Opowieści Zuzanny - Katarzyna Janus - ebook + audiobook + książka

Opowieści Zuzanny ebook i audiobook

Katarzyna Janus

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jakże często zdarza się, że przypadek kieruje naszym życiem? Stawia na naszej drodze ludzi, którzy wkrótce stają się dla nas kimś niesłychanie ważnym.

 Zuzanna, urodzona na Kresach Wschodnich, doskonale pamięta realia sprzed wojny oraz jej pierwszych lat. O późniejszej ucieczce, tułaczce, wreszcie niechlubnych latach komunizmu w Polsce, opowiada wnukowi, Arturowi. Chłopak przekonuje się, jakie ma szczęście, żyjąc w czasach znacznie spokojniejszych od czasów wojennych.

 Historia Zuzanny z przeszłości, o poszukiwaniu miłości i mozolnym budowaniu rodzinnego szczęścia, przeplata się z losami Artura w czasach obecnych. Czy i jego wreszcie spotka szczęście? Czy odnajdzie swoją miłość? Kim stanie się dla niego Ania, zwana przez chłopaka przekornie „Czupurkiem”?

 Piękna historia o przeplatających się ze sobą losach, trudnych przeszkodach do pokonania i o miłości, która scala wszystko w jeden piękny obraz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 27 min

Lektor: Anna Dudziak-Klempka

Oceny
4,3 (103 oceny)
57
30
13
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Michal197002

Nie oderwiesz się od lektury

Super się słuchało a jeszcze opisane moje rodzinne miasto Kamienna Góra polecam!!!
00
gawmal

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna! Polecam!
00
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna ksiazka👍
00
iska0

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca opowiesc. polecam
00
Zaczytana1011

Całkiem niezła

Dzieciństwo Zuzanny przypadło na ciężkie czasy. Kobieta urodziła się na Kresach Wschodnich i do dziś pamięta ucieczkę i lęk, jaki jej wcześniej towarzyszył. Potem jej życie także było częściową tułaczką i nie zawsze było łatwo i kolorowo. Pierwsza miłość ogromnie ją doświadczyła i już jako młoda kobieta stawała przed trudnymi życiowymi wyborami. Starała się jednak dążyć do upragnionego celu i żyć w zgodzie z samą sobą. Artur jest dorosłym wnukiem Zuzanny. Chłopak nie wie jeszcze, co chce robić w życiu i powoli zaczyna odczuwać dojmującą życiową pustkę. Pewnego dnia babcia zaczyna snuć przed nim opowieści ze swojej młodości, a on zamiast jak wcześniej uznawać ten czas za stracony, zaczyna jej uważnie słuchać. Te historie poruszają w nim jakąś strunę i chłopak postanawia wprowadzić w swoim życiu zmiany. Dodatkowo wszystko zmienia się, gdy poznaje uroczą dziewczynę. Czy teraz jego życie nabierze sensu? *** Historia porusza trudne tematy życiowe. Znajdziemy tutaj skomplikowaną miłość, uci...
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie.

Adam Mickiewicz, Dziady. Część III

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mamo, Zuzanno –

ta książka jest dla Ciebie.

Kocham Cię.

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

***

 

Park tej jesieni wyglądał wyjątkowo cudownie. Prawdopodobnie zawdzięczał to ciepłej słonecznej pogodzie, która przez trzy październikowe tygodnie codziennie cieszyła swoją łaskawością ten pędzący w nieznane świat. Drzewa mieniły się wszystkimi barwami tęczy, a najwięcej było żółcieni i karminowych czerwieni, dodatkowo rozświetlonych wczesnopopołudniowymi promieniami słońca, które to wygrywały walkę z mniej ekspansywnymi brązami i ciemnymi zieleniami. Świergot ptaków burzył panującą wokoło ciszę, dzięki czemu od strony widocznej w oddali ulicy nie docierały do przechodniów żadne dźwięki samochodowych silników. Ciepło przyjemnie rozgrzewało spacerowiczów, którzy porozpinawszy kurtki, wystawiali swe twarze w kierunku słońca, chłonąc być może ostatnie jego promienie tej jesieni.

Artur szedł wolno szeroką alejką, dostosowując swój krok do drobnych kroczków stawianych przez starszą panią, która trzymając jego ramię, rozglądała się wokoło z nieukrywanym zachwytem.

– Zobacz, jak tu jest pięknie – odezwała się, przerywając panującą między nimi ciszę. – Uwielbialiśmy z dziadkiem spacerować tymi alejkami. A kiedy jeszcze Foksia z nami była, dziadek zawsze rzucał jej jakiś patyk, o tam, na tę polanę. – Wskazała palcem na rozległy trawnik przed nimi. – A psina ganiała za nim do upadłego. Była niezmordowana!

Babcia Zuzanna uśmiechała się łagodnie. Artur wiedział doskonale, że w tej chwili widzi tam, przed sobą, swego ukochanego męża i ganiającego za patykiem skocznego foksteriera.

– Tęsknisz za nim? – zadał pytanie, które właściwie było retoryczne, doskonale znał odpowiedź.

Starsza pani kiwnęła głową.

– Myślę o nim codziennie. Każdego dnia zdarzy się coś, jakaś drobna sprawa, która mi o nim przypomni. A to banalny gest zauważony u kogoś nieznajomego, a tak bardzo przypominający jego ruchy, a to śmiech zasłyszany podczas stania w sklepowej kolejce, a to znowu powtórka programu telewizyjnego, który lubiliśmy razem oglądać…

Westchnęła, ale jej twarzy nie opuszczał łagodny uśmiech.

– Wiesz, babciu… ja właściwie niewiele wiem o twojej przeszłości. Pojedyncze informacje, których nie jestem w stanie złożyć w całość. Chciałbym usłyszeć więcej. O tobie, twojej rodzinie, dzieciństwie; o tym, jak poznałaś dziadka…

– Hmm… – Babcia pokiwała głową, zamyślona. – A nie znudzi cię ta opowieść? To naprawdę długa historia, tak jak długie jest moje życie.

– Mam czas, nigdzie mi się nie spieszy. Jak nie skończysz jej dzisiaj, to dokończysz jutro, pojutrze, za miesiąc. Mamy czas…

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Wspomnienia… Jak dobrze, że chociaż one jej zostaną. Wróciła do wczesnego dzieciństwa, do momentu, w którym jej pamięć zaczęła cokolwiek rejestrować. Przypominała sobie opowieści rodziców o nich samych, ich rodzinach, korzeniach… Jak ten czas szybko mija. Żyjesz, męczysz się, radujesz, tworzysz coś, poznajesz nowych ludzi, zakładasz rodzinę, rodzisz dzieci, a potem… Pogrzeb… posprzątane, pozamiatane, nie ma człowieka.

 

***

 

Dawno, dawno temu…

Jej mama miała na imię Ewa.

Jak ta pierwsza kobieta stworzona z żebra Adama. Ewa Rechul. Skąd takie nazwisko, nikt w rodzinie nie wiedział. Krążyły przypuszczenia, że wzięło się od Szkotów, którzy kiedyś tam w przeszłości osiedlili się w okolicach podwarszawskich Lasek, ale ile było w tych rodzinnych legendach prawdy, trudno zweryfikować. Mała Rechulówna urodziła się w tysiąc dziewięćsetnym roku, w Laskach właśnie, z donośnym krzykiem rozpoczynając nowe stulecie. Zuzanna nie wiedziała wiele o rodzinie mamy, zupełnie nie znała jej rodziców ani rodzeństwa. Zresztą niewiele się o nich w domu mówiło. Zastanawiała się nawet, dlaczego nie utrzymywali kontaktów z tymi krewnymi, ale rodzice zawsze pomijali jej pytania milczeniem albo zmieniali temat rozmowy.

Kiedy Ewa była dzieckiem, przenieśli się w okolice Lwowa. I właśnie w pociągu powrotnym do domu  ze Lwowa poznała swego przyszłego męża. Oczarował ją od pierwszej chwili. Był wysoki, przystojny, elegancko ubrany w doskonale skrojony garnitur, białą koszulę i modny krawat, w ręce trzymał nowy kapelusz. Jednak nie postura i świetny wygląd, a sumiaste wąsy przykuły jej uwagę. Nosił je zresztą przez całe życie w hołdzie Józefowi Piłsudskiemu, jego imiennikowi, który to w rodzinie Józefa Barana był bezwarunkowo czczony i podziwiany.

– Panienka tak sama podróżuje? – zagadnął ją po dłuższej chwili dyskretnego przyglądania się.

Ewa spojrzała nieśmiało na mężczyznę i nie odważywszy się podtrzymywać rozmowy, skinęła jedynie głową, a na jej urodziwą buzię wpełzł młodzieńczy rumieniec.

– Chodzi panienka we Lwowie do szkół? – kontynuował, niezrażony jej milczeniem.

– Tak… Uczyłam się krawiectwa – wyszeptała. – Właśnie zdałam egzaminy końcowe i wracam do domu.

Spuściła wzrok i nieświadomie miętosiła w dłoniach bawełniane kremowe rękawiczki, tak modne tej wiosny, które dopiero co zakupiła na bazarze we Lwowie za zaoszczędzone parę groszy.

– A gdzie panienka mieszka, jeżeli można spytać? – Józef nie dawał za wygraną. Nie dało się ukryć, że dziewczyna wpadła mu w oko.

– Nie mogę rozmawiać z nieznajomymi, pan wybaczy. – Ewa, pouczana wielokrotnie przez matkę i nauczycielki, usiłowała zachowywać się jak przystoi młodej pannie.

– Zatem pozwoli panienka, że się przedstawię. Józef Baran, mistrz młynarski z Ludwikówki.

Uniosła głowę i spojrzała na niego uważniej. „Fiu, fiu… – pomyślała. – Mistrz młynarski, nie byle kto. Dlatego taki z niego elegancik, stać go na taki garnitur”.

– W Bubryce – sama nie wiedziała, dlaczego odpowiada temu człowiekowi. Chyba dlatego, że było w nim coś, co wzbudzało zaufanie. Jakaś powaga, duma… Podobieństwo do Piłsudskiego? – Mieszkam w Bubryce, a na imię mam Ewa.

Rodzina Józefa pochodziła prawdopodobnie ze starej szlachty zagrodowej, ale czy rzeczywiście tak było? Takie informacje przynajmniej przekazywano między sobą wśród krewnych. Niezaprzeczalnie jednak byli rodziną bardzo dumną i hołdującą tradycjom patriotycznym. W domach wszystkich czterech braci wisiały portrety Piłsudskiego, a w przeszłości męscy członkowie rodziny Baranów nie poskąpili swojej krwi w walce z zaborcą.

Dziadek Józefa, mieszkaniec Królestwa Polskiego, biorący czynny udział w powstaniu listopadowym, kiedy to naród stanął zbrojnie do walki przeciwko Imperium Rosyjskiemu, w obawie przed grożącymi represjami tuż po jego upadku – śmiercią w najgorszym wypadku, a zsyłką na Sybir – w najlepszym, w tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym roku zmuszony był wraz z rodziną uciekać ze swych rodzinnych stron. Wielu uczestników powstania osiedliło się w tym czasie w Galicji Wschodniej – zaborze austriackim. Na szczęście prześladowania ze strony Austriaków nie były tak dokuczliwe, a dziadek i jego rodzina pragnęli jedynie zaznać wreszcie spokoju.

Osiedlili się w niewielkiej Ludwikówce, miejscowości w okolicach Rohatyna, powiatowego miasta położonego między Lwowem a Stanisławowem, gdzie zamieszkiwali do chwili pamiętnego spotkania Ewy i Józefa w pociągu jadącym na trasie Lwów–Rohatyn. Ta niewielka osada była idealną przystanią dla uciekinierów z zaboru rosyjskiego. Znajdowało się tam wszystko, co udręczonym powstańcom było potrzebne do wygodnego życia: szkoła, kościół, młyn, sklepy. I spokój.

Józef pochodził z wielodzietnej rodziny, w której wszyscy męscy potomkowie posiadali wykształcenie rzemieślnicze. A nie było to byle co w tamtych czasach, zapewniało im i ich rodzinom dostatnie życie. Poza tym interesowali się historią, polityką, udzielali się w życiu publicznym, brali udział w regularnych spotkaniach w swoich cechach rzemieślniczych. A i nosili się godnie, zawsze zadbani, na specjalne okazje i wyjścia odziani w garnitury, z elegancko wywiązanymi pod szyją krawatami. Do tego mężczyźni odziedziczyli po dziadku powstańcu wysoką, dobrze zbudowaną sylwetkę, a ciężka praca wyrobiła w ich ciałach doskonale zarysowane mięśnie. Mogli się podobać płci przeciwnej, oj mogli. Byli jak ta opoka, fundament pod przyszłe życie.

Ojciec Józefa był właścicielem młyna, on sam i jego brat Ludwik byli również młynarzami, Stanisław – krawcem, który szlify w tym fachu zdobywał w Paryżu, natomiast Karol zajmował się budową dróg. Nie byli zwykłymi robotnikami czy też rzemieślnikami, o nie! Specjalizowali się w swoich dziedzinach, a to się wtedy liczyło. Mieli jeszcze dwie siostry, które wyszły dobrze za mąż i nie narzekały na swój byt.

Czym Józef zdołał przekonać do siebie nieśmiałą Ewę? Być może serdecznością, bezpośredniością, a może oczarował ją swoim wyglądem? Kto to wie? Czasem trudno jednoznacznie określić, jakie cechy drugiej osoby sprawiają, że czujemy do niej sympatię, zakochujemy się w niej czy też dla odmiany pałamy do niej niechęcią lub wręcz nienawiścią. Był starszy od Ewy o jedenaście lat, urodzony w tysiąc osiemset osiemdziesiątym dziewiątym roku, niejedno już zdążył przeżyć. Podobnie jak jego dziadek walczył o wolność ojczyzny. Podczas pierwszej wojny światowej przebył długą drogę jako żołnierz Legionów Polskich pod wodzą Józefa Piłsudskiego, a kiedy wojna się skończyła, mając trzydziestkę na karku, poczuł, że już najwyższy czas się ustatkować, założyć rodzinę i stać się nobliwym obywatelem Ludwikówki.

Już po kilku dniach od ich pamiętnej podróży pociągiem zjawił się w domu Ewy w Bubryce. Nie wiedział, gdzie jej szukać, nie znał nawet jej nazwiska. Ale… koniec języka za przewodnika. W pobliskim sklepie o nazwie Skład Towarów Mieszanych wypytał o młodą, uroczą dziewczynę o imieniu Ewa, która dopiero co zakończyła naukę krawiectwa i wróciła ze Lwowa do domu. Kilka kobiet robiących zakupy, zaciekawionych nowym przybyszem, usłużnie udzieliło mu wszelkich potrzebnych informacji i po kwadransie, odprowadzany kilkoma parami ciekawskich oczu, ruszył w stronę domu dziewczyny.

Rodzice Ewy nie byli zachwyceni niespodziewanym pojawieniem się nieznanego mężczyzny; Ewa słowem nie wspomniała o nawiązanej w pociągu znajomości. Mama by tego z pewnością nie pochwaliła. Jednak… cóż mieli robić, nie wypadało zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, tym bardziej że przybyły wyglądał dostojnie i wręczył paniom piękne bukiety kwiatów; mniejszy dla mamy, większy, z karminowych róż, dla Ewy. Jeszcze nigdy nikt nie podarował jej tak pięknej wiązanki!

Zuzanna nie wiedziała, czy tym Józef przekonał do siebie dziewczynę, czy też swoją cierpliwością i uporem… Podobnie jak kropla drąży skałę, tak on „wychodził” sobie to małżeństwo.

Po ślubie zamieszkali w Ludwikówce, tam na świat przyszło pięcioro ich dzieci: Janina, Mieczysław, Rozalia, Aniela i ostatnia, zupełnie nieplanowana – właśnie ona, Zuzanna. Wszystkie porody oczywiście odbyły się w domu, z nieocenioną pomocą miejscowej akuszerki. Józef, już teraz ojciec i głowa rodziny, dostał pracę w rohatyńskim młynie jako specjalista od „maszynerii”. Sam Rohatyn był w tych czasach istnym narodowym tyglem, mieszaniną wielu nacji. Zamieszkiwali w tym miasteczku i okolicach w przeważającej liczbie Ukraińcy, ale też Polacy, Żydzi, Niemcy, Ormianie, nawet Grecy i Austriacy. Za zaoszczędzone pieniądze rodzice Zuzanny wybudowali dom niedaleko od przedmieść Rohatyna, które to nazywano Babińcami, a nazwa tych terenów pochodziła prawdopodobnie od czasów pogańskich, kiedy to na tym właśnie obszarze stać miała świątynia poświęcona czci bogini Lady lub Baby. W sąsiedztwie Babińców było Podwinie, niewielka wieś, prawie łącząca się z przedmieściem – tam właśnie powstał dom rodzinny Baranów. Budynek postawiono, wykończono część pomieszczeń, wstawiono okazałe weneckie okna, ale wiele jeszcze było do zrobienia, kiedy nagle wybuchła druga wojna światowa. Musieli zamieszkać w niewykończonym domu, ale cóż było robić.

Wojna zmieniła wszystko…

Zuzanna, o dziwo, pamiętała wiele z okresu dzieciństwa. Pomimo że przyszła na świat krótko przed wybuchem wojny, siódmego maja tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, to w rozmowach z siostrami, kiedy to przekomarzały się, która więcej zachowała w pamięci z tamtych lat, ona zawsze wiedziała najwięcej, potrafiła przypomnieć sobie największą ilość szczegółów, pamiętała najwięcej nazwisk. Zawsze z nimi wygrywała, kiedy żartobliwie licytowały się zasobami swojej pamięci. Wspominała przedszkole w Podwiniu, do którego chodziła z dziećmi ukraińskimi, zaprzyjaźnionego leśniczego Polaka, z którego rodziną spotykali się od czasu do czasu. Przypominała sobie opowieści starszego rodzeństwa o szkole, gdzie w ławkach siedzieli z małymi Ukraińcami, językiem nauczania był polski, ale dodatkowo wszyscy, bez względu na narodowość, uczyli się także ukraińskiego i z tego przedmiotu mieli ocenę na cenzurce. Nie było jeszcze wtedy tej nienawiści, która już wkrótce miała doprowadzić do tylu tragedii. Dzieci różnych narodowości bawiły się ze sobą, odwiedzały się w swoich domach; najlepsza koleżanka Zuzi miała na imię Oksana, była właśnie Ukrainką. Dziewczynki stały się nierozłączne. Raz nawet najmłodsza Baranówna została przez nią zaprowadzona do cerkwi, gdzie wystrój i śpiewy wprawiły ją w niewyobrażalny zachwyt. Dla odmiany pierwszą miłością jej najstarszej siostry, Janki, był młody przystojny Ukrainiec, który w późniejszych latach uratował życie całej rodziny, usuwając ich potajemnie z listy skazanych na zsyłkę na Syberię. A z kolei średnia z sióstr, Rozalia, przez wszystkich nazywana Różyczką, przyjaźniła się z córką rabina, małą Żydówką Ryfką.

Zuzanna pamiętała Czartową Górę, która widoczna była z Rohatyna i Podwinia, a o której wśród dzieciaków krążyły legendy i którą to wzajemnie się straszono. A skąd taka nazwa? O tym dowiedziała się dopiero później, kiedy będąc już panienką, przeczytała w jakichś mądrych książkach wpis księdza Benedykta Chmielowskiego, zasłużonej dla miasta przed wiekami postaci, który w jednej z pierwszych polskich encyklopedii Nowe Ateny tak to pisał o tej tajemniczej górze: Na samą Wielkanoc roku 1650, ósmego kwietnia, przed wojną pod Beresteczkiem z Kozakami, z miejsca na miejsce przeniesiono, bo czarci tą górą Rohatyn miasto chcieli przywalić, tylko kur zapiawszy, mocy im ujął[1].

Siedemnastego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku do Rohatyna wkroczyli Rosjanie. Zuzanna nigdy nie zapomni tego strachu, który zapanował wśród Polaków, zatroskania i smutku na twarzach jej rodziców. Wkrótce z pomocą Ukraińców okupanci tworzyli listy Polaków skazanych do wywiezienia na Sybir. Za co? Ano tylko za to, że byli Polakami, a pretekst wystarczył byle jaki, kto się tam wtedy przejmował uzasadnianiem takich decyzji. Była wojna, był okupant i byli ludzie, którzy stali się niewygodni. Na pierwszy ogień poszła oczywiście polska inteligencja, kolejnymi byli co majętniejsi Polacy, a w dalszym szeregu zwykłe polskie rodziny.

Baranowie także znaleźli się na liście.

 

***

 

Wiośnie tysiąc dziewięćset czterdziestego roku nie było śpieszno, aby okazać się światu w całej swej krasie. Na dworze w dalszym ciągu panował chłód, tu i ówdzie na polach nadal zalegały łaty brudnego śniegu.

Pewnego wieczoru ktoś zapukał do domu Baranów.

Wszyscy spojrzeli po sobie w popłochu. Na zewnątrz ujadały psy, wiatr gwizdał w kominie.

– Otwórzcie, to ja, Maksym, nie bójcie się! – Zza drzwi rozległo się wołanie.

– To Maksym! Niech tata otworzy! – Janka poderwała się z krzesła.

Maksym był Ukraińcem, przystojnym dziewiętnastolatkiem, w którym skrycie podkochiwała się najstarsza z sióstr, szesnastoletnia Janka. A wszystko wskazywało na to, że i chłopak nie był obojętny na jej wdzięki.

Ojciec ciężko wstał zza stołu i ruszył do drzwi. Był bardzo zmęczony. Po dwanaście godzin pracował w rohatyńskim młynie.

– Dobryj weczir– odezwał się gość.

– Dobry wieczór – odpowiedział Józef. – Co was sprowadza do naszego domu?

– Możemy porozmawiać? – zapytał nieśmiało chłopak.

– Czemu nie? Napijecie się herbaty? – Gestem zaprosił przybysza do kuchni. Znał tego młodzieńca z widzenia, nieraz spotykał go w towarzystwie córki i jej rówieśników.

– Chętnie. Ale może porozmawiamy w cztery oczy?

– Ja nie mam tajemnic przed moją rodziną, możemy rozmawiać przy nich.

Każdy z członków familii zgromadzonej w kuchni patrzył na Maksyma wyczekująco. Janka z zaróżowionymi policzkami skubała róg swetra. Mała Zula podeszła bliżej, ciekawa gościa, a że znała chłopaka, ponieważ widywała go raz po raz przy różnych okazjach, zazwyczaj w obecności najstarszej siostry, zupełnie nie czuła przed nim lęku.

– Wpisano was na listę zesłańców na Sybir – powiedział cicho Maksym, utkwiwszy wzrok w czapce, którą miętosił w dłoniach. Nie miał chyba odwagi spojrzeć gospodarzowi w oczy.

Józef usiadł ciężko na krześle, które zaskrzypiało niebezpiecznie pod jego ciężarem; mężczyzna mierzył grubo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a ważył także sporo. Słowa, które przed chwilą usłyszał, sprawiły, że poczuł strużkę zimnego potu spływającą mu po plecach, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Nie było dla nikogo tajemnicą, że już podczas transportu ludzie ­umierali z głodu, zimna i wyczerpania. A tam? Na miejscu? Strach było myśleć…

– Skąd to wiecie?

– Pracuję w wydziale NKWD w Rohatynie – odparł nieśmiało chłopak. – Jako młodszy sekretarz. Do takiej pracy dostałem nakaz – dodał zmieszany.

– I co mamy teraz zrobić? – We wzroku Barana na pierwszy rzut oka można było dostrzec strach. Kiedy był młody, walczył w legionach, nie czuł tego, ale teraz… Teraz nie był sam, odpowiadał za swoją żonę, pięcioro dzieci…

– Skreśliłem was… – Maksym mówił coraz ciszej, nadal patrząc na czapkę trzymaną w dłoniach, a nie na gospodarza.

– Jak to skreśliliście?

Nastała długa chwila ciszy. Jedynie mała Zula wierciła się na krześle, które skrzypiało rozpaczliwie w tym zapadłym milczeniu.

– Dali mi tę listę do przepisania na maszynie – odpowiedział już nieco pewniej. – Kiedy zobaczyłem was, nie wiedziałem, co mam zrobić. Nie mogłem pozwolić na to, żeby wywieźli was wszystkich nie wiadomo dokąd… Na stracenie…

– I co? – ponaglał go Józef. – Coście zrobili?

– Nie miałem odwagi rozmawiać z przełożonymi, ale jeden taki, który ze mną pracuje i zajmuje się ewidencją operacyjną, Maruszczenko… Wiedziałem, że ma żonę polskiego pochodzenia, jej matka była Polką, prawie nikt o tym nie wie, on się tym nie chwali… I wiedziałem, że lubi Polaków… mimo wszystko. To on dał mi tę listę do przepisania i przekonałem go, że jesteście przecież niezbędni we młynie, że wśród Ukraińców nie ma takich fachowych młynarzy z doświadczeniem.

– Wstawiłeś się za nami? – Józef nie mógł ukryć zdziwienia.

Chłopak kiwnął głową.

– Początkowo nie chciał o tym słyszeć, ale w końcu dał się przekonać.

– I co zrobiliście?

– Maruszczenko wykonał jakiś telefon, ale nie słyszałem, o czym rozmawiali. Potem kazał mi przepisać listę bez waszych nazwisk.

Józef głośno wypuścił powietrze z płuc. Zwiesił głowę i kręcił nią z niedowierzaniem.

– Ale nie jesteście tu bezpieczni. – Maksym spoglądał raz po raz na Jankę, która była blada, prawie jak ten obrus na stole, i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się to w ojca, to w chłopaka.

– Dlaczego tak sądzicie? – odezwała się w końcu Ewa.

– To się tylko odwlecze w czasie, jestem tego pewny. Powinniście stąd wyjechać. Nie wiem, czy będę mógł wam pomóc po raz drugi.

– Nie mamy dokąd wyjechać. Kto nas przyjmie w takiej liczbie? Siedem osób? Nikomu się teraz nie przelewa. Mielibyśmy być dla kogoś ciężarem? – Ojciec z rezygnacją kręcił głową. – Nie… Zostaniemy.

 

*

 

Józefa wkrótce jednak zwolniono z młyna. Przyjęto nowych Rosjan do pracy, on nie był im już potrzebny. Na szczęście w tym wszystkim na razie nie planowano deportować ich na Syberię. Maksym nadal pracował w NKWD i obiecał, że zawiadomi ich bezzwłocznie, jeżeli tylko sytuacja się zmieni. Tymczasem namawiał wielokrotnie Jankę, aby się z nim spotkała, ale ona zwyczajnie się go bała. Przed wojną był dla niej miłym, sympatycznym kolegą, ale teraz… NKWD… Czy wiadomo, czego można się po nim spodziewać? Kim się stanie, jeżeli dłużej tam popracuje?

Czasy były coraz trudniejsze…

W rodzinie Baranów się nie przelewało. Mieli wprawdzie trochę ziemi, uprawiali warzywa, ­hodowali zwierzęta, Ewa dorabiała szyciem, ale wykarmienie pięciorga dorastających dzieciaków, w tym jednego młodego mężczyzny oraz dwojga rodziców, nie było sprawą łatwą, tym niemniej jakoś sobie radzili. Zuzanna nie pamiętała z tego okresu, aby chodziła głodna, a i ubrania nosiła niczego sobie; Ewa ze starej odzieży potrafiła wyczarować cudeńka. Poza tym mieli konia i mały powóz, do którego go zaprzęgano i którym to rodzina wybierała się często do Rohatyna w różnych sprawach albo z wizytą do znajomych czy też w odwiedziny do brata Józefa zamieszkującego w Ludwikówce. Poza tym oczywiście zwierzę było niezbędne przy pracach polowych, bez niego nawet silny jak tur Józef i jego dorastający syn Mietek nie byliby w stanie udźwignąć takiego trudu.

Wkrótce po wybuchu wojny zlikwidowano polskie szkoły, rozwiązano dotychczas działające organizacje społeczne i partie, aresztując wielu z ich członków, a zaraz po tym z Rohatyna wywieziono polskich księży nie wiadomo dokąd… A jak nie wiadomo, to prawdopodobnie na Sybir. Od tego czasu kościół świecił pustką.

I jakby tego wszystkiego było mało, w czerwcu czterdziestego pierwszego roku zjawili się Niemcy. Po ataku Niemiec na Związek Radziecki Kresy Wschodnie znalazły się pod okupacją III Rzeszy. Lachy i Żydzi stali się głównym celem prześladowań nie tylko ze strony Niemców, ale i Ukraińców. Narody, które jeszcze tak niedawno żyły w symbiozie, stały się nieprzyjaciółmi, dawny sąsiad był prześladowcą, znajomy – ciemiężycielem… Skąd nagle w tych ludziach znalazło się tyle nienawiści? I, jak się miało wkrótce okazać, potwornego, niewyobrażalnego okrucieństwa?

Któregoś czerwcowego ranka w czterdziestym pierwszym nagle usłyszeli dalekie odgłosy walk. Józef włączył detefon, mały radiowy odbiornik ze słuchawkami, który odkupił od znajomego we młynie przed kilkoma laty. Miał nadzieję, że dowie się czegoś o tym, co się dzieje w okolicy, ale w urządzeniu słychać było jedynie trzaski. Kilkuletnia Zuzanna nie rozumiała zbyt wiele z tej całej sytuacji, ale widząc przestrach na twarzach rodziców, także czuła lęk.

Rozpłakała się, tuląc się do mamy.

– Ciii… Nie płacz, Ziunia, wszystko będzie dobrze… – Ewa usiłowała pocieszyć dziewczynkę, ale chyba sama tego pocieszenia potrzebowała.

Strzały słychać było coraz bliżej.

– Musimy uciekać. – Józef wyłączył radio i wyjrzał przez okno. – Pakujcie najpotrzebniejsze rzeczy i przede wszystkim żywność. Ewa, daj każdemu tyle jedzenia, ile zdoła unieść. Nie wiadomo, na jak długo będzie musiało nam starczyć.

Ten dzień i całą noc spędzili w lesie. Już wcześniej przezorny Józef wraz z bratem Stanisławem wykopali w pobliskim gaju ziemianki. Na wszelki wypadek. Nie było wiadomo, kto za chwilę będzie im zagrażał – Rosjanie, Ukraińcy czy też Niemcy? Czy może wszystkie trzy narody jednocześnie? Kiedy spakowali to, co mogli ze sobą zabrać, i dotarli do lasu, Stanisław z rodziną już tam byli. Na szczęście czerwiec był ciepły, nie marzli, mieli co jeść, wodę do picia także ze sobą zabrali. A gdyby tak to wszystko działo się zimą?

Po niespełna dwóch dobach strzały umilkły. Wokoło nie działo się nic niepokojącego. Nie mogli przecież siedzieć w ziemiankach bez końca. Najpierw Józef ze Stanisławem udali się do Podwinia, a potem do Ludwikówki, gdzie zamieszkiwał Stanisław z rodziną. Nie było żadnych śladów walk wojennych, wokoło panował dziwny spokój. Złowieszczy…?

Złowieszczy.

Bo teraz dopiero tak naprawdę rozpoczął się koszmar. Ukraińcy bardzo szybko doszli do porozumienia z Niemcami, licząc na odzyskanie swojej ojczyzny. Ale czy rzeczywiście istniały jakieś szanse na ich niepodległe państwo? Obietnice Hitlera były bardzo kuszące, wielu Ukraińców walczyło w niemieckim wojsku, współpracowało z agresorem, często nawet przewyższali go okrucieństwem. Czyżby to zadawniona niechęć, wręcz nienawiść do Polaków i Żydów, teraz znalazła ujście?

W pierwszych dniach lipca Niemcy przejęli rządy w Rohatynie i okolicach, a od pierwszego sierpnia tereny te oficjalnie włączono do Generalnego Gubernatorstwa. Wkrótce po wkroczeniu do miasta najeźdźcy rozpoczęli prześladowania ludności żydowskiej, czego wynikiem było utworzenie getta. Nie wiadomo, kto był gorszy dla Polaków – Niemcy czy Ukraińcy; ci drudzy stowarzyszeni pod płaszczem Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów czuli się coraz pewniej. Tak jak Niemcy zamierzali usunąć Żydów z tych terenów, tak Ukraińcy chcieli je oczyścić z Polaków, których uważali za swych odwiecznych wrogów, a tereny Kresów od zarania dziejów za swoje własne.

Coraz częściej rodzice Zuzi słyszeli, że w sąsiednich wsiach dokonywano mordów na polskiej ludności. Napadano niespodziewanie, zazwyczaj w nocy, wywlekano bezbronnych mieszkańców na dwór i z wielkim okrucieństwem mordowano. Krążyły słuchy o zwłokach znajdowanych w obejściach gospodarstw z poodcinanymi głowami, siekierami wbitymi w plecy, o wymordowanych kobietach i małych dzieciach.

Na Polaków padł blady strach.

 

ARTUR

 

Wrócił tego popołudnia ze spaceru z babcią, wszedł do swego wiecznie zabałaganionego pokoju w mieszkaniu, które dzielił z dwoma kolegami.

Kochał tę starszą panią, odkąd sięgał pamięcią. Ostatnio poprzysiągł sobie, że będzie bardzo się starał, aby więcej czasu poświęcać rodzinie, a nie tylko ślęczeć przed komputerem, jak to miał w zwyczaju robić do tej pory. Ludzie tak szybko odchodzą, i to bez względu na wiek; powinniśmy ich kochać, póki jeszcze są z nami. Ilu młodych pożegnało się z tym światem, zanim zdążyło zrealizować swoje plany, marzenia… Ale z drugiej strony, czasami lepiej żyć z dnia na dzień, nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość, bo można tej przyszłości nie doczekać. A tak, żyjąc dniem codziennym, można czerpać z niego jak najwięcej, cieszyć się każdą chwilą. Takie przynajmniej było jego życiowe motto.

Miał dwadzieścia sześć lat i sam mówił o sobie, że jest minimalistą. Rzeczywiście, nie miał zbyt wielkich potrzeb. Wystarczyła mu jedna para butów, kilka T-shirtów, dwie pary spodni, kilka par bielizny i skarpetek, do tego kurtka i to wszystko. I zazwyczaj całość w kolorach czarnych i grafitowych, no może gdzieniegdzie jeszcze odrobina bieli, innych barw nie uznawał. Szkoda mu było energii na zbytnie zabieganie o swój wygląd. Owszem, czystość była na pierwszym miejscu, ale strojenie się w kolorowe piórka – to już nie dla niego. Znajomi mówili o nim, że wygląda jak drwal z Kanady. Był średniego wzrostu, słusznej budowy ciała, z lekko kręcącymi się włosami sięgającymi mu do ramion i dziko zapuszczoną brodą, przybierającą co kilka dni różną długość. Kiedy stawała się już zbyt długa i przeszkadzała chłopakowi w codziennych czynnościach, po prostu brał nożyczki i ciachał ją jednym ruchem na długość, która akurat w danej chwili wydawała mu się odpowiednia. Nie zawracał sobie głowy modelowaniem, wyrównywaniem… Co to, to nie, nic z tych rzeczy. Do tego noszone na nosie okulary w ciemnych oprawkach dodawały mu jeszcze powagi. A czy rzeczywiście był poważny?

Hmm…

Zdecydowanie nie był typem wesołka, interesowały go raczej istotne sprawy tego świata. Tak… dobrze powiedziane… sprawy świata, ale niekoniecznie jego osobiste. To, co dotyczyło jego samego, zazwyczaj nie było takie ważne. Nieraz podejmował postanowienia, że od pierwszego stycznia, od jutra, od poniedziałku, od następnego miesiąca zmieni to albo tamto… ale… odkładał na później. Istnieje taka dolegliwość zwana „odkładactwem”. Zgodnie z bardzo popularnym wśród młodzieży powiedzeniem: „Co masz zrobić jutro, zrób pojutrze, będziesz mieć dwa dni wolnego”, żył sobie z dnia na dzień, odsuwając rozwiązywanie problemów na później. Raz nawet kupił sobie książkę, która dotyczyła tej właśnie przypadłości i podobno zawierała wiele cennych rad, jak sobie z tym problemem poradzić. Był pełen entuzjazmu, uważał, że lektura pomoże mu radzić sobie z sobą samym. I co zrobił? Odłożył na półkę, przeczyta później.

Jego mama bardzo nad tym ubolewała, jednak on zawsze obracał w żart jej uwagi i prośby.

– Mamuś – mówił, mając już ponad dwadzieścia lat. – Mentalnie to ja jestem w tej chwili piętnastolatkiem, a najwyższy poziom, który w życiu osiągnę, to będzie dwudziestolatek. I musisz się z tym pogodzić.

Kiedy odprowadzał tego popołudnia babcię do domu, po raz pierwszy tak naprawdę słuchał uważnie jej opowieści. Babcia zawsze lubiła dużo gawędzić, ot, jak to nauczycielka, a on często wpuszczał te informacje jednym uchem, a wypuszczał drugim. I niewiele w jego głowie z tych historii pozostawało. Tym razem jednak było inaczej. Czy to jego wiek to sprawił, czy po prostu fakt, że stał się bardziej poważny… Trudno powiedzieć, jednakże słuchał jej z uwagą i naszły go refleksje, że ci ludzie mieli naprawdę ciężki los, a mimo to walczyli o swoją codzienność, o życie, o przetrwanie. A on?

On zawsze miał wszystko, przynajmniej jeśli chodzi o dobra materialne. Bo tak psychicznie to nie było mu w tym życiu zbyt dobrze. Rodzice rozwiedli się, kiedy skończył zaledwie cztery lata. Został z mamą i siostrą. Nie pamięta, jak to było, kiedy ojciec z nimi mieszkał. Starsza o prawie pięć lat siostra wówczas żyła już właściwie własnym życiem, miała swoje koleżanki, swój świat, traktowała go jak tego młodszego brata, który często przeszkadzał w zabawach. A mama? Nadopiekuńcza, wyręczająca go we wszystkim, starała się wynagrodzić mu brak ojca. Kochała go przysłowiową małpią miłością. I popełniała błąd za błędem. Jak to miała w zwyczaju mawiać jego siostra – dawała mu rybę zamiast wędki. I tak dryfował przez życie, byle się nie przemęczyć, byle wszyscy dali mu święty spokój.

Czy było mu z tym dobrze? Nie! Ale co miał zrobić, kiedy nie widział przed sobą żadnego celu, czegoś, na czym by mu bardzo zależało? Do niczego nie dążył, niczego tak naprawdę nie pragnął. Najszczęśliwszy byłby, gdyby tak ktoś go karmił, oprał, a on mógłby przez cały dzień przebywać w swoim pokoju, przy zasłoniętych roletach, gdzie nie dochodziłby broń Boże żaden promyk dziennego światła i istniałby tylko on i jego komputer.

Tymczasem wszystkie sprawy i problemy odkładane na później nie ulegały przedawnieniu, o nie! Dręczyły go myśli o nich, stale miał przeświadczenie, że o czymś zapomniał, że jest z czymś spóźniony, że powinien coś zrobić, załatwić… Nie dawało mu to spokoju, nieustannie się czymś zadręczał, ale nie mobilizowało go to do definitywnego załatwienia tych zaległych spraw. To wywoływało u niego poczucie beznadziejności, przeświadczenie, że i tak sobie nie poradzi, że znowu coś zawali. A skoro tak o sobie myślał, to nie warto było się starać. Uważał, że nie ma sensu próbować, skoro… i tak nie wyjdzie.

Ot, przyczynek do depresji, nihilizmu, marazmu.

A tu opowieść babci. Wojna, zagrożenie, śmierć… Tragedie ludzkie, przerwane młode życia, jakby ktoś jednym ruchem przeciął wszystkie kable, jakby odłączyć komputer od zasilania… A walka o niepodległość? O wolność? Zabory, najeźdźcy, prześladowcy… Inny świat, inne życie… Tymczasem czy on, tak dryfujący sobie beztrosko przez swoją codzienność, byłby zdolny do takich poświęceń?

Czy wtedy znalazłby jakiś cel?

 

 

 

[1] B. Chmielowski, Nowe Ateny, Lwów 1745.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

Rodzina Baranów w tych trudnych czasach starała się wieść w miarę normalne życie. Budzili się rano, ­pracowali w swoim niewielkim gospodarstwie w Podwiniu, jedli, spali i tak w kółko. Jednak była to raczej wegetacja niż życie. We dnie i w nocy nie opuszczał ich lęk… Strach… Przed Ukraińcami, Niemcami… Nawet sąsiad bał się sąsiada. Bo ten, który przed wojną był dobrym kumem, za chwilę mógł się okazać najgorszym wrogiem.

Pewnego jesiennego popołudnia Ewa wróciła niewielkim powozem z miasta, wyprzęgła konia i weszła do domu. Usiadła ciężko na krześle w kuchni. Wszyscy w tym czasie siedzieli wokół stołu, właśnie skończyli posiłek, który podczas nieobecności mamy przygotowały Janka z Różyczką.

– Mam złe wieści – odezwała się, rozwiązując chustkę na głowie.

– Co się stało? – Józef znieruchomiał.

– Jankę chcą wysłać na roboty do Niemiec, jest na liście – powiedziała, spoglądając z niepokojem na najstarszą z córek.

Skończyła niedawno osiemnaście lat, była piękną młodą kobietą, miłą, pracowitą.

– Mnie? – Dziewczyna usiadła raptownie na krześle obok matki. – A więc stało się.

Spodziewali się tego od dłuższego czasu. Coraz więcej dziewcząt i chłopaków podrostków wysyłano na roboty. Baranowie mieli nadzieję, że może ich rodzinę to ominie. Jednakże byli w błędzie.

– Skąd mama wie? – Janka ledwo była w stanie wykrztusić z siebie te słowa.

– Szyłam suknię dla Kirisiukowej, której mąż pracuje w urzędzie. To on jej powiedział, wiedział przecież, jak się nazywa jej krawcowa. Domyślił się, że to chodzi o moją córkę.

– I co teraz będzie? – Janka nie zdołała pohamować płaczu. Łzy cicho spływały po jej policzkach, nawet nie próbowała ich ocierać.

– Nigdzie nie pojedziesz! – To Mietek, do tej pory siedzący przy najdalszym krańcu stołu, odezwał się zdecydowanym głosem.

– Co masz na myśli, synu? – zapytał Józef, patrząc na niego w napięciu.

– Ja pojadę zamiast Janki. Mamo, jeżeli mama ma znajomości z tą Kirisiukową, to może się uda załatwić, żeby wzięli mnie, a nie ją. Mam już szesnaście lat, od szesnastki biorą na roboty.

– Mietek, to niczego nie zmieni, nawet jeżeli ty pojedziesz, za chwilę i tak wyślą i Jankę. Nie odpuszczą jej. – Ewa z rezygnacją pokręciła głową.

– To wydamy Jankę za mąż… – Józef intensywnie się nad czymś zastanawiał.

– Ja nie chcę iść za mąż! – Janka wpadła w szloch, nie płakała już cicho jak myszka, tylko lamentowała jawnie, wydmuchując raz po raz nos w chusteczkę.

– To wolisz iść na roboty? Do Niemca? Na koniec świata? Na zatracenie?! – Józef podniósł głos.

Janka tylko pokręciła głową.

– Józek, ale przecież ona nie ma narzeczonego, za kogo ty chcesz ją wydać, na miłość boską?! – Ewa załamała ręce.

– Mam dla niej kandydata, już ty się nie martw. Nie będzie jej źle, a przynajmniej będzie miała lepiej niż na obczyźnie.

Po trzech tygodniach Mietek wyjechał. Wielu młodych mężczyzn i kobiet zapakowano do wagonów towarowych i ruszyli w nieznane. Pożegnanie na dworcu wprawiło całą rodzinę w głęboki smutek. Nikt nie wiedział, co też tam się będzie z chłopakiem działo, na obcej ziemi, wśród wrogów, dokąd trafi… Ale z drugiej strony wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, o ile gorzej by było, gdyby to Jankę żegnali, a nie Mietka. Dziewczyna byłaby narażona na zdecydowanie więcej niebezpieczeństw niż młody, silny mężczyzna.

Wkrótce po wyjeździe brata Jance przedstawiono kandydata na męża. Miał na imię Marian, był od niej o kilka lat starszy i posiadał gospodarstwo w niedalekiej wsi. Nie był z niego żaden piękniś, o nie, ale przecież nie o urodę tu chodziło. Janka nie darzyła „oblubieńca” żadnym uczuciem, całą noc przed ślubem przepłakała, ale co było robić. Nie miała wyboru. Nie zawracano sobie głowy jakimiś zapowiedziami, okresem narzeczeństwa. Ot, zgłoszono ten fakt w urzędzie i po kilku dniach zostali małżeństwem. Polskich księży nie było już wtedy w Rohatynie, kościoły pozamykano, a w ich wnętrzach urządzono magazyny.

Na tym jednak nie skończyły się problemy dziewczyny. Niemcom nie przeszkadzało, że jest młodą mężatką, nadal zamierzali wytransportować ją do Niemiec, takie wieści przynosiła Ewa od Kirisiukowej. Jedyne, co Janka mogła zrobić, to szybko zajść w ciążę. Tak też się i stało. Równo po dziewięciu miesiącach od ślubu urodziła synka.

I wtedy wreszcie Niemcy dali jej spokój.

 

***

 

Jedynym w miarę bezpiecznym miejscem w najbliższej okolicy był Rohatyn, tak przynajmniej wydawało się Ewie i Józefowi. Wielu Polaków uciekało z pobliskich wsi do miast w obawie o swoje życie, tak też uczynili i Baranowie. Na ile było ich stać, własnoręcznie wyremontowali więc małe mieszkanie, które Józef posiadał, jeszcze będąc kawalerem, a które do tej pory stało puste. Ojciec Ziuni przezornie nie sprzedał go, mimo że chętnych kupców było kilku. Podświadomie przeczuwał, że może się ono okazać ich ostatnią deską ratunku, miejscem, w którym w razie zagrożenia będzie mógł się schronić wraz ze swoją coraz liczniejszą rodziną. Lokal był niewielki, tłoczyli się w nim jeden na drugim, ale przynajmniej mieli to złudne poczucie bezpieczeństwa. Tam przebywali, kiedy w okolicy robiło się niebezpiecznie, lecz gdy nastawał chwilowy spokój, jeździli także do Podwinia. Trzymali tam nadal zwierzęta, które trzeba było nakarmić i oporządzić, musieli uprawiać pole, ogród – jak to w gospodarstwie. Poza tym tylko dzięki temu nie przymierali głodem. Jednakże noce starali się spędzać w Rohatynie, tak było bezpieczniej, ponieważ napaści ukraińskich nacjonalistów na okoliczne wsie zazwyczaj działy się właśnie po zmroku.

Dni mijały powoli, w niesłabnącym lęku i niepokoju, aż nadszedł rok tysiąc dziewięćset czterdziesty drugi…

Był koniec lata, na dworze czuło się już jesień. Noce stawały się coraz chłodniejsze, ale dni nadal były pogodne, słońce zadziwiająco jeszcze przygrzewało i gdyby nie wojna, świat wyglądałby pięknie.

Tego pamiętnego popołudnia część rodziny została w rohatyńskim mieszkaniu: Janka, jej mąż, ich synek Edek oraz Różyczka. Pozostali, oprócz Mietka, który był w Niemczech na robotach, postanowili nocować w domu w Podwiniu. Mieli tam mnóstwo pracy, a poza tym coraz częściej dochodziło do kradzieży mienia, zwierząt, musieli zatem pilnować dobytku. Z czego by żyli, gdyby pozbawiono ich podstawowych środków do życia, źródła utrzymania? Bali się, owszem, ale cóż mieli robić? Ostatnio w okolicy zrobiło się nieco spokojniej; wierzyli, że nic złego się nie wydarzy.

Józef spał na dworze. Robił tak od wiosny, ukryty pod drewnianą wiatą, na sienniku ułożonym pod ścianą stodoły, do której wiata przylegała. Ulokowany między maszynami i innymi narzędziami rolniczymi, okryty szczelnie pierzyną, czuł się tam w miarę bezpiecznie. Noce były coraz chłodniejsze, ale pierze dawało wystarczającą ilość ciepła. Poza tym czuwał, spał bardzo płytkim snem. Każde stuknięcie, szelest natychmiast wzbudzały w nim czujność. Ewa z dziewczynkami, Zuzią i starszą Anielą, spały w domu, w pokoju na parterze. Jednak przezorny ojciec już dużo wcześniej wybił tam w ścianie dziurę, która prowadziła do małej sieni, dyskretnie ukrytej na tyłach budynku, a zewnętrzne drzwi od strony podwórza zastawił belami słomy. W sieni tej stała drabina, po której można się było dostać na strych. Od strony pokoju tajemne przejście zasłonił zbitymi deskami, pomalowanymi na taki sam kolor co ściany. Obaj z bratem wykonali w swoich domach takie sekretne przejścia dla bezpieczeństwa bliskich. Nie wiadomo było, czy kiedyś się im przydadzą, ale dawało im to przynajmniej szansę na przeżycie.

I nie pomylił się…

W środku nocy obudził go jakiś szelest. Zupełnie jakby gromadka jeży szusowała po opadłych suchych liściach. Uniósł się na posłaniu, nadal niewidoczny spod swojej wiaty, i obserwował podwórze.

– Idi z zadu![2]– usłyszał szept, a potem dojrzał dwie przemykające się w stronę domu męskie pochylone sylwetki odziane w ciemne ubrania.

Jeden z intruzów okrążył budynek, a za nim natychmiast pojawiło się na podwórzu pięć innych postaci, skradających się cicho w kierunku ganku. Józef zrozumiał, z kim ma do czynienia. Poczuł paraliżujące go przerażenie. Nie bał się o siebie, tylko o te trzy bezbronne kobiety, przebywające w domu. Nie powinien był ich tam zostawiać! W tym momencie rozległo się ujadanie Burka. Kładąc się do snu, Józef spuścił psa z łańcucha, ale ten musiał gdzieś się szlajać do tej pory, że nie usłyszał skradających się napastników. Gospodarz miał nadzieję, że szczekanie psa obudzi Ewę, a ta zdoła wraz z dziewczynkami ukryć się na stryszku. Tyle co zdążył o tym pomyśleć, kiedy nagle rozległ się rozpaczliwy skowyt, po czym pies ucichł na zawsze.

– Dziewczynki! Obudźcie się! – Zuzia usłyszała przejmujący szept mamy. Mimo że była jeszcze mała, doskonale wiedziała, że dzieje się coś złego.

Wybudzona ze snu Aniela usiadła natychmiast na łóżku.

– Musimy się schować, prędziutko! – Mama szeptała, pomagając córkom wstać, a zaraz potem ścieląc dokładnie łóżko w nadziei, że Ukraińcy nie zorientują się, iż ktoś tu przed chwilą spał.

– Mamo, ja się boję! – Zuzia była bliska płaczu.

– Wszystko będzie dobrze. – Usiłowała ją uspokoić, jednocześnie odsuwając deski przysłaniające otwór do sieni. – Przeciśnijcie się tam, tylko szybko i po cichutku – usłyszały po chwili cichy głos Ewy.

Nie zastanawiając się, zanurkowały przez otwór. Kobieta pozbierała jeszcze naprędce ich rzeczy i wraz z nimi przecisnęła się przez dziurę w ścianie, po czym zasłoniła ją dokładnie drewnianą osłoną. Na szczęście tej nocy jasno świecił księżyc, widziała sprzęty w pokoju i nie wpadła na żaden z nich, kiedy w popłochu zbierała manatki. Po chwili wszystkie trzy weszły na stryszek po drabinie, którą Ewa natychmiast wciągnęła na górę, po czym delikatnie zamknęła za nimi klapę od wejścia.

W tym momencie doszedł do nich dźwięk tłuczonego szkła i na dole rozległ się harmider. Domyśliły się, że ktoś wyważył okno wraz z ościeżnicą. Ewa i dziewczynki, wciśnięte w najodleglejszy kąt stryszku, przykryte słomą, bały się nawet oddychać, a co dopiero poruszyć. Serca waliły im tak głośno, że przez moment przyszło kobiecie na myśl, iż sam ich odgłos zwabi na strych bandytów. Zuzia trzęsła się jak osika, Anielcia szczękała zębami, ale żadna z jej dzielnych córek nie wydała z siebie ani jednego dźwięku.

Tymczasem z dołu nadal dochodziły odgłosy plądrowania, tłuczonego szkła, rozbijanych sprzętów. Ukraińcy poczuli się pewnie, nie starali się nawet zachowywać cicho.

– De czi Lachy?[3] –usłyszały wśród tego hałasu, ale nie zrozumiały odpowiedzi.

Bandyci przewracali meble, rozbijali naczynia, wybebeszali zawartość szaf. Niczego wartościowego jednak nie znaleźli. Przeczesali wszystkie pomieszczenia, a kiedy Ewa usłyszała hałas dochodzący z pokoju pod nimi, zamarła. Wystarczyłoby, żeby któryś dojrzał zamaskowane przejście, a byłoby po nich. Teraz wszystkie trzy dygotały ze strachu, nie były w stanie tego opanować.

Jeszcze gorzej czuł się Józef. Mógł jedynie mieć nadzieję, że ostatnie dźwięki wydane przez Burka zaalarmowały w porę jego żonę. No i że kryjówka spełni swoje zadanie i nie zostanie przez bandytów odkryta. Był jednak gotowy, aby bronić swych kobiet, jeżeli jakikolwiek odgłos świadczyłby o tym, że napastnicy znaleźli ich azyl. Nie zawahałby się poświęcić dla nich swojego życia. Gdyby miała stać się im jakakolwiek krzywda, lepiej byłoby, żeby zginęli wszyscy.

Uzbrojony w sierp i widły czekał z duszą na ramieniu…

– Niczewo tse ne tut![4] –zawołał mężczyzna, który stanął w drzwiach.

Okazało się, że na podwórzu pod ścianą obórki stoi jeszcze dwóch obcych. Dopiero teraz ich dojrzał.

– Primajte twaryny! – krzyknął. – My znowu powernemos[5].

„Zabiorą zwierzęta. Pomrzemy z głodu” – pomyślała Ewa, ale nie to ją tak bardzo przeraziło. „Jeszcze tu wrócimy…”

Tymczasem jedyne, co łotry mogły znaleźć w obórce, to było pięć kur i trochę karmy dla nich. Przezorny Józef co noc ukrywał w lesie świnię i konia. Nigdy nie wiedział, czy je tam rano zastanie, kiedy po nie wróci, ale cóż… Ryzykował mniej, niż gdyby je zostawiał w gospodarstwie.

Nagle usłyszał kroki zbliżające się w jego kierunku, wprost do wiaty. Na szczęście zdążył wcześniej wyjść i teraz, kucając za kamienną studnią, skutecznie ukryty, i dzierżąc w dłoniach broń w postaci sierpa i wideł, z galopującym sercem oczekiwał na rozwój wypadków. Tymczasem zbir przewracał narzędzia, szukając czegoś wartościowego. Józefa nadal nie dostrzegł.

– Ty szczos znajszoł?[6] – zawołał jeden z Ukraińców.

– Tut niczewo nemaje[7]– odpowiedział, z łoskotem odrzucając na bok stare dziurawe wiadro.

Po kilkunastu wydających się nie mieć końca minutach Józef ujrzał wychodzących przez bramę dziewięciu uzbrojonych rosłych mężczyzn. Niektórzy z nich targali na plecach zawinięte w prześcieradła toboły, inni trzymali za nogi jego nieszczęsne kury, które majtały zwisającymi w dół głowami, gdacząc przy tym w śmiertelnym przerażeniu.

„Niewiele brakowało, a to mogliśmy być my, a nie te biedne kury” – pomyślał, nadal uważnie obserwując obejście.

Nie ośmielił się poruszyć przez dobrą godzinę. Podobnie skamieniałe na strychu Ewa i dziewczynki, ledwie oddychając z przerażenia, z trwogą nasłuchiwały odgłosów z dołu. Po długim czasie, gdy nastał świt, Józef odważył się zaryzykować i wszedł do domu. Z walącym sercem rozejrzał się po pokojach, nie mógł mieć stuprocentowej pewności, że któryś z napastników tam nie pozostał. Dopiero kiedy się upewnił, że dom jest pusty, podjął ryzyko i zawołał.

– Ewa! Dziewczynki! Jesteście tam?

Odpowiedziała mu głucha cisza.

Odsunął deskę maskującą przejście i z trudem przecisnął się przez dziurę. Nie było drabiny, dlatego domyślił się, że są tam, na górze.

– Ewa! Ewa! Odezwij się! – krzyczał coraz głośniej, ale nadal odpowiadało mu jedynie jego tłukące się w piersiach serce.

Długo trwało, zanim udało mu się od zewnątrz otworzyć drzwi, przystawić drabinę z podwórka i wyważyć właz na strych. W dalszym ciągu nie dochodziły stamtąd żadne dźwięki. Kiedy wreszcie odgarnął stertę słomy, ujrzał trzy uderzająco blade istoty, śmiertelnie przerażone, trzymające się siebie kurczowo, i ich szeroko otwarte, pełne trwogi oczy nieruchomo w niego wpatrzone.

Padł na kolana, dygocząc cały.

– Ewa… Ziunia… Anielcia… Moje kochane. Nie bójcie się. Już wszystko dobrze… Już dobrze… Już po wszystkim. Poszli sobie. Jesteśmy bezpieczni. Musicie się ruszyć, musimy stąd iść.

Dopiero teraz Ewa spojrzała na niego nieco przytomniej, a dziewczynki rzuciły mu się w ramiona z głośnym, niemożliwym do opanowania szlochem. Natomiast jego żona była tak zesztywniała, iż nie potrafiła wstać samodzielnie z podłogi, zupełnie jakby nagle skamieniały jej wszystkie kończyny; musiał ją przy tym przytrzymywać, z trudem pomagając jej się podnieść. Ręce i nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Sparaliżowana strachem nie była w stanie się odezwać.

Józef z trudem wyprowadził swoją rodzinę na zewnątrz.

Kiedy tak stali na ganku, rozglądając się wokoło i z niedowierzaniem patrząc na ogrom zniszczeń, jakich dokonali bandyci w tak krótkim czasie, w bramie pojawił się sąsiad, zaprzyjaźniony Ukrainiec, który miał za żonę Polkę. Przez chwilę patrzyli na siebie z rezerwą, ale kiedy tamten pozdrowił ich gestem, Józef podszedł do niego i przez kilka minut rozmawiali przyciszonymi głosami. Ewa nadal stała nieruchomo, niezdolna wykonać żadnego ruchu, i obserwowała obu mężczyzn, a jej córki, kurczowo uczepione maminej spódnicy, przyglądały się dorosłym z niepokojem.

Nagle kobieta obróciła się na pięcie, weszła do domu wraz z uwieszonymi na niej nadal dziećmi, a po chwili energicznie wymaszerowała stamtąd i podeszła do mężczyzn.

– Bierz! – powiedziała, podając sąsiadowi klucze. – Zaopiekuj się domem. My tu już nie wrócimy…

I rzeczywiście… nie wrócili.

 

ARTUR

 

„Ciekawe, kim bym był, gdybym żył w tamtych czasach – zastanawiał się. – Czy starczyłoby mi odwagi, aby walczyć na wojnie, wziąć do ręki karabin, strzelić…? Czy byłbym w stanie kogoś zabić? Zabić człowieka?”

Był pacyfistą.

Zdecydowanie potępiał wszelką przemoc, brzydził się nią. Nigdy w życiu nikogo nie uderzył. Nie zabijał nawet much, no chyba że wyjątkowo. Przypomniało mu się pewne zdarzenie z czasów szkoły średniej, kiedy jeszcze mieszkał wspólnie z mamą i babcią… Pewnego wieczoru kobiety podniosły niesłychaną wrzawę, która wywabiła go z pokoju, niedostępnego dla innych azylu. Oto na ścianie babcinego pokoju siedział niespotykanych rozmiarów pasikonik, a może świerszcz albo konik polny? A może to wszystko to samo? Jak zwał, tak zwał. Jakoś dziwnie nie przypominał tych, które Artur widywał dotychczas i lubił obserwować, będąc jeszcze dzieckiem. Ten był zdecydowanie większy, poza tym zamiast pięknej seledynowej barwy miał kolor brunatnego błota. Rzeczywiście, wyglądał dość obrzydliwie. I przerażająco. Kiedy Artur był młodszy, często łapał w dłonie małe zielone świerszcze, jednak ten tu na ścianie wyglądał dość monstrualnie, przypominał raczej wyrosłego owada z gatunku szarańczy. I kiedy usiłował go usunąć z babcinego pokoju, niechcący pozbawił biedaka życia. Naprawdę niechcący. Długo nie mógł się z tym pogodzić, męczyły go wyrzuty sumienia…

A zabić człowieka?

Nie, absolutnie nie byłby do tego zdolny. Lecz… w obronie własnej? Albo w obronie mamy, babci, siostry…? Czy strach, przerażenie są wystarczającym powodem, żeby posunąć się do tego potwornego czynu? Co przeżywali ludzie wtedy, w obliczu zagrożenia, owładnięci przerażeniem? Wolał sobie tego nie wyobrażać. Babcia i tak miała dużo szczęścia…

Rozmyślał…

Ile jest warte jego życie? Czy ceni je wystarczająco? Czy jednak nie marnotrawi go, nie wykorzystując należycie tego, co podarował mu los? Bo przecież żyje w pokojowych czasach, nie wie, co to wojna. I ma nadzieję, że przenigdy się nie dowie. Nigdy nie był głodny, zawsze żył w dobrobycie, miał to, czego zapragnął – począwszy od zabawek, poprzez komputer, rower, telewizor. Tak było kiedyś, wtedy jeszcze miał pragnienia, a teraz? Czy pragnie czegoś teraz?

Świat stoi przed nim otworem, może w życiu osiągnąć wszystko, co sobie wymarzy. No, może prawie wszystko. Wystarczy się tylko trochę wysilić. Czy wysila się wystarczająco? Czy w ogóle się wysila?

Nie, zdecydowanie nie.

Właściwie to niewiele z siebie daje. Dryfuje przez życie jak łupinka orzecha rzucona w rwący potok. Bezwładnie, bezwolnie… Ot, tak…

„A gdyby to zmienić? – pomyślał. – Gdyby tak zrobić coś ważnego, porządnego, co dałoby mu radość i było doceniane przez innych? Tylko co? Czego tak naprawdę w życiu pragnął? Kiedykolwiek…?”

Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Nie lubił w nie patrzeć. Bo i nie było na co, tak przynajmniej sądził. Co z tego, że wszystkie trzy kobiety z jego rodziny mówiły mu, że jest przystojnym chłopakiem, wystarczyłoby tylko, żeby trochę o siebie zadbał. On tam jednak wiedział swoje. A gdyby tak rzeczywiście wziąć się w garść? Obracał głowę to w prawo, to w lewo, nadal obserwując się w lustrze. Chwycił brodę między palce, czyniąc ją zdecydowanie krótszą, drugą ręką zgarnął do tyłu zbyt długie włosy. I co? Chyba jakby trochę lepiej. Jeszcze gdyby tak trochę schudnąć… Może jakaś siłownia, jogging…?

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[2] Idź od tyłu! (ros.)

[3] Gdzie te Lachy? (Gdzie ci Polacy?) (ros.)

[4] Niczego tu nie ma! (ros.)

[5] Bierzcie zwierzęta! (…) My znowu wrócimy. (ros.)

[6]6 Znalazłeś coś? (ros.)

[7] Tutaj niczego nie ma. (ros.)

 

Copyright © by Katarzyna Janus, 2020

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: Agencja Interaktywna Studio Kreacji

Zdjęcie na okładce: © Stephen Mulcahey / Trevillion Images

 

 

Redakcja i korekta: Sylwia Chojecka | Od słowa do słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od słowa do słowa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-637-6

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]