W poszukiwaniu miłości - Katarzyna Janus - ebook + audiobook + książka

W poszukiwaniu miłości ebook i audiobook

Katarzyna Janus

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy młoda dziewczyna, Maja Bogacka, rozczarowana swoim życiem i dotychczasowym partnerem, w pośpiechu opuszcza rodzinne miasto, szukając miejsca, gdzie będzie mogła zacząć wszystko od nowa, zupełnie nie spodziewa się, co na nią czeka. Niespodziewanie jej ścieżkę życiową przetną dwaj mężczyźni bliscy jej sercu. Maja wyjeżdża do Rabki, uciekając przed Filipem, który ją zranił. Podejmuje pracę recepcjonistki w nowo powstałym hotelu. Tam poznaje Huberta. Wbrew swoim planom i rozsądkowi, zakochuje się w nim. Razem urządzają zakupiony przez niego stary dom we wsi Żegutkowo, położonej niedaleko Rabki. Jednak Filip nie odpuszcza, chce Maję za wszelką cenę zatrzymać przy sobie.

PEŁNA ZWROTÓW AKCJI POWIEŚĆ O WIELKIEJ MIŁOŚCI I TRUDNYCH WYBORACH.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 52 min

Lektor: Katarzyna Janus

Oceny
4,7 (132 oceny)
99
26
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martula905

Nie polecam

Autorka jakby się cofnę lat do początków. Książka naiwna. Mnóstwo zbiegów okoliczności, to razi i ciężko się czyta. Bardzo infantylna. Odkładam 4 razy, ale nie mogę się przemóc i rezygnuję.
10
Fiba1
(edytowany)

Całkiem niezła

trudno ocenić mi tę książkę, niech każdy przeczyta sam i oceni, mimo wszystko warto
10
2323aga

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka tej autorki. Ma w sobie wszystko co powinna mieć.
10
KBryl

Nie oderwiesz się od lektury

Słów brakuje, cudowna ciepła i wzruszająca książka. Dziękuję autorce że mogłam przeczytać to cudo.
10
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

śliczna
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

***

 

Stała w kuchni i z wściekłością wpatrywała się w stojący na stole wazon z jej ulubionymi polnymi kwiatami. Boże, jakie to życie jest cholernie popieprzone. Do dupy to wszystko, do dupy, do dupy… Wzięła wazon do ręki, przez chwilę ważyła go w dłoni, po czym z całą siłą i furią cisnęła nim o ścianę. Niektóre z polnych kwiatów przylgnęły do gładkiej powierzchni, a po chwili zaczęły smętnie zsuwać się w dół wraz ze spływającą wodą. „Jakiż to żałosny widok – pomyślała. – Tak samo żałosny jak to całe moje popaprane dotychczasowe życie”. Wzięła do rąk kilka małych paczek, które chciała jeszcze zapakować do samochodu, i po raz kolejny ogarnęła wzrokiem mieszkanie. W ostatnim odruchu zamierzała posprzątać rozbite szkło i „zwłoki” kwiatów, ale machnęła ręką, zatrzasnęła za sobą drzwi, przekręciła dwukrotnie klucz w zamku i wyszła z domu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

MAJA

 

 

 

 

 

Powoli zaczynała odczuwać zmęczenie. Jechała swoim piętnastoletnim volkswagenem garbusem w kolorze bahama yellow już od ponad pięciu godzin. Kilometry uciekały powoli, a ją pochłaniały myśli o wydarzeniach sprzed kilku ostatnich dni, kiedy to wszystko się w jej życiu rozsypało. Miała wrażenie, jakby odpryski własnego życia przesuwały się jej jeszcze przed oczami. Czuła się wyczerpana psychicznie, co było uzasadnione; dziwnie opuściły ją wszystkie siły fizyczne. Miała wrażenie, jakby do każdej kończyny przywiązano jej dziesięciokilowe ciężarki, a na głowę położono kilka cegieł. „Tylko kto to zrobił i dlaczego? Czemu właśnie ją to spotkało?” – zastanawiała się. Nadal nie mogła zrozumieć, że najbliższa jej osoba mogła przez dwa lata tak perfidnie ją oszukiwać. I co najdziwniejsze, nie miała ku temu żadnego powodu. Zakamarki ludzkiej psychiki są jednak niezgłębione…

Musiała odpocząć. Zaczęła rozglądać się za jakimś parkingiem przy trasie szybkiego ruchu, lecz tablice informacyjne pokazywały, że następne miejsce postojowe będzie dopiero za dwadzieścia kilometrów. „To za daleko” – pomyślała, musi odpocząć już. Skorzystała z pierwszego zjazdu z autostrady, po pięciu kilometrach znalazła się na jakiejś krętej drodze „trzeciej kategorii odśnieżania”, jak nazywała takie podrzędne dukty niezależnie od pory roku, chociaż teraz akurat zaczęła się wiosna, i trafiła do małej wsi. Nie zwróciła nawet uwagi na tablicę z nazwą tej osady. Kilka podstarzałych, tradycyjnych wiejskich domów sprawiało dość smętne wrażenie. Przy drodze w jednym z nich mieścił się „Sklepik wiejski”, jak brzmiał napis nad wejściem. Przed nim stał metalowy stolik z przytwierdzonymi do niego czterema podobnymi taboretami i otworem na parasol pośrodku. Parasola oczywiście nie było. Całość odrapana, sprawiała żałosne wrażenie. Był to jeden z tych reliktów przeszłości, jakie spotykało się w knajpach na świeżym powietrzu w wypoczynkowych miejscowościach z czasów PRL-u. Przy stole siedziało dwóch mężczyzn w roboczych ubraniach, z kilkudniowym zarostem na ogorzałych twarzach, popijających piwo mimo wczesnego popołudnia. Spracowanymi, masywnymi dłońmi obejmowali butelki, jakby to były ich najcenniejsze skarby. Bezceremonialnie przyglądali się jej, kiedy wchodziła do środka sklepiku. Jeden z nich nieśmiało dotknął dłonią czapki bejsbolówki, miała wrażenie, że chciał się z nią przywitać. Kiwnęła głową, uśmiechając się przelotnie. Gościu odwzajemnił jej uśmiech, prezentując garnitur resztek żółtego uzębienia. Kątem oka zobaczyła jeszcze, że nachylili się do siebie, szepcząc coś konspiracyjnie.

Wnętrze sklepiku sprawiało wrażenie, jakby przeniesiono je z czasów komuny, pasowało do rozpadającego się stolika na zewnątrz. Stare, drewniane półki zajmowały dwie prostopadłe do siebie ściany. Zapełnione były najbardziej podstawowymi towarami: mąką, kaszą, solą, cukrem, płatkami owsianymi „Górskimi”, kawą zbożową „Anatol”. „Czy ja śnię? Czy zjeżdżając z głównej drogi, przemieściłam się w czasie?” Na innych półkach lśniły rumiane bochenki chleba, zupełnie nieprzypominające pokrojonej waty w woreczkach foliowych, którą to zazwyczaj serwowały supermarkety. Obok nich piętrzyły się ponadczasowe bułki kajzerki. Wokół rozchodził się zapach jak z tradycyjnej piekarni. Pamiętała go z dzieciństwa, kiedy to jeździła na wakacje do swojej przybranej babci na Górny Śląsk, do Rudy Śląskiej. Na parterze budynku, w którym mieszkali dziadkowie, znajdowała się piekarnia. Codziennie rano, chyba około szóstej, budził ją zapach świeżego pieczywa. W piżamie i kapciach zbiegała do zaprzyjaźnionego z dziadkami piekarza po chleb, z którego natychmiast odłamywała ogromną piętkę, i zanim wróciła na górę, pochłaniała ją z namaszczeniem. I to było zazwyczaj jej śniadanie. Potem wypijała w biegu kubek mleka i już jej nie było. Tę piekarnię pięć lat temu zlikwidowano, a jej miejsce zajęła „Stokrotka”– sklep z sieci dyskontów. I już nic nie było takie samo.

W kolejce stały dwie starsze panie, które zamilkły, kiedy weszła, i przyglądały się jej z ciekawością. Czyżby wioseczka była tak zupełnie pozbawiona kontaktu ze światem, że przybycie kogoś takiego jak ona wywołuje aż takie zainteresowanie?

– Dzień dobry – powiedziała grzecznie, uśmiechając się nieśmiało.

– Dzień dobry. – Kobiety z kolejki i młoda dziewczyna zza lady odpowiedziały prawie jednocześnie, spoglądając w jej stronę z zaciekawieniem.

Stanęła za nimi i rozejrzała się ponownie po sklepie. Starsza kobieta na początku kolejki skończyła pakować zakupiony towar do drugiej, szmacianej, lekko sfatygowanej torby. Pierwsza była już wypełniona po brzegi. Ekspedientka zdjęła z wbitego w półkę gwoździa zawieszony tam na sznurku zeszyt i ołówkiem, także przywiązanym sznurkiem do zeszytu, wpisała nazwisko i kwotę zakupów. Zeszyt w twardej okładce, chyba trzydziestokartkowy, o mocno zniszczonych i powywijanych brzegach, z przeplecionym przez środek konopnym sznurkiem zawiesiła ponownie na gwoździu i spojrzała na następną klientkę. Ta z kolei kupowała pięć kilo ziemniaków. „Po co komuś tyle ziemniaków naraz – pomyślała – dla kompanii wojska? I przecież trzeba to jeszcze zanieść do domu”, a przed sklepem stał tylko jej samochód. Kobiety zatem musiały przyjść pieszo. Oprócz ziemniaków kupowała jeszcze inne warzywa, mąkę, kaszę i paczkę najtańszego papieru toaletowego, szarego i wyglądającego obrzydliwie. I znowu były wypakowane dwie torby, którymi były dla odmiany wielokrotnie używane foliowe reklamówki z popularnego supermarketu. Tym razem transakcja odbyła się za pomocą gotówki. Dwanaście złotych i dziesięć groszy. Za tyle zakupów tak mało? Zdziwiło ją to, ona za taką ilość produktów w Poznaniu zapłaciłaby z pewnością co najmniej pięćdziesiąt złotych.

Kobiety sprawiały wrażenie zadowolonych z życia, nie wyglądały, jakby się dokądkolwiek spieszyły. Czuła, że czas w tym miejscu nie był aż taki ważny. Zastanowiło ją to.

Kiedy nadeszła jej kolej, kupiła butelkę wody mineralnej z jakiejś lokalnej rozlewni, dwie bułki i dwie parówki. Takie tradycyjne, grube, nazywane chyba serdelkami, bez foliowej skórki do ściągania. Po chwili jeszcze zdecydowała się na tabliczkę gorzkiej wedlowskiej czekolady. Siedem złotych dwadzieścia groszy! „Niemożliwe! Może warto byłoby osiąść tu na stałe? Cisza, spokój, daleko od cywilizacji i nikt jej tu nie zna. I wszystko za półdarmo! Ze swoich oszczędności mogłaby przeżyć prawie do śmierci. Prawie”.

Uśmiechając się nieśmiało, pożegnała się z kobietami. Te, które robiły zakupy przed nią, nie wyszły ze sklepu, stały w kącie i cicho ze sobą rozmawiały, spoglądając na nią raz po raz. Siliły się na dyskrecję, ale niezbyt im to wychodziło. Ekspedientka machnęła dłonią na pożegnanie i posłała jej szczery uśmiech.

Przed sklepem stolik konsumpcyjny był wolny. Kolesie, zaspokoiwszy pragnienie, udali się zapewne do pracy. Miała tylko nadzieję, że nie są traktorzystami albo kierowcami. „A może mieli już fajrant?” Usiadła przy stoliku, rozłożyła przed sobą zakupy, odkręciła butelkę z mineralną, upiła spory łyk. Poczuła, że zaczyna się odprężać. Jakby to nie jej dotyczyły te wszystkie przykre zdarzenia z ostatnich dni. Odwinęła z szarego papieru parówki. Serdelki właściwie. Zapachniały bosko, usłyszała burczenie swojego brzucha. Domagał się tych specjałów tu i teraz. Ugryzła kawałek kajzerki, do tego spory kęs serdelka. Wyciągnęła przed siebie nogi, wiosenne słońce miło rozgrzewało jej ciało. Smak tego, co właśnie przeżuwała, był doskonały. Podobne produkty kupione w supermarkecie smakują jak trociny, a te były jak ambrozja. Nawet nie zauważyła, kiedy pochłonęła obydwie bułki i obie parówki, to znaczy kajzerki i serdelki. Siedziała i rozkoszowała się spokojem panującym dokoła. Pomyślała, że w gruncie rzeczy niewiele jej potrzeba do szczęścia. Czy mogłaby zaszyć się w miejscu takim jak to? Z dala od cywilizacji? Żyć w zgodzie z naturą, nie spieszyć się donikąd, pracować wyłącznie na swoje podstawowe potrzeby i nie oczekiwać od życia zbyt wiele oprócz pełnego brzucha i ciepłego kąta?

Niestety, nie mogła tu zostać dłużej. Jej celem na dzisiaj była Rabka Zdrój, a właściwie jej peryferie. Wzięła pierwszą lepszą pracę, żeby tylko znaleźć się jak najdalej od Poznania. Ponad pięćset kilometrów to daleko, ale czy wystarczająco daleko? Zatrudniła się w nowo powstałym pensjonacie, a właściwie w hotelu, w charakterze recepcjonistki. Nawet w tej chwili chciało jej się z tego śmiać. Absolwentka Wydziału Informatyki i Mikroekonomii Uniwersytetu Ekonomicznego w ­Poznaniu z trzecią lokatą na roku, dotychczas będąca szefową marketingu w filii jednej z bardziej liczących się na rynku polskim (i nie tylko) firm kosmetycznych, od poniedziałku, czyli za trzy dni, będzie pracownicą recepcji. Zataiła swoje prawdziwe kwalifikacje, okazała tylko świadectwo maturalne z liceum ogólnokształcącego. Nie dostałaby tej pracy, gdyby wylegitymowała się swoim prawdziwym wykształceniem.

Dopiła ostatni łyk wody, zmięła opakowania, wyrzuciła wszystko do kosza (bez sortowania śmieci, dziwne) i wsiadła do swojego „żółtka” – tak znajomi nazywali jej wierny samochód. Włączyła odtwarzacz mp3 – Frank Sinatra śpiewał Wróć do Sorrento. Wprawdzie wolała wykonanie Anny German, ale stary, dobry Frank akurat pasował do jej nastroju. Kiedy powoli ruszała sprzed sklepu, we wstecznym lusterku zauważyła jeszcze kobiety wychodzące na zewnątrz, które przesłaniając rękami oczy, spoglądały za samochodem. Uśmiechnęła się do swojego odbicia.

Wyjeżdżając ze wsi, zobaczyła po drugiej stronie drogi tablicę informacyjną z jej nazwą. Zatrzymała na chwilę samochód, żeby się przekonać, dokąd cofnął ją czas. Żegutkowo! Nie mogło być inaczej. Miejsce to nie mogło być jakąś Nową Wsią czy Tarnową Łąką. To musiało być coś dziwnego, coś nie z tego świata. ŻEGUTKOWO! Cudnie! Pasowało idealnie. Może jeszcze kiedyś tu wróci? Kto wie?

 

***

 

Było późne popołudnie, gdy wreszcie zjechała z Zakopianki, kierując się według drogowskazu na Rabkę. Nigdy wcześniej tu nie była, nawet w tych okolicach. Znała to miejsce z opowiadań kilku swoich koleżanek z dzieciństwa, które jeździły tu do sanatoriów dziecięcych albo na wczasy z rodzicami. Musiała przejechać przez całą miejscowość, żeby dojechać do położonego po drugiej stronie uzdrowiska pensjonatu „U Maciejowej”. Jakie to szczęście, że istnieją GPS-y, bo inaczej kluczyłaby chyba po ulicach do późnej nocy.

Pensjonat był położony bardzo malowniczo, na skraju miejscowości, na zboczu łagodnego wzgórza, z którego rozpościerał się widok na oświetloną teraz zniżającym się słońcem dolinę. Za nią dumnie wznosiła się najsłynniejsza okoliczna góra – Maciejowa. Pensjonat był dość spory, wzorowany na tradycyjnym stylu podhalańskim. Parter był wymurowany z różnej wielkości łamanego kamienia, z okazałymi półokrągłymi oknami, chyba należącymi do stołówki albo restauracji. Piętro dla odmiany zbudowano z drewnianych bali. Zdobiły go małe drewniane okienka, szprosami dzielone dodatkowo na cztery mniejsze części. Budynek zwieńczony był dość mocno spadzistym dachem, krytym gontem albo raczej imitującą go dachówką. Nad częścią z łukowymi oknami pysznił się sporych rozmiarów taras, otoczony misternie kutą metalową balustradą. Wszystko było nowe, solidne, sprawiało niezłe wrażenie. Wprawdzie otoczenie wymagało jeszcze wielu prac wykończeniowych, ale parking był już częściowo gotowy.

Zaparkowała swojego „żółtka” blisko wejścia, wzięła z niego tylko torebkę i weszła przez dwuskrzydłowe, drewniane, rzeźbione drzwi do przestronnego holu. Na wprost wejścia mieściła się recepcja, ale w tej chwili nie było w niej nikogo. Oparła się o kontuar i rozglądała po pomieszczeniu. Ściany z drewnianych bali, z poutykanym pomiędzy nimi konopnym sznurem, tchnęły świeżością. Wszystko zresztą było wykonane z jasnego drewna – ściany, sufit, recepcja, stolik z krzesłami ustawiony w kącie. Tylko podłoga jasna, kamienna, chyba z piaskowca, wyróżniała się z tego otoczenia. W tle grała cicha muzyka; zdziwiła się, że nie góralska, tylko spokojny, barowy jazz. Nie miałaby nic przeciwko góralskiej muzyce, ale jazz jej bardziej odpowiadał. Nadusiła dzwonek stojący na ladzie, przywołujący recepcjonistę. Odczekała kilka minut, a gdy nadal nikt się nie zjawiał, ruszyła w stronę uchylonych przeszklonych drzwi, jak się okazało, prowadzących do restauracji.

Weszła do przestronnego pomieszczenia z belkowanym sufitem. Podobnie jak w poprzednim miejscu wszystko w nim było drewniane. Belki zdobił misternie rzeźbiony góralski ornament. W dwóch rzędach ustawiono wykonane również w góralskim stylu stoły, a obok nich krzesła z charakterystycznie wygiętymi ku tyłowi, rzeźbionymi w podobny wzór jak na belkach, oparciami. Leżące na stołach białe obrusy haftowane w czerwono-granatowy góralski wzór i świece stojące w kamionkowych lichtarzach dopełniały wystroju. W kącie ukrył się kamienny, sporych rozmiarów kominek, a przy nim misternie rzeźbiony sosnowy kredens, jakby wykonany z najdelikatniejszej koronki. I tu też było pusto.

– Halo! Jest tu ktoś? Dzień dobry! – zawołała w przestrzeń. Cisza, nadal nikogo. I kiedy zamierzała wrócić już do recepcji, z drzwi prowadzących chyba do kuchni wyłonił się pan w wieku około sześćdziesięciu kilku lat, siwy, w roboczym kombinezonie. Spojrzał na nią z zaciekawieniem.

– Dzień dobry, czym mogę pani służyć? – zapytał uprzejmie.

– Nazywam się Maja Bogacka, zatrudniłam się u państwa w charakterze recepcjonistki. Właśnie przyjechałam. Czy zastałam właściciela?

– A witam, bardzo mi miło – odpowiedział starszy pan, podając jej dłoń na przywitanie. Była szorstka, spracowana i taka ciepła. Uścisnęła ją serdecznie. – Niestety, syn musiał pilnie wyjechać, będzie dopiero w poniedziałek. Z tego, co wiem, zaczyna pani pracę właśnie w tym dniu rano, więc uzgodnicie sobie wszystko i dopełnicie formalności. Jest dla pani przygotowany pokój na poddaszu. Syn mi przekazywał, że zatrzyma się pani u nas, dopóki nie znajdzie sobie czegoś w mieście. Możemy pani pomóc w wyszukaniu jakiegoś spokojnego lokum. – Uśmiechał się do niej takim miłym wujaszkowatym uśmiechem.

– Będę bardzo zobowiązana – odpowiedziała, ujęta jego serdecznością.

– Jutro w południe przyjedzie pani Basia, która zajmować się będzie szkoleniem personelu, zbiorą się również wszyscy pracownicy. Proszę, żeby pani także przyszła, zapozna się pani ze swoimi obowiązkami. Pensjonat rusza od poniedziałku i z tego, co mi wiadomo, przyjedzie już sporo gości. Nie będziecie się więc nudzić.

Kiedy mówił to do niej, patrzył jej prosto w oczy. Szczerzy ludzie tak patrzą. „Ci, którzy nie mają nic do ukrycia” – pomyślała.

– A teraz proszę za mną, pokażę pani jej pokój.

Weszli po drewnianych schodach na samą górę. Pokój znajdował się na końcu korytarza. Malutki, ze skośnymi ścianami i mikroskopijną łazienką. Okno w szczytowej ścianie wychodziło na Maciejową. Widok z niego zapierał dech w piersiach. Zielone pagórki oświetlone czerwonym światłem chylącego się ku zachodowi słońca zdawały się układać wygodnie do spokojnego snu.

– Pokój nie jest duży, ale dla jednej osoby wystarczy. Proszę, tu ma pani klucze. Czy pomóc wnieść bagaże? – zapytał uprzejmie.

– Nie, dziękuję, poradzę sobie. Nie będę wnosiła wszystkiego, bo mam nadzieję szybko znaleźć ostateczne lokum. Wezmę tylko najpotrzebniejsze rzeczy, reszta zostanie w samochodzie – odpowiedziała, uśmiechając się ciepło.

– W takim razie życzę spokojnej nocy. Może coś miłego się pani przyśni? Pierwsze sny w nowym miejscu podobno się sprawdzają.

I odszedł. Słyszała kroki stopniowo cichnące na korytarzu.

Wniosła swój niewielki bagaż, rozpakowała niektóre rzeczy i weszła pod prysznic. Czuła zmęczenie podróżą i ostatnimi dniami, które spędziła w ciągłym napięciu. Kiedy wyszła z łazienki, na dworze było już ciemno. Miała na sobie piżamę, opatuliła się szlafrokiem, zaparzyła gorącą herbatę. Włączyła laptopa, sprawdziła, że Wi-Fi dobrze działa, otworzyła pocztę. Było kilkanaście nowych maili. Rozsiadła się wygodnie, włączyła muzykę – czego by tu posłuchać? Natalie Cole… uspokajała ją. Usunęła kilka reklamowych e-maili, nie czytając ich nawet. Wśród pozostałych wiadomości zobaczyła kilka e-maili od Filipa. Miała nadzieję, że da jej już spokój, że wszystko, co mieli sobie powiedzieć, zostało już powiedziane. Oparła się wygodniej o oparcie fotela, trzymając w dłoniach ciepły kubek z herbatą, zamyśliła się. Przez ostatnie cztery lata był dla niej najważniejszą osobą na tym ziemskim padole. Można by rzec: pępkiem świata. Kimś, komu bezgranicznie ufała. A co on z tym zrobił? Przez dwa lata perfidnie ją oszukiwał. Wykorzystywał jej ufność i naiwność. I to nie żeby ją zdradzał, o nie! To byłoby zbyt banalne. On miał dwie tożsamości, prowadził równolegle dwa życia. I faktem jest, że nie wyrządzał nikomu tym krzywdy, nie. Tylko przestał być wiarygodny. Zaczęła się zastanawiać, czy wszystko jest w porządku z jego psychiką. Zaczęła się go bać. A on nie chciał odpuścić. Przepraszał, błagał, kajał się, szantażował. Musiała się od tego odciąć. Wyjazd był najlepszym rozwiązaniem. I najprostszym. Nic jej w Poznaniu nie trzymało. Nie miała nikogo na świecie poza nim. Teraz zacznie wszystko od nowa.

Usunęła e-maile, nie czytając ich nawet. Włączyła w komputerze blokadę jego wiadomości. Będą rozpoznawane jako spam i automatycznie usuwane. Tym samym przecięła ostatnią cienką nić łączącą ją z Filipem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

MAJA

 

 

 

 

 

Spała niespokojnie, chyba z powodu zmęczenia. Kiedy rano o ósmej obudził ją budzik, nie wiedziała w pierwszej chwili, gdzie jest. Rozejrzała się po małym pokoiku. „Rabka” – pomyślała. Miała jakieś dziwne sny tej nocy. Przypomniał jej się starszy pan i jego słowa o pierwszym śnie w nowym miejscu. Początkowo nie mogła sobie przypomnieć, co to było, ale po chwili już wiedziała. Śniło się jej, że szła na Maciejową. Było lato, pięknie świeciło słońce, a ona szła z jakimś mężczyzną. Dziwne, ale nie wiedziała, kto to był, choć czuła, że jest jej bliski. Był wysoki, postawny i czuła się przy nim bezpiecznie. Ufała mu. Miał na sobie gruby, granatowy sweter, taki trochę oldskulowy. Podobał się jej, idealnie do niego pasował. Ale zupełnie nie mogła sobie przypomnieć jego twarzy. Spieszyli się bardzo, bo goniła ich czarna, burzowa chmura; coraz bliżej słyszeli pioruny, a do schroniska ciągle było daleko. Im prędzej wspinali się pod górę i im bardziej byli zmęczeni, tym bardziej burza się zbliżała. Na jawie bała się burzy panicznie, taki sam strach odczuwała we śnie. I kiedy wydawało się już, że nie zdążą dotrzeć przed nią na miejsce, spotkali dziwną kobietę. Była dość młoda, nieco tylko starsza od Mai, ubrana w niecodzienny strój, jakby taterniczki z okresu międzywojennego. Uśmiechnęła się do nich uspokajająco, podała jej rękę i pociągnęła za sobą. W ostatniej chwili mężczyzna złapał ją za drugą rękę i pobiegli w kierunku szczytu. Nie można właściwie powiedzieć, że biegli. Oni frunęli! Poczuła się bezpiecznie, ściskając rękę nieznajomej, widziała już między drzewami zarys schroniska. Po chwili jednak się zorientowała, że biegnąc z całych sił, cały czas znajdują się w jednym miejscu. Wprawdzie chmura ich nie doganiała, ale schronisko też się nie przybliżało. Jakby byli zatrzymani w czasie. Poczuła niepokój. Chciała zawołać kobietę, uwolnić się z jej uścisku, ale… się obudziła.

„Dziwne – pomyślała. – I w jakim sensie taki sen miałby się sprawdzić? Spotka kobietę, mężczyznę czy też może nie powinna wybierać się na Maciejową? Hmm… zobaczymy”. Nie była przesądna ani strachliwa, ale trzeba przyznać– sen był niezwykły.

 

W południe wszyscy nowi pracownicy zebrali się w holu przed recepcją. W większości byli to młodzi ludzie, z niewielką przewagą kobiet. Wszyscy byli trochę onieśmieleni, spoglądali na siebie z rezerwą. Po chwili wkroczyła pani Barbara. Maję nieco zaskoczył jej wygląd, spodziewała się postawnej kobiety, takiej herszt baby, a przed nimi stała filigranowa blondynka około pięćdziesiątki i uśmiechała się do nich miło. Z jej twarzy biła szczerość, patrzyła na wszystkich tak serdecznie, jakby byli jej gośćmi, a nie pracownikami. Skojarzyła się jej z matką, taką spokojną, ciepłą. Maja nie znała swoich rodziców, wychowało ją państwo, a właściwie dom dziecka w Poznaniu. W dzieciństwie, jak zapewne większość dzieci z domów dziecka, fantazjowała, że jest zaginioną córką bogatych, kochających się rodziców, najlepiej porwaną przez Cyganów. I że rodzice wkrótce ją odnajdą, a potem wszyscy razem będą żyli długo i szczęśliwie. I takie tam podobne bzdety. Kiedy dorosła, przestała marzyć. Początkowo usiłowała się czegoś dowiedzieć o swoim pochodzeniu, lecz gdy się okazało, że została porzucona przez matkę na oddziale noworodkowym, a ojciec był nieznany, przestała dociekać. Nie chciała znać ludzi, którzy ją spłodzili, a potem porzucili. Uznała, że nie są tego warci, nie chciała się z nimi porównywać. Wymazała ich więc ze swojej podświadomości. Jedynym żałosnym faktem było to, że nie miała nikogo bliskiego, była na świecie sama jak palec. A może jak Mały Książę?

– Kochani, witam was serdecznie w naszym pensjonacie – powiedziała pani Barbara, nadal się uśmiechając. – Bardzo proszę, żeby każdy przedstawił się imieniem i nazwiskiem oraz powiedział, jaką pracę będzie wykonywał. Potem podzielimy się na grupy i będziemy przydzielać obowiązki. Kucharzy wprowadzi pan Roman, ojciec właściciela pensjonatu, który chwilowo pełni obowiązki szefa kuchni. – Starszy pan podniósł rękę do góry. – Pokojówki pójdą na górę z panią Heleną, która będzie was nadzorować.

– To ja, witam – odezwała się z tyłu pulchniutka płeć piękna po czterdziestce, z rumianymi policzkami i czarnymi włosami z trwałą ondulacją.

– Pracownicy recepcji zostaną ze mną tu, na dole – odezwała się ponownie Barbara.

Młodzi nieśmiało zaczęli się przedstawiać. Obserwowała ich uważnie, wiedziała ze swojej dawnej pracy, że pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Jak to miał w zwyczaju mawiać jej pierwszy szef? „Pamiętaj, że pierwszego wrażenia nie można zrobić drugi raz”. Miał rację. Wielokrotnie się przekonała, że instynkt jej nie mylił. No, może z jednym wyjątkiem, w relacji z Filipem. Ale w kontakcie z nim nie kierowała się rozumem.

Potrafiła zapamiętać imiona i nazwiska wszystkich zebranych tu osób. Miała w tym wprawę. Przez ostatnie cztery lata kierowała liczniejszą grupą osób niż ta tutaj zgromadzona. Trudno powiedzieć, czy to lubiła. Po prostu pracowała rzetelnie i zarabiała dobre pieniądze. Czy będzie za tym tęsknić?

Wraz z Barbarą w holu zostało pięć osób. Marek – dwudziestotrzyletni zaoczny student hotelarstwa, Łukasz – świeżo rozwiedziony trzydziestolatek, Ewa – młodziutkie dziewczę tuż po liceum i ona, Maja – dwudziestodziewięcioletnia pogubiona nie wiadomo kto. No i oczywiście szefowa, Barbara. Wyjaśniła im zakres ich obowiązków, ustalili grafik, odpowiedziała na nieliczne pytania i spotkanie dobiegło końca. W poniedziałek jeszcze tylko podpiszą umowę z szefem i formalności zostaną dopełnione. I wreszcie zacznie nowy etap w swoim życiu. Właściwie już go zaczęła; w momencie kiedy wczoraj wsiadła do swojego „żółtka” na parkingu przed blokiem w Poznaniu.

Wróciła do pokoju, usiadła na niewielkim foteliku i nagle poczuła pustkę. Nie wiedziała, co ma ze sobą robić do poniedziałku. Nie pamiętała od kiedy, ale chyba od kilku lat nie miała tyle wolnego czasu i jednocześnie nie była taka zagubiona. Żeby chociaż miała już jakiś swój kąt, mogła się rozpakować, urządzić. Przeglądała już wcześniej ogłoszenia o wynajmie mieszkań w Rabce, ale nic nie przypadło jej do gustu. Albo za duże, albo za daleko, albo za drogie. Nie miała zbyt wiele oszczędności. Mieszkanie, w którym mieszkali z Filipem, było przez nich wynajmowane. Kiedy się rozstali, okazało się, że nie dostaną zwrotu zaliczki w wysokości dziesięciu tysięcy złotych, ponieważ od trzech miesięcy Filip nie płacił czynszu ani rachunków, a zawsze to należało do jego obowiązków. Do tego jeszcze narobił u właścicielki jakichś długów, a teraz przepadł jak kamień w wodę. Nie chciała przedłużać tej fatalnej sytuacji, pragnęła jak najszybciej wyjechać, dlatego poniosła sama wszystkie koszty. Byle tylko już się to skończyło. Zabrała ze sobą jedynie kilka swoich osobistych drobiazgów: starą komodę, którą kiedyś znalazła na śmietniku osiedlowym i samodzielnie odrestaurowała, wyszło z niej prawdziwe cacko, ubrania, książki, laptop… ot, i wszystko. W banku miała trzy tysiące złotych. No i jeszcze tego swojego „żółtka”, znaczy bahama yellow. Nie przedstawiał sobą wielkiej wartości. Zwyczajnie, taki stary gruchocik, ale jak dotąd nigdy jej nie zawiódł.

Całe swoje dotychczasowe oszczędności, oprócz spłaty mieszkaniowych długów, wydała na opłacenie ich wspólnej wycieczki na Majorkę. Niestety, następnego dnia po przylocie wybuchła ta cała afera i musiała zapłacić za swój nocleg w innym hotelu i powrotny bilet lotniczy do Polski. Filip został, nie miał za co wrócić, ale nie zamierzała więcej niczego mu fundować. Poza tym jedyne, czego wtedy pragnęła, to znaleźć się jak najdalej od niego. Czuła się zdruzgotana, rozczarowana, oszukana. Ale też bała się go. Skoro przez dwa lata mógł robić to, co robił, nie był zapewne do końca przy zdrowych zmysłach. Jakieś rozdwojenie osobowości? I jeszcze ta agresja, której na koniec nie zdołał pohamować. Warto by porozmawiać z psychologiem, może z psychiatrą? Schizofrenia? Ludzie w tej chorobie mogą być podobno niebezpieczni. Nie, może nie było aż tak źle, ale obawy jej nie opuszczały.

Spojrzała przez okno. Minęła piętnasta. Spomiędzy kłębiastych chmurek raz po raz przedzierało się wiosenne słońce. Trawa w dolinie widocznej z jej okna miała kolor soczystej zieleni, na drzewach zaczęły pojawiać się drobniutkie listki. Gdzieniegdzie przebijały się pierwsze wiosenne kwiaty. Żal w taką pogodę siedzieć w pokoju. Może chodząc po mieście, natknie się na jakieś ogłoszenia o wynajmie pokoju albo małego mieszkanka? Zmieniła obuwie na wygodne trampki, zarzuciła na siebie kurtkę, szyję opatuliła miękkim szalem i wyszła z pokoju. Włożyła w uszy słuchawki, włączyła odtwarzacz mp3 – tym razem muzyka francuska, taka z akordeonem, tęskna, melancholijna, ale jednocześnie głośna. Pasowała do jej nastroju. Oczami wyobraźni zobaczyła starą francuską oberżę, zespół przygrywający gdzieś w kącie, a na parkiecie kilka tańczących do tej specyficznej muzyki par. Chciałaby się kiedyś tam znaleźć. Podobno w życiu trzeba wytyczać sobie jakieś cele. Może to mógłby być jej cel? Zarobić tyle pieniędzy, żeby starczyło na co najmniej dwutygodniowy wyjazd do Francji. Gdzieś do Prowansji na przykład. Ale niekoniecznie. Równie dobrze mogłaby być Normandia albo okolice Paryża. Albo nad Morze Śródziemne – to byłaby bajka.

Dziarsko opuściła pensjonat. Po przejściu wertepów, które w przyszłości będą podjazdem do pensjonatu, weszła na stromą uliczkę wyłożoną kostką brukową, prowadzącą w dół do miasta. Po jednej stronie stały stare domy wyglądające jak małe, piętrowe kamieniczki, po drugiej otwierał się widok na dolinę przed Maciejową. Domki, chociaż niezbyt nowe, były jednak zadbane. Okna zdobiły ładne firanki, w niektórych wisiały modne ozdoby – plecione serduszka, kolorowe zawieszki. Na parapetach stały kwiaty w doniczkach. Całość sprawiała schludne wrażenie. Wokół panowały spokój i cisza, nie było żadnych ludzi, nie przejeżdżały żadne samochody. Szła szybkim marszem, muzyka w uszach uspokajała ją psychicznie, fizycznie dodawała jej wigoru.

Stroma ulica zakręcała pod ostrym kątem w lewo. Nie zastanawiając się nawet, skręciła raptownie, chcąc przejść na drugą stronę. Nagle z piskiem opon, gwałtownie, tuż przed nią zahamował samochód zjeżdżający z góry. Duża, terenowa, ciemna toyota. Nie widziała go, bo była odwrócona do niego tyłem, a z powodu słuchawek w uszach nie słyszała, kiedy nadjechał. A ­jechał szybko, bo hamował bardzo ostro, aż dym poszedł z opon. Odskoczyła przerażona na chodnik, serce waliło jej w piersiach. Samochód ruszył szybko dalej, nie zauważyła nawet, kto był kierowcą, kobieta czy mężczyzna. Stała przez chwilę, czekała, aż się uspokoi jej walące serce. „Co za kawał drania! – pomyślała. – Nie zatrzymał się nawet, żeby zobaczyć, czy nic mi się nie stało! Co za ludzie mieszkają w tej Rabce?”

Kiedy po chwili ochłonęła, ruszyła dalej. Kręta uliczka stopniowo schodziła w dół, aż w końcu doprowadziła ją do głównego deptaka Rabki, w okolice amfiteatru. Spacerem dotarła do nietuzinkowej fontanny. Prostokątna kompozycja miała na obrzeżach ustawionych siedem różnej wielkości słoni z trąbami uniesionymi ku górze. Na szczęście chyba! Uśmiechnęła się. Przy­siadła na moment na murku okalającym fontannę, chciała chwilę odpocząć, bolały ją nogi. Na budynku obok zauważyła napis „Restauracja Zdrojowa”. Z wnętrza dochodziła cicha muzyka, przed budynkiem, pomimo wczesnej wiosny, wystawiono już stoliki. Kilka osób siedziało przy nich, rozmawiając spokojnie i pijąc kawę. Poczuła chęć na gorącą czekoladę. Może po takim szybkim marszu i stresie związanym z tym pędzącym na nią samochodem musi uzupełnić poziom cukru? Na pewno potrzebuje trochę endorfin. Weszła do środka, wystrój nie zwalał z nóg. Jakby taki nie z tej epoki, ale było schludnie i miło. Przy stoliku pod oknem jakaś para w średnim wieku rozmawiała przyciszonymi głosami. Podeszła do baru, a kiedy barman odwrócił się do niej, uśmiechnęła się zaskoczona.

– Łukasz, cześć! – Rozwiedziony trzydziestolatek, z którym będą wspólnie pracowali w recepcji.

– Maja, witam. Co tu robisz, wstąpiłaś na kawę? – zapytał serdecznie.

– Wyszłam na spacer i nabrałam ochoty na gorącą czekoladę. Mogę zamówić?

– Ależ oczywiście, co tylko pani sobie życzy. – Uśmiechał się do niej sympatycznie. – Usiądź sobie przy stoliku, zaraz przyniosę. A może jeszcze do tego coś słodkiego?

– Kusisz. – Pokręciła głową z rezygnacją. – Może sernik? Macie dobry?

– Będzie ci smakował. – Nadal się do niej uśmiechał. Miał taki szczery uśmiech. Brały w nim udział wszystkie mięśnie twarzy i oczy, a nie tylko usta.

Rozejrzała się za stolikiem, wybrała również przy oknie, ale wystarczająco daleko od rozmawiającej pary, żeby nie słyszeć ich głosów. Zdjęła kurtkę, rozsiadła się wygodnie. Popatrzyła przez szybę. Taka senna miejscowość. Na deptaku prawie pusto, tylko jeden skulony mężczyzna spieszył dokądś i młoda kobieta z wózkiem spacerowała wolno w pobliżu fontanny. W porównaniu z Poznaniem był to zupełnie inny świat. Potrzebowała tego w tej chwili, takiego uspokojenia, ale z drugiej strony nie mogła powiedzieć, że nie lubiła gwaru i tempa dużego miasta. Odwróciła się od okna i spojrzała na Łukasza. Średniego wzrostu szatyn o miłej twarzy. Ubrany w białą koszulę z krótkim rękawem, z plakietką z imieniem przypiętą na lewej piersi, w ciemnych spodniach. Mógł się podobać kobietom. Sprawiał przede wszystkim miłe wrażenie. Miała nadzieję, że się polubią, że będzie im się dobrze razem pracowało, szczegól­­nie że zgodnie z planem mają razem wiele zmian. Ale nie była zainteresowana budowaniem relacji z żadnym mężczyzną. Potrzebowała wyciszenia. Znowu spojrzała w okno. Minęła siedemnasta, a na zewnątrz było pusto. Przecież to sobota, życie powinno tętnić. Czy wszyscy zamknęli się w swoich domach? „Dziwne” – pomyślała.

Łukasz podszedł do stolika, postawił przed nią parującą jeszcze filiżankę z czekoladą i apetycznie wyglą­dający sernik. Westchnęła z zadowoleniem, uśmiechnęła się do niego.

– Może usiądziesz, jeżeli nie jesteś zbyt zajęty, pogadamy chwilę? Nie ma ruchu, możesz? – zapytała życzliwie.

– Chętnie, ruch zaczyna się zazwyczaj o osiemnastej. Najczęściej o tej porze roku odwiedza nas młodzież, rzadziej kuracjusze. Za to latem mamy tłok – odpowiedział, odsuwając krzesło i siadając obok. – Opowiedz mi coś o sobie. Skąd przyjechałaś? Bo wiem, że nie jesteś z Rabki ani okolic.

– Przyjechałam z Poznania. Poczułam potrzebę zmiany w życiu, chciałam zwolnić tempo – odpowiedziała w przerwie między kęsami sernika.

– A gdzie pracowałaś przedtem? – Takie zwyczajne pytanie, ale w jej przypadku prawdziwa odpowiedź nie wchodziła w grę.

– Ach, wiesz, trochę tu, trochę tam. Imałam się różnych zajęć. Nadal szukam swojego miejsca w życiu.

Jeszcze do niedawna wydawało się jej, że ma wszystko, o czym można sobie zamarzyć. Kochającego mężczyznę, wspaniałą pracę, zdrowie, urodę. Czego chcieć więcej?

– Nie jesteś mężatką, jak sądzę? Nie nosisz obrączki – zapytał takim tonem, jakby pytał, czy zjadła dzisiaj śniadanie.

– Nie, nie jestem – odpowiedziała także normalnym tonem. Pytanie i odpowiedź.

– Ja rozwiodłem się dwa lata temu. Po roku małżeństwa żona mnie zostawiła i wyjechała do Stanów szukać szczęścia. Ale chyba dobrze się stało, nie pasowaliśmy do siebie. – Nie było emocji w jego głosie. Patrzył jej prosto w oczy. Jego były takie zielonkawe, lśniące. Niesforne, nieco potargane włosy opadły mu na czoło. – A od października zaczynam studia, zaoczne w Krakowie, turystykę.

– O, to super. Nie można w życiu stanąć w miejscu. Trzeba stale się rozwijać. Muszę także zastanowić się nad sobą. Ale na razie mam zamiar przede wszystkim trochę odsapnąć.

Do wnętrza weszło kilka osób, nagle zrobiło się gwarno. Łukasz pożegnał się z uśmiechem na ustach i zajął gośćmi. Siedziała jeszcze przez moment, dopijała swoją czekoladę i przyglądała się głośnej grupce. Po chwili, skinąwszy Łukaszowi głową na pożegnanie, wyszła na zewnątrz. Owiało ją chłodne powietrze, takie czyste i rześkie. Odetchnęła pełną piersią. „Będzie mi tu dobrze – pomyślała. – Musi być dobrze”.

Kiedy wróciła do pensjonatu, na dworze zaczynało się robić szarawo. Na parkingu przed wejściem zauważyła terenową toyotę, podobną do tej, która o mało jej nie przejechała. Ale nie była pewna nawet koloru tamtej, nie mówiąc już o tablicach rejestracyjnych, nie wiedziała zatem, czy to ta sama. Zresztą jakie to miało znaczenie? W końcu przecież nic się nie stało, a i ona nie była bez winy, bo przechodziła przez ulicę, nie rozejrzawszy się przedtem i jeszcze na dodatek ze słuchawkami w uszach. Oprócz toyoty i jej samochodu na parkingu stały jeszcze trzy inne auta. Miała przy sobie klucz do drzwi wejściowych, gdyż przez weekend nikt z obsługi pensjonatu nie pracował. Oprócz niej z gości miała tam przebywać tylko jedna osoba, w pokoju piętro niżej, ale nie wiedziała, kto to taki. Drzwi domu jednak nie były zamknięte na klucz. Weszła do holu, rozejrzała się, nie było tu nikogo. Poczuła lekki niepokój, niezbyt przyjemnie było wiedzieć, że oprócz niej w tak dużym obiekcie może nie być nikogo więcej. Ktoś mimo to musiał być; drzwi przecież były otwarte. Usłyszała dochodzące od strony kuchni hałasy, ruszyła w tym kierunku. W sali restauracyjnej zobaczyła mężczyznę rozpakowującego kartonowe pudła i wyjmującego z nich talerze. Miał około czterdziestu lat, no może trzydziestu paru. Był wysoki, postawny, z delikatnie szpakowatymi włosami na skroniach, ubrany w wytarte dżinsy i granatowy sweter. Granatowy sweter… nie, to niemożliwe. Ten sweter, ten ze snu… i sylwetka tego mężczyzny… „Nie, przecież nie wierzę w sny – pomyślała. – To tylko zbieg okoliczności”.

Mężczyzna odwrócił się do niej, wyprostował, przyglądał się jej przez chwilę, marszcząc czoło.

– Dzień dobry, jestem Maja. Od poniedziałku zaczynam tu pracę w recepcji. A pan jest pewnie tą drugą osobą, która przez weekend będzie mieszkała w pensjonacie? – zapytała, wyciągając dłoń na przywitanie.

– Cześć, jestem Hubert. – Po krótkiej chwili wahania uścisnął jej dłoń. Uścisk miał zdecydowany, krótki. Przyglądał się jej z ciekawością. Patrzył na nią, a właściwie na jej włosy. Co, rudzielca nigdy nie widział? Dawno nikt tak się nie przyglądał jej rudym włosom.

– Przestraszyłam się, że ktoś nie zamknął drzwi wejściowych na klucz, a wiedziałam, że nie ma już personelu, dlatego przyszłam zobaczyć, czy ktoś tu się nie kręci obcy – powiedziała, jakby chciała usprawiedliwić swoją obecność.

– To tylko ja. Rozpakuję resztę kartonów i nie będę więcej hałasował. Zresztą za chwilę odjeżdżam, zamknę drzwi wejściowe za sobą na klucz, obiecuję. – Mówiąc to, cały czas się w nią wpatrywał, bardzo czymś zaintrygowany. No, zwyczajnie się gapił. Poczuła się niezręcznie. Coś frapującego było w jego spojrzeniu. Onieśmielał ją.

– Dobrze, w takim razie nie przeszkadzam – odpowiedziała zmieszana.

Hubert skinął tylko głową.

Odchodząc, czuła na sobie jego wzrok. „Ciekawe, jaką rolę odgrywa w pensjonacie. Może to kucharz?” – zastanawiała się. Czuła się tak speszona, że nawet go o to nie zapytała.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

FILIP

 

 

 

 

 

Szedł energicznie brzegiem Warty. Kaptur bluzy nasunął głęboko na oczy, wysoko postawił kołnierz kurtki. Zacinający deszcz niemiłosiernie siekł go po twarzy, ale nie zwracał na to zbytnio uwagi. Czuł, że przemakają mu dżinsy, przykleiły się do jego kolan i ud, ocierały się o nie boleśnie przy każdym kolejnym kroku. Miał to gdzieś. Zaczynało się robić ciemno, coraz mniej światła docierało nad brzeg rzeki. Miał głowę pełną myśli o Mai. Całe ich wspólne życie przesuwało mu się przed oczami jak taśma filmowa. Każdy dzień był tak wyraźny, jakby rozgrywał się tu i teraz. I rozdzierał mu serce. Zaczął biec, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu nie mógł złapać tchu, aż poczuł w klatce piersiowej taki ból, jakby miała mu się ona rozerwać od wewnątrz, eksplodować jak odbezpieczony granat. Nagle z jego piersi dobył się rozdzierający krzyk, skowyt raczej. I krzyczał tak, krzyczał, aż gardło odmówiło mu posłuszeństwa. W końcu przystanął, pochylił się do przodu, dłonie oparł o mokre uda, usiłował złapać oddech.

Tak bardzo za nią tęsknił. Jak mogła tak wyjechać, zostawić go, zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Przecież kochał ją od zawsze, od czasów szkoły średniej. Wtedy tylko się przyjaźnili, tak ona myślała. Ale on kochał ją od pierwszego dnia w liceum. Kiedy tylko na nią spojrzał, zobaczył, jak światło igra w jej miedzianych włosach, a potem odbija się od jej seledynowych tęczówek, oświetla miodowe piegi na nosie. Już wtedy przepadł z kretesem. Przyciągała go jak magnes. Chciał być wszędzie tam, gdzie ona, robić to, co ona. Jakby był jej satelitą. Może raczej wiernym psem skomlącym o odrobinę uwagi, o jakąkolwiek pieszczotę. Kiedy umawiała się z innymi chłopakami, codziennie umierał od nowa. Pocieszał ją, kiedy miała złamane serce. Był jej najwierniejszym powiernikiem, bratem, tatą. A potem, kiedy wreszcie zaczęła w nim zauważać mężczyznę, chciał, żeby była z niego dumna. Chciał dla niej zostać kimś. Trzy razy zdawał na medycynę, aż w końcu mu się udało. Ona zawsze była prymuską, wszystko przychodziło jej tak bez trudu. A on każdy swój sukces osiągał dzięki olbrzymiemu wysiłkowi i uporowi. I to wszystko było dla niej. Kiedy w końcu zaczął studiować, zamiesz­kali razem. Uczył się po nocach, kiedy ona oglądała ­filmy, wychodziła z przyjaciółkami albo czytała książki. I miała same celujące oceny. A on ledwie zaliczał następny rok. Większość kolokwiów i egzaminów zdawał w ostatnich terminach. Ale ciągnął to dalej, pomimo że już po pierwszym roku wiedział, że się do tego nie nadaje. Kiedy nie zaliczył ostatniego roku, nie mógł jej o tym powiedzieć. Tak się cieszyła, że pójdzie do pracy, że wreszcie będzie miał dla niej więcej czasu. Nie chciał jej rozczarować, nie mógł. Kłamał więc, że jest na stażu, a dalej studiował, powtarzając ostatni rok. Boże, jak on nienawidził tej medycyny. Niestety, sprawa się wydała. Uczelnia przysłała na adres domowy rodziców, czyli tam, gdzie był zameldowany, zawiadomienie o wpisaniu go na ostatni rok studiów… Ponownie. Nie wiedział, że takie są procedury, inaczej by temu zapobiegł. Matka otworzyła list i zaraz zadzwoniła do Mai. Matka – jej nienawidził najbardziej! Całe życie pastwiła się nad nim. Tylko Marcin się liczył. Starszy, mądrzejszy, przystojniejszy. A on ciągle musiał mu dorównywać. Spełniać niezaspokojone ambicje matki, księgowej z urzędu miasta. A ojciec? Jak ten Dulski. Ciągle pod pantoflem żony, nieustannie bojący się jej przeciwstawić. Nigdy nie był dla niego ojcem. Co najwyżej mężem matki. Czym mógł zaimponować takiej kobiecie jak ona zwyczajny pracownik magazynu w supermarkecie?

Kiedy Maja się o tym dowiedziała, była w szoku. Nie mogła zrozumieć, jak mógł ją tak oszukiwać. I dlaczego? Po co? Przecież by zrozumiała, że coś mu nie poszło, mogłaby go wspierać. Tak wtedy twierdziła, ale on wiedział, że to nieprawda, że jednak by tego nie zaakceptowała. Nie chciałaby być z takim nieudacznikiem. Cały czas słyszał w swojej głowie słowa matki: „Jaki ojciec, taki syn. Jeden i drugi nic niewart. Jaka kobieta cię zechce, co jej możesz zaoferować?”. Wiedział, że dla Mai musi być kimś. W pierwszym odruchu chciała go zostawić – tak później mu opowiadała. A przecież nigdy dotąd się nie kłócili. Było im razem dobrze. W dzień i w nocy. To znaczy jemu było dobrze w nocy. Myślał, że jej też, ale jak było naprawdę? Błagał ją, żeby mu wybaczyła, płakał, klękał, obiecywał, że nigdy więcej. Chociaż już wtedy wiedział, że znowu zawali ten rok. Ale wtedy o tym nie myślał. Myślał tylko o tym, co jest tu i teraz. I wybaczyła mu, znowu przez jakiś czas było dobrze. A potem ten nieszczęsny wyjazd. Wolałby o tym zapomnieć. Ale nie mógł. Cały czas mu się śniła. Ten wyraz jej twarzy, ta pogarda. Kiedy odeszła, pękło mu serce. Czuł, jakby zamienił się w jakiegoś potwora żądnego krwi i zemsty.

Kiedy wrócił do Poznania, zorientował, że go opuściła na dobre. Próbował ją odnaleźć, ale wszystkie jego wysiłki poszły na marne, przepadła jak kamień w wodę. Zrezygnowała z wynajmowanego przez nich mieszkania, zostawiła mu tylko trzy dni na zabranie rzeczy. Nie wiedział, czy jeszcze się tam pojawi przed oddaniem kluczy właścicielce, ale na wszelki wypadek zostawił jej w kuchni bukiet polnych kwiatów, jej ulubionych. Chciał jej zrobić przyjemność. Przez całe życie usiłował to robić. Dbał o nią, jak tylko mógł. A ona nie doceniała tego, jak wiele dla niej robił. Nigdy nie rozumiała, że była dla niego wszystkim. Aż w końcu okazała się taka sama jak jego matka. Nadmiernie ambitna i małostkowa.

Musi ją odnaleźć, dokona w końcu tego, nie da jej o sobie zapomnieć. A wtedy siłą ją ze sobą zwiąże. Bo są sobie przeznaczeni.

Zawrócił. Zamierzał po drodze wstąpić do sklepu, kupić to, co każdego dnia od czasu ich rozstania. Jedyne lekarstwo, które mu w tej chwili pomagało, dzięki któremu mógł ukoić swój ból. Wódkę. Jadł niewiele, tyle, żeby przeżyć. To, co ostatnio zarabiał, zupełnie mu wystarczało, jeszcze zostawało co nieco. Pracował w supermarkecie budowlanym, jak jego ojciec, tylko do tego się nadawał. A kiedyś myślał, że jest inny niż on. Chciał być inny. Ale niestety, rzeczywistość okazała się okrutna. A kiedy w nocy kończył butelkę wódki, czuł się lepiej, był znieczulony. Myśli błądziły gdzieś, jakby nie docierając do jego umysłu, jakby był otoczony jakimś niewidzialnym kokonem. I to mu teraz odpowiadało.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Katarzyna Janus, 2017

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I FILIA, Poznań 2022

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcia na okładce:

© Paweł Panczakiewicz

© Emma Frances Logan/Unsplash

 

Korekta: Sylwia Chojecka | Od słowa do słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od słowa do słowa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN:978-83-8280-242-9

 

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Poprzednia edycja ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro pod tytułem Życie za życie.