia, Fabian i Melchior, doczekali się odnowienia przywileju na „wielką dzicz nad jeziorem”, a więc na Sztynort, Łabapę, Duże i Małe Mamerki, Stawki i Tarławki. Był to olbrzymi majątek, liczył blisko trzy tysiące hektarów.

Potomkowie Caspara, kolejno Sebastian Lehndorff, a potem urodzony w roku 1590 jego syn, Meinhard, również dbali o swoje sztynorckie dziedzictwo.

Meinhard, który doszedł w politycznej karierze do rangi podpułkownika i starosty Rastenburga, Kętrzyna, najbardziej zasłynął zasadzeniem w Sztynorcie pierwszych dębów, które, wciąż dosadzane, stopniowo utworzyły majestatyczny szpaler przy głównej poprzecznej alei parku.

Z biegiem lat stały się wizytówką i chlubą kolejnych właścicieli Sztynortu.

Następny Lehndorff po owym „dębowym” Meinhardzie – jego syn Ahasver Gerhard, był prawdziwym życiowym magikiem, postacią nietuzinkową i cieszącą się licznymi talentami. Urodził się i wychował w Sztynorcie. W roku 1639, gdy miał zaledwie dwa lata, zmarł jego ojciec. Matka, z domu baronówna Eulenburg, oddała go pod opiekę swego brata Jonasa.

Chłopiec, gdy trochę podrósł, najpierw ukończył pomyślnie solidne i dobrze zorganizowane domowe nauczanie, właśnie u swego wuja barona Jonasa Kasimira von Eulenburga, w należącym do niego majątku Prassen, Prosna, a potem kolegium jezuickie w Braunsberg, Braniewie, oraz szkoły w Thorn, Toruniu, i Breslau, Wrocławiu, i choć już to wszystko dało mu bardzo dobre wykształcenie, on z zapałem garnął się do dalszej nauki.

W roku 1656, w wieku lat dziewiętnastu, Ahasver, wraz z rówieśnym mu kuzynem Georgiem Friedrichem baronem Eulenburgiem i specjalnie wybranym opiekunem, guwernerem Segerem, odbył dziewięcioletnią Kavaliers Tour – młodzieńczą podróż edukacyjną po całej niemal Europie. Segerowi poruczono stałą pieczę nad obydwoma młodzieńcami. Miał dbać sumiennie o ich bezpieczeństwo i zdrowie, oraz o organizowanie im dostępu do wszechstronnej wiedzy. Przykazano pilnować, by chłopcy dobrze się prowadzili, skromnie ubierali i nie przynieśli hańby swemu stanowi, a zwłaszcza wschodniopruskiemu pochodzeniu. Żeby w każdym z odwiedzanych krajów baczyli, w czym tkwi jego największa mądrość i siła; kto i jak w nim rządzi, skąd pochodzą jego dochody, jakie jest położenie i ufortyfikowanie miast. Jak wygląda rolnictwo i w jaki sposób wieś jest połączona z miastem. Jeśli w czasie wędrówki po europejskich miejscowościach natrafią na jakąś wieżę – mają na nią wejść, bo z lotu ptaka widać więcej, a szczególnie tyczy się to fortyfikacji. Mieli się też doskonalić w językach wszystkich tych państw, na których terenie będą przebywali. I jeszcze, żeby słali do rodzin regularne listy, a raz w roku obszerne résumé z podróży.

Takie rozbudowane warunki kategorycznie postawił guwernerowi ojciec Georga, baron Jonas Kasimir von Eulenburg.

Ahasver od początku wziął sobie do serca narzuconą konieczność pisania listów. Zresztą od dziecka bardzo to lubił! Być może odezwał się w nim ów krążący w genach talent literacki Lehndorffów, bo gorliwie i barwnie relacjonował w korespondencji do matki i przyjaciół kolejne przygody.

Najpierw stanęli w Danii i tutaj wszystko odbyło się zgodnie z planem.

Później odwiedzili Anglię i tam, dla odmiany, przeżyli niemal same przykrości – zrazu przywitała ich ciemna, deszczowa noc, zgubili się i z najwyższym trudem, wśród lodowatej ulewy, znaleźli w końcu nędzną gospodę na nocleg, gdzie ich jacyś łajdacy obrabowali. Dopiero po kilku dniach doszli do siebie po tej zniewadze, zwarli szyki i dotarli do Londynu. Tam byli gośćmi na obiedzie w rodzinie samego lorda protektora Olivera Cromwella.

Następnym ważnym przystankiem w podróży młodzieńców stała się Francja.

W Paryżu przez trzy lata szlifowali język francuski, studiowali strategię, historię i prawodawstwo, czytali dzieła Herodota i Tukidydesa oraz uczyli się szermierki, tańca, gry na lutni i pisania wierszy, w miarę możności zaś kręcili się też na dworze Ludwika XIV, zwanego Królem Słońce. Tam poznali księcia Lotaryngii oraz księcia orleańskiego, zaprzyjaźnili się także z piękną królową Krystyną ze Szwecji.

W słonecznej Italii, w Bolonii, odbyli studia prawnicze, podczas pobytu nad Zatoką Neapolitańską wspięli się na Wezuwiusza, zwiedzili Sycylię, trafili też na Maltę, gdzie wraz z tamtejszymi rycerzami Zakonu Kawalerów walczyli na morzu z Turkami i piratami.

Po tych wszystkich wyczynach trójka podróżników odwiedziła jeszcze Cypr, Wenecję, Mediolan, Genewę oraz Awinion – by przez Pireneje dotrzeć do hiszpańskiej Barcelony i wreszcie do Madrytu. Stamtąd zmęczeni i utrudzeni, ale z sercami i głowami przepełnionymi tym, co podczas swej kawalerskiej wyprawy widzieli i słyszeli, zawrócili przez Paryż do Prus.

Gdy po owych niemal dziesięciu latach nieobecności wjechali wreszcie na wschodniopruską ziemię, poczuli z wielką ulgą, że są u siebie, że wrócili do ojczyzny. Byli świadomi również i tego, że od teraz już nic nie będzie takie samo i że stali się oto bardziej doświadczeni i wewnętrznie dużo starsi, niż w rzeczywistości byli.

Po powrocie do Sztynortu Ahasver, nie orientując się po tak długiej nieobecności w politycznych realiach, postanowił zachować ostrożność i rozwagę.

Najpierw oddał się do dyspozycji Wielkiemu Elektorowi brandenburskiemu – księciu pruskiemu z dynastii Hohenzollernów, Friedrichowi Wilhelmowi I. Jednak zaproponowana mu przez elektora funkcja „zaledwie” kamerjunkra na dworze zupełnie go nie usatysfakcjonowała. Spokojnie i bez zbędnych gestów przeszedł na dyplomatyczną służbę do króla Danii, a potem, z polecenia litewskiego księcia Bogusława Radziwiłła, oddał się pod rozkazy królom polskim – kolejno Janowi Kazimierzowi Wazie oraz Michałowi Korybutowi Wiśniowieckiemu. Na polskim dworze wysoko ceniono jego niezwykłe talenty dyplomatyczne, wszechstronną wiedzę, biegłość w językach obcych i imponującą znajomość świata.

Wszelkie trudy i obciążenia, jakie Ahasver poniósł podczas dziesięciu lat Kavaliers Tour, teraz mu się odpłaciły, przynosząc polityczne profity.

Po jakimś czasie wrócił ze służby Rzeczypospolitej do Wielkiego Elektora.

Przy pełnym zaangażowaniu w prace i misje dyplomatyczne niewiele zostawało mu czasu na rozbudowę rodowego majątku w Sztynorcie. Na szczęście jego trzecią żoną – po dwóch pierwszych, które zmarły przy porodach – została młodziutka Maria-Eleonora hrabianka von Dönhoff z Friedrichstein, córka Gerharda hrabiego von Dönhoff, słynnego cześnika i podstolego litewskiego oraz starosty telszańskiego, która nie tylko przeżyła wydawanie na świat potomstwa, ale i wkrótce zmieniła podupadły pałac sztynorcki w barokową, godną podziwu szlachecką siedzibę.

Nazajutrz po swym ślubie z Marią-Eleonorą Ahasver przyjął z rąk Wielkiego Elektora Fryderyka Wilhelma I zaszczytny tytuł pruskiego nadburgrabiego. Tym razem zaproponowane stanowisko go zadowoliło.

Odtąd sprawnie prowadził politykę gospodarczą księcia, zarządzał trzema elektorskimi dworami i był odpowiedzialny za obronność Królewca.

A cztery lata później, 30 września 1687 roku, niemiecki cesarz Leopold I Habsburg nadał Ahasverowi von Lehndorff tytuł hrabiowski. Tym samym on, jak i jego potomkowie zostali podniesieni do rangi hrabiów Rzeszy.

W jednym z pól hrabiowskiego herbu umieszczono krzyż maltański, podkreślający przynależność Lehndorffa do tego zakonu joannitów i zasługi położone w jego służbie.

I znów starsi ludzie – choć precyzyjniej nazywać ich trzeba „dawniejszymi”, jako że z lubością zachowywali w swych sercach prawieczne historie – uparcie rozpowiadali po wsiach należących do sztynorckiego klucza, że tym całym wielkim Lehndorffom to od początku nic tak by się nie udawało, jak się udało, gdyby nie pewien istotny, dojmująco odczuwalny, choć nieuchwytny szczegół.

Bo wcale nie było ważne to, czy nad ich Sztynortem świeciło słońce i nigdy nie zachodziło, czy sprzyjały im zdrowie, płodność i fortuna, czy pola były urodzajne, a lud bogobojny i pracowity, czy na łąkach ze stoickim spokojem pasło się dorodne bydło, a w jeziorach bezgłośnie żerowały waleczne szczupaki. Wszystko to zagrało w tej opowieści drugorzędną rolę.

Chodziło bowiem przede wszystkim o Hausgeist des Familienglücks, Domowego Ducha Szczęścia Rodzinnego, który swego czasu zapragnął otoczyć zielony półwysep solidną strażą – taką, jakiej pamięć ludzka na tych ziemiach jeszcze nie zanotowała.

Skąd wziął się ten, szeptany do ucha wciąż nowym pokoleniom, rozpalający wyobraźnię przekaz o owym bóstwie strzegącym pałacu w Sztynorcie – nie pamiętał już nikt. Panowało jednak powszechne przekonanie, że w Prusach Wschodnich każdy lepszy pałac powinien być nawiedzony.

Wprawdzie owo sztynorckie bóstwo przybierało różne postaci i imiona, korzystając z barwnego katalogu mitologii germańskiej, ale jedno pozostawało niezmienne – przez wieki właściciele majątku, ich goście oraz ich lud, wieśniacy mieszkający wokół pałacu i służba, która w nim pracowała, wyczuwali w jego murach czyjąś niejasną obecność, byt jakowyś tajemniczy, niby obojętny, a przecież regularnie dający o sobie znać, wzbudzający z jednej strony strach, a z drugiej – trudne do logicznego wytłumaczenia poczucie bezpieczeństwa.

Wyobrażano więc sobie na przykład kobolda, opiekuńczego ducha miejsca, trzymającego wieczną wartę w środku i na zewnątrz pałacu – i bajaniom nie było końca.

Podobnie było z Laimą, wzbudzającą respekt boginią losu – szczęścia i zgryzoty ludzkiej – staruszką, obecną przy narodzinach każdego dziecka i określającą całe jego przyszłe życie.

Albo imaginowano sobie wodzącą na pokuszenie piękną Idisę, duszę domu, strażniczkę, czujnie wszystko i wszystkich obserwującą i chroniącą to, co ma dla rodu istotne znaczenie.

Z pewnością nie wzbudzała też większych obaw łagodna i troskliwa, a przy tym niezawodna Fylgia, głęboko związana z rodem depozytariuszka pamięci, piastunka i siła opiekuńcza kolejnych dziedziców.

Wszystkie nieodwracalnie upływające lata układały się w Sztynorcie w historyczną ciągłość i gruntowały tożsamość rodu Lehndorff – a mijały one tak szybko i niepostrzeżenie, iż zdawać by się mogło, że każde kolejne stulecie to tyle, co zamknąć drzwi.

Cóż więc znaczy jakaś Fylgia? Albo Idisa razem z bałtyjską Laimą? Czy Kobold?

Żyją tylko w starogermańskich mitach.

A sztynorckie wzgórze od wieków trzymał w swojej niepodzielnej pieczy tylko on jeden: Pałac.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki