Ósmy etap - Alicja Wejner - ebook

Ósmy etap ebook

Wejner Alicja

4,0

Opis

Ósmy etap to ostatni czas J., przeżywany przez jego bliskich i widziany ich oczami.
Bo kiedy w domu pojawia się poważna choroba, życie rodziny bardzo się zmienia. A kiedy choroba kończy się wraz z życiem, dla wszystkich zaczyna się nowy czas.Mimo wszystko, to może być dobry czas i pomimo tych trudnych doświadczeń ludzie mogą żyć szczęśliwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 104

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ALI­CJA WEJ­NER

ÓSMY ETAP

© Co­py­ri­ght by Ali­cja Wej­ner

ISBN 978-83-963884-3-8

e-book, War­sza­wa 2022 r.

z wy­da­nia pa­pie­ro­we­go 1.z 2019 r.

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­two Ja­go­da

ja­go­da­wy­daw­nic­two.pl

Re­dak­cja, ko­rek­ty, skład:

Agen­cja Dzien­ni­kar­ska tek­sty­pra­so­we.pl

okład­ka: Jo­lan­ta Czar­nec­ka, jo­lu­ga­art

Spis tre­ści

Przy­pły­nie, od­pły­nie

Trzy mie­si­ące po

Daw­niej

Jego ósmy etap

Po­mi­ędzy

Po

Po co mó­wić

Przy­pły­nie, od­pły­nie

Mędrzec po­wie­dział, że ży­cie jest jak stru­mień. Czło­wiek sie­dzi na brze­gu i jego obie sto­py są w wo­dzie, a wraz z nur­tem przy­pły­wa­ją do nie­go ró­żne rze­czy. Raz są to za­chwy­ca­jące, pi­ęk­nie pach­nące kwia­ty, któ­re przez pe­wien czas za­trzy­mu­ją się przy sto­pach i otu­la­ją je. Za ja­kiś czas kwia­ty od­pły­wa­ją, a nurt przy­no­si coś in­ne­go. Cza­sem są to zwy­czaj­ne pa­ty­ki, a cza­sem pa­skud­ne śmie­ci. Czło­wiek jed­nak musi wie­dzieć, że one ta­kże za ja­kiś czas od­pły­ną od jego stóp. Dla­te­go nie po­wi­nien wpa­dać w pa­ni­kę i wo­łać „je­stem nie­szczęśli­wy!”. Je­śli musi, niech ra­czej po­my­śli „jest nie­szczęście”.

Tak wła­śnie na­le­ża­ło­by pa­trzeć na wszyst­ko, co się w ży­ciu przy­da­rza. To bo­wiem po­zwa­la za­cho­wać rów­no­wa­gę i roz­sądek. I spra­wia, że za­wsze mo­żna mieć na­dzie­ję.

Trzy mie­si­ące po

8 grud­nia.

Trzy mie­si­ące temu zma­rł J. Za­snął i już się nie obu­dził.

My­śla­łam, że już się po­zbie­ra­łam.

Ci­ągle po­wta­rza­łam so­bie: „było ci­ężko, ale ła­pię pion”. My­śla­łam, że już go trzy­mam. Ten pion. Chcia­ła­bym czuć się sil­na i móc po­wie­dzieć „pa­mi­ętam Czło­wie­ka, ale pro­blem mam już za sobą”. Ale nic z tego. Jesz­cze nie te­raz.

Niby fak­tycz­nie, dzi­siaj jest ina­czej niż było parę ty­go­dni temu. I może na­wet jest już nie­co ła­twiej. Wca­le to jed­nak nie zna­czy, że jest ła­two.

Daw­niej

Zna­li­śmy się kil­ka­na­ście lat. Naj­pierw przez trzy lata miesz­ka­li­śmy ze sobą i ko­cha­li­śmy się burz­li­wie.

Ka­żde z nas było wcze­śniej w ró­żnych, mniej lub bar­dziej po­wa­żnych zwi­ąz­kach. Ka­żde z nas mia­ło za sobą nie­uda­ne ma­łże­ństwo i nie­przy­jem­ny roz­wód. Ka­żde z nas mia­ło też syna. Mój Syn był rok star­szy od Jego Syna.

Kie­dy oka­za­ło się, że nie­ba­wem na świe­cie po­ja­wi się Nasz Syn, uzna­li­śmy że po­win­ni­śmy za­cho­wać się jak Praw­dzi­wi Ro­dzi­ce. Mądrze i od­po­wie­dzial­nie.

Pew­nie wła­śnie dla­te­go w pew­ną pa­ździer­ni­ko­wą so­bo­tę, kil­ka­na­ście mi­nut po go­dzi­nie trzy­na­stej zda­rzył się mo­ment, że ka­żde z nas wło­ży­ło dru­gie­mu na pa­lec ob­rącz­kę i pod­pi­sa­li­śmy sto­sow­ne do­ku­men­ty po­twier­dza­jące, że od tej chwi­li, my oby­dwo­je i na­sze przy­szłe dzie­ci, będzie­my no­sić to samo na­zwi­sko. Jego na­zwi­sko.

Tak za­czął się nasz wspól­ny czas na po­wa­żnie. Ja mia­łam wte­dy trzy­dzie­ści lat, a on trzy­dzie­ści czte­ry.

Mi­nu­ty, dni, mie­si­ące. Ra­zem albo osob­no, pa­trząc na sie­bie albo od­wró­ce­ni ple­ca­mi do sie­bie. Za­wsze jed­nak na tyle bli­sko, żeby so­bie na­wza­jem po­móc, albo się ze sobą po­kłó­cić. Za­wsze tak samo emo­cjo­nal­nie. Na ko­niec po­wie­dział mi:

— Nie ża­łu­ję. To było bar­dzo in­te­re­su­jące ma­łże­ństwo.

J. był in­te­li­gent­ny i wy­kszta­łco­ny. We­so­ły i nie­zwy­kle opty­mi­stycz­ny po­mi­mo pro­ble­mów, z ja­ki­mi przez ko­lej­ne lata mu­siał się mie­rzyć. Z wi­ęk­szo­ścią z nich dał so­bie radę, a zła­mał go ten je­den – cho­ro­ba, któ­ra oka­za­ła się sil­niej­sza niż lu­dzie.

Cho­ro­wa­nie J. trwa­ło.

Naj­pierw były pro­ble­my z ser­cem i wal­ka o rów­ne jego bi­cie. Ata­ki często­skur­czu mie­wał cza­sa­mi, za­nim jesz­cze się po­zna­li­śmy. Jed­nak ten pierw­szy, kie­dy by­li­śmy już ra­zem, był dla nas oboj­ga wiel­kim za­sko­cze­niem.

Po­tem zda­rza­ły się ko­lej­ne. Jed­ne nie­co ła­god­niej­sze, inne sil­ne i trwa­jące dłu­żej. Po­ja­wia­ły się nie­re­gu­lar­nie i za­wsze nie­spo­dzie­wa­nie. Za­wsze też wy­gląda­ły gro­źnie i prze­bie­ga­ły dość dra­ma­tycz­nie. Za­zwy­czaj ka­żdy z nich ko­ńczył się na szpi­tal­nej sali in­ten­syw­nej opie­li kar­dio­lo­gicz­nej.

Kil­ka mie­si­ęcy przed ślu­bem J. po­wie­dział mi, że jest al­ko­ho­li­kiem.

Miesz­ka­li­śmy ra­zem i nie za­uwa­ży­łam, żeby jego pi­cie było do­kucz­li­wym dla oto­cze­nia nad­uży­wa­niem. No może od cza­su do cza­su, kie­dy w dzień lub w nocy do­bie­rał się ukrad­kiem do bar­ku Mo­ich Ro­dzi­ców i w po­je­dyn­kę osu­szał go z naj­lep­szych trun­ków albo kie­dy po wy­pi­ciu wia­der­ka zie­lo­ne­go wina do­ma­gał się dwóch wia­de­rek cze­goś, co by go na­tych­miast po­sta­wi­ło na nogi i uchro­ni­ło przed ka­cem na­stęp­ne­go dnia. Ro­bi­łam wte­dy roz­ma­ite „wia­der­ko­we mik­stu­ry”, a Moi Ro­dzi­ce – po­nie­waż go lu­bi­li – ła­two wy­ba­cza­li i za­pe­łnia­li ba­rek na nowo.

Naj­bar­dziej jed­nak nie lu­bi­łam, kie­dy po pi­ja­ne­mu wpa­dał w eu­fo­rycz­ne sta­ny i wo­łał:

— Będę żył krót­ko, ale pe­łnią ży­cia. I gwa­ran­tu­ję ci, że ra­zem będzie­my żyli szyb­ko, in­ten­syw­nie i tak ko­lo­ro­wo, jak tyl­ko się da.

Chcia­łam, żeby na­sze wspól­ne ży­cie było spo­koj­ne i upo­rząd­ko­wa­ne. Po do­tych­cza­so­wych do­świad­cze­niach wca­le nie za­le­ża­ło mi, żeby było ono ja­koś szcze­gól­nie barw­ne, czy pe­łne nie­spo­dzia­nek. Nie chcia­łam też, żeby było krót­kie.

— Ja chcę żyć dłu­go. Dłu­go, zdro­wo i spo­koj­nie — mó­wi­łam. — A ty nie ga­daj głupstw. I nie kracz so­bie, bo jesz­cze ktoś tam w gó­rze to usły­szy i do­sta­niesz we­dle ży­cze­nia.

— No i do­brze, niech usły­szy — śmiał się pi­ja­ny. — Za­pa­mi­ętaj, co mó­wię. Żyć mo­żna krót­ko, ale trze­ba brać z ży­cia co się da, pe­łny­mi ga­rścia­mi.

J. prze­ko­nał mnie, że je­śli mówi o swo­im uza­le­żnie­niu, to wie co mówi. I je­śli al­ko­ho­lizm jest cho­ro­bą – a prze­cież jest – to on ma za­miar się z niej wy­le­czyć. Sęk w tym, że le­czyć musi się za­rów­no on jako al­ko­ho­lik, jak i ja jako jego naj­bli­ższa ro­dzi­na, czy­li ko­al­ko­ho­licz­ka.

Ni­g­dy nie pi­łam al­ko­ho­lu i dla­te­go zu­pe­łnie nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go ja mam się le­czyć z tego, że on cza­sem lubi się na­pić. Ale pod­da­łam się. Naj­pierw dla świ­ęte­go spo­ko­ju. Po­tem ta­kże dla­te­go, że spo­tka­nia grup Al-Ano­nu za­chwy­ci­ły mnie i wy­da­ły mi się czy­mś zu­pe­łnie nie­wia­ry­god­nym.

To było coś, cze­go do­tąd nie zna­łam – o wy­zna­czo­nej po­rze i w okre­ślo­nym miej­scu spo­ty­ka­li się lu­dzie, któ­rzy się na­wza­jem naj­częściej nie zna­li i opo­wia­da­li gło­śno o swo­ich naj­bar­dziej pry­wat­nych spra­wach. Chęt­nie mó­wi­łam o so­bie „ko­al­ko­ho­licz­ka”, je­śli w za­mian za to mo­głam uczest­ni­czyć w czy­mś tak nie­by­wa­łym. By­łam pod wra­że­niem.

Przy oka­zji do­wia­dy­wa­łam się co­raz wi­ęcej o cho­ro­bie al­ko­ho­lo­wej, któ­rą zdia­gno­zo­wał u sie­bie J. Przede wszyst­kim tego, że al­ko­ho­li­kiem się jest nie­ule­czal­nie, do sa­mej śmier­ci. Uświa­do­mio­no mi też, że ży­cie z al­ko­ho­li­kiem nie­pi­jącym jest inne niż z al­ko­ho­li­kiem czyn­nym, ale to wca­le nie ozna­cza, że jest ła­twiej. Wie­dza ta oka­zy­wa­ła się bar­dzo po­ży­tecz­na szcze­gól­nie w sy­tu­acjach, kie­dy rze­czy­wi­ście by­wa­ło nam ze sobą trud­no. Wie­dzie­li­śmy przy­naj­mniej, dla­cze­go. Po­wód był je­den i za­wsze ten sam: jego al­ko­ho­lizm i/lub/albo mój ko­al­ko­ho­lizm.

Nie­kie­dy za­sta­na­wia­łam się, jak tłu­ma­czą so­bie swo­je pro­ble­my lu­dzie, któ­rym w porę nie przy­szło do gło­wy, że mo­gli­by nie­mal ka­żde za­cho­wa­nie wy­tłu­ma­czyć uza­le­żnie­niem – swo­im albo cu­dzym.

Z cza­sem spo­tka­nia grup ko­al­ko­ho­lo­wych po­do­ba­ły mi się co­raz mniej. Za­częło do mnie do­cie­rać, że na mi­tin­gach ka­żdy cze­ka tyl­ko na swo­ją ko­lej mó­wie­nia i słu­cha wy­łącz­nie sie­bie. Nie od­no­szo­no się tam do wy­po­wie­dzi in­nych lu­dzi, ba taka była za­sa­da pod­sta­wo­wa: żeby nie ko­men­to­wać i nie oce­niać za­cho­wań ani wy­po­wie­dzi in­nych lu­dzi.

Do­szłam do wnio­sku, że taka gru­pa wca­le nie daje wspar­cia, lecz jest tyl­ko dość dzi­wacz­ną zbie­ra­ni­ną so­li­stów. Ka­żdy głu­chy. Ka­żdy mógł tam po­wie­dzieć do­wol­ną bzdu­rę i wy­ci­ągnąć z niej do­wol­nie bez­sen­sow­ny wnio­sek, a inni w ża­den spo­sób tego nie sko­ry­go­wa­li, nie wska­za­li że mo­żna by coś zro­bić ina­czej, ina­czej po­my­śleć, ina­czej zin­ter­pre­to­wać. Al-Anon w ta­kim wy­da­niu wy­dał mi się mia­łki, ni­ja­ki i okrop­nie nud­ny. W ko­ńcu w ogó­le prze­sta­łam tam by­wać.

J. le­czył się bar­dzo rze­tel­nie – pod okiem te­ra­peu­tów re­ali­zo­wał za­da­ny pro­gram i za­li­czał ko­lej­ne gru­py AA, co zwi­ąza­ne było z tem­pem jego trze­źwie­nia oraz po­stępu­jącym pro­ce­sem wy­cho­dze­nia z uza­le­żnie­nia. Ni­g­dy wi­ęcej też nie wzi­ął też do ust kro­pli al­ko­ho­lu. Na­wet cu­kier­ki czy ba­to­ni­ki, w na­dzie­niach któ­rych był cho­ćby smak al­ko­ho­lo­wy zo­sta­ły wy­kre­ślo­ne z ja­dło­spi­su.

Nasi zna­jo­mi dość szyb­ko przy­zwy­cza­ili się do tego. Nie sta­wia­li już kie­lisz­ka przy jego na­kry­ciu, a por­cję tor­tu prze­zna­czo­ną dla J. naj­pierw po­da­wa­no mnie – mia­łam bo­wiem obo­wi­ązek spraw­dzić i po­twier­dzić, że nie ma w nim al­ko­ho­lu. Na nic zda­wa­ły się tu cho­ćby naj­bar­dziej so­len­ne za­pew­nie­nia go­spo­da­rzy, że pro­dukt jest bez­al­ko­ho­lo­wy. J. je igno­ro­wał i ja by­łam je­dy­ną oso­bą, któ­rej w tym względzie ufał.

Po­trze­ba by­cia w gru­pie AA po­zo­sta­ła w J. do ko­ńca. Cho­dził na te spo­tka­nia w ka­żdy po­nie­dzia­łko­wy wie­czór.

Po kil­ku la­tach za­częłam prze­ko­ny­wać go, że gru­pa taka ma sens je­śli jest otwar­ta, je­śli na mi­tin­gach po­ja­wia­ją się nowi lu­dzie. Na­to­miast spo­tka­nia w za­mkni­ętym gro­nie kil­ku, ci­ągle tych sa­mych, osób nie mają wi­ęk­sze­go sen­su. Moim zda­niem przy­no­si­ło mu to wi­ęcej szko­dy, niż po­żyt­ku. Zna­li się tak do­brze, że – jak so­bie wy­obra­ża­łam – ka­żdy z nich z góry wie­dział, jak kto w da­nej sy­tu­acji za­re­agu­je i co po­wie. Uwa­ża­łam, że taki układ może dzia­łać wy­łącz­nie de­struk­cyj­nie, nisz­cząco.

Sko­ro jed­nak J. miał inne zda­nie na ten te­mat i bro­nił go za­cie­kle, to prze­sta­łam się upie­rać. Uzna­łam, że je­śli chce mieć po­nie­dzia­łki dla sie­bie, to niech je so­bie ma i or­ga­ni­zu­je we­dle uzna­nia.

Do­dat­ko­wym ar­gu­men­tem była tu Jego Mat­ka. Bo kie­dy on zo­sta­wał do ko­ńca na spo­tka­niu gru­py AA, to nie wra­cał już do domu, lecz no­co­wał u niej. Za­wsze mia­łam wra­że­nie, że daje jej to nie tyle ra­do­ść, co sa­tys­fak­cję. Że zno­wu wy­brał ją, że zo­sta­wił mnie dla niej. Bo tego, że ucie­szy­ło­by ją na­sze roz­sta­nie, Jego Mat­ka nie ukry­wa­ła ni­g­dy. Był, ow­szem, czas kie­dy od­no­si­ła się do mnie z nad­zwy­czaj­ną i – jak mi się cza­sem zda­wa­ło – wręcz nie­nor­mal­ną czu­ło­ścią. Kla­ska­ła ra­do­śnie w dło­nie, kie­dy wcho­dzi­łam do jej miesz­ka­nia, a na po­wi­ta­nie chwy­ta­ła w ra­mio­na i ca­ło­wa­ła w oby­dwa po­licz­ki. Przy po­że­gna­niu zaś do­py­ty­wa­ła, kie­dy przyj­dę do niej zno­wu.

Było tak na po­cząt­ku mo­jej zna­jo­mo­ści z J. i trwa­ło krót­ko. Do cza­su, kie­dy star­sza pani zo­rien­to­wa­ła się, że z tego może być coś po­wa­żniej­sze­go, niż tyl­ko prze­lot­ny ro­mans. Im bar­dziej J. po­ka­zy­wał, jak bar­dzo mu na mnie za­le­ży, tym bar­dziej Jego Mat­ka oka­zy­wa­ła mi swo­ją nie­chęć.

Prze­ło­mo­wym w na­szej ko­bie­cej re­la­cji oka­zał się mo­ment, kie­dy do­wie­dzia­ła się, że je­stem w ci­ąży. Wte­dy po raz pierw­szy po­czu­łam na so­bie jej twar­de spoj­rze­nie – złe i wro­gie. I już prze­sta­ło być miło. Naj­wy­ra­źniej po­czu­ła się za­gro­żo­na. Że młod­szy syn prze­sta­nie być na ka­żde jej za­wo­ła­nie, że za ko­goś in­ne­go po­czu­je się bar­dziej od­po­wie­dzial­ny niż za nią.

Star­sze­go syna ko­cha­ła bar­dziej, ale ten młod­szy da­wał jej po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa. Ulu­bio­ny pier­wo­rod­ny od daw­na miał żonę, cór­kę i te­ścio­wą, na­to­miast J. zno­wu przez ostat­nie lata był sam, bez żony i całą swo­ją uwa­gę od­da­wał mat­ce. To jej się po­do­ba­ło, uspo­ka­ja­ło. Go­to­wa więc była wal­czyć z ka­żdym, kto mó­głby mieć po­my­sł, żeby jej to ode­brać. W oczach Jego Mat­ki ja by­łam wła­śnie kimś ta­kim.

Dla­te­go wła­śnie ka­żdą sy­tu­ację, kie­dy J. da­wał jej z sie­bie wi­ęcej niż mnie, uzna­wa­ła za swo­je zwy­ci­ęstwo. A im ich było wi­ęcej, tym ona le­piej się czu­ła tak psy­chicz­nie, jak i fi­zycz­nie.

Co­dzien­ne przy­no­sze­nie przez nie­go za­ku­pów i wspól­ne z nim dru­gie śnia­da­nia, kie­dy to ury­wał się z pra­cy żeby ona mo­gła zje­ść w jego to­wa­rzy­stwie trak­to­wa­ła jak coś zwy­czaj­ne­go. Ka­żde na­to­miast po­nie­dzia­łko­we jego no­co­wa­nie w ka­wa­ler­skim po­ko­iku da­wa­ło jej rocz­nie pi­ęćdzie­si­ąt dwa zwy­ci­ęstwa do­dat­ko­we.

Jego Mat­ka do­ma­ga­ła się więc tych po­nie­dzia­łków, on jej ule­gał bo tak mu było wy­god­nie, a ja w ko­ńcu mach­nęłam na to ręką. Z cza­sem wszy­scy się do ta­kie­go oby­cza­ju przy­zwy­cza­ili­śmy i je­śli zda­rza­ło się, że z ja­ki­chś po­wo­dów J. no­co­wał w po­nie­dzia­łek z nami w domu, trak­to­wa­li­śmy to jak swo­iste za­bu­rze­nie nor­mal­no­ści.

Czte­ry lata po ślu­bie sy­tu­acja w na­szej ro­dzi­nie za­sad­ni­czo się zmie­ni­ła. Ser­ce J. się uspo­ko­iło, ale po­ja­wił się no­wo­twór.

Przez pierw­sze kil­ka lat J. raz lub dwa razy w roku, a po­tem częściej, zgła­szał się do szpi­ta­la, gdzie Wy­nio­sły Pro­fe­sor ze szpi­ta­la przy uli­cy Lin­dleya w War­sza­wie prze­pro­wa­dzał na no­wo­two­rze drob­ny za­bieg pod nar­ko­zą. W su­mie było tych za­bie­gów dzie­si­ęć.

Za ka­żdym ra­zem, po dwóch, trzech dniach wszyst­ko wra­ca­ło do co­dzien­nej nor­my: J. naj­pierw wra­cał do domu, a po­tem do pra­cy. Wra­cał też nam spo­kój. Bo prze­cież – jak nam po­wie­dzia­no i pó­źniej nie­ustan­nie nas prze­ko­ny­wa­no – to był ten ro­dzaj no­wo­two­ru, któ­ry za­wsze prze­bie­ga nad wy­raz ła­god­nie i nie daje prze­rzu­tów.

Po­in­for­mo­wa­no nas wpraw­dzie, że – jak wy­ni­ka ze sta­ty­styk – w trzech pro­cen­tach za­cho­ro­wań uzło­śli­wia się on pa­skud­nie. Kto by się jed­nak tym przej­mo­wał, sko­ro w po­zo­sta­łych dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu sied­miu szan­se na pe­łne wy­le­cze­nie są nie­mal rów­ne pew­no­ści. Dla­te­go by­li­śmy zu­pe­łnie spo­koj­ni i nie przej­mo­wa­li­śmy się za­nad­to. Do cza­su, aż po sied­miu la­tach oka­za­ło się, że J. zna­la­zł się w gru­pie pe­cho­wych „trzy­pro­cen­tow­ców”.

Po ko­lej­nych za­bie­gach J. od­zy­ski­wa­li­śmy spo­kój, ale był on jed­nak po­zor­ny. Niby mo­gli­śmy przy­zwy­cza­ić się do tego, że w kwe­stii no­wo­two­ru nic się nie zmie­nia i za­ak­cep­to­wać fakt, że ni­g­dy się nie zmie­ni. My jed­nak chcie­li­śmy, żeby się zmie­ni­ło. I żeby się zmie­ni­ło trwa­le na lep­sze.

Chcie­li­śmy, żeby J. wy­zdro­wiał, jed­nak Wy­nio­sły Pro­fe­sor nie da­wał na to na­dziei. J., wci­ąż będąc pa­cjen­tem Wy­nio­słe­go, szu­kał więc cze­goś jesz­cze.

On – zde­cy­do­wa­ny ra­cjo­na­li­sta – pił zio­ła i mik­stu­ry sto­so­wa­ne w me­dy­cy­nie na­tu­ral­nej, a na­wet by­wał u bio­ener­go­te­ra­peu­tów. Żad­ne­go z nich nie po­tra­fił jed­nak za­ak­cep­to­wać. Do cza­su.

W ko­ńcu po­znał jed­ne­go, któ­re­mu za­ufał. Bio przy­cho­dził on do na­sze­go domu raz w ty­go­dniu, przez go­dzi­nę od­pra­wiał cza­ry nad J., któ­ry na ten czas za­sy­piał i po­da­wał mu do pi­cia za­cza­ro­wa­ną wodę. Wy­da­wa­ło się, że to jest to.

J. wpraw­dzie mó­wił, że w cuda nie wie­rzy, ale mimo to pił za­cza­ro­wa­ną wodę zgod­nie z za­le­ce­nia­mi i był za­do­wo­lo­ny – czuł się wy­jąt­ko­wo do­brze i to było wi­dać. Daw­no nie był tak ener­gicz­ny, sil­ny i we­so­ły jak wte­dy, kie­dy od­wie­dzał go Bio.

Sier­pień.

W dru­giej po­ło­wie sierp­nia J. wy­je­chał z Na­szym Sy­nem na wa­ka­cje do Ju­ra­ty.

— Zo­staw w cho­le­rę tę ro­bo­tę i jedź z nami. Albo przy­naj­mniej do­je­dź w trak­cie tur­nu­su. To są moje ostat­nie wa­ka­cje — prze­ko­ny­wał mnie przed wy­jaz­dem. Uda­wa­łam, że tego nie sły­szę, że sło­wa „moje ostat­nie wa­ka­cje” w ogó­le nie zo­sta­ły wy­po­wie­dzia­ne. Za­pew­nia­łam, że do­ja­dę i przy­naj­mniej kil­ka dni spędzi­my ra­zem. Ale nie uda­ło mi się. Tak samo, jak w wa­ka­cje rok wcze­śniej. Pra­co­wa­łam.

Pa­no­wie ba­wi­li się fan­ta­stycz­nie. Pły­wa­nie w mo­rzu i w za­to­ce, łód­ka, mo­to­rów­ka, ro­we­ry wod­ne, wind­sur­fing, węd­ko­wa­nie, te­nis.

— Rok temu ro­bi­łem to samo i nie męczy­łem się wca­le. A te­raz, niby czu­ję się do­brze, nic mnie nie boli, ale tak ja­koś... nie nadążam — mó­wił mi J. w co­dzien­nych re­la­cjach te­le­fo­nicz­nych.

— Sta­ro­ść — śmia­li­śmy się.

Jego ósmy etap

Czas ży­cia czło­wiek od na­ro­dzin do śmier­ci, mo­żna opi­sy­wać na ró­żne spo­so­by – w se­kun­dach, go­dzi­nach, ty­go­dniach, mie­si­ącach, czy la­tach. Nie­za­le­żnie jed­nak od tego, jaką jed­nost­kę po­mia­ru się wy­bie­rze, za­wsze jesz­cze jest się w ja­ki­mś eta­pie, w któ­ry­mś z ko­lei.