Opowiedz mi swoją historię - Katarzyna Janus - ebook + audiobook + książka

Opowiedz mi swoją historię ebook i audiobook

Katarzyna Janus

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

LOSY LUDZKIE, CZASAMI NAJBARDZIEJ ZASKAKUJĄCE I DRAMATYCZNE, POTRAFIĄ JEDNAK MIEĆ SZCZĘŚLIWY FINAŁ, PODOBNIE JAK POPLĄTANE WSTĄŻKI MOŻNA ROZPLĄTAĆ I UŁOŻYĆ NA SWOIM MIEJSCU.

Matylda Wiśniewska jest psychologiem klinicznym i pracuje w szpitalu. Jednak los jej nie oszczędza. Jednego dnia dowiaduje się, że nie jest córką swojego ojca, a już następnego odchodzi od niej mąż. Kobieta ma wrażenie, że jej świat się wali. Natalia Krzyżanowska jest piękną dziewczyną, od dzieciństwa zakochaną z wzajemnością w koledze z klasy, Kajetanie. Tuż przed maturą okazuje się, że oboje zostaną rodzicami, na dodatek spodziewają się bliźniąt. Łącząca ich miłość okazuje się wyjątkowa. Tymczasem okrutny los nie daje młodym spokoju, Kajtek ginie w wypadku motocyklowym. Obie kobiety spotykają się w szpitalu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 54 min

Lektor: Gabriela Jaskuła

Oceny
4,5 (84 oceny)
58
15
7
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikaszyndler

Z braku laku…

Ależ flaki z olejem! Tak monotonnej książki dawno nie czytałam. Akcja, jeśli już w ogóle pojawia się na chwilę, jest płytka i mętna, jak woda w kałuży. Bohaterowie, jak duchy, bez emocji, bez zdecydowania, po prostu są. Zdecydowanie szkoda czasu.
10
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Katarzyna Janus w formie -wzruszająca historia i pochwała zawodu psychologa terapeuty.Polecam !
10
anulaz66

Nie polecam

Glupia , naciagana historia. Nie polecam!
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
gawmal

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka. Polecam.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Odejście, rozstanie, zaginięcie… czymże są?

Chwilą jedynie.

Czasem dłuższą, czasem krótszą,

innym razem ostateczną,

ale jak by o nich nie myśleć, to tylko chwile…

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

 

Miała wrażenie, że znalazła się w jakiejś bliżej nieokreślonej nicości. Leżała na nieistniejącym łóżku, jednocześnie unosząc się w czymś w rodzaju niebytu, próżni. Nie rozumiała tego, nie pojmowała, co się z nią dzieje, ale nie czuła niepokoju. Wręcz przeciwnie; ogarniał ją nieziemski spokój, coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła. I była taka lekka, jakby jej ciało przestało istnieć, a ona sama stała się jedynie duszą, świadomością samą w sobie. Istniała w jakimś stanie odmiennych doznań, nie odczuwając lęku, bólu, właściwie niczego.

Raz po raz przed jej oczami ukazywały się twarze. Przepływały jak obrazy w kinie. Twarze dziecięce, kobiece, męskie. Niektóre były jej bardziej lub mniej znane, inne zupełnie obce. Do tych znanych, czasem bardzo bliskich jej sercu, uśmiechała się, ale one nie odpowiadały na jej uśmiech, chyba jej nie widziały. Zatem kim były? I gdzie przebywały? Cóż mogły znaczyć? Dlaczego się przed nią pojawiały? Jedne były zupełnie wyraźne, mogła nawet na nich dostrzec mimiczne zmarszczki, kolory tęczówek czy też niewielkie pieprzyki; inne były zamazane, jakby filmowano je w złym świetle albo też w zbyt szybkim ruchu. Smutne, uśmiechnięte, czasem przerażone. Dlaczego ukazywały się właśnie jej? Czy były jakimś proroctwem? Przepowiednią? I co powinna z tym zrobić? Tu, gdzie się akurat znajdowała, nie mogła zbyt wiele. A właściwie co to było za miejsce? Trudno je nawet nazwać miejscem, było przecież właściwie niczym. Czymś, w czym mogła sobie powoli dryfować, bez bólu, smutku, strachu…

Nagle twarze zastąpiły scenki, jakby ktoś wyświetlał jej przed oczami krótkie filmiki. Nic jej nie dziwiło, rozumiała, że tak powinno być, że wszystko jest w najlepszym porządku. Z ciekawością przyglądała się pojawiającym się zdarzeniom. Jedne były krótkie, króciusieńkie jak ta teraz – kłótnia dwojga ludzi, inne znacznie dłuższe. Widziała kobietę płaczącą przez całą noc, mężczyznę nieumiejącego podjąć właściwej decyzji, bijącego się z własnymi myślami. Przyglądała się kochającej się parze pogrążonej w bólu. Widziała narodziny i śmierci, radości i smutki, ból duszy, którego nic nie potrafiło ukoić, i ból fizyczny; niemalże go czuła. Widziała zło… Jak dobrze je znała…

Czas nie istniał, wszystko działo się tu i teraz, ale jednocześnie gdzie indziej, w innym wymiarze, w którym minuty i sekundy były dłuższe lub krótsze, a czasami nie istniały…

Miała w głowie tyle scen, tyle informacji, kotłowało się w niej jak w tyglu. I nagle wszystko zniknęło, otoczyła ją nieprzenikniona czerń, a ją coś zaczęło ciągnąć w dół. Broniła się, nie chciała nigdzie iść, tu przecież było jej tak dobrze, tyle ciekawych rzeczy zobaczyła, niczego ani nikogo nie potrzebowała tu do szczęścia. Jednak nie mogła nad tym zapanować, to coś, co nią kierowało, było silniejsze od niej i jej woli, było nie do pokonania. I nagle ze wszystkich stron zaczęły do niej docierać głosy. Nie rozróżniała ich, nie znała. Szeptały, śmiały się, coś mówiły z przejęciem. Czuła dotyk, ktoś trzymał jej dłoń, gładził ją po niej swoją ręką. To było miłe… kto to?

Otworzyła oczy.

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

 

– Tato! Jestem! –zawołała od progu Matylda, wtaszczając do przedpokoju swoją ciężką walizkę.

Otworzyła drzwi własnym kluczem, który zatrzymała po wyprowadzce z rodzinnego domu. I oczywiście przydawał się jej, kiedy przyjeżdżała co weekend, aby pielęgnować coraz bardziej niedomagającą mamę, a i ojciec stawał się z dnia na dzień dziwnie zagubiony, zamyślony, nieobecny duchem. Teraz, kiedy od śmierci mamy upłynął już prawie rok, nieustannie się o niego martwiła. Zwyczajnie nie radził sobie z samotnością. I zrobił się jakiś taki zgorzkniały, złośliwy, zupełnie jak nie on. I zapominał. Coraz częściej zapominał o wielu sprawach. Ewka, młodsza o trzy lata siostra, zadzwoniła do Matyldy kilka dni temu, aby z niepokojem poinformować o nowych wybrykach taty.

– Tyśka! – Tak ją od dziecka nazywała, ona jedyna. – Zupełnie nie wiem, co się z nim dzieje, zachowuje się dziwacznie. Kiedy ostatnio go odwiedziłam, miał taki bałagan w domu, że wręcz nie było gdzie usiąść, mówię ci. Zbeształam go za to, a on ruszył na mnie z zaciśniętymi pięściami, jakby chciał mnie pobić. A przecież zawsze byłam jego ulubienicą, oczkiem w głowie, spełniał wszystkie moje zachcianki, jak nikt inny potrafiłam go sobie owinąć wokół palca. Nie mam pojęcia, co się z nim dzieje.

Fakt, Ewka zawsze miała u ojca fory. I doskonale potrafiła z nich korzystać. W ogóle była cwana, i to od wczesnego dzieciństwa, a ona, Matylda, zawsze musiała się nią opiekować. Kiedy młodsza siostra coś zbroiła, to ona zazwyczaj ponosiła tego konsekwencje; Ewka bez mrugnięcia okiem zwalała winę na Tyśkę i nigdy nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia, przyzwyczajona do szczególnego traktowania przez rodziców. Matylda czasami miała żal do mamy, że nigdy nie stanęła w jej obronie, ale cóż… Mama po prostu taka była. Milcząca, spolegliwa, całkowicie podporządkowana ojcu. Owszem, troszczyła się o obie córki, starała się traktować je jednakowo, ale Matylda i tak wyczuwała, że mama więcej miłości przelewa na młodszą latorośl, a próby ukrywania tego przed starszą z córek zupełnie jej nie wychodziły. Natomiast ojciec nawet nie starał się ukrywać uczucia. Ba! Wręcz uwielbienia, jakim obdarzał Ewunię. Ewunia to, Ewunia tamto… Zawsze słyszała to z jego ust. Matylda zaś była na każdym kroku krytykowana, karcona, pouczana, strofowana. Nie buntowała się, przyzwyczaiła się do takiego traktowania, nigdy nie myślała, że mogłoby, a właściwie powinno być inaczej. I kiedy się tak głębiej zastanowić, chyba w rezultacie wyszło jej to na dobre. Szybko się usamodzielniła, zaraz po maturze wyjechała na studia do Wrocławia i do domu rodzinnego już więcej nie wróciła.

Na ostatnim roku poznała Cezarego, zakochała się na zabój, po czterech miesiącach znajomości wyszła za niego za mąż i żyli sobie szczęśliwie do dzisiaj. Za tydzień skończy trzydzieści dwa lata, ma dobrą pracę, kochającego męża, mieszkanie, samochód… Nie doczekali się jeszcze jedynie potomstwa. Cezary twierdził, że nie jest na to gotowy, że nie nacieszył się wystarczająco ukochaną żoną, ale obiecał jej, że kiedy tylko nadejdą wyczekiwane przez nich oboje wakacje, postarają się o dziecko. Wszystko sobie dokładnie zaplanował. Chciał, żeby maluch urodził się na wiosnę, przez całe lato Matylda mogłaby się nim zajmować, ominęłyby go choróbska i inne infekcje, tak przecież niebezpieczne dla małego człowieczka. Cóż z tego, że te wakacje miały być już rok temu – nie wyszło, bo Cezary stwierdził, że nie jest w zbyt dobrej formie, a przecież nie może przekazać takich słabych genów pierworodnemu. Zatem przełożyli wszystko na kolejny rok. I tym sposobem Matylda nadal cierpliwie czekała. Na szczęście nie zostało jej tego czekania zbyt wiele. Mieli raptem koniec kwietnia, do wakacji pozostała zaledwie chwila. Już rozmyślała, jak urządzi pokój malucha, jakie wstawi mebelki, jakie ubranka zacznie kupować, kiedy tylko pozna płeć maleństwa. Samo planowanie sprawiało jej wielką radość.

– Tatku, jesteś tam? – zawołała, kiedy ojciec nie wyszedł, aby się z nią przywitać. Słyszała jednak odgłosy trzaskających naczyń dochodzące od strony kuchni.

Rzeczywiście, z ojcem nie było najlepiej. Sama zdołała się zorientować z rozmów telefonicznych, które odbywała z nim prawie codziennie. Nie trwały długo, szybko nużyły ojca, zazwyczaj kończył je po kilku minutach, ale i tak zdążyła zauważyć, że miał coraz większe problemy z pamięcią. I z panowaniem nad emocjami.

– Tyśka, on sobie sam nie poradzi! – Kilka dni temu wałkowała temat Ewa. – Coś musimy z tym zrobić.

– A co proponujesz? – Matylda była już na tyle asertywna, aby nie dać się siostrze tak od razu owinąć wokół palca. Przynajmniej usiłowała zachować pozory niezależności.

– Trzeba go chyba gdzieś umieścić, inaczej zginie w tym brudzie. I nawet nie wiem, czy się dobrze odżywia, a wiesz, jakie to ważne w jego wieku.

Ojciec przed miesiącem skończył siedemdziesiąt jeden lat. Do śmierci mamy, która była młodsza od niego o prawie dekadę, trzymał się całkiem dobrze. Zawsze wyprostowana sylwetka, jak na emerytowanego żołnierza przystało, gęste siwe włosy, najczęściej krótko przystrzyżone, także na wojskową modłę, czysto i elegancko ubrany nie wyglądał na swój wiek. Tymczasem kiedy Matylda widziała go po raz ostatni, jakoś skurczył się w sobie, przygarbił, jego poważną twarz pokrywał kilkudniowy zarost sprawiający niechlujne wrażenie. Starsi mężczyźni, którzy się nie golą, czynią z siebie jeszcze starszych i zaniedbanych.

– Rozmawiałaś z nim o tym? – zapytała Matylda, choć doskonale znała odpowiedź.

– Ja?! No co ty? Ty to zrobisz lepiej.

Ty to zrobisz lepiej… Zawsze tak było. Ewunia była od tych bardziej przyjemnych spraw, Matylda od czarnej roboty.

– Nie ma mowy! Nie wyręczysz się mną tym razem.

Solennie postanowiła sobie, że nie da się tej smarkuli.

– Ale Tysiu…

– Nie!

Przyjechała. Z zamiarem namówienia ojca, aby przeniósł się do prywatnego domu spokojnej starości. Wynalazła w internecie doskonały ośrodek położony w niewielkim parku. Osobiście sprawdziła warunki, jakie tam panują, i doszła do wniosku, że sama chciałaby się znaleźć w takim miejscu na starość. A tato w liczącym ponad sto metrów kwadratowych trzypokojowym mieszkaniu na wysokim trzecim piętrze w starej kamienicy, na dodatek z piecami opalanymi węglem, który oczywiście należało przynieść z piwnicy, z pewnością wkrótce zupełnie sobie nie poradzi.

– Dobrze. Pojedziemy do niego razem. Obie z nim porozmawiamy. – To był warunek, którego nie zamierzała odpuścić.

I co z tego wyniknęło? Kiedy jechała pociągiem do Bytomia, zadzwoniła Ewka.

– Tysiu, nie gniewaj się na mnie. – Tu rozległa się salwa kaszlu wprost do aparatu telefonicznego, aż Matylda bezwiednie odsunęła komórkę dalej od ucha. – Taka jestem chora, mówię ci, kochana. Mam trzydzieści dziewięć i pół stopnia gorączki, katar leje mi się z nosa! – I dla zademonstrowania swej niezwykłej przypadłości wysmarkała się, także chyba wprost do telefonu.

Czy Matylda była zdziwiona? Zaskoczona? Chyba nie… Z pewnością nie.

– I co, nie przyjedziesz?

– No jak miałabym przyjechać, kochana Tysiu? Żeby was tam wszystkich pozarażać? Wiesz przecież, jak bardzo niebezpieczna taka infekcja mogłaby być dla tatusia. Dopiero co straciłyśmy mamę, nie mogłabym żyć z tą świadomością, gdyby i tacie się coś stało. I to przeze mnie!

„No, tak – pomyślała Matylda. – Cała Ewka. I wszystko, co tak perfidnie egoistycznie robi, zawsze owinie w taki słodki papierek, że wszyscy tylko się nad nią litu­ją. I łykają jej kłamstewka bez zająknięcia”.

Wszyscy, ale nie ona. Ona aż nadto dobrze znała podstępny i przebiegły charakterek siostruni, ale i tak nie zmieniało to faktu, że kochała to wstrętne dziewczynisko. Bo przecież miała ją tylko jedną. Mamy już nie było, a ojciec zawsze był dla niej tym surowym rodzicem, bardziej do słuchania niż do kochania.

– W takim razie wysiadam na następnej stacji i wracam do Wrocławia. Pojedziemy do taty za tydzień.

Mówiąc to, dobrze wiedziała, że niczego podobnego nie zrobi. Doskonale zdawała sobie również sprawę, że to na nią i tylko na nią spadnie rozmowa z ojcem. A czuła, iż to nie będzie łatwe.

– Ale Tysiu, ja za tydzień nie mogę, idę na ślub znajomych, nie mogę przecież tego przełożyć!

Już miała zapytać siostrę, na których to znajomych ślub się wybiera, wiedząc doskonale, że kłamie jak z nut, ale westchnęła tylko:

– Dobrze, spróbuję z nim porozmawiać.

 

*

 

– Tato!? – zawołała z przedpokoju, zdejmując kurtkę i wieszając ją na wieszaku.

Ojciec pojawił się w przedpokoju. Wszedł tak cicho, że Matylda podskoczyła przestraszona. Poruszał się niczym duch.

– Tatku! Co u ciebie? – Już chciała do niego podejść, aby go uściskać, kiedy on cofnął się o dwa kroki, a na jego nieogolonej twarzy malowała się niechęć. Matylda przystanęła zaskoczona. Nigdy się tak nie zachowywał, nawet wobec niej.

– Czego chcesz? – zapytał wrogo. – Po co tu przyjechałaś?

– Po pierwsze, chciałam cię odwiedzić. Po drugie, posprzątać ci trochę, zrobić zakupy, ugotować coś dobrego. Może miałbyś ochotę na pierogi z mięsem, takie jakie robiła mama. Nauczyła mnie, jak je przyrządzać, i wychodzi mi to całkiem nieźle. Chcesz sprawdzić?

– Chcesz mnie namówić, żebym się stąd wyprowadził! – odparował bez ogródek.

Matylda westchnęła i opuściła ręce w bezradnym geście.

– To też, tatku. Musimy się nad tym bardzo poważnie zastanowić.

– Musimy? – Nadal stali w przedpokoju, ojciec swoim ciałem skutecznie zasłaniał wejście do dalszej części mieszkania.

– Tak, chyba tak. Obie z Ewką widzimy, że coraz gorzej radzisz sobie z samotnością.

– Ewki to ty mi do tego nie mieszaj! – krzyknął na nią. Matylda stała zdumiona, a serce zaczęło jej niepokojąco szybko walić w piersi. – Wszystkie złe pomysły zawsze wychodziły od ciebie, nie od Ewuni. A później na nią zwalałaś całą winę, już ja o tym od zawsze dobrze wiedziałem.

– Akurat to Ewa mnie namówiła do tej rozmowy. – Postanowiła nie owijać w bawełnę. – Miałyśmy tu dzisiaj razem przyjechać, ale ona się rozchorowała, no przynajmniej taką wersję mi podała. Tato, oglądałam bardzo fajne miejsce, tu, w Bytomiu, zupełnie niedaleko naszej dzielnicy, miałbyś blisko do znajomych. Nazywa się Spokojny Dom. Każdy z mieszkańców ma własny pokój, małą kuchenkę i łazienkę. Jest stołówka, sala telewizyjna i druga z różnymi grami, jest też biblioteka. Poza tym dom jest położony w pięknym parku, ławki, altanki, pojedźmy tam dzisiaj, pokażę ci wszystko. Zobaczysz, spodoba ci się. Ale może wejdźmy dalej, zrobię herbatę, napijemy się, porozmawiamy.

Ojciec stał niewzruszenie, zagradzając przejście i nadal nie wpuszczając jej do środka. Patrzył na nią spode łba, wrogo, pięści miał zaciśnięte, zupełnie jakby za chwilę zamierzał się na nią z nimi rzucić.

– Nigdzie mnie stąd nie wysiudasz – wycedził przez zęby zachrypniętym głosem. – Nie zabierzesz mi tego mieszkania. Nigdy! A wiesz dlaczego? Dlatego że nie masz do niego żadnego prawa!

Ojciec nigdy nie był wzorem łagodności i serdeczności, szczególnie w obcowaniu z nią, ale do tej pory nie widziała go aż tak wzburzonego.

– Tato, o czym ty mówisz?

– Wiem, o czym mówię! Nie masz do niczego prawa, bo nie jesteś moją córką!

– Nie rozumiem… – Naprawdę nic z tego nie pojmowała. – Tato, o co chodzi? – dodała łagodnym tonem.

– Nie jestem twoim ojcem. – Spojrzał na nią wzrokiem, który przeszywał ją na wskroś.

– Jak to? – Nie mogła oddychać, nie mogła ani nabrać powietrza, ani go wypuścić. Czy to dlatego, że serce tak galopowało, jakby chciało opuścić jej pierś i z hukiem roztrzaskać się u jej stóp?

– A tak to, że zwyczajnie nie jesteś moją córką! – Ojciec, a może jednak nie ojciec, teatralnie zawiesił głos. – Ożeniłem się z twoją matką, kiedy miałaś dwa latka. Do dzisiaj nie mam pojęcia, kto cię spłodził, matka nigdy mi tego nie wyjawiła, zresztą ja miałem to gdzieś. Widzisz? Jesteś zwykłym bękartem! I nie masz tu czego szukać!

Świat się zatrzymał. W przedpokoju zrobiło się dziwnie duszno, ciemno i zimno. Tak, przede wszystkim zimno. Matylda nie patrzyła już na ojca. Nie na ojca, na tego starego mężczyznę. Nie mogła. Czy to, co jej powiedział, było prawdą? Musiało nią być, nie byłby w stanie czegoś takiego sobie wymyślić. Więc czyja ona była? Kim była, do licha? Bez słowa sięgnęła po kurtkę, zdjęła ją z wieszaka i nie zakładając jej na siebie, złapała uchwyt walizki, po czym wyszła z mieszkania, cicho zamykając za sobą drzwi. Długo szła wzdłuż ulicy, ciągnąc za sobą ciężki bagaż i nadal trzymając kurtkę w ręce; dopiero kiedy przenikliwy chłód sprawił, że jej ciało zaczęło drżeć, włożyła ją na siebie. Rozejrzała się wokoło, przeszła ładnych kilka przecznic, zupełnie nie wiedząc, dokąd i po co idzie. Spostrzegła zbliżającą się taksówkę i po chwili już jechała w stronę dworca. Spędziła tam prawie dwie godziny, czekając na pociąg do Wrocławia, a gdy w końcu nadjechał, z trudem wtaszczyła się do przedziału i ciężko usiadła na miejscu. Gdyby później ktoś ją zapytał, kto dzielił z nią tę małą przestrzeń, nie byłaby w stanie odpowiedzieć. Przez całą drogę patrzyła tępo w okno wzrokiem, który niczego nie rejestrował. Nie widziała rozległych pól, gdzieniegdzie nadal jeszcze pokrytych zagonami nieskoszonej zeszłorocznej kukurydzy, małych wiosek przycupniętych tu i ówdzie niczym domki krasnoludków, nie widziała mijanych po drodze miast, dworców, peronów… Ona miała nadal przed oczami tego starzejącego się coraz bardziej, teraz już zupełnie obcego mężczyznę, wypowiadającego te okrutne słowa… „Nie jesteś moim dzieckiem… jesteś bękartem…”

 

***

 

Dochodziła północ, kiedy dotarła wreszcie do domu. Taksówkarz, który wiózł ją z dworca, usiłował ją zagadywać po drodze, ale odpowiadała mu półsłówkami, aż w końcu dał sobie spokój. Jedynie zerkał na nią od czasu do czasu we wstecznym lusterku, co nie uszło jej uwadze i wzbudziło tylko irytację. Kiedy dojechali wreszcie pod jej blok, wysiadła z samochodu zupełnie nieprzytomna, wyczerpana podróżą i przeżyciami z całego dnia. Ruszyła prosto do bramy, zapominając zupełnie o walizce, która spokojnie spoczywała w bagażniku. Nie pamiętała także o uiszczeniu należności.

– Proszę pani, walizka! – zawołał za nią taksówkarz, a kiedy cofnęła się sprzed drzwi wejściowych niczym zaprogramowany na wykonywanie męskich poleceń automat, mężczyzna przesunął w jej stronę bagaż. – Nie zapłaciła mi pani – dodał cicho.

Spojrzała na niego, przewyższał ją o głowę i spoglądał z łagodnym, może trochę przepraszającym uśmiechem na twarzy. Zmieszała się.

– Przepraszam – wyszeptała, wyjmując portmonetkę.

Zapłaciła należność, a gdy szarpnęła rączką walizki, ta niespodziewanie została jej w dłoni.

– Może pani pomogę? – zapytał kierowca zatroskanym głosem.

– Nie trzeba! – odpowiedziała chyba zbyt stanowczo i ująwszy bagaż za pozostałości po rączce, nie oglądając się wstecz, pociągnęła go za sobą.

W mieszkaniu było ciemno. Kiedy weszła do sypialni, Cezary spał. Z pociągu zadzwoniła do niego, opowiedziała o wszystkim i spodziewała się, że mąż poczeka ze snem do jej powrotu, przytuli, pocieszy. Tak bardzo tego teraz potrzebowała. Tymczasem on spał, pochrapując cicho. Poczuła w sercu ukłucie rozczarowania. Po raz kolejny w życiu odniosła wrażenie, że dla nikogo nie jest tak naprawdę ważna. Zapaliła nocną lampkę, przysiadła na łóżku, położyła delikatnie dłoń na ramieniu męża.

– Cezary, kochanie… Obudź się, proszę. Tak bardzo cię teraz potrzebuję…

Mąż poruszył się niespokojnie, uchylił powieki, spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem, chyba dopiero po chwili dotarło do niego, że to jego ślubna żona go budzi.

– Matylda! – jęknął. – Przez cały dzień walczyłem z migreną, nie budź mnie teraz, plizzz… – wychrypiał i odwrócił się na drugi bok.

„Ach, te jego migreny… – pomyślała. – Dopadają go zazwyczaj w najbardziej wygodnych dla niego okolicznościach. I najbardziej niedogodnych dla mnie. Zawsze kiedy go potrzebuję, on ma migrenę. Albo kiedy ­zaplanujemy sprzątanie, czy jakiekolwiek inne niezbyt przyjemne zajęcia, on ma migrenę. I koniec końców zawsze muszę sama wykonywać większość czarnej roboty. Jak bardzo są do siebie podobni z Ewką… – Teraz dopiero przyszło jej to na myśl. – To oni oboje powinni być parą, a nie ja z Cezarym”.

Poszła pod prysznic. Długie minuty stała pod strumieniami wody. Zamknąwszy oczy, miała wrażenie, że te wszystkie nieprzyjemne sprawy minionego dnia odpływają z niej wraz ze spływającą do kanału wodą. Ten rytuał zawsze sprawiał jej ulgę, przynosił ukojenie, odprężenie. Jednak niestety, nie tym razem. Kiedy w końcu położyła się do łóżka, minęła pierwsza. Nie przejmowała się tym, w końcu jutro, a właściwie dzisiaj, była sobota, nie musiała się donikąd śpieszyć. Cezary spał twardo odwrócony do niej plecami. Przytuliła się do nich, przynajmniej przy nim czuła się bezpieczna, i wkrótce odpłynęła w objęcia Morfeusza, głęboko zasypiając.

 

***

 

Obudziła się dosyć późno, zazwyczaj w dni wolne wstawała o ósmej, zawsze ubolewając nad tym, że gdy mogłaby sobie pospać, jej wewnętrzny budzik wyrywał ją ze snu tak wcześnie. Cezarego przy niej nie było, z łazienki także nie dochodziły żadne odgłosy. Leniwie przeciągnęła się w łóżku, lecz natychmiast dopadły ją wspomnienia wczorajszego dnia i ten bezlitosny głos ojca „nie jesteś moim dzieckiem…”. Jakże chciałaby o nich zapomnieć. I jak bardzo chciała teraz porozmawiać o tym z mężem, otrzymać od niego to duchowe wsparcie, jakie może dać tylko ktoś bardzo bliski. Wyskoczyła z łóżka, szybko włożyła szlafrok i poszła do salonu. Salonem nazywali po prostu duży pokój, ten największy z trzech w ich uroczym mieszkaniu na czwartym piętrze wrocławskiego bloku. Natychmiast spostrzegła stojące w kącie trzy walizki. Nie było ich tu wczoraj, kiedy wróciła; a może były, tylko zmęczona i wzburzona zwyczajnie ich nie zauważyła?

– Czarek? Jesteś tam? – zawołała w przestrzeń.

Wyszedł z kuchni. Wyraz twarzy miał nieodgadniony, ale natychmiast poczuła, że nie wróży niczego ­dobrego.

– Czarek? Co znaczą te walizki? – zapytała ogarnięta złym przeczuciem.

Milczał przez chwilę, wpatrując się w nią z niechęcią.

– Wyprowadzam się – odpowiedział tonem tak pełnym obojętności, że po jej ciele przebiegł zimny dreszcz. Nie, nie dreszcz, jego słowa zmroziły ją na wskroś.

– Jak to się wyprowadzasz? Dokąd? – Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Miała poczucie, że ogląda jakiś koszmarny film. Ciąg dalszy tej samej produkcji, którą zaczęła oglądać wczoraj.

– Odchodzę – odpowiedział, wkładając kurtkę.

– Jak to odchodzisz? Opuszczasz mnie? – Nadal nic z tego nie rozumiała, nadal nie mogła uwierzyć. To przecież musiał być jakiś koszmar. A może zły sen? Może zaraz się obudzi i wszystko wróci na swoje tory? Uszczypnęła się w rękę. Koszmar niestety nie minął. Cezary nadal stał przed nią, patrząc tym okrutnie chłodnym wzrokiem.

– Tak, odchodzę.

– Masz inną?

Przez chwilę nie odpowiadał, ale w końcu skinął głową.

– Dlaczego?

Wzruszył ramionami.

– Dlaczego? Wytłumacz mi. – Głos zaczynał się jej łamać.

– Sama się o to zapytaj. – Jego wzrok mroził. Mroził jej serce i duszę, ogarniał ją całą. Miała wrażenie, że za chwilę zamieni się w bryłę lodu. Objęła się ramionami, chcąc się przed nim ochronić. Drżała. – Zajrzyj w głąb siebie, z pewnością znajdziesz tam odpowiedź.

– W głąb siebie? Nie rozumiem… Ale Czarek, przecież możemy porozmawiać. Jeżeli coś robiłam nie tak, to powiedz mi o tym, ja się zmienię, postaram się zrobić wszystko, żebyś był szczęśliwy. Żebyśmy oboje byli szczęśliwi. Możemy pójść na terapię, przecież nasze małżeństwo jeszcze da się uratować, jestem o tym przekonana. Nie skreślaj nas tak od razu.

Z jej oczu płynęły łzy, nie potrafiła ich powstrzymać. Raz po raz ocierała je wierzchem dłoni, ale to nie robiło na jej mężu najmniejszego wrażenia. Czuła się taka nieszczęśliwa, upokorzona… Spojrzał na nią po raz ostatni tym swoim martwym wzrokiem, zarzucił na ramię jedną z toreb, dwie pozostałe walizki wziął w dłonie.

– Zamknij za mną, bo nie mam ręki. – Zawsze tak mówił, kiedy miała zamknąć za nim drzwi. Nie, że „nie mam wolnej ręki”, tylko „nie mam ręki”. Rozbawiał ją tym niezmiennie. Nie tym razem.

Wyszedł z mieszkania, nie oglądając się więcej na zdruzgotaną Matyldę, a ona posłusznie podeszła do drzwi, zamknęła je za opuszczającym ją mężem, dwukrotnie przekręciła zamek i dopiero wtedy wybuchnęła niepohamowanym szlochem. Zsunęła się na podłogę opierając się o drzwi, przyciągnęła kolana do siebie, oplotła na nich ręce i skrywszy w nich twarz, zaniosła się rozpaczliwym płaczem.

 

***

 

Po tym koszmarnym weekendzie nie potrafiła normalnie funkcjonować, nie mogła się na niczym skupić, nie była w stanie pracować. Wielokrotnie usiłowała się dodzwonić do Cezarego, mając nadzieję, że ta cała jego wyprowadzka to tylko jakieś kosmiczne nieporozumienie, że mąż szybko pójdzie po rozum do głowy i wróci do niej jak gdyby nigdy nic, jak to zwykle się działo po ich sprzeczkach. Nigdy nie przepraszał, nawet kiedy to była ewidentnie jego wina, co najwyżej w końcu zaczynał się do niej w miarę normalnie odzywać i nie poruszał więcej niewygodnego tematu. Jednak tym razem tak się nie stało. Jego telefon milczał niezmiennie, nawet nie zgłaszała się automatyczna sekretarka, zupełnie jakby wyłączył aparat. W końcu poddała się, bo ileż można tkwić w takim stanie, wzięła w pracy tydzień urlopu i wyjechała do Kotliny Kłodzkiej. Musiała odpocząć, przemyśleć sobie te wszystkie tragiczne wydarzenia, które dopadły ją tak niespodziewanie. Czuła się nieszczęśliwa, oszukana, zdradzona, skrzywdzona… Wiele jeszcze określeń jej stanu można by przywołać. Łączyło je jedno słowo – nieszczęście.

Ojca jeszcze mogła zrozumieć. Podejrzewała, że jej pochodzenie miało pozostać na zawsze tajemnicą rodziców, ale zmiany w umyśle starzejącego się mężczyzny doprowadziły do tego, że hamulce, które do tej pory trzymały jego język na wodzy, puściły i mówił to, co myślał. Cóż miała z tym fantem zrobić? Skoro stwierdził, że nie jest jej ojcem, wywnioskowała, że nie chce mieć już z nią nic wspólnego. Ale jak mógł pomyśleć, iż ona czyha na jego mieszkanie? Czyżby przez te lata, gdy ją wychowywał, aż tak słabo ją poznał? Albo zgoła wcale?

Tak… Mimo wszystko ojciec nie zranił jej aż tak mocno jak ukochany mąż. Jej ostoja, opoka. Myślała, że zawsze będzie mogła na nim polegać, wierzyła we wszystko, co jej mówił, ufała mu bezgranicznie. Ale jak tak się głębiej zaczęła nad tym zastanawiać, dopiero teraz dotarło do niej, iż od kilku miesięcy częściej niż zwykle wyjeżdżał w delegacje, wracał późno do domu z przeróżnych służbowych spotkań i rautów, na które od pewnego czasu przestał ją zapraszać. A przecież kiedyś była jego towarzyszką na takich imprezach, zabierał ją wszędzie ze sobą i z dumą przedstawiał kolegom z pracy i różnym kontrahentom. Pracował w marketingu, piął się po szczeblach kariery i gdy zapytała go kiedyś, dlaczego teraz chodzi sam na takie spotkania, odpowiedział, że w jego firmie zmienił się szef i wprowadził nowe zwyczaje, między innymi takie, że nie zabiera się żon ani partnerek na służbowe rauty. A ona oczywiście mu uwierzyła, bo dlaczego miałaby nie wierzyć? Przecież był jej mężem. A teraz… Teraz tkwiła w Polanicy, w pensjonacie o nazwie Bukowy Park, sama jak palec w jednoosobowym bezdusznym hotelowym pokoju, i nawet włączony telewizor nie był w stanie przyciągnąć jej uwagi. Nie mogła na niczym skupić myśli, które jak uprzykrzona mucha nawracały w kółko do jednego tematu. A może raczej do dwóch. I nie pomagało chodzenie po okolicznych górach, chociaż starała się zmęczyć do maksimum, ani pływanie wte i wewte w hotelowym basenie tylko po to, żeby móc później zasnąć. Sen nie chciał przyjść, a tabletki, które po wielu prośbach przed wyjazdem wypisała jej rodzinna lekarka, działały tylko na krótko; i tak budziła się w środku nocy zlana potem, mając nadal przed oczami swoje senne koszmary, i przez kolejne godziny nie mogła zasnąć, ponieważ zapętlone myśli jej na to nie pozwalały. Czuła się kompletnie wyczerpana. Nie miała z kim porozmawiać, komu się wyżalić, do kogo się przytulić, poczuć, że nie jest z tym wszystkim sama. Co z tego, że z zawodu była psychologiem? Sama sobie nie mogła udzielić wsparcia. Kiedy zadzwoniła do Ewki i opowiedziała o historii z ojcem i Cezarym, siostra nie wydawała się tym jakoś szczególnie przejęta. Nie miała czasu na rozmowy ze starszą, nudną siostrą, czyli z nią – Matyldą, bo wybierała się na spotkanie z przyjaciółkami. A ona takiej prawdziwej przyjaciółki od serca nigdy nie miała, nie potrzebowała takowej, bo zawsze jej się wydawało, iż najlepszym przyjacielem jest jej mąż. Jak mogła się tak bardzo pomylić, jak mogła być taka ślepa?

Po kilku dniach takiej szarpaniny poczuła, iż nie ma więcej sił do tej beznadziejnej walki. Że nie da rady sama się z tym uporać. Że ma wszystkiego dość. Życia ma dość. Takiego życia. I psu na budę była teraz jej wiedza psychologa, na nic się zdało ślęczenie godzinami nad podręcznikami; sobie samej nie była w stanie pomóc. Ogarnęła ją bezdenna apatia. I właściwie z jej pojawieniem się poczuła się znacznie lepiej. Podjęła decyzję, a kiedy to się stało, nagle opuściło ją to całe napięcie, niczym spłoszone stado wróbli odleciały jej natrętne myśli, poczuła spokój.

Tego dnia wybrała się na Szczeliniec. Początek maja, połowa tygodnia, po długim weekendzie majowym na szlakach spotykała pojedyncze osoby. Zaplanowała sobie wszystko dokładnie, zanim jeszcze opuściła pensjonat. Pamiętała, że taras przy schronisku wybudowano nad przepaścią, przed którą chroniła jedynie łatwa do pokonania barierka. Kilka chwil cudownego lotu i będzie po wszystkim. Lotu ku wiecznej wolności… Ku spokojowi duszy.

Nie bała się. Była tak zdesperowana, że chciała, aby to wszystko zakończyło się jak najszybciej. Żeby to jej parszywe życie zakończyło się jak najszybciej! Niestety, miała przedtem do pokonania ponad sześćset kamiennych stopni. Owszem, kondycję miała niezłą, od kilku lat raz, czasami dwa razy w tygodniu chodziła na zumbę, od czasu do czasu na siłownię, kiedy chciała dotrzymać towarzystwa Cezaremu, z czego, jak dopiero teraz zauważała, on od dawna nie był zadowolony. Tak też pokonując stopień za stopniem, rozmyślała o swoich sprawach, ale jakoś obojętnie, z dystansem, jakby to nie były jej problemy, tylko kogoś zupełnie obcego. Starała się jednocześnie oddychać rytmicznie i bez odpoczynku pokonać jak najszybciej jak najdłuższy dystans. Nie była jednak na tyle mocna, aby bez przystanku wejść na górę. Dlatego stawała raz po raz, podziwiając fascynujące i tajemnicze skały oraz coraz piękniejsze widoki. Była sama na tych skalnych schodach, być może i sama w tej części gór? Wspinała się na sam szczyt, aby zakończyć swoje marne życie. To zupełnie tak, jakby stopień po stopniu szła do nieba. Nagle posmutniała. Przecież nie dostanie się do żadnego nieba, o ile takowe w ogóle istnieje. Kiedy sama ze sobą skończy, kiedy tym ostatnim skokiem położy kres tej swojej doczesnej wędrówce, Ten tam, na górze, na pewno ukarze ją za to, że zrobiła to bez Jego pozwolenia. Wzruszyła ramionami. Cóż, tak naprawdę nie wierzyła w Jego istnienie. Prawdopodobnie po śmierci jest tak samo jak przed narodzinami – czerń i nicość, stuprocentowy niebyt i nie ma co się łudzić, że jest inaczej.

Bardzo ją zmęczyła ta wspinaczka. Nie podejrzewała, że ma tak marną kondycję, ale widocznie stres i zmartwienia także potrafią człowieka osłabić. Wszem wobec przecież wiadomo, że psyche ma ogromny wpływ na ciało. Ale… jakie to miało teraz znaczenie? W końcu udało się jej osiągnąć cel. Ku jej zadowoleniu na górze nie było nikogo. Owszem, schronisko było czynne, ale miała nadzieję, że nikt jej ze środka nie dojrzy. Stanęła przy barierce, oparła się o poręcz, czekając, aż uspokoi się jej oddech. Rozglądała się wokoło. Było tak pięknie… wszędzie jak okiem sięgnąć panowała soczysta zieleń, dopiero co wyszła na światło dzienne, jeszcze taka czyściutka, świeża. Niebo było błękitne niczym morska toń w słonecznym dniu, tylko tu i ówdzie zakłócone delikatnymi obłoczkami przywodzącymi jej na myśl senne baranki, których nigdy nie udaje się policzyć do końca. Pagórkowaty krajobraz sprawiał, że człowiek robił się senny i pragnął się przytulić do miękkiej murawy.

„Czy będzie mi tego wszystkiego żal? – pomyślała. – Nie, z pewnością nie. Niczego mi nie będzie żal, bo niczego nie będę czuła. Teraz jest mi żal, ale moje siły się skończyły. Wyczerpały do cna. Nie jestem w stanie dłużej tego ciągnąć. Dość mam tego bólu. Tego, który czuję w tej chwili, i tego, który z pewnością nastanie później. Dość tych wszystkich rozczarowań, zawodów… Dość”.

Przełożyła nogi przez barierkę, usiadła na niej po drugiej stronie. Przez jej ciało przebiegł dreszcz. Było wysoko, oj, było. A ona w gruncie rzeczy miała lęk wysokości. Owszem, wędrowała po górach, ale z każdym krokiem walczyła z tym lękiem i później czuła satysfakcję, że udało się jej go pokonać. Pokona go i teraz. Sięgnęła do szelek niewielkiego plecaka, chcąc go zdjąć i zostawić tu, na górze, ale szybko się zreflektowała. Miała w nim między innymi dokumenty, które pozwolą na jej szybkie zidentyfikowanie, kiedy będzie już po wszystkim. Po wszystkim…

Spojrzała w dół. Było wyżej, niż sobie wcześniej wyobrażała.

– Czy on jest tego wart? – usłyszała nagle za swoimi plecami.

Drgnęła, o mało nie spadła, w ostatniej chwili uchwyciła się mocniej poręczy. Odwróciła się gwałtownie. Nie spodziewała się tutaj nikogo, nie potrzebowała żadnej żywej duszy, która miałaby być świadkiem jej upadku, cielesnego i duchowego. Przysłoniła dłonią oczy, bo słońce oświetlało tajemniczą postać i nie mogła dojrzeć, z kim ma do czynienia. Zachwiała się znowu, bo podnosząc dłoń, trzymała się jedną ręką barierki, co nie stanowiło gwarancji zachowania równowagi. I w końcu ją zobaczyła. Przed nią stała szczupła kobieta w wieku około sześćdziesięciu lat (a może pięćdziesięciu, kto to wie?), z krótko obciętymi na chłopca włosami noszącymi ślady siwizny, w stroju odpowiednim do górskich wędrówek, nawet w podobnej kolorystyce do tego, jaki i ona miała na sobie. Matylda przyglądała się nieznajomej bez słowa, zastygła w grożącej upadkiem pozie.

– Czy naprawdę którykolwiek z nich jest wart naszego życia? – Turystka odezwała się ponownie, nadal stojąc nieruchomo w tym samym miejscu z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała. Matylda zwiesiła głowę. Jej serce, jeszcze przed chwilą pędzące, zupełnie jakby chciało się wyrwać z piersi i pomknąć w przepaść, zaczęło się powoli uspokajać.

– Chciałabym opowiedzieć pani pewną historię, jeżeli pani pozwoli. – Nieznajoma odezwała się cichym głosem. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.

Matylda nadal nie ruszyła się z miejsca.

– Opowiem pani coś, tylko niech pani tu do mnie zejdzie. Później, kiedy nadal będzie pani chciała skoczyć, nie przeszkodzę pani w tym.

– Jestem psychologiem, znam takie podchody. Niech się pani nie wysila.

– Ja nie jestem psychologiem. Jestem stomatologiem. Cały dzień zaglądam ludziom w miejsca, których oni sami nie są w stanie dokładnie obejrzeć. – To powiedziawszy, kobieta roześmiała się, a jej śmiech był jakiś taki dźwięczny, jakby tu, w górach, dźwięk rozchodził się inaczej, jakby ludzkie ucho odbierało go w bardziej wysublimowany sposób. – Dlatego raz po raz wyruszam na wędrówki, aby z moich oczu choć na jakiś czas zniknął obraz tych szczerzących się do mnie zębów. I żeby przestały śnić mi się po nocach. Te ubytki, krzywe zgryzy, zapalenia jamy ustnej, pieńki zjedzone przez próchnicę… Brr, mówię pani, nic przyjemnego. – Znowu ten śmiech.

Matylda nadal tkwiła na swej niebezpiecznej barierce. Przecież gdyby tylko chciała, wystarczyło puścić rękę, odbić się nogami od metalowego pręta, pochylić w stronę urwiska i lecieć, lecieć…

Ku własnemu zdziwieniu posłuchała nieznajomej. Z powrotem przełożyła nogi na bezpieczną stronę, jednak nadal stała blisko krawędzi oparta plecami o ogrodzenie.

– Niech się pani nie obawia, proszę podejść tu bliżej – usłyszała cichy głos. Z pewnością brzmiał tak cicho po to, aby zaciekawiona Matylda podeszła bliżej, opuściła to zdradliwe miejsce. – Usiądźmy tu sobie na chwilę.

Matylda parsknęła śmiechem. Cała ta sytuacja nagle wydała się jej absurdalna. Stomatolożka usiłująca odwieść psycholożkę od próby samobójczej. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Cóż, najwyżej opóźni się to, co sobie zaplanowała. W końcu czasu jej nie brakowało, a nie zamierzała przecież rzucać się w przepaść na oczach jakiejś Bogu ducha winnej nieznajomej. Nie potrzebowała do tego czynu widowni, nawet jednoosobowej.

„Ostatecznie co się odwlecze, to nie uciecze” – pomyślała.

Podeszła do stołu, po którego obu stronach ustawiono drewniane ławy. Usiadła naprzeciwko rozmówczyni.

– Mam na imię Maria – odezwała się tamta.

– Matylda.

Maria wyciągnęła w jej kierunku dłoń, na co Matylda po chwili wahania podała jej swoją. Dłoń Marii była bardzo szczupła, bez żadnych pierścionków ani obrączki, z krótko przyciętymi paznokciami bez śladu lakieru, ale zaskakująco ciepła. Kiedy tylko ich ręce się zetknęły, Maria przykryła je swoją drugą dłonią i delikatnie poklepując, zaczęła swoją opowieść.

– Miałam dwadzieścia dziewięć lat, kiedy to się stało. Ile ty masz teraz?

– Skończyłam trzydziestkę. – Matylda ze zdziwieniem usłyszała swój cichy, zachrypnięty głos. Głośno przełknęła ślinę. – Trzydzieści dwa.

– Miałam męża, niedawno urodził nam się synek, śliczny bardzo rezolutny maluch. Nazwaliśmy go Jakub, na cześć mojego ukochanego dziadka. Wiodło nam się całkiem dobrze, mieliśmy pracę, mieszkanie, byliśmy zdrowi i bardzo, bardzo szczęśliwi.

Maria zamilkła, zapatrzyła się w dal, gdzieś ponad horyzont, gdzie z pewnością zobaczyła swoją przeszłość. Nadal trzymała w dłoniach chłodną rękę niedoszłej samobójczyni, jakby bała się, że kiedy ją puści, wydarzy się coś złego.

– Mąż jechał z małym ze Zgorzelca do Lubania, do dziadków, a moich rodziców. Synek miał dopiero dwa latka. Odwoził go do nich na wakacje, a my następnego dnia mieliśmy lecieć na Majorkę, na tygodniowy urlop, i dodatkowo zamierzaliśmy uczcić piątą rocznicę naszego ślubu. Był wieczór. Ja jeszcze pakowałam ostatnie rzeczy do walizek, mąż pojechał z synkiem sam. Maluch był już wykąpany, wiadomo było, że zaśnie po drodze, a wtedy tylko się go położy do łóżka i będzie spał do rana. Kubuś był spokojnym dzieckiem i był bardzo zżyty z dziadkami, dlatego nie mieliśmy wątpliwości, że sobie z nim poradzą. Poza tym oni cieszyli się na ten tydzień, nie mieli innych wnuków i nasz chłopczyk był ich oczkiem w głowie.

Matylda zauważyła, że z oczu nieznajomej popłynęły łzy.

– Dochodziła dwudziesta druga – ciągnęła swą opowieść – kiedy zadzwoniła moja mama zaniepokojona, dlaczego tak długo się nie zjawiają. Byłam przerażona, wyjechali ponad trzy godziny wcześniej, ze Zgorzelca do Lubania jedzie się dwadzieścia parę minut, no, maksymalnie pół godziny. Nie mogłam zadzwonić do męża, nie było wtedy jeszcze telefonów komórkowych. Natychmiast zadzwoniłam na policję, ale nie mieli żadnego zgłoszenia wypadku na tej trasie. Obdzwoniłam szpitale w Zgorzelcu, Lubaniu, nawet zadzwoniłam do Gryfowa i Bolesławca – w żadnym ich nie było. Wsiadłam w samochód, przejechałam trzykrotnie trasę, którą powinni byli jechać, nic. Było lato, piękna pogoda, bardzo dobre warunki drogowe, nic złego nie powinno było się wydarzyć. I dopiero wtedy zrozumiałam, co zrobił Hakim.

Maria puściła dłoń Matyldy i przetarła rękoma twarz, przez chwilę zastygając w takiej pozycji.

– Tak… mój mąż Hakim był Irakijczykiem. Poznaliśmy się na studiach. On studiował na wydziale lekarskim, ja na stomatologii. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Był też muzułmaninem, co mi zupełnie nie przeszkadzało. Zakochałam się w nim na zabój. Nie słuchałam znajomych, którzy odradzali mi ten związek, nie słuchałam rodziców. Pobraliśmy się, kiedy byłam na ostatnim roku studiów, Hakim skończył rok wcześniej i odbywał staż w jednym z wrocławskich szpitali, podczas gdy ja zdawałam jeszcze ostatnie egzaminy. Po studiach osiedliśmy w Zgorzelcu, Hakim zdał specjalizację z interny, ja miałam swój gabinet stomatologiczny, pojawił się Kuba, byliśmy tacy szczęśliwi…

Matylda nie śmiała głośniej oddychać. Najchętniej zupełnie by tego nie robiła, tak bardzo zasłuchała się w opowieść Marii. Na chwilę zupełnie zapomniała o swoich problemach.

– Rok po urodzeniu synka mąż przebąkiwał o przeprowadzce do Iraku, ale ja nie chciałam o tym słyszeć, tym bardziej że od razu na początku naszego związku zadeklarował, iż nie zamierza tam wracać ani w ogóle wyprowadzać się z Polski. Wszystkim się wydawało, że jest w naszym kraju wręcz zakochany. Kiedy kategorycznie się sprzeciwiłam, nie wracał więcej do tego tematu, a ja zapomniałam o sprawie, ciesząc się nieustannie moim rodzinnym szczęściem. Tymczasem on dobrze sobie zaplanował ich wyjazd.

Maria sięgnęła ponownie po dłoń Matyldy i spojrzała na nią przenikliwie.

– Nie odnalazłam ich, mimo że poruszyłam niebo i ziemię. Szukałam przez wszystkie możliwe międzynarodowe organizacje, wynajmowałam przeróżnych prywatnych detektywów, ja i moi rodzice wydaliśmy na ten cel ostatnie pieniądze; przepadli jak kamień w wodę. Nigdy więcej nie zobaczyłam mojego dziecka. I dopiero po prawie dwudziestu latach przyszedł taki moment, że kiedy zmęczona po całodniowej pracy stanęłam wieczorem przed lustrem i wreszcie ujrzałam siebie, prawdziwą siebie, swoją zmęczoną szarą twarz, siwe włosy i pusty wzrok, powiedziałam sobie „dość”. Zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy, więcej już nic zrobić nie mogę. Czas wrócić do życia. I wróciłam, chociaż nie ma dnia, żebym nie myślała o moim ukochanym jedynaku. Cóż, może dane nam będzie kiedyś jeszcze się spotkać, a może nie. Ja już nic więcej zrobić nie mogę. – ­Milczała, wpatrując się uważnie w swą towarzyszkę. – Ale pani, pani Matyldo, ma jeszcze przed sobą całe życie. I nie warto go marnować ani poświęcać dla nikogo. Naprawdę, nikt nie jest wart życia takiej wyjątkowej osoby jak pani.

Zeszły razem na dół. Nagle Matylda poczuła, że zamiar rzucenia się w przepaść odpłynął w siną dal, jakby zupełnie zapomniała, po co tak naprawdę tu przyszła. Przegadały potem w hotelu u Marii wiele, wiele godzin, a niedoszła samobójczyni czuła się w towarzystwie tej kobiety zupełnie, jakby się znały od wielu lat i od dawna były dobrymi przyjaciółkami. Co tak naprawdę sprawiło, że młoda kobieta zrezygnowała ze swego zamiaru? Czy osobowość nowo poznanej przyjaciółki, czy też uświadomienie sobie faktu, iż tak naprawdę ludzi dopadają znacznie gorsze nieszczęścia, a nie każdy jest tak słaby, żeby od razu rzucać się ze skał? Nie była córką swego ojca… Trudno! Wychował ją, jak potrafił, zapewnił w miarę szczęśliwe dzieciństwo i dobrobyt, a że na stare lata rzucił jej w twarz tajemnicą, o której miała się nigdy nie dowiedzieć… Cóż, nikt przecież nie jest doskonały, a ona na szczęście nie jest już nastolatką, dla której taka informacja znaczyłaby najprawdopodobniej więcej niż koniec tego świata. A mąż… niestety mężczyźni, podobnie jak i kobiety, nie są pozbawieni wad i podłości, ale są chyba bardziej niedoskonali. Zdradził, odszedł… Cóż, i tak bywa. Jego strata. Kochała go i jeszcze z pewnością przez jakiś czas nadal będzie darzyła go tym niezależnym od ludzkiej woli uczuciem, ale przecież kiedyś to musi minąć. Zatrze się jak niejedno wspomnienie z dzieciństwa. A może zazna jeszcze w życiu czegoś dobrego? Zazna miłości, mimo iż jest tak przereklamowana, a jednak gonimy za nią jak za uciekającym zającem? To nic, że doskonale wiemy, że być może przyjdzie nam z jej powodu cierpieć. Trudno, i tak to gra warta świeczki.

Gdy tego dnia późnym wieczorem Matylda wróciła do swojego hotelu, czuła się niespodziewanie spokojnie. Zupełnie jakby cały bagaż trosk zostawiła tej niesamowitej kobiecie. Wymieniły się numerami telefonów i Matylda miała nadzieję, że na tym nie zakończy się ta ich zawarta w niecodziennych bądź co bądź okolicznościach znajomość.

 

***

 

Wracała do domu lekka niczym motyl, który dopiero co przeobraził się z poczwarki i poczuwszy wolność i przestrzeń, nie mógł przestać się wznosić i wznosić, idąc z wiatrem w zawody. Czuła, wiedziała, że od teraz zaczyna życie na nowo i tylko od niej będzie zależało, jak to rozegra. Jak będą wyglądały jej najbliższe dni.

Pierwotnie, gdy już zrezygnowała ze skoku w przepaść, zamierzała dać popalić Cezaremu i odwlekać rozwód najdłużej, jak tylko się da, ale teraz radykalnie zmieniła zdanie. Postanowiła, że da mu rozwód na pierwszej rozprawie, na której zresztą nie zamierzała się pokazywać, i wyśle tam swojego adwokata, jeżeli tylko istnieje w prawie taka możliwość. I nigdy więcej swego zdradzieckiego męża nie zobaczy. Ten rozdział jej życia został już teraz zamknięty, zaryglowany na cztery spusty, i nie planowała do niego nigdy więcej wracać. A co do ojca… Ojca, który nim nie był… Niech Ewka, jego rodzona córka, się o niego teraz zatroszczy, w końcu będzie musiała coś zrobić, a nie tylko wysługiwać się starszą siostrą, jak to bywało przez większość ich życia. Owszem, zamierzała wspierać ojca finansowo, miała wobec niego ten moralny obowiązek, ale wszelkie sprawy organizacyjne i rozmowy z nim zostawiła Ewce. Czy kiedyś jeszcze się spotkają? Tego na razie nie wiedziała, za bardzo ją bolało, aby chciała myśleć o ponownym stanięciu z nim twarzą w twarz. A co przyniesie przyszłość, się zobaczy.

Czy chciałaby się dowiedzieć, kto tak naprawdę ją spłodził? Bo nawet w myślach nie była w stanie nazwać tego kogoś ojcem. Czy to miało dla niej jakiekolwiek znaczenie? Czy warto było tracić czas, zawracać sobie głowę jego poszukiwaniem? Chyba nie, przynajmniej teraz tak czuła, ale co będzie w przyszłości?

Tuż przed wyjazdem z Kotliny Kłodzkiej spotkało ją jeszcze jedno dziwne zdarzenie. Otóż kiedy chciała wypłacić pieniądze z bankomatu, ten pożarł jej kartę. Na miejscu nie było filii jej banku, a na infolinię nie mogła się dodzwonić. Nie miała zbyt wiele gotówki, na szczęście Maria zaoferowała jej pożyczkę. Obca kobieta pożyczyła jej pieniądze! To przecież nie zdarza się codziennie. Oczywiście natychmiast po powrocie Matylda zamierzała pójść do swego banku, wszystko wyjaśnić i zrobić przelew Marii, ale nie mogła się nadziwić, jakim zaufaniem obdarzyła ją nieznajoma. Mogła przecież trafić na oszustkę i nigdy więcej nie zobaczyć swoich pieniędzy.

Rozmyślając tak, wyglądała przez okno taksówki, która wiozła ją z wrocławskiego dworca do domu. Nawet nie spostrzegła, kiedy samochód zatrzymał się przed jej blokiem. Będzie musiała jeszcze podjąć decyzję, co z mieszkaniem, które wynajmowali razem z Cezarym. Dla niej teraz będzie zdecydowanie i za duże, i za drogie, a poza tym wspomnienia, które będą się z nim wiązały… Tak, jak najszybciej będzie musiała poszukać czegoś innego. I być może zacznie już dzisiaj.

– Jesteśmy na miejscu, proszę pani – odezwał się taksówkarz i otworzywszy drzwi, wysiadł z auta.

Otrząsnęła się z rozmyślań. Kiedy stała przy bagażniku, czekając, aż mężczyzna wyjmie jej bagaże, spostrzegła, że to ten sam taksówkarz, który wiózł ją do domu tego feralnego dnia. Czyżby i tym razem miał jej przynieść pecha? Zlustrowała go szybko od stóp do głów. Był chyba w jej wieku, może nieco starszy, wysoki, postawny. Miał długie proste nogi, co zawsze podobało się jej u facetów. Przywodziło jej na myśl wysokie sosny w dziewiczym lesie, kojarzyło się z taką pewnością, spokojem, ostoją. Otrząsnęła się szybko z tych dywagacji, wracając migiem do rzeczywistości.

– Pomóc pani wnieść bagaże? – zapytał, kiedy dwie walizki i plecak stały już na ziemi.

„Który taksówkarz pyta o wniesienie walizek do domu?” – pomyślała.

– Nie, dziękuję, mieszkam wprawdzie na czwartym piętrze, ale jest winda. Poradzę sobie sama.

Mężczyzna skinął głową i pomógł jej (pomógł jej!) założyć plecak. Wzięła walizkę w dłoń i wkrótce znalazła się przed wejściem. Owszem, nie było łatwo wtaszczyć bagaże do windy, ale kobieta, jak musi, ze wszystkim sobie poradzi. Gdy w końcu stanęła zdyszana przed drzwiami swego mieszkania, zdębiała. Otóż drzwi nie było! W ich miejscu widniało coś, co chyba miało je zastępować, a było jedną wielką amatorszczyzną. Zbity z desek prostokąt wiszący na prowizorycznych zawiasach; żadnej klamki, żadnego zamka.

„Co się tu, u licha, wydarzyło?” – pomyślała z bijącym sercem.

Zastukała pięścią w tę nędzną atrapę i po chwili usłyszała po drugiej stronie kroki. Jakież było jej zdziwienie, gdy drzwi się uchyliły i stanął w nich Cezary.

– Jesteś!

– Co ty tu robisz?

Powiedzieli to równocześnie.

– Co tu się wydarzyło, do licha? Kto zdemolował te drzwi? Było jakieś włamanie?

– Można tak powiedzieć. – Mężczyzna nie ukrywał zmieszania.

– O co tu chodzi? – Chciała wiedzieć. Tymczasem stała przed progiem, nadal wahając się, czy wejść. Cezary był ostatnią osobą, którą miałaby ochotę dzisiaj oglądać. Dzisiaj i kiedykolwiek.

Z tyłu usłyszała kroki, ktoś energicznie wchodził po schodach.

– Wejdź do domu, porozmawiamy.

– Wejdę, jak ty z niego wyjdziesz. – Jej ton świadczył o wielkim zdenerwowaniu.

– Nie bądź śmieszna! – Cezary się wkurzył. – Zachowujesz się jak dziecko.

– Skoro mnie zostawiłeś, to zostaw na dobre. Nie chcę cię więcej oglądać.

– I vice versa – odpowiedział wzburzony.

– To co tu robisz?

– Myśleliśmy, że coś ci się stało, dlatego wyważyliśmy drzwi. A ściślej to straż pożarna wyważyła drzwi. Ratownicy z pogotowia kazali tak zrobić. Jutro wstawią nowe, dlatego tu jestem. Tych prowizorycznych nie dało się zamknąć, a nie mogłem przecież zostawić mieszkania niezabezpieczonego.

„No przecież! – pomyślała. – Zawsze byłeś taki praktyczny, dupku. Praktyczny do bólu. Ani odrobiny fantazji i spontaniczności. No, fantazję w końcu okazałeś, szkoda tylko, że odchodząc ode mnie”.

– My? Czyli kto?

– No, ja i Ewka.

– Ewka? A co ona ma z tym wspólnego?

– Wiedziała, że jesteś bardzo wzburzona, a nie mogła się do ciebie dodzwonić. Dlatego zadzwoniła do mnie, a ja przyjechałem i kiedy nie mogłem wejść do mieszkania…

– Miałeś przecież klucze!

– Nie miałem. Odchodząc wtedy, zostawiłem je na szafce w przedpokoju.

– No tak… – Poczuła ukłucie w sercu.

Zapadła między nimi niezręczna cisza.

– Przepraszam, że przeszkadzam – usłyszała za plecami męski głos, a kiedy się odwróciła, ujrzała znowu tego samego taksówkarza trzymającego w ręku jej torebkę. – Zostawiła pani w taksówce. – To powiedziawszy, wyciągnął w jej kierunku dłoń ze zgubą.

– Skąd pan wiedział, gdzie mnie szukać? – Była zaskoczona jego obecnością w tym miejscu.

– Zajechaliśmy pod pani bramę, a mówiła pani, że mieszka na czwartym piętrze. Tu są tylko dwa mieszkania, gdybym nie znalazł pani w jednym, pukałbym do drugiego.

Poczuła się głupio, że od początku tak źle go traktowała. Odebrała torebkę i uśmiechnęła się do niego.

– Dziękuję bardzo i przepraszam za kłopot.

Taksówkarz skinął głową, przelotnie spojrzał na Cezarego, potem na nią, podniósł dłoń na pożegnanie i zbiegł po schodach.

Matylda opuściła głowę; pomyślała, że ta cała sytuacja jest idiotyczna. Sięgnęła po walizkę, którą natychmiast odebrał jej Cezary, i weszła do mieszkania.

– Nowe drzwi są zamówione, jutro o dziesiątej przyjadą je wstawić i od razu zamalują to, co zostało uszkodzone podczas wyważania. Wszystko jest już opłacone, właściciel mieszkania jest zawiadomiony i zaakceptował nowe drzwi.

Skinęła głową.

– Szukaliście mnie? – zapytała, bo chciała wiedzieć. Przed wyjazdem zablokowała w telefonie numery jego, ojca i Ewki. Nie widziała, że do niej dzwonili. Zresztą i tak by nie odebrała.

– Tak. Przestaliśmy dopiero, kiedy chciałaś wybrać pieniądze z bankomatu. Wtedy dowiedzieliśmy się, że żyjesz. Zgłoś się jutro po kartę do banku. Drzwi zamykają się od wewnątrz na skobel. Będę leciał. – Sięgnął po małą torbę, która leżała w przedpokoju, i nawet nie spojrzawszy na Matyldę, opuścił mieszkanie.

Weszła do salonu, usiadła na kanapie, wyciągnęła przed siebie zmęczone nogi, głowę wsparła na oparciu.

– Nie dam się! – powiedziała głośno do ściany naprzeciwko. – Jestem Matylda, mój znak to byk, uwielbiam filmy z Seanem Connerym i… gadam do siebie.

I parsknęła śmiechem, który trudno jej było opanować.

– Nie dam się, przysięgam…

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Katarzyna Janus, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Zdjęcie na okładce: © Ildiko Neer /Trevillion

 

Redakcja i korekta: Sylwia Chojecka | Od słowa do słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od słowa do słowa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-097-5

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.