Ocalić siebie - Katarzyna Janus - ebook + książka
NOWOŚĆ

Ocalić siebie ebook

Katarzyna Janus

4,3

31 osób interesuje się tą książką

Opis

Poruszająca opowieść o życiu, miłości i niezwykle trudnych, życiowych wyborach.  

Po stracie swojej wielkiej miłości, Hania musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, która wydaje się być pozbawiona nadziei. Dziewczyna kończy studia medyczne i przenosi się do Wielkopolski. Tam staje przed trudnym zadaniem pracy jako lekarka. Jej życie jest pełne bolesnych wspomnień i tęsknoty za ukochanym, tymczasem na jej drodze pojawia się Jerzy, tajemniczy i zamożny lekarz, który na zawsze zmienia jej życie. Kręte ścieżki losu, pełne wyzwań i niekiedy bolesnych niespodzianek doprowadzają Hankę do... Piotra – niepozornego mężczyzny o wielkim sercu.  

Czy mimo różnych przeciwności losu uda im się odkryć własną wspólną drogę, odnaleźć spokój i zbudować razem przyszłość? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (48 ocen)
25
15
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam, po przeczytaniu wracam często myślami do tej historii...
10
myRed

Dobrze spędzony czas

Bardzo dużo emocji ❤️ super polecam
10
agaandalex

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to było piękne. Historia choć trudna, to napisana niezwykle lekko, pięknym językiem. Daje nadzieję na to, że zawsze gdzieś tam po burzy wychodzi słońce, że każdemu pisany jest dobry koniec stanowiący początek pięknego życia. Że zawsze warto wierzyć i dawać sobie kolejne szanse. Wrócę do tej książki z pewnością, a i z chęcią zapoznam się z kolejnymi pozycjami tej autorki.
10
Iwona773

Nie oderwiesz się od lektury

Super,gorąco polecam, Bardzo dużo emocji wyciska.
10
Joamiz

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałą historia.Polecam.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ludzie idą różnymi drogami w poszukiwaniu

spełnienia i szczęścia. To, że nie idą twoją,

nie oznacza, że się zgubili.

DALAI LAMA XIV

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich Dziec­i – z miłością

 

 

 

 

 

 

 

 

 

***

 

Stała na krawędzi urwiska.

Nie spodziewała się, że będzie tak wysoko. Kiedy zrobiła mały krok do przodu i wychyliła się nieco, nogi pod nią zadrżały. Wiatr targał jej włosy, huczał w uszach, próbował wedrzeć się pod ubranie. Dygotała. Z zimna? Ze strachu? Nie, nie chciała zrezygnować. Już dawno podjęła to postanowienie i nie zamierzała zmieniać zdania. Ale bała się chyba bardziej, niż przewidywała.

Rozejrzała się wokoło. Widok zaiste był piękny. Mimo że szczyt urwiska porastała jedynie sucha trawa, to przed nią, w dole, rozpościerał się wręcz magiczny bezkres, który tchnął spokojem i niezmiennością. Nad nią roztaczał się błękit nieba tak intensywny, że dawno już takiego nie miała okazji oglądać. Widoczne w dole zielone łąki i lasy, pola w barwach sepii z wysuszonymi w sierpniowym słońcu ścierniskami wyglądały niczym z bajki. Malutkie domki to w skupiskach, to rozproszone zupełnie bezładnie, jakby ktoś porozrzucał klocki na kolorowym dywanie, wywoływały mimowolny uśmiech na jej twarzy. Zaiste widok był niezwykły. Do tego wijące się wstęgi dróg i rzeka przepływająca przez środek doliny były jak kokardki na głowie grzecznej dziewczynki.

– Nie bój się, kochana. – Gdzieś w tyle, tuż obok jej ucha, przez wiatr usiłował się przebić ledwie słyszalny męski głos.

Kochała ten głos. Kochała jego właściciela. Uśmiechnęła się. Wiatr nagle ustał, a ona poczuła spokój. Rozpostarła szeroko ramiona, skinęła głową.

I ogarnął ją bezkres powietrza, a pod stopami miała cały świat.

– Leć, kochana, leć… – Głos szeptał jej do ucha.

A ona leciała…

 

Wrocław 1984

Migające światło jarzeniówki było okropnie irytujące, ale ponieważ było jedynym oświetleniem w tym bezdusznym pomieszczeniu, nie mog­ła go wyłączyć. Do tego wraz z każdym mrugnięciem wydobywało się z lampy delikatne trzaśnięcie albo kliknięcie, jak zwał, tak zwał, co wkurzało ją jeszcze bardziej i raz po raz wyrywało ze stanu odrętwienia, w jakim tkwiła tu od wielu, wielu godzin.

Taaak… Patrzyła na umieranie swojej miłości, jedynego człowieka, którego tak naprawdę w swoim życiu kochała, któremu ufała bezgranicznie i dla którego zrobiłaby wszystko. I zrobiła, co tylko mog­ła, ale to i tak okazało się za mało. Już nawet przestała się wykłócać z tym tam, na górze, któremu do tej pory bluźniła i którego błagała na zmianę, obiecując mu wszystko, czego by tylko sobie zażyczył. I tak to nic nie dało, więc w końcu się poddała. A teraz jej ukochany odchodził i zabierał ze sobą ich wspólne plany, te wszystkie wielkie marzenia, jej cały świat. I jak ona miała teraz żyć?

Trzymała dłoń Adama i gładziła ją delikatnie raz po raz. Jego palce w ciągu ostatnich kilku tygodni stały się takie szczupłe, długie, zupełnie jak nie jego. A tak je kochała, uwielbiała, kiedy swymi dużymi męskimi dłońmi pieścił jej drobne ciało albo kiedy pragnął ją pocieszyć i głaskał ją po ciemnych włosach. Tymczasem teraz cały zdawał się kurczyć w sobie, znikać kawałek po kawałku każdego dnia. A jej z każdym dniem zaczynało coraz bardziej brakować tchu, jakby wraz z jego znikaniem ubywało niezbędnego do życia powietrza. Nie mog­ła sobie wyobrazić, co się stanie, kiedy on odejdzie. Czy będzie mog­ła dalej oddychać? Dalej żyć? Jakby nic się nie wydarzyło? Jak ona sobie z tym wszystkim poradzi? Chyba sobie nie poradzi… Na pewno nie poradzi…

Zakochała się w nim już na pierwszym roku studiów, można powiedzieć od pierwszego wejrzenia. To nie było jak grom z jasnego nieba, a raczej jakby oblało ją jakieś nieziemskie światło. Oboje właśnie dostali się na medycynę, co stanowiło nie lada wyczyn, bo na jedno miejsce przypadało wtedy prawie pięćdziesięciu chętnych. Ale im się udało! To było przed czterema laty. Jak ten czas szybko przeleciał. Od tamtej chwili stali się nierozłączni. Zobaczyła go na praktykach zerowych, które musieli odbyć przed pierwszym rokiem studiów, pracując jako salowi. Był sierpień osiemdziesiątego roku, na Wybrzeżu właśnie zaczęły się strajki. Nikt z młodych nie wiedział, co to oznacza, co się z tymi protestami wiąże, co się stanie dalej. Czy się bali? Pewnie! Wszyscy się bali. Tymczasem fala strajków rozlała się po całej Polsce, a centralnym punktem była Stocznia Gdańska, jednak informacje, które docierały do ogółu ludności, były i spóźnione, i często spaczone. Dlatego w ludziach narastał lęk, niepewność jutra. Tymczasem studenci obowiązkowo musieli się stawić na praktykach zerowych. Ona – jedynaczka, młoda, zaledwie osiemnastoletnia dziewczyna, kochana przez rodziców, posiadaczka ukochanego psa, który nie odstępował jej na krok, nagle została wyrwana z ciepłego domowego ogniska, z małego miasteczka zawieziona pociągiem przez ojca do wielkiego obcego miasta. Nie wiedziała nawet, gdzie kupić bilet tramwajowy, a co dopiero jak go potem skasować, nie mówiąc już o tym, jakim tramwajem dojechać tam, gdzie dojechać powinna. Ale cóż… Życie jest najlepszym nauczycielem, kiedy człowiek musi sobie poradzić, to sobie poradzi. Zazwyczaj.

Przydzielono ją na blok operacyjny, na oddział neuro­chirurgii. To było jak skok na głęboką wodę, a raczej skok na główkę do pustego basenu. Do tej pory miała niewielkie pojęcie o pracy lekarza, ot, mama zawsze jej powtarzała, że być lekarzem to zaszczyt, że ksiądz, nauczyciel i lekarz to trzy najważniejsze persony w miasteczku. W takim, z jakiego i ona pochodziła, niewielkiego miasta na Dolnym Śląsku, w którym walące się płoty i zaniedbane obejścia domów były na porządku dziennym. Nikt w tych okolicach nie dbał o nieruchomość, którą zamieszkiwał, bo powszechnie uważano, że to, co zostało odziedziczone po Niemcach, i tak w niedalekiej przyszłości wróci do pierwotnych właścicieli, a obecnym zostanie bez pardonu odebrane. Po co więc było się trudzić, inwestować w coś, co i tak dostanie się z powrotem w łapy tych znienawidzonych najeźdźców? Mimo że tak wiele lat już minęło od zakończenia wojny, ludzie nadal nie zmienili mentalności. Mama była nauczycielką, ojciec, także nauczyciel, od dwóch lat już nie żył. Gdyby ona została lekarką, mama nie posiadałaby się ze szczęścia, podobnie jak ciotka Malwina, stara panna, która od zawsze była z nimi bardzo blisko, mieszkała dwa bloki dalej i była dla Hanki jak druga matka.

Adam zajęczał przez sen, ale nie otworzył oczu.

– Adasiu, kochanie… – wyszeptała i nachyliła się do jego ucha. – Chcesz pić?

Nie odezwał się, nie poruszył. Jego oddech był taki płytki, przerywany jedynie raz po raz cichym pojękiwaniem. I tak było od wielu godzin, a ona niezmiennie tkwiła tu przy nim. Spierzchnięte usta mog­ła mu jedynie zwilżyć szpatułką owiniętą bandażem i zamoczoną w wodzie. Żadnych płynów i tak już nie mógł przełykać. Serce krwawiło jej bezustannie, zresztą cała była jedną wielką jątrzącą się raną, a lekarstwa na to niestety już nie było. Nawet nie mog­ła płakać. Wszystkie łzy dawno już jej wyschły, wypłakała je wiele tygodni temu, a teraz pozostał jedynie ból.

Wróciła myślami do ich wspólnych początków. Kiedy tamtego dnia na zebraniu organizacyjnym przed praktykami zobaczyła postawną sylwetkę Adama, jego bujną blond czuprynę i ciemny zarost na twarzy, natychmiast zabrakło jej tchu. I te jego błękitne oczy wpatrujące się w nią hardo, wręcz świdrujące. Później utonęła w tym spojrzeniu bezpowrotnie, przepadła z kretesem. Pamięta do dziś, jak szybko przeszedł przez całe pomieszczenie i bez wahania zajął miejsce tuż obok niej. Przysunął sobie krzesło jeszcze bliżej, jakby każdy dzielący ich centymetr był zbędny.

– Cześć, jestem Adam – przedstawił się natychmiast i wyciągnął w jej stronę dłoń, a kiedy podała mu swoją, przytrzymał ją zdecydowanie zbyt długo.

– Cześć, jestem Hanka – odpowiedziała, zmieszana. Czuła, jak ciepło z jego palców wnika w nią centymetr po centymetrze.

Zawsze była nieśmiała. W szkole podstawowej i liceum krążyły o niej opinie, że jest ładna, ale ona absolutnie nie mog­ła w nie uwierzyć. Przecież miała lustro, nawet niejedno, we wszystkich wyglądała tak samo. Przeciętnie. Dlatego trudno jej było nabrać tej pewności siebie, do tego jeszcze to małomiasteczkowe pochodzenie…

– Jesteś z Wrocławia? – zapytał.

– Nie, a ty?

– Ja tak – odpowiedział z dumą. – Urodziłem się tu.

No tak, mog­ła się tego spodziewać. Chłopak z dużego miasta, zaczepny, pełen buty, a ona – zahukana szara gęś z prowincji. Ale o dziwo od tego pierwszego dnia stali się nierozłączni. Jak dwa łabędzie odbywające swój niekończący się godowy taniec. Adam początkowo bardzo ją onieśmielał, nie mog­ła uwierzyć, że ktoś taki jak on mógł się zainteresować kimś takim jak ona, ale każdego dnia przekonywał ją o tym, jaka jest wyjątkowa, aż wreszcie mu uwierzyła. Bo czemu nie? Przecież chcemy wierzyć, że jesteśmy kimś wyjątkowym, prawda?

Coś zapikało na ekranie kardiomonitora, do którego jej ukochany był podłączony plątaniną kabelków, ale po chwili dźwięki zamilkły i w sali ponownie zapadła cisza. Przetarła Adamowi spocone czoło. Było chłodne i co chwilę pokrywało się kropelkami równie chłodnego potu. Nie nadążała ze zwilżaniem jego kochanych, coraz bardziej spierzchniętych ust. Już od kilku dni nie jadł ani nie pił niczego, jedynie kroplówki utrzymywały go przy życiu, jednak nawet one nie były w stanie go uleczyć. Przedłużały tylko jego agonię, ale dałaby wszystko, żeby był tu z nią jak najdłużej, nawet jeśli nie był przy niej duchem. Pocałowała jego skroń, delikatnie pogłaskała po resztkach włosów, jakie pozostały mu po wyniszczającej chemii. Ani drgnął. Znowu pogrążyła się w swoich myślach.

Była z nim bardzo szczęśliwa. Jak się wkrótce okazało, przed rozpoczęciem pierwszego roku przydzielono jej pokój w akademiku znajdującym się o trzy przecznice od jego domu. Adam codziennie przychodził po nią przed zajęciami, bo ku jej radości znaleźli się także w tej samej studenckiej grupie. Byli nierozłączni. Zawsze razem, wszędzie razem… I tak przetrwali zgodnie przez cztery lata. Aż w końcu nadszedł ten wyrok…

To było jak grom z jasnego nieba. Nie, jak armagedon. Adaś trenował koszykówkę, był w drużynie akademickiej, a ponieważ zbliżały się międzyuczelniane rozgrywki, w tym czasie trenował prawie codziennie. Czuł się coraz bardziej zmęczony, bolały go plecy, ale składał to na karb przetrenowania. Dopiero kiedy na jego nogach pojawiły się siniaki, które powstawały bez urazów, o których by pamiętał, a do tego jeszcze wybroczyny, wreszcie wtedy dał się jej namówić i poszedł do lekarza, a ten niezwłocznie skierował go na badania. I po dwóch dniach usłyszeli wyrok.

Białaczka.

Było to trzy miesiące temu. Leczenie niestety nie przyniosło efektów, a tylko z dnia na dzień pogarszało jego stan. I tym to sposobem znaleźli się teraz tutaj, na jednej z tych smutnych sal jeszcze smutniejszego oddziału onkologicznego. Lekarze dawali Adamowi zaledwie kilka dni życia. Jego wszystkie narządy po kolei przestawały pracować, organizm się poddawał. Ale jeszcze wczoraj raz po raz przebudzał się na krótkie chwile i wtedy natychmiast szukał jej, a kiedy orientował się, że niezmiennie jego ukochana tkwi przy nim, ponownie zapadał w śpiączkę. Dzisiaj nie przebudził się ani razu i lekarze orzekli, że to już nie nastąpi, że jej Adaś powoli odchodzi. Mówili, żeby poszła do domu, zdrzemnęła się, odpoczęła, ale ona nawet nie chciała o tym słyszeć. Jakże by to mog­ło być, żeby miało jej zabraknąć w jego ostatnich chwilach na tym ziemskim padole? Był przecież jej miłością, jej całym życiem. Rodzice Adama przed dwiema godzinami pojechali do domu, oboje nie mieli już sił, żeby tu z nimi być, w końcu dochodziła północ, a siedzieli tu razem z nią od samego rana. Sami nie byli zbyt dobrego zdrowia, a lekarz miał nadzieję, że koniec jeszcze nie nastąpi tak szybko, jeszcze nie tej nocy. Jednak Hanka nie wyobrażała sobie zostawić tu Adama w takim stanie, samego, w tym obcym, zimnym miejscu. Choćby miała tu zapuścić korzenie, nie zamierzała się stąd ruszyć ani na krok.

Poza tym była cała odrętwiała, tak zmaltretowana tą tragedią, że miała wrażenie, iż świat nagle przestał istnieć, że pozostała jedynie ta sala i oni oboje tkwiący w niej jak w jakimś absurdalnym surrealistycznym śnie i że na zewnątrz niczego innego już nie ma. A skoro nie ma, to po co miałaby stąd wychodzić? Tak bardzo chciałaby się z tego snu obudzić, ale niestety doskonale zdawała sobie sprawę, że nie jest to możliwe. Bo to nie był sen, tylko okrutna rzeczywistość. Tymczasem ból cierpienia, który nią owładnął, zdawał się nie mieć końca, jakby zamierzał trwać wiecznie i ostatecznie pochłonąć ją bez reszty.

Adam się poruszył, poczuła, że drgnęły jego palce. A może to jej się tylko zdawało? Może to było jedynie jej pobożne życzenie – mało prawdopodobne, żeby miało się jeszcze kiedyś spełnić? Jednak nie, drgnął znowu. „A jeśli lekarze się pomylili? – przemknęło jej przez myśl. – Gdyby jednak mu się poprawiło? Przecież dopóki człowiek żyje, nic nie jest stracone”. Uchwyciła się tej myśli jak tonący brzytwy. Nagle powieki Adasia lekko drgnęły.

– Adasiu, kochanie – szepnęła znowu, nachyliła się nad nim i delikatnie ścisnęła jego dłoń.

Z trudem otworzył oczy, na jego twarzy przelotnie pojawiło się coś na kształt ledwie zauważalnego uśmiechu, przez chwilę miała wrażenie, że usiłuje jej coś powiedzieć, ale z jego piersi wydobyło się jedynie głębokie westchnięcie i oczy ukochanego mężczyzny znieruchomiały, nadal w nią wpatrzone. W tym samym momencie z kardiomonitora wydobył się jednostajny przejmujący pisk, a gdy spojrzała na ekran, zobaczyła ciągłą linię, która mog­ła świadczyć tylko o jednym.

– Nie… – szepnęła i objąwszy dłońmi jego najdroższą twarz, przylgnęła do niej. Jej nieme łzy spływały na jego policzki, a ona scałowywała je z nich. – Nie zostawiaj mnie samej, najdroższy. Co ja teraz zrobię bez ciebie, kochany? Jak mam dalej żyć? Adasiu…

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

Gdzieś w Wielkopolsce 1986

Hotel pracowniczy wybudowany na potrzeby nowo powstającego szpitala w jednym ze średniej wielkości miast Wielkopolski nie był szczytem jej marzeń, ale miała w nim chociaż swój własny kąt, którego nie musiała z nikim dzielić, jak to było dotychczas w akademiku. A tak bardzo potrzebowała ostatnio samotności. Mieszkanie służbowe miała wprawdzie obiecane, ale po pierwsze, musiała czekać w dłuuugiej kolejce, po drugie, bloku, w którym miało się znajdować lokum, jeszcze nie wybudowano, nawet nie wylano fundamentów, po trzecie zaś, nie była tak do końca pewna, czy zostanie w tym miejscu wystarczająco długo. Tymczasem miała swój własny pracowniczy pokój, wprawdzie niewielki, ale miał przynajmniej na pocieszenie balkon, z którego jak na dłoni miała widok na powoli rosnący gmach nowego szpitala. Niebieskie szklane płyty, którymi obłożono jego ściany, w promieniach słońca zdawały się lśnić niczym błękitny diament. Lubiła stać na balkonie, przyglądać się budowli i rozmyślać, w jakich to wspaniałych warunkach przyjdzie jej kiedyś pracować. Nie żeby jej na tym zależało, ale jakoś musiała nadal żyć. A żeby żyć, musiała pracować. Oprócz pokoju miała do swojej dyspozycji niewielki przedpokój z aneksem kuchennym, a właściwie dwiema szafkami, na których umieszczono dwupalnikową elektryczną kuchenkę i jednokomorowy zlew. Obok stała niewielkich rozmiarów lodówka, a powyżej zawieszono szafkę, w której kryła się suszarka do naczyń. No i ku radości Hanki w „apartamencie” mieściła się jeszcze mikroskopijna łazienka, w której to po wstawieniu pralki frani z ledwością można się było poruszać, ale ona nie miała zbyt wygórowanych potrzeb. Była szczęśliwa… Nie, to zbyt dużo powiedziane. Była zadowolona. Zadowolona, że wreszcie mog­ła być sama. Bo szczęśliwa to już nie będzie nigdy.

Po skończeniu studiów nie zamierzała wracać do rodzinnej miejscowości, ku rozczarowaniu swojej mamy, która tak bardzo chciała mieć przy sobie jedynaczkę, do tego jeszcze lekarkę. Jednak Hanka chciała po prostu być sama. Najchętniej odcięłaby się od całego świata. To po śmierci Adama stała się takim odludkiem, stroniła od ludzi, nie chodziła na żadne imprezy, a czas wolny spędzała głównie na cmentarzu lub nad książkami. Początkowo dość często odwiedzała rodziców Adama, ale zbyt dużo kosztowały ją rozmowy o nim i z tego powodu bywała u nich coraz rzadziej, a kiedy wyjechała z Wrocławia, praktycznie straciła z nimi kontakt. Poza tym ze swoją mamą także miała kontakt sporadyczny, bo nade wszystko tak bardzo potrzebowała teraz samotności. Mimo że od odejścia jej ukochanego minęły już dwa lata, ona nadal nie mog­ła tego przeboleć, nie była w stanie się otrząsnąć. Jej żałoba zdawała się trwać wiecznie. I w końcu musiała wyjechać z Wrocławia, ponieważ ostatnio coraz więcej godzin spędzała nad grobem Adama. Gdyby w tym mieście została, bardzo możliwe, że straciłaby zupełnie kontakt z rzeczywistością i tkwiłaby w tamtym miejscu chyba przez całe dnie. A wkrótce może i noce…

Po zdaniu ostatniego egzaminu postanowiła jak najszybciej zacząć pracę. Miała nadzieję, że nowe obowiązki zdołają ją jakoś przywrócić do rzeczywistości, odciągnąć chociaż na jakiś czas od uporczywych myśli i wspomnień o ukochanym. Gdy załatwiała jakieś formalności w dziekanacie, przeczytała na tablicy ogłoszeń informację o naborze lekarzy do pracy w budującym się właśnie szpitalu w jednym z wielkopolskich miast. Nie zastanawiając się wiele, zgłosiła swoją kandydaturę. Nie znała tu nikogo i to jej bardzo odpowiadało, można powiedzieć, że w stu procentach zaczynała nowe życie. Tym to sposobem wkrótce rozpoczęła staż lekarski. Najpierw przydzielono ją na internę. Nie lubiła tej działki medycyny, tych starych, często bardzo schorowanych ludzi i tego specyficznego zapachu panującego na wszystkich oddziałach chorób wewnętrznych, na których w czasie zajęć na studiach czy też praktyk miała okazję bywać. Ta dziwna woń zdawała się nie chcieć jej opuścić jeszcze przez wiele, wiele godzin po wyjściu ze szpitala. Poza tym… Co tu dużo mówić, bała się śmierci. Do tej pory widziała zaledwie raz umierającego człowieka i jego ostateczne odejście, nie licząc zwłok na ćwiczeniach z anatomii, ale to było co innego. Tamte zwłoki wyglądały jak sztuczne eksponaty, zupełnie nie mog­ła sobie wyobrazić, że kiedyś byli to żywi ludzie, którzy pracowali, kochali, śmiali się. No i nie liczyć odejścia Adasia, ale to zupełnie inna sprawa. Poza tym przez całe studia pragnęła być okulistką, pięknie robiła na drutach i szydełku, była dobra w tych wszystkich artystycznych delikatnych czynnościach i bardzo chciała kiedyś zająć się chirurgią okulistyczną, z pewnością byłaby dobra w te klocki.

Tymczasem kiedy przyszła tu do pracy, okazało się, że okulistów nie potrzebują, i zaproponowano jej do wyboru po stażu rozpoczęcie specjalizacji z interny, anestezjologii, pediatrii lub patomorfologii. To ostatnie absolutnie nie wchodziło w grę, trupów się bała i z czworga złego zdecydowała się na pediatrię, ale najpierw musiała zakończyć roczny staż. Nie martwiła się, że dopiero za rok zacznie pracować jako pełnoprawny lekarz; stale wątpiła w swoje umiejętności, czuła niedosyt praktycznej wiedzy i zdawała sobie doskonale sprawę, że studia medyczne nabijają studentom głowy w dużej mierze niepotrzebną teoretyczną wiedzą, a tak naprawdę nie uczą rzemiosła. Ale cóż, nie miała na to wpływu. Poza tym po śmierci Adasia chciała nawet rzucić medycynę. Nie wyobrażała sobie, że po tym wszystkim, co przeszła tam, we Wrocławiu, na tej sali oddziału onkologicznego, będzie jeszcze potrafiła sumiennie wykonywać swoje obowiązki lekarskie i patrzeć na czyjeś konanie. Co innego było z Adasiem. On był pasjonatem, można nawet powiedzieć, że wizjonerem. Od pierwszego roku, a nawet od praktyk zerowych przed rozpoczęciem studiów, zawsze chciał zostać chirurgiem, a właściwie to już od czasów szkoły podstawowej było to jego marzeniem. I Hanka zdawała sobie sprawę, że byłby chirurgiem doskonałym. Bo nie dość, że już jako student posiadał sporą wiedzę, którą bezustannie z pasją pogłębiał, to jeszcze miał w sobie tyle empatii, rzetelności i przede wszystkim miłości do ludzi, ogólnie rzecz ujmując. Był bardzo lubiany przez swoich znajomych, a także pacjenci wyjątkowo do niego lgnęli podczas ćwiczeń studenckich w klinikach czy dodatkowych godzin zajęć kółka chirurgicznego. Tak… Byłby wyśmienitym lekarzem, ale cóż… Los chciał inaczej. Ten zły, okrutny, niesprawiedliwy los! Och, jakże ona go nienawidziła!

Tutejsze oddziały szpitalne ulokowano w kilku starych budynkach rozrzuconych po całym mieście. Budowle były w opłakanym stanie, z brudnymi, poobdzieranymi z farby salami i ponurymi korytarzami, często zdezelowanymi łóżkami i łazienkami, do których brzydziło się wejść, a co dopiero załatwiać swoje potrzeby. Ale już niedługo, może za rok, może dwa, miał ruszyć nowy szpital i to był ten magnes, który przyciągał do tego miasta młodych lekarzy i inny personel medyczny. Ku zadowoleniu Hanki na oddziale pracowało kilku początkujących medyków, którzy zatrudnili się tu rok czy dwa lata przed nią. Od nich to właśnie mog­ła się wiele nauczyć, tym bardziej że podobnie jak kiedyś jej Adaś byli to ludzie z pasją, chociaż ona tej pasji w sobie niestety nie miała. Wszelkie swoje obowiązki wykonywała sumiennie, ale bez większego zaangażowania. Ot, żeby tylko odwalić powierzoną jej robotę, zmęczyć się, a później móc pójść do swojej niewielkiej kanciapy i zasnąć. I śnić…

Śnić o Adasiu.

Bo we śnie przychodził do niej. Tak, wierzyła święcie w to, że on nie może, a raczej nie chce jej opuścić, że miłość do niej nadal trzyma go na tym ziemskim padole. Początkowo, kiedy pogrążona w rozpaczy, krótko po jego śmierci, przesypiała całe dnie, nie śniło się jej nic. Sen był dla niej jedną niekończącą się czernią, ale o tyle sprawiał jej ulgę, że wyłączał myśli, pozwalał przetrwać w stanie odrętwienia. Myślała wtedy nawet, czyby ze sobą nie skończyć, ale jedyne, co ją przed tym powstrzymywało, to myśl, że później mogą się ze sobą nie spotkać. Wychowana w rodzinie katolickiej, w świętej wierze, że życie ludzkie jest dobrem najwyższym i nie wolno nikomu go pozbawiać, nawet odebrać go sobie samemu, nie miała pewności, czy nie poszłaby po takim czynie do piekła, jeśli takowe istnieje. A Adam…? Cóż, on z pewnością trafił do nieba, był bardzo dobrym człowiekiem. I wtedy ona w piekle, on w niebie… Nie byłoby szans, żeby się spotkali. I z tego powodu tkwiła tu nadal, ale jej dusza powędrowała jakby do innego, mrocznego wymiaru. I być może pozostawałaby tak nadal w tym bezdennym odrętwieniu, gdyby nie ten sen…

Było to chyba z miesiąc po jego odejściu. Nagle zobaczyła go we śnie, jednak śniąc, miała dziwne poczucie realności. Stał przed nią taki piękny jak w chwilach swojej świetności, kiedy jego wysokie muskularne ciało zdawało się bić jakimś nieziemskim blaskiem, a wzrok, tak przepełniony miłością, wręcz pieścił ją całą swoją magią.

– Adasiu… – wyszeptała wtedy z trudem. Z przejęcia nie mog­ła nawet oddychać.

Uśmiechnął się do niej tym swoim uśmiechem, który był od zawsze przeznaczony tylko dla niej. Nigdy nie obdarzył nim żadnej innej dziewczyny.

– Haneczko… – Miał w zwyczaju tak pieszczotliwie do niej mówić.

Chciała do niego podbiec, przytulić się, ale rozłożył ręce w bezradnym geście, ze smutkiem na twarzy zaprzeczył ruchem głowy i powstrzymał ją. Wtedy zrozumiała.

– To sen…? – zapytała cicho.

Skinął głową.

– Nie mogę cię dotknąć?

– Nie… Nie tym razem…

– A innym? Będę mog­ła jeszcze cię kiedyś dotknąć? Innym razem?

Wzruszył ramionami i znowu rozłożył ręce.

– Jak tam jest…? – zapytała, wpatrując się w jego najdroższą twarz.

Zdawał się jaśnieć, był taki piękny. Serce biło jej szybko.

– Chyba… spokojnie – odpowiedział z wahaniem.

– Dobrze? – chciała wiedzieć.

Skinął głową.

– Tęsknię za tobą. – Tyle miała mu do powiedzenia, ale nagle w jej głowie zapanowała pustka, wypełniała ją jedynie ta bezdenna tęsknota. Tak bardzo pragnęła się do niego przytulić, zanurzyć się w jego ramionach, poczuć jego zapach, smak ust na swoich wargach… Tak bardzo o tym marzyła.

– Ja też, kochanie – odpowiedział. – I martwię się o ciebie.

– Martwisz się? O mnie? – dziwiła się. – Przecież to ty umarłeś, to ty byłeś chory, cierpiałeś, to ja się o ciebie przez cały ten czas martwiłam.

– Ale już nie cierpię. A ty tak.

– Ja?

Ponownie przytaknął ruchem głowy.

– Cierpi twoja dusza.

Zamyśliła się.

– Nie mogę bez ciebie żyć… – Jej głos był ledwie słyszalny, ale przecież Adam nie był z tego świata, on nie potrzebował słyszeć, on wiedział.

– Musisz – odparł i znowu uśmiechnął się do niej czule.

– To może mi powiesz, jak mam to zrobić? – Nie kryła w głosie irytacji. – Jak mam żyć bez ciebie? Zostawiłeś mnie samą, jak mam znaleźć sens życia? – westchnęła i kręciła głową, zupełnie zrezygnowana.

– Kiedyś jeszcze się spotkamy, kochana, obiecuję ci to. Ale żeby tak miało się stać, musisz przeżyć swoje życie. Całe. Ja moje przeżyłem, tyle, ile mi było dane, twoje jeszcze przed tobą, jeszcze się nie kończy. Musisz być dzielna. Jesteś przecież dzielna, jesteś moją najwaleczniejszą wojowniczką.

Zawsze tak ją nazywał, kiedy toczyli zawzięte boje na poduszki, które to boje były najczęściej wstępem do innych łóżkowych igraszek. Och, jak bardzo za nimi tęskniła…! Jak bardzo tęskniła za wszystkim, co było z nim związane!

Zrezygnowana, spuściła głowę. Z jej oczu kapały łzy, prosto na podłogę, na jej bose stopy.

– Hanuś…? – odezwał się niskim głosem. – Spójrz na mnie, kochanie.

Z trudem uniosła głowę.

– Pamiętaj, że zawsze jestem przy tobie. W każdej chwili. To, że mnie nie widzisz, nie znaczy, że odszedłem na dobre. Jeszcze nie, jeszcze nie teraz.

Ruszyła w jego stronę, nie bacząc na to, że i tak nie mog­ła go dotknąć, pragnęła chociaż spróbować i…

Obudziła się.

Tak… Od tego czasu przychodził do niej w snach wielokrotnie, ale nigdy nie wiedziała, kiedy to się stanie. Za każdym razem, gdy zasypiała, starała się intensywnie o nim myśleć, jakby tym sposobem pragnęła wywabić go z zaświatów i przywołać do swoich snów, ale nie zawsze jej się to udawało. Cóż… Pozostawało jedynie czekać na jego kolejne odwiedziny i wypełniać pracą swoje pozbawione sensu dni.

Praca…

Pomimo że nie ukończyła jeszcze stażu, wkrótce została rzucona na głęboką wodę. Nikt z kierownictwa nie patyczkował się z młodymi lekarzami, każdy musiał zapłacić frycowe, wkupić się do tego środowiska i odwalić najgorszą robotę, której nikt nie chciał wykonać. Tym to sposobem kilka dni po tym, jak Hanka rozpoczęła staż na oddziale chorób wewnętrznych, wysłano ją do pogotowia. Z obsadą w pogotowiu ratunkowym w godzinach przedpołudniowych od zawsze w tym mieście był problem, a to z powodu najtrudniejszego charakteru pracy i – co tu dużo mówić – nieadekwatnych do niej zarobków. W takiej sytuacji dyrekcja szpitala, mając obowiązek zapewnić ciągłość pracy lekarza w tej jednostce, co miesiąc wysyłała tam zazwyczaj najmłodszych medyków z kolejnych oddziałów, głównie stażystów. Hanka miała pecha, bo znalazła się na stażu na internie wówczas, kiedy ten właśnie oddział obstawiał pogotowie. No i oczywiście wysłano tam ją, czyli świeżo upieczoną stażystkę. Usiłowała protestować, że przecież dopiero zaczyna pracę, że musi jeszcze nabrać doświadczenia, ale okazało się, że nie ma zmiłuj. Usłyszała wtedy: „Ktoś dał przecież pani dyplom, prawda? A skoro tak, to nie widzę problemu. Jeśli jednak nie czuje się pani na siłach, zawsze można zrezygnować z pracy! I z zawodu lekarza”. Ona problem widziała, ale te słowa i tak zamknęły jej usta, a z pracy zrezygnować nie mog­ła, musiała przecież z czegoś żyć, jeśli miała jakoś przetrwać to swoje beznadziejne życie do czasu ostatecznego spotkania z Adamem. Nie miała wyjścia, musiała wykonać polecenie służbowe.

Jak bardzo się bała…

Bała się, że nie podoła, że nie rozpozna choroby, że zemdleje, kiedy zobaczy krew, jakiś tragiczny wypadek, zmasakrowane ciała, pourywane kończyny, że nie będzie wiedziała, jak przeprowadzić reanimację. Tyle strachów kłębiło się w jej głowie. A chore dziec­i? To dopiero było wyzwanie! Tak bardzo nie wierzyła w swoje umiejętności, nie wierzyła w siebie, że te myśli wykańczały ją psychicznie. Jej wyobraźnia, pomimo odrętwienia spowodowanego tęsknotą za Adasiem, tym razem działała na pełnych obrotach. W oczekiwaniu na jakieś wezwanie Hanka siedziała zatem w pokoju przeznaczonym dla lekarza w stacji pogotowia i paliła jednego papierosa za drugim. Tak, po śmierci Adama nauczyła się palić. Być może to była podświadoma chęć skrócenia sobie życia, a może jedynie jakaś forma pozornego uspokojenia się, jednak bez względu na powód zawsze sięgała po papierosa w chwilach nachodzącego ją smutku lub stresu.

Pierwszy dzień na zesłaniu przetrwała dzięki wypaleniu paczki papierosów i o dziwo nie było żadnego zgłoszenia, nie wyjechała karetką ani razu ze stacji, co okazało się zdecydowanie gorsze, niż gdyby wyjeżdżała do jakichś w miarę zwyczajnych wezwań. Gdyby jeździła, jej myśli zaprzątałyby te konkretne przypadki, a nie fantazjowanie na temat możliwych kataklizmów, które ani chybi za moment się wydarzą, a ona będzie musiała stawić im czoła. Ona sama, jedyna osoba w całym mieście, mająca temu zaradzić! I gdy wreszcie zmiana się skończyła, a ona późnym popołudniem dotarła do swojego pokoiku, była tak wyczerpana, jak gdyby przemierzyła całą pustynię bez picia i jedzenia i wdychała jednocześnie pustynny piasek, lub raczej dym z fabrycznego komina. Taki smak miała w ustach po wypalonych ćmikach. Tymczasem kolejne dni okazały się nie aż takie straszne, tym bardziej że doświadczeni pielęgniarze i pielęgniarki na stałe zatrudnieni w pogotowiu doskonale poradziliby sobie i bez niej, jednocześnie dyskretnie usiłowali jej pomóc, gdy widzieli, jak bardzo się denerwuje. Zresztą, jak się okazało, ona tej pomocy wcale nie potrzebowała. O dziwo dała sobie radę, a jej wiedza medyczna wcale nie była taka kiepska, jak sądziła. Kiedy jesteśmy w wielkim stresie, nagle otwierają się w naszej głowie jakieś szufladki z głęboko ukrytymi informacjami, które tkwiły w uśpieniu tak długo tylko dlatego, że jeszcze nie były nam potrzebne. Natomiast gdy sytuacja tego wymaga, nagle wychodzą z ukrycia i podają nam tę niezbędną wiedzę jak na dłoni. Tak było i z nią. Dała radę!

Jednak kilka przypadków utkwiło jej w pamięci i nawet kiedy już po powrocie do swego niepokaźnego apartamentu długo stała pod prysznicem w oczekiwaniu, aż strugi wody zmyją z niej ten całodzienny stres, nadal przed oczami miała przesuwające się jak w kalejdoskopie obrazy z minionego dnia. Nie mog­ła na przykład przestać myśleć o staruszce, do której ją wezwano i która praktycznie już nie żyła. Zastała ją siedzącą w fotelu. Miała w ustach olbrzymi kęs rogala z makiem. Szeroko otwarte oczy zdawały się patrzeć wprost na Hankę, do tego malowało się w nich bezdenne zdziwienie. Obok, na stoliczku, stał kubek z zimną już herbatą. Do starszej pani pogotowie wezwał syn, który przyszedł rankiem odwiedzić matkę. Hanka nie mog­ła się nadziwić, czemu nie zrobił nic aż do przyjazdu pogotowia, czemu nawet nie spróbował usunąć z jej ust tego rogala, udrożnić jej dróg oddechowych. Po szybkiej ocenie stanu staruszki podjęła się jednak czynności reanimacyjnych, chyba bardziej dla stojącego obok syna niż w nadziei, że to cokolwiek da. Usunęła najpierw olbrzymi kawał pieczywa z ust starszej kobiety, co wcale nie okazało się takie proste, do tego jeszcze musiała wyjąć obie protezy, których w pierwszej chwili nie mog­ła ruszyć. Niestety, seniorki nie udało się uratować, a Hanka długo jeszcze potem nie była w stanie zjeść żadnego pieczywa z makiem.

Inny przypadek – gdy wraz z pielęgniarzem, wezwani przez sąsiadów do starej kamienicy w jednym z biedniejszych rejonów miasta, weszli przez wyważone przez policjantów drzwi, zastali tam leżące w przedpokoju zwłoki bardzo otyłej kobiety znajdujące się w stanie zdecydowanie posuniętego rozkładu. Przyjechali właściwie do stwierdzenia zgonu, a potworny smród i brud, które panowały w tym domu, również snuły się za Hanką jeszcze przez wiele dni. W mieszkaniu właściwie były tylko ścieżki wydeptane wśród piętrzących się niemalże do samego sufitu zwałów śmieci i różnych niepotrzebnych rzeczy, a także resztek jedzenia, których to zapach wraz z odorem rozkładającego się ciała stanowił mieszankę nie do zniesienia. Długo po wyjściu stamtąd wymiotowała w pobliskie krzaki, a pielęgniarz z wyrazem współczucia na twarzy podtrzymywał jej długi warkocz. Innym znowu razem wysłano ją do opuszczonej kotłowni na starym mieście, gdzie znaleziono zwłoki mężczyzny. Wiedziała, że jedzie w zasadzie jedynie do stwierdzenia zgonu, ale ten widok również nią wstrząsnął. Obok starego żeliwnego pieca leżały ułożone w pozycji embrionalnej męskie zwłoki, bardzo wychudzone i tak suche, że wyglądały zupełnie jak egipska mumia dopiero co wykopana z wiekowej piramidy.

Podobnych przypadków było znacznie więcej, a wszystko to spowodowało, że ta przymusowa praca w pogotowiu ją wyczerpała. Czuła się zupełnie wypalona od środka, jakby ktoś pozbawił ją energii, jakby położył na niej ogromny ciężar, nie do udźwignięcia przez tak drobną i delikatną osobę, jaką przecież była. Już kiedy miała przed sobą ostatnie dni w stacji, uświadomiła sobie, że jeśli nie wyjedzie gdzieś na weekend, to zwariuje.

Był koniec września, we wtorek przypadał jej ostatni dzień wyczerpującej psychicznie pracy w tym zdecydowanie nielubianym miejscu. Tymczasem na dworze zapanowała przecudna jesień. Drzewa już zaczynały powoli zmieniać barwy, ale lato jeszcze nie odpuściło. Zauważyła to dopiero, kiedy tamtego dnia z uczuciem niewyobrażalnej ulgi punkt o godzinie szesnastej opuściła stację pogotowia ratunkowego. Ku jej zaskoczeniu została bardzo ciepło pożegnana przez pracowników. Bo ludzie byli mili i gdyby nie charakter pracy, jaki trzeba tam było wykonywać, znienawidzony przez nią całą duszą, nie miałaby nic przeciwko temu, żeby pracować w takim zespole. Ale cóż, zdecydowanie nie było jej to pisane. Lubiła ludzi, chętnie śpieszyła im z pomocą, ale praca w pogotowiu była dla niej tak niewyobrażalnym stresem, że miała tylko nadzieję, iż więcej nie zostanie do niej zmuszona. Kiedy więc wreszcie przekroczyła próg stacji i wyszła na ulicę, gdy owiało ją ciepłe wrześniowe powietrze, a łagodne promienie słońca miło popieściły twarz, naszła ją natychmiast myśl, że jeśli nie wyrwie się z tego miasta choć na moment, choć na parę dni, jeśli nie zresetuje się po tych trudnych chwilach, to z pewnością nie zdoła dożyć następnego ranka.

Nie śpieszyła się do domu, bo niby do kogo miałaby wracać? Skręciła w przeciwną stronę i skierowała się na ulicę prowadzącą wprost do dworca autobusowego. Nie wiedziała jeszcze, dokąd powinna pojechać, ale kiedy przekroczyła próg poczekalni, olśniło ją. Pojedzie do Międzygórza, a stamtąd uda się do schroniska Maria Śnieżna znajdującego się na górze Iglicznej, tam z pewnością zazna spokoju. Skąd taki pomysł? Początkowo nie miała pojęcia, ale po chwili odniosła wrażenie, że ktoś jej musiał go podsunąć. Podszepnąć. Kto? Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.

Podróż musiała się odbyć z kilkoma przesiadkami, ale jej to nie przerażało. Już od pierwszego roku studiów bardzo często wybierali się z Adamem na różne wyprawy czy choćby weekendowe wycieczki, zawsze z plecakami, zazwyczaj z własnym prowiantem, czasami z namiotami, często w gronie przyjaciół. Jednak wtedy było jej łatwiej. Po pierwsze, podróżowali starą skodą favoritką, którą Adaś odziedziczył po dziadku. To nic, że tu i ówdzie była pordzewiała, że kiedy wsiadło do niej więcej niż dwie osoby, jęczała i rzęziła, jakby za chwilę miała wydać ostatni dech. Zawsze jednak jakoś dowiozła ich na miejsce i nigdy nie mieli z nią żadnych poważniejszych problemów, nie licząc dwa czy trzy razy złapanej gumy albo rozładowanego akumulatora w zimie. A tak swoją drogą, ciekawe, co się z nią stało po śmierci Adama. Ale cóż, to już nie było jej zmartwienie. Tymczasem na dworcu spisała sobie rozkład jazdy, kupiła bilet na autobus do Wrocławia, bilety na kolejne przesiadki musiała zakupić u kierowców, i z lekkim sercem wracała do domu. Miała plan i tego zamierzała się trzymać! Nagle nie czuła już tego potwornego zmęczenia, które wyniosła ze sobą, gdy opuszczała budynek pogotowia, zupełnie jakby wstąpił w nią nowy duch. Miała cel, miała przed sobą jakąś perspektywę i to jej dodawało nowej energii. A do tego nie opuszczało jej przeświadczenie, choć absurdalne, że to Adaś jej podszepnął ten pomysł, i stało się to swoistym balsamem na jej zbolałą duszę.

Całe czwartkowe popołudnie po powrocie z pracy pakowała swój plecak. Nie był ciężki, nie miała zbyt wielu potrzeb ani nie zamierzała zabierać żadnych zbędnych rzeczy. Ot, bielizna na zmianę, dresy do spania, zapasowe spodnie, sweter, trzy koszulki, flanelowa koszula, klapki, ręcznik i to wszystko. A! I jeszcze mapa. Ta sama mapa okolicy Międzygórza, z którą podróżowali z ukochanym, ta, na której on swoją ręką porobił notatki. Jak mog­łaby nie czuć jego obecności przy sobie w takiej sytuacji? Czyżby podświadomie stwarzała takie okoliczności, w których miałaby wrażenie, że on z nią jest? Kiedy założyła plecak na ramiona, przymknęła powieki i wyobraziła sobie, że obok niej stoi Adam, także ze spoczywającym na jego plecach plecakiem, tylko o wiele większym, poczuła spokój. I wyobrażenie to było tak realne, że nieświadomie wyciągnęła dłoń, aby ująć jego rękę, jednak jej palce trafiły w pustkę.

W piątek, z tym samym plecakiem na ramionach, wczesnym rankiem powędrowała do pracy. Codziennie pokonanie tego odcinka z hotelu pracowniczego do szpitala zabierało jej około pół godziny, tego dnia jednak zdawała sobie sprawę, że musi mieć nieco więcej czasu. Nie jeździła po mieście autobusami, wolała chodzić pieszo. Zawsze robiła wszystko, aby jak najbardziej się zmęczyć i potem wieczorem zasnąć jak najszybciej po położeniu się do łóżka, nie zaprzątając zbytnio swoich myśli wiadomymi wspomnieniami. Zresztą połączenie autobusowe spod hotelu i tak było kiepskie, budynek usytuowany był na obrzeżach miasta i musiałaby iść spory kawałek w zupełnie przeciwną stronę, aby dotrzeć do przystanku, z którego odjeżdżał autobus w kierunku szpitala, a to jej się zupełnie nie kalkulowało. Pieszo było zdecydowanie szybciej.

Piątkowe godziny w pracy ciągnęły się niemiłosiernie, co chwilę spoglądała na zegarek, trudno jej było się na czymkolwiek skupić, jednak całą siłą woli pokonywała tę swoją niecierpliwość i rozkojarzenie, aż w końcu nadeszła wyczekiwana piętnasta. Autobus odchodził za trzydzieści minut, bilet miała kupiony, do dworca autobusowego ze szpitala nie było daleko i kiedy wreszcie dotarła do wyznaczonego stanowiska, autokar właśnie nadjechał. Trochę się po drodze denerwowała, czy zdoła dotrzeć do schroniska przed zapadnięciem zmroku, ale nie pozostawało jej nic innego, jak tylko liczyć na łut szczęścia. Zdawała sobie sprawę, że nie będzie w stanie przejść pieszo z Międzygórza obok Wodospadu Wilczki, aby dotrzeć na szczyt Iglicznej, będzie musiała zatem pokonać ostatni odcinek samochodem, czyli złapać jakąś okazję.

Po dwóch przesiadkach wysiadła w końcu z autobusu na skrzyżowaniu dróg tuż za wsią o wdzięcznej nazwie Marianówka. Miała dziadka ze strony mamy – Mariana, którego bardzo kochała, a który niestety odszedł przedwcześnie, kiedy miała osiem lat, dlatego nazwę wsi przyjęła za dobry omen. Poza tym przecież czuwał nad nią Adaś, w co święcie wierzyła, zatem nie powinna się niczego obawiać. Ta myśl dodawała jej otuchy. I rzeczywiście, kiedy tak stała przy drodze, która prowadziła wprost do schroniska, a wokoło powoli zaczynało się już robić coraz bardziej szaro, nie czuła strachu. Jednak minuty mijały, a na szosie nie pojawiał się żaden pojazd, okolica wyglądała, jakby była zupełnie wymarła. Spojrzała na mapę, do schroniska drogą pozostało jej niecałe cztery kilometry, wprawdzie pod górę, ale przecież powinna dać radę. Musi dać radę, nie była w końcu ostatnim słabeuszem. Owszem, czuła zmęczenie po całym tygodniu ciężkiej pracy, wczorajszym pakowaniu, dzisiejszym targaniu plecaka do szpitala, potem na dworzec, później ta podróż… Jednak tak bardzo chciała dotrzeć na szczyt, jakby od tego miało zależeć jej życie. To życie, które nie było nic warte. Ruszyła przed siebie. Z każdym pokonywanym metrem plecak zdawał się jej ciążyć coraz bardziej, raz po raz musiała przystawać, aby nabrać tchu, uspokoić oddech, jednak po chwili maszerowała dalej. I w końcu usłyszała za sobą cichy warkot, a wkrótce na drodze pojawił się stary dostawczak, który bez wahania zatrzymał się, gdy wyciągnęła w górę kciuk. Przestała już wierzyć, że uda się jej złapać jakąś okazję, a tu proszę! Tymczasem na dworze zrobiło się już zdecydowanie ciemno, jednak gdy się wytężyło wzrok, jeszcze dało się rozróżnić elementy krajobrazu.

– Czy jedzie pan może w stronę schroniska na Iglicznej? – zapytała, kiedy uchyliło się okno tarpana i we wnętrzu dostrzegła głowę mężczyzny.

– Ta droga prowadzi tylko do schroniska – odparł pogodnym tonem. – Podrzucić panią? Zaraz będzie całkiem ciemno.

– Oj, tak – odparła z ulgą.

Kierowca wysiadł, otworzył bagażnik, który był zapełniony prawie po dach różnymi spożywczymi towarami, odebrał od niej plecak i sprawnie umieścił go wewnątrz. O dziwo, jeszcze jakimś cudem się tam zmieścił. Następnie wybawca otworzył przed Hanką drzwi i poczekał, aż ta wsiądzie, po czym zatrzasnął je za nią. Nawet przez chwilę nie pomyślała, że mog­łaby się bać. Bądź co bądź najpierw znalazła się w obcym miejscu, na pustej drodze, w ciemnościach, a do tego wszystkiego teraz została zamknięta we wnętrzu samochodu w towarzystwie obcego mężczyzny, którego zamiarów zupełnie nie znała. Ale po pierwsze, miała to przeświadczenie, że opatrzność ( i nie tylko) nad nią czuwa, a po drugie, jeśliby miało się jej coś stać i jej życie miałoby dobiec końca, to stałoby się to jedynie z korzyścią dla niej. Prędzej spotkałaby się z Adamem. Więc czego tu się bać?

– Co pani robi sama w obcym miejscu, w dodatku na takim odludziu? – zapytał. Spoglądał na nią raz po raz, na krótkie chwile odrywając wzrok od drogi. – Wprawdzie okolica tutaj spokojna, ale nie powinna pani tak ryzykować.

Wzruszyła ramionami.

Spojrzała na niego uważniej. Mógł mieć około trzydziestki. Ciemne włosy nieokreślonego w tej ­chwili koloru były krótko przystrzyżone. Twarz mężczyzny zdobiła krótka broda, która dodawała mu powagi i sprawiała, że jego wiek był raczej trudny do określenia, ale mimo wszystko nie dałaby mu więcej niż jakieś trzydzieści–trzydzieści trzy lata. Ubrany był w ciemną polarową bluzę, chyba zieloną, spod której wystawała przy szyi biała koszulka, na nogach miał spodnie moro. Nie wyglądał groźnie, nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego psychopaty, ale tacy chyba nigdy takiego wrażenia nie sprawiają.

– Nie spodziewałam się, że podróż zajmie mi tyle czasu, ale uciekł mi jeden z autobusów i musiałam nieco przeorganizować mój plan. Pierwotnie powinnam była zdążyć do schroniska jeszcze za dnia, ale życie sprawia mi różne niespodzianki.

Skinął głową ze zrozumieniem.

– Sama pani podróżuje?

– Jak widać – odparła chyba niezbyt grzecznie.

„No tak, teraz wywiezie mnie w jakieś chabazie i ani chybi zamorduje… – pomyślała ze zgrozą. – I jeszcze może zgwałci przedtem… Albo potem…?”

Otrząsnęła się.

– Zimno pani? – zapytał z troską.

Miał miły głos. Niski, męski, a do tego dobrą dykcję. I tak miękko wymawiał „r”, zupełnie jak Marek Gaszyński z Polskiego Radia. Przemknęło jej przez myśl, że z powodzeniem mógłby go tam zastąpić. Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Nie… – odpowiedziała powoli. – Tylko sobie wyobraziłam, jak mnie pan morduje gdzieś w jakichś krzakach.

Najpierw spojrzał na nią, zaskoczony, a zaraz potem roześmiał się dźwięcznym głosem.

– Nie musi się pani mnie obawiać – zapewnił. – Nie jestem groźny. Zaręczam, że pani nie skrzywdzę. Nie skrzywdziłbym nawet muchy. Oczywiście dopóki by mi się nie naprzykrzała – dodał i puścił do niej oko.

I znowu się roześmiał.

– Wszyscy mordercy tak mówią – powiedziała trochę rozbawiona, ale i trochę niepewna tej całej sytuacji. Tak naprawdę dopiero teraz dotarło do niej, jaka jest nierozsądna. I łatwowierna.

– No tak… – odparł. – Może mieć pani rację.

Samochód wziął ostatni ostry zakręt i oto ­znaleźli się na oświetlonym podjeździe przed schroniskiem. W oddali widać było światła rozchodzące się od strony małego kościółka, będącego właściwie sanktuarium, a znajdującego się w bezpośrednim sąsiedztwie tego turystycznego obiektu.

Budynek od strony podjazdu był z kamienia, w dalszej części drewniany, aż wreszcie murowany i spodobał się Hance, już kiedy była tu pierwszy raz, z Adamem. Obiekt ten był rozbudowywany i przebudowywany wielokrotnie w czasie swego istnienia. Teraz jeszcze dodatkowo urody przydawały mu zmyślnie rozmieszczone światła, które podświetlając go z różnych stron, wydobywały z niego jakieś tajemnicze piękno. Gdy Hanka wysiadła z samochodu, nagle niespodziewanie ugięły się pod nią nogi. Dopiero teraz poczuła obezwładniające ją potworne zmęczenie tym całym kończącym się już dniem, całymi tygodniami stresu, jaki nią owładnął podczas pracy w pogotowiu, całym swoim życiem. Nie uszło to uwadze jej towarzysza, natychmiast znalazł się przy dziewczynie i podtrzymał ją, ujmując za łokieć.

– Źle się pani czuje? Coś się dzieje? – zapytał z troską.

Pokręciła głową.

– To nic, nic mi nie jest – odparła. – To tylko zmęczenie. Mam za sobą trudny czas, dlatego tu przyjechałam. Muszę naładować akumulatory. – To mówiąc, uśmiechnęła się do niego usprawiedliwiająco. Nie bała się go już. Od kiedy znaleźli się przed schroniskiem, poczuła się bezpiecznie.

Skinął głową.

– Wybrała pani do tego idealne miejsce. Zatem chodźmy.

Otworzył bagażnik, wyjął z niego jej plecak i jeszcze jakiś pakunek, a kiedy chciała wziąć od niego swój dobytek, pokręcił tylko głową i z uśmiechem wskazał wymownie brodą na drzwi wejściowe. Gdy je przekroczyli, Hanka usłyszała radosny kobiecy głos.

– Ksawery przyjechał!

Sala jadalna pełna była ludzi. Już gdy Hanka wysiadała z tarpana, zauważyła stojący na parkingu autokar i kilka osobowych samochodów. Stąd ten tłum turystów znajdujących się w środku. Nie tego teraz potrzebowała, poczuła się rozczarowana i przybita. Nie uszło to uwadze jej wybawcy.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Katarzyna Janus, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: Michał Grosicki

Zdjęcie na okładce: © wirestock/freepik.com

 

Redakcja: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa

Korekta: Anna Walczak | Od Słowa do Słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-359-5

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.