Nigdy nie jest za późno - Katarzyna Janus - ebook + audiobook + książka

Nigdy nie jest za późno ebook i audiobook

Katarzyna Janus

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

ONA – Zuza, lat 45, rozwiedziona lekarka, matka studiujących bliźniaków. Ładna, ciepła, z lekką nadwagą w przeszłości, obecnie BMI w normie. Lubiana przez pacjentów i przyjaciół, ale nieco znużona swoim życiem. Czuje się jak chomik w kołowrotku.

ON – Maks, bogaty przedsiębiorca, początkowo podający się za kucharza. Pół Polak, pół Niemiec. Rozwiedziony przed czterema laty, z chwilową niechęcią do kobiet.

Spotykają się w nadmorskiej miejscowości w dość niefortunnych okolicznościach. Początkowo nie pałają do siebie sympatią, jednak opatrzność styka ich ze sobą ponownie, tym razem na niemieckiej wyspie Föhr, i wówczas sprawy przybierają zupełnie nieoczekiwany obrót.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 40 min

Lektor: Joanna Derengowska

Oceny
4,3 (266 ocen)
144
77
33
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgaPiw73

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, serdecznie polecam
00
Alpaka629

Dobrze spędzony czas

Książka fajna, wciągająca. Ale Pani Lektor- moim zdaniem niepasująca.
00
Irena69

Dobrze spędzony czas

Jedna gwiazdka mniej za styl czytania.
00
Fiba1

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa pozycja polecam
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

super
00

Popularność




ROZDZIAŁPIERWSZY

Po raz pierwszy wyjechałam na urlop sama. Niesamowite! Urocza nadmorska miejscowość, tuż przed sezonem, niewielu turystów, cisza i taka ścieląca się wokół nostalgia. Za czym? Za tym, co nieuchronnie przeminęło, czego nie da się już nadrobić? Za szczęściem? Gnałam przez całe życie nie wiedzieć dokąd. Ciągle chciałam czegoś innego. Czegoś, co będzie później, nie skupiając się na teraźniejszości. Nie ciesząc się chwilą. Wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, albo zadowolona inaczej. Tyle czasu tylko dla mnie, tyle myśli, które donikąd się nie śpieszą. Tyle refleksji i tęsknoty. I całkowita, chociaż chwilowa, wolność.

Nie chcę smęcić. Pora to zmienić. Nikt nie wie, ile czasu jeszcze nam zostało. Może chwila, a może cała wieczność. Carpe diem. Jak powiedziała moja przyjaciółka, która czterdzieści lat skończyła już jakiś czas temu:

– W moim wieku mogę zrobić wszystko oprócz urodzenia dziecka. A najchętniej to robiłabym fikołki na łące. – I tak trzymać!

Chodzę po prawie pustej plaży, jakbym chciała się nachodzić na zapas. I myślę intensywnie. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że myśli mogą tak swobodnie przepływać przez umysł. Bez żadnych zakłóceń w rodzaju: Mamo, a on/ona mi to… Mamo, a ja chcę tego… Zuzka, a może byś to… Dźwięku telefonu, szczekania psa, sygnału zmywarki (którą ktoś musi wypakować)…

Nogi bolą mnie niemiłosiernie, spalam jednak kalorie, więc się nie poddaję. Przyjemniej może i byłoby przysiąść na jakimś kamieniu, ale przecież siedzenia mam w domu w nadmiarze. Jak jakiś natręt w mojej głowie kłębią się myśli o nim. Może niespodziewanie przyjedzie, zapuka do mojego pokoju i zapyta:

– Możemy porozmawiać?

Albo może zadzwoni i powie:

– Zuza, to w tobie się zakochałem. – A ja to przecież wiem. To znaczy tak myślę. Może tylko wydaje mi się, że istnieje taka możliwość, a tak właściwie to nie może być prawdą. Bo przecież jak? We mnie? No popatrz tylko na mnie. Lata świetności, jak to mówią, mam już za sobą.

Z drugiej strony jednak nie jestem przecież jeszcze stara. Schudłam, zaczęłam bardziej dbać o siebie i, za radą Maryni (tej przyjaciółki od nieurodzenia dziecka), zaczęłam się uśmiechać.

– Zuza, jak jesteś poważna, to wyglądasz na bardzo smutną, bo wokół ust robią ci się takie fałdki, jak u buldoga. – Też coś! Jeszcze nie! Ćwiczę więc przed lustrem „delikatny uśmiech wygładzający fałdki”, lekko sardoniczny. Lepiej!

Ciągle siedzi mi w głowie ten Adam, nie wiem po co. Pracujemy razem. Nie jest w moim typie, ale żaden z mężczyzn, z którymi byłam, w nim nie był. Jestem wolną kobietą, rozwiodłam się dawno temu. Zdradzał mnie. Typowe – z o czternaście lat młodszą. Byłam w rozpaczy, wieszałam na nim psy wszystkich możliwych ras. Upijałam się czerwonym winem w samotne wieczory. Paliłam i nie jadłam, nie jadłam i paliłam. Schudłam do czterdziestu ośmiu kilogramów. Brr! Okropne to były czasy. Nie byłam jednak bez winy, widzę to dopiero teraz. Było, minęło. Rany zagojone (prawie – oprócz pozostałej niskiej samooceny).

A teraz ten Adam. Zawsze go dosyć lubiłam, ale żeby aż tak o nim myśleć? Małomówny, chudy (no, może szczupły), wysoki. Wysportowany. Nieco rudy (a zawsze miałam blondynów, których nie lubię). Jest tylko jeden szkopuł – żonaty. Od czasu studiów – czyli już trochę.

Pewnej nocy, ni stąd, ni zowąd, miałam sen. Śniło mi się, że jesteśmy w pracy, ja siedzę na krześle przy biurku, a on schyla się po coś, co upadło przy mnie. I prostując się, całuje mnie delikatnie w usta. To było takie realne, zmysłowe, subtelne. Ale dlaczego taki sen? I Adam? Długo nie mogłam wrócić do rzeczywistości, moja podświadomość nie chciała go zaakceptować. Zawsze miałam zasadę, że żonaci mężczyźni są nietykalni. Byli dla mnie niewidoczni. Nie rozsiewali feromonów. A tu coś takiego!? Zaczęłam mu się dyskretnie przyglądać. No fajny jest, ale żeby tak od razu? Nie, przestań!

Opowiedziałam o moim śnie Maryni. Jest kobietą, która zna swoją wartość. Dba o siebie, umie odpoczywać, trzy razy w tygodniu ćwiczy w klubie (jakieś rumby, spiningi czy coś tam jeszcze). Szczupła, elegancka, asertywna. Ale jednocześnie to moja przyjaciółka od przedszkola. Zna mnie. I rozumie jak nikt inny.

– Zuzka, musi być coś na rzeczy, nie zaprzeczaj. Oczy ci się świecą, kiedy o tym opowiadasz. Pociąga cię, ale wypierasz go ze swojej podświadomości, bo jest żonaty. Inaczej rano zapomniałabyś o tym śnie.

Czas mijał. Rozmawialiśmy w pracy jak dotąd, ale też milczeliśmy nieskrępowanie, każdy zajęty swoją pracą. Pracujemy w jednym gabinecie, jesteśmy lekarzami i duża część naszej pracy to papierki. Nie wchodziliśmy w swoją przestrzeń. Często fantazjowaliśmy, że z powodu wypalenia zawodowego pewnego razu porzucimy naszą dotychczasową pracę i kupimy małe pensjonaty – ja w górach, on nad morzem, gdzie będziemy dopieszczać naszych gości. A jak nam zabraknie na chleb, dorobimy jako lekarze, ale tylko w razie głodu. Taki plan. Przestałam myśleć o nim w relacjach damsko-męskich. Sen został odłożony na wyższą półkę.

Minęło kilka miesięcy, pojechałam na kurs do Torunia. Piękne miasto ten Toruń, a szczególnie jego starówka. Spacerowałam po niej popołudniami wolnymi od zajęć, odpoczywałam. Byłam w nastroju bardzo refleksyjnym, zaczęłam się już wtedy zastanawiać, co dalej z moim życiem. Tylko praca, praca, dom, ogródek i znowu praca. Dzieci na studiach. Dwudziestodwuletnie bliźniaki – Antek i Jagna. Kiedy nie mogłam sobie przypomnieć, czy byłam w zeszłym roku na urlopie, pomyślałam sobie, że jest źle. A tu nagle dzwoni telefon:

– Cześć, Zuza, tu Adam. Ustalam listę dyżurów. Na które cię wpisać? – I normalnie na tym byłby koniec. Krótko i na temat. Taki jest Adam. Ale tym razem nie. – A jak tam w Toruniu? Co robisz popołudniami?

– Spaceruję właśnie po starówce. Jest fantastyczna. Zimno tylko trochę, jak na kwiecień przystało. Idę zaraz do jakiejś klimatycznej knajpki rozgrzać się. Wypiję lampkę grzanego wina, pomoże.

– A sama tak spacerujesz? Czy ktoś ci towarzyszy? – Co jest z tym Adamem? Tyle słów? I to takich niedotyczących pracy?

– Sama. Dumam.

– Aha. – W jego głosie poczułam jakby ulgę. – No to przyjemności, cześć.

– Cześć. – I rozłączył się. A ja znowu lekko oszołomiona, jak po śnie. Dziwnie jakoś. Zachowywał się inaczej niż zazwyczaj.

Ponownie zaczął błąkać się po moich myślach. Na razie tak delikatnie, ot, niby od niechcenia. Ale zaczęło coś kiełkować. Po powrocie do pracy było niby tak samo, a jednak ciut inaczej. Nieco bardziej zwracałam uwagę na to, co powiedział, czy w ogóle coś mówił. Jak patrzył, czy patrzył, czy wcale nie patrzył. Przyciągały moją uwagę drobne bzdurki, gesty, spojrzenia. Nic wielkiego, delikatne zdziwienie. Było to jednak jak lekki zefirek przewiewający przez mój umysł. Przeleciał i poleciał.

Kiedyś na przykład Rod Stewart śpiewał w radiu I Have Got You Under My Skin (szaleję za Rodem, mogę go słuchać przez cały dzień). Adam zrobił głośniej.

– To jest moja piosenka – powiedział. W innej sytuacji nie zwróciłabym na to najmniejszej uwagi. Teraz jednak pomyślałam: Czy to do mnie? Czy to mnie ma pod skórą? Czy to ja jestem jego obsesją? I znowu zefirek przeleciał, ale myśl pozostała. Dlaczego, co się, u licha, dzieje?

Dalej egzystowaliśmy obok siebie przez następne tygodnie, niby zwyczajnie, a jednak inaczej. I nagle wybuchła bomba!

Sobotni ranek. Około 9.00. Wyleguję się jeszcze w łóżku, coś tam czytam, dzwoni Adam. Wiedziałam, że wkrótce będzie w Toruniu w sprawie stażu specjalizacyjnego, i pytałam go wcześniej, czy nie podrzuciłby przy okazji moich dokumentów. Nie wiedziałam tylko, kiedy będzie jechał.

– Cześć, nie obudziłem cię?

– Nie, skądże – odpowiedziałam lekko zaskoczona.

– Jadę w niedzielę do Torunia, zabrałbym te twoje dokumenty.

– O, to super! Będę jechała do rodziców w południe, to ci je podrzucę – ucieszyłam się.

– Wiesz…, zaraz będę jechał do szpitala, bo tam zostawiłem moje papiery, to przyjadę do ciebie gdzieś tak za godzinę.

– Okay. To do zobaczenia.

O rany! Tak wcześnie, a ja jeszcze w pieleszach! Ale co tam, przecież nie umówiłam się z nim na randkę. Przecież to tylko mój kolega z pracy. A tak w ogóle to nie przesadzajmy. Założyłam więc spodnie dresowe, rozciągniętą bluzę, nie zrobiłam makijażu, a włosy miałam niezbyt świeże, bo wieczorem miałam zamiar zrobić sobie domowe SPA i porządek z całym ciałem – także z włosami. Zamotałam je tylko w jakiś kok na czubku głowy, wyszedł nieco rozczochrany. I na to wszystko wpada ON. Był już u mnie kilka razy, wpadał po coś, szybko rozglądał się po ogródku (bo jest zapalonym ogrodnikiem), odmawiał kurtuazyjnie zaproponowanej przeze mnie kawy, załatwiał sprawę i już go nie było. Szczerze mówiąc, myślałam, że tak będzie i tym razem. Dzwonek do drzwi:

– Cześć, Zuza.

– Cześć, wejdź. – Wszedł, rozejrzał się po pokoju. – Napijesz się kawy? – Myślałam, że odmówi, przecież o tej porze każdy normalny człowiek jest już po kawie.

– Chętnie – O! A to ci niespodzianka! Usiadł na kanapie, ja na fotelu. Pijemy kawkę, dziwnie się czuję na innym terenie niż praca, jestem nieco skrępowana. Zazwyczaj nie mam problemów z kontaktami międzyludzkimi, ale teraz dziwnie jakoś. Chyba chciałabym, żeby wziął już te dokumenty i wyszedł.

– Sama jesteś? – spytał nagle.

– Nie, dzieci przyjechały, ale jeszcze śpią w swoich pokojach – odpowiedziałam.

– Aha. – Czułam narastające jego i moje skrępowanie. Zaczął się tak zachowywać, jakby chciał o czymś pogadać, ale nie wiedział, jak zacząć. – Bo tak szczerze mówiąc, to nie wiem, co dalej będzie z tą moją specjalizacją (oboje robimy ją z balneologii, jesteśmy reumatologami). A w ogóle to wszystko mi się pochrzaniło.

– Stało się coś? – Byłam trochę zaintrygowana, raczej jest małomówny.

– Zakochałem się – powiedział z nieśmiałym uśmiechem.

Miałam wrażenie, że ktoś wyssał powietrze z pokoju. Czułam, że cała krew odpływa mi z twarzy, także niestety z mózgu.

– W kim? – zdołałam jeszcze wykrztusić, bo chyba w podświadomości pomyślałam sobie, że może to we mnie.

– W kobiecie! – I znowu ten nieśmiały uśmiech. W tym momencie zamurowało mnie zupełnie. Po raz pierwszy w życiu poczułam coś takiego, i nie wiem właściwie dlaczego. Czy to przez totalne zaskoczenie? Czy może przez to, że w pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś mógł się jeszcze we mnie zakochać (i to ktoś młodszy!), a w kolejnej potłukłam sobie boleśnie tyłek, spadając na ziemię? Przecież nie we mnie, tylko w jakiejś kobiecie! Nie powie przecież: „W Ali, Basi czy innej Joasi”.

Zaniemówiłam. Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. On chyba coś mówił, ale to kompletnie do mnie nie docierało. Bąkałam coś, że to bardzo komplikuje życie, że to trudna sytuacja – ale było to zupełnie bez ładu i składu. Więcej chyba milczałam ze wzrokiem wbitym w podłogę. Musiałam być trupio blada, czułam, że wręcz zdrętwiały mi usta.

Nagle znaleźliśmy się przy drzwiach. On wychodzi, a ja nadal nie wiem, jak się nazywam. Nie mogę dojść do siebie.

– To cześć. – Uśmiechnął się nieco zmieszany.

– Cześć.

I tyle. Kilka minut, a taki szok! Ale właściwie dlaczego? Facet przyszedł, chciał może z kimś pogadać, bo ma problem. Ale co, starszej koleżance chciał się wyżalić? Mamuśka jestem czy co? No, ale może jednak to o mnie chodzi? Zawsze przecież byłam uważana za atrakcyjną kobietę. Fakt, że trochę swego czasu przytyłam, ale już dużo schudłam, BMI mam nieco poniżej górnej granicy normy. I mam czterdzieści pięć lat – to przecież nie tak znowu dużo. No nie, przecież to nie może o mnie chodzić. Ale właściwie dlaczego? Może nie powiedział, że to we mnie się zakochał, bo się przestraszył mojej reakcji? A jeżeli nie we mnie, to w kim? Może w którejś dziewczynie z pracy, a może jakiejś innej, z daleka? No, a może jednak we mnie? Nie, nie, to niemożliwe. Na pewno jest dużo młodsza, bo facet koło czterdziestki przeżywa kryzys i bierze sobie młodą siksę. No, ale przecież ja też mam swoją wartość! Nie, no jaką wartość, do cholery?

I tak biłam się przez kilka godzin z podobnymi myślami. Huśtawka – raz na górze, raz tyłkiem po ziemi. A za każdym razem, kiedy przechodziłam przed lustrem, rozumiałam, że to nie mogę być ja. Ale po chwili znowu Chochlik mi podpowiadał: A może jednak? O nie! Dam ogłoszenie: „Oddam Chochlika i jeszcze dopłacę. Rasowy, szczepiony i bez pasożytów”. Niech go ktoś zabierze, bo zwariuję!

Dzieci wstały koło południa i nie mogły się z matką dogadać. Nie rozumiałam, czego ode mnie chcą. A chcą ciągle czegoś, mimo że są już dorosłe.

– Mamo, co ty taka „potajona” jesteś? Maraton dyżurowy miałaś czy co? – w końcu zapytała zdziwiona Jagna.

Kiedy przypaliłam obiad, skapitulowałam. Dzwonię do Mani!

– Zuza, dawno ci mówiłam, że coś w tym jest – odparła po wysłuchaniu mojej relacji. – Chociaż trudno wyczuć, o co mu chodziło. Na dwoje babka wróżyła. Może chciał ci coś wyznać, ale się wystraszył? A może potrzebował rady starszej koleżanki? Nie wiem.

– No to mi pomogłaś – powiedziałam z przekąsem. – Co ja mam teraz z tym zrobić? A poza tym głupio mi jak cholera. Co on sobie o mnie pomyśli? Jeżeli to we mnie się zakochał, to pomyśli, że odprawiłam go z kwitkiem. A jeżeli nie we mnie, to pomyśli: „O rety, ona pomyślała, że to o nią chodzi! Ale kanał!” – I tak źle, i tak niedobrze. A swoją drogą to ci mężczyźni są dziwni. Nigdy ich zbytnio nie rozumiałam… Bo gdybym to ja była nim i zakochała się we mnie, i chciałabym mi o tym powiedzieć, to powiedziałabym to wprost: „Zuza, zakochałem się w tobie”. I po sprawie. Gdybym jednak zakochała się w innej kobiecie, powiedziałabym tak: „Zuza, potrzebuję twojej rady, zakochałem się w pewnej dziewczynie, którą (na przykład) poznałem w Warszawie na kursie, i nie wiem, jak mam postąpić. Potrzebuję twojej rady”. O! I po sprawie, wszystko byłoby jasne, bez niedomówień.

– No, bo widzisz, on ma swój tok myślenia i dla niego wszystko jest oczywiste – powiedziała Mańka stanowczo. – Nie przychodzi mu do głowy, że ty możesz inaczej go zrozumieć. Nie ma pojęcia, że ty wszystko teraz wywracasz podszewką na wierzch i od kilku godzin nie wiesz, co ze sobą zrobić. On myśli, że ty dokładnie wiesz, co miał na myśli. Oni tacy są. A my, kobiety, wszystko rozbieramy na czynniki pierwsze. Nie zmienisz tego. Zajmij się jakąś robotą, tylko nie gotowaniem. Czymś, czego nie spieprzysz. O, wypierz coś! Najlepiej tak, jak prały nasze babcie, na tarce ręcznej i w bali. Zmachasz się, przestaniesz myśleć o głupotach. A potem poczekaj do jutra, ochłoń. Jutro będzie to wszystko wyglądało inaczej. Pogadamy, jak ochłoniesz.

– A skąd ja ci tarkę wezmę, zwariowałaś? – Wypuściłam głośno powietrze. – To pa! Idę do pralni, oddać się czynnościom, do których się w tej chwili nadaję – dodałam zrezygnowana.

Minęły trzy dni, czas jego powrotu z Torunia. A ja przez ten okres nabawiłam się nerwicy natręctw – myśli, które wracały jak mantra:

– Ja czy nie ja jestem tą kobietą? – Chochlika niestety nikt nie kupił. Czułam się bardzo niezręcznie z powodu mojego zachowania podczas naszej rozmowy, obojętnie, „co poeta miał na myśli”. Wykombinowałam więc, że wyślę mu SMS, dzięki któremu może uda mi się poprawić mój wizerunek. Napisałam: „Cześć, Adam, przepraszam za moje zachowanie podczas naszej sobotniej rozmowy. Mam wrażenie, że chciałeś z kimś pogadać, a mi odebrało mowę. Mowa wróciła. Już jestem, jakby co”.

I wysłałam! A jak wysłałam, to się przeraziłam. O matko kochana, po co ja to napisałam? Przecież to bez sensu, pogrążyłam się jeszcze bardziej! I znowu ten paskudny Chochlik zacierał łapska, mrużąc złośliwie te skośne oczyska. Oj, ty, oj, ty, głupolu!

Oczekiwałam jakiejś odpowiedzi, no bo przecież tak nakazuje przyzwoitość. Mijały najpierw minuty, potem godziny. Co chwilę sprawdzałam komórkę – NIC! Cały Adam! Następnego ranka poczułam się całkowicie zlekceważona i zupełnie nie miałam pojęcia, co zrobić z tym całym ambarasem.

Bałam się naszego pierwszego wspólnego dnia w pracy, nie wiedziałam zupełnie, jak się zachować. Serce mało mi z piersi nie wyfrunęło, obawiałam się, że za chwilę będę wymagała fachowej pomocy z powodu częstoskurczu i nadciśnienia, ale pokonałam jakoś ten stan i wkroczyłam do dyżurki, udając, że wszystko jest jak dawniej. Adam już siedział przy biurku i coś pisał na komputerze.

– Cześć, Adam – powiedziałam jakby nigdy nic.

– Cześć – odpowiedział, niby też normalnie.

Zdjęłam płaszcz, zmieniłam buty, nałożyłam fartuch. Kręciłam się po gabinecie i mieszałam powietrze. ON się nie odzywał, pilnie coś pisał, co nie było zachowaniem odbiegającym od norm Adama. Często przedtem bywało, że albo gadaliśmy jak najlepsi kumple, albo milczeliśmy, też jak kumple. I to milczenie nie było krępujące, było normalne. Każdy wtedy robił swoje. Tym razem jednak czułam wiszące w powietrzu napięcie. Nie mogłam tego przedłużać.

– Adam, przepraszam cię, jeżeli poczułeś się urażony po naszej sobotniej rozmowie, ale po raz pierwszy w życiu mnie zamurowało – powiedziałam, bacznie obserwując jego reakcję i udając w razie czego, że absolutnie nie przyszło mi na myśl, że to może dotyczyć mnie. – Nie wiem właściwie dlaczego. Może potrzebowałeś jakiejś rady, rozmowy z kimś, a ja okazałam się nieprzydatna. Zaskoczyłeś mnie tym wyznaniem, bo w zasadzie jesteś dość skryty i może dlatego to był taki szok.

Adam nie wydawał się jakoś szczególnie zmieszany lub poruszony tą rozmową.

– Nie wiedziałem, jak mam postąpić, ale teraz już wiem – odpowiedział bez większych emocji. – Większość z moich znajomych jest już po rozwodzie, więc nie jest to nic szczególnego.

O kurczę, to aż rozwód? Czyli sprawa jest poważna. Więc to nie mogę być ja (Chochlik złośliwie chichocze, wytykając mnie krzywym paluchem). No to kto?

– Więc trudne chwile przed tobą. Ale może trzeba walczyć o swoje szczęście, sama nie wiem. – Nie wierzę, że to powiedziałam! Przecież zawsze wyznawałam zasadę, że rodzina to świętość, a tu teraz takie rzeczy? Może sama jestem zdesperowana i chciałabym, żeby ktokolwiek zrobił dla mnie coś takiego? Niech rzuci dla mnie rodzinę (czy chociaż tylko żonę), niech ja się okażę tą najważniejszą. Niech mnie ktoś przytuli!

– No to powodzenia – powiedziałam z lekkim, jak mi się wydawało, serdecznym uśmiechem.

– Dzięki – odpowiedział zupełnie zwyczajnie i na tym się skończyło.

A ja znowu zaczęłam dopasowywać kandydatki na jego ukochane. Nie mogłam zupełnie skupić się na pracy. Chciało mi się wściekać ze złości, że to nie ja, a z drugiej strony czułam z tego samego powodu ulgę. Żal jednak został. W jednej chwili czułam się niedowartościowana, stara i nieatrakcyjna, a za chwilę myślałam sobie: „Zaraz, zaraz, to jeszcze nie jest do końca powiedziane, że to na sto procent nie ja”. I tak w kółko.

Na szczęście dzień pracy jakoś dobiegł końca. Prowadziliśmy banalne rozmowy, które nie różniły się specjalnie od tych wcześniejszych. Za dwa dni miałam zaplanowany urlop – tylko morze i ja. Chciałam ochłonąć, pomyśleć. Jedno jest pewne – cała ta sytuacja obudziła we mnie uśpioną od kilku lat kobietę. Wiem, że nie chcę być tylko matką, córką, lekarką, ogrodniczką, sprzątaczką. CHCĘBYĆKOBIETĄ! Prawdziwą, taką do kochania, przytulania, miętoszenia, taką do szeptania czułych słówek, do uwielbiania, do noszenia na rękach. Przecież to niemożliwe, żebym miała to wszystko już za sobą. Ja chcę się zakochać! Chcę być dla kogoś całym światem! Chcę miłości! I będę ją miała! A teraz chcę nad morze!

ROZDZIAŁDRUGI

Odpoczywam. Morze przed sezonem jest cudowne. Bez tych tłumów, hałasu i całego blichtru. Wreszcie robię tylko to, na co mam ochotę. Czasem zrywam się z łóżka o 6.30 i biegam po prawie pustej plaży. Zależnie od nastroju słucham szumu fal lub muzyki z MP3 – Norah Jones, Michael Bublé albo mój ukochany Rod Stewart. Rozsadza mnie uczucie wolności i drzemiącej jeszcze we mnie młodości. Mam w sobie tyle energii już po kilku dniach od przyjazdu. Po zmęczeniu i stresach nie zostało śladu. Czuję się szczęśliwa. Zresetowałam się. Nigdy nie myślałam, że spędzając samotnie urlop, będę taka zadowolona. Bałam się trochę, że będę miała zbyt dużo wolnego czasu i nie będę wiedziała, co z nim zrobić. Że zostanę sama ze swoimi myślami i że zwyczajnie się sobą znudzę. Pogoda, o dziwo, dopisuje. Ciepło, ale bez upałów, tak idealnie. Deszczu nie było od mojego przyjazdu. Plaża cudowna, to wylegiwanie się na ciepłym piasku, bez parzenia sobie ciała. Czysta esencja przyjemności. Ogarnia mnie błogość, rozanielenie. Czytam zaległe książki, obserwuję spacerujących plażowiczów i bawiące się dzieci, wieczorami zachodzące słońce. I nic nie muszę.

Byłoby idealnie, gdyby nie zaprzątające mój umysł myśli o Adamie. Nie wiem zupełnie na jakiej podstawie, ale podświadomie stale go tu wyczekuję. I nie pomagają żadne moje wewnętrzne tłumaczenia – że to po prostu bzdura i jakieś mrzonki. Stale go wypatruję i rozpamiętuję minione sytuacje. Tak już mam. Jedna jest z tego korzyść. Obudziła się we mnie chęć do korzystania z życia, z ostatnich może lat względnej młodości. Poczułam się znów atrakcyjną kobietą, niezależnie od uczuć Adama. A stan naszej duszy uzewnętrznia się w naszym ciele. Kiedy czujesz się ze sobą dobrze, znasz swoją wartość, twoje ciało o tym śpiewa. Podnosisz głowę wysoko, patrzysz ludziom w oczy i masz ten tajemniczy uśmiech Mony Lisy (stale trenowany przeze mnie przed lustrem za radą Mani). To przyciąga wzrok innych osób. Mężczyzn, ale także kobiet. Bo my, kobiety, pomijając akceptację mężczyzn, uwielbiamy także podziw czy choćby uznanie innych kobiet. Czujemy się wtedy wyjątkowe.

Czuję, jak moje opalone ciało nabiera sprężystości, prawie zupełnie zniknęła fałdka na brzuchu, błyszczą mi oczy – to wszystko podnosi moją samoocenę. Zwracam uwagę na innych ludzi, ich wygląd, kto sprawia wrażenie szczęśliwego, a kto wygląda na samotnika. Lubię ich obserwować, podglądać zachowania, czasem słuchać, co do siebie mówią.

O, na przykład ten facet przy tablicy z turystycznymi ogłoszeniami. Bardzo atrakcyjny na pierwszy rzut oka. Wyglądem przypomina mi Josha Duhamela z filmu Bezpieczna przystań, jest może tylko nieco starszy. Ubrany w wytarte, jasnoniebieskie dżinsy z dziurami na kolanach, czarny T-shirt i białe trampki. Uważnie przegląda informacje na tablicy. Kiedy mijam go, spogląda na mnie ukradkiem. No, jednak nie jestem taka zupełnie niewarta uwagi. Przed rokiem, kiedy osiągnęłam masę krytyczną (65 kg przy 160 cm wzrostu), czułam się, jakbym była przeźroczysta. Nikt mnie nie widział, nikt nie skupiał na mnie wzroku. Żadne diety nie pomagały, zresztą nie miałam do nich specjalnej motywacji. Nie miałam potrzeby czucia się atrakcyjną. Odczuwałam permanentne zmęczenie. Rano wstawałam, brałam prysznic, ubierałam się, szybki makijaż i do pracy. A w pracy – wiadomo – ciągłe rozmowy z ludźmi (pracuję w szpitalu i poradni), bezustanny ruch. Praca na dwóch etatach, do tego jeszcze po sześć, siedem dwudziestoczterogodzinnych dyżurów szpitalnych miesięcznie (także w niedziele i święta), wyjazdy na kursy specjalizacyjne. W drodze z pracy zakupy, jakieś prace domowo-ogródkowe (na szczęście mam panią do sprzątania raz w tygodniu), kąpiel i spać. Jak chomik w kołowrotku. Zero czasu na przyjemności (może bardziej zero siły), nie mówiąc już o znajomych. Po całym dniu rozmawiania z pacjentami i innymi osobnikami odczuwałam totalne znużenie rozmową. Milczenie było dla mnie marzeniem. Dlatego znajomi powoli zaczęli się wykruszać. Zresztą wiele osób pracuje podobnie. Życie towarzyskie powoli zamiera.

Potrafiłam niewiele jeść przez cały dzień, ale za to po powrocie z pracy nadrabiałam zaległości. Jadłam, co mi wpadło w ręce, i tak do północy. Błąd! W nocy sadełko spokojnie się zawiązywało. I w końcu przyszedł taki moment, że sięgnęłam dna. Ubierając się rano pewnego dnia, spojrzałam w lustro i poczułam do siebie odrazę. Coś pstryknęło w mojej głowie. Pomyślałam, że nie mogę tak dalej egzystować. Dosyć tego! Zmieniłam dietę, jadłam rano i do godziny osiemnastej. Wieczorem w razie głodu kęs czegoś niskokalorycznego. Pomogło. Nie sprawiło mi to trudności, bo moja głowa się przestroiła. Za każdym razem, kiedy miałam ochotę coś podjeść, szczególnie słodkiego, przed oczami pojawiało się moje odbicie w lustrze. To wystarczyło. Moja obecna waga to pięćdziesiąt osiem kilogramów – jest dobrze.

Minęłam więc tego Duhamela sprzed tablicy ogłoszeń i pomyślałam: „Pewnie szuka jakiejś atrakcyjnej wycieczki dla rodziny. A jak wygląda jego żona, ile ma dzieci?”. I znowu pojawiły się natrętne myśli o Adamie. Zupełnie bez sensu.

Wieczorem postanowiłam zaszaleć. Poszłam na kolację do tawerny. Pyszne, świeże ryby, do tego jakieś dobre winko. Będzie super.

– Czego piękna pani sobie życzy? – zagadnął gruby kelner w kraciastym fartuchu i z przepaską piracką przesłaniającą lewe oko. Mrugnął do mnie tym odsłoniętym, wyglądało to upiornie.

– Łosoś z grilla, tylko mały kawałek, z surówką, bez frytek i do tego lampkę białego wytrawnego wina.

Rozsiadłam się wygodnie przy stoliku na zewnątrz, obserwowałam spacerujących turystów i upajałam się lenistwem. Oczywiście jedzenie było super, na jednej lampce wina się nie skończyło. Po alkoholu zazwyczaj staję się zbyt odważna i zdarza mi się robić niezbyt mądre rzeczy. Postanowiłam więc wysłać kolejnego SMS-A do Adama. Tym razem był to MMS z widoczkiem rybackiego kutra porzuconego na plaży z dopiskiem: „Pozdrowienia znad Bałtyku”.

„Dzięki” – po chwili przyszła odpowiedź. I tyle. Chochlik się obudził i zaśmiewał się szyderczo, trzymając się za brzuch. A niech tam, nie będę się tym przejmować. Wino szumiało mi w głowie i było mi całkiem przyjemnie. Za to po powrocie do hotelu zasnęłam kamiennym snem. Nie dane mi jednak było spać spokojnie.

Miałam sen, dziwny sen. Śniło mi się, że przedzieram się przez mokradła, jak z horroru toczącego się gdzieś na bagnach Luizjany. Z drzew zakorzenionych w wodzie zwisają długie, białe epifity, jak skudłane siwe włosy starej wiedźmy. A wszystko to otacza ścieląca się u podnóża mgła i niesamowita, złowieszcza cisza. Otacza mnie groza. Brnę przez te bagna z przerażeniem, nie mogąc znaleźć celu mojej ucieczki. Czuję się przez coś osaczana, jakby to coś miało mnie za chwilę dopaść. Narasta we mnie lęk, wręcz panika. Nie mogę złapać tchu. W końcu w oddali spostrzegam drewnianą chatę na palach, wpadam do niej z uczuciem ulgi, rygluję drzwi, opadam na pryczę zasłaną perfekcyjnie starym, zniszczonym, szarym kocem. Wewnątrz wszystko jest wykonane z surowego drewna, urządzenia spartańskie – oprócz pryczy zbity z desek mały stół i dwa krzywe taborety. Nic poza tym. Zdyszana, wbijam wzrok w podłogę, usiłując uspokoić oddech. Zauważam grubą warstwę kurzu pokrywającego deski i nagle – na tym kurzu – stopa po stopie odciskają się ślady dużych męskich butów, zmierzające wolno wprost na mnie. Same ślady, bez właściciela! Panika łapie mnie za gardło, czuję się przykuta do pryczy, duszę się! Zaczynam krzyczeć!

Budzę się z tym krzykiem na ustach, który krzykiem nie jest, tylko jakimś bełkotem. Patrzę na zegarek – 6.00. Serce bije mi jak szalone, na szczęście na dworze jest już jasno. O dalszym spaniu nie ma mowy. Ubieram się w dresy i biegnę na plażę, wybiegać ten strach. Psycholog miałby używanie. Chcesz o tym porozmawiać?

O tej porze dnia miejscowość jeszcze śpi. Nieliczni zapaleńcy albo ci po koszmarach sennych biegają lub spacerują brzegiem morza. Jest ich niewielu. Słońce przedziera się przez delikatną mgiełkę na niebie. O dziwo wiatr zbytnio nie dokucza. Stadka mew przekrzykują się wzajemnie, prowadząc swoje poranne sejmiki. Nadaję mojemu biegowi żywe tempo, chcę się zmęczyć i wytrząsnąć z siebie resztki tego koszmaru. Kiedy w końcu brakuje mi tchu, siadam na piasku, wyrównuję oddech i spoglądam w morze. W moją stronę zbliża się postawny biegacz ze słuchawkami w uszach, przypatruje mi się. O, w mordę! Duhamel! Zwalnia nieco, kiwa mi głową. Uśmiecham się do niego niepewnie, przesłaniając ręką oczy. Mężczyzna biegnie dalej, nawet nieco przyśpieszając tempo. Jakby ode mnie uciekał. Śmiać się czy płakać?

Kolejne dni mijają beztrosko, nocy nie zakłócają koszmary. Czuję się doskonale, nawet pacjenci nie wydzwaniają, jakby wiedzieli, że nie wolno. Patrząc w lustro, stwierdzam, że zniknęły mi kurze łapki w kącikach oczu, a fałdka buldoga zrobiła się znacznie mniejsza. To cud!

Postanawiam wypożyczyć rower i pojechać na długą, może całodniową, wycieczkę wzdłuż morskiego wybrzeża. Trzeba przyznać, że miejscowe władze wreszcie pomyślały o turystach i stworzyły sieć tras rowerowych, łączących sąsiednie miejscowości, ale sięgających także w głąb lądu. Coś wspaniałego! Pędzę więc na tym wypożyczonym sprzęcie, wiatr rozwiewa mi włosy, jest ciepło, czuję wolność. Endorfiny się uwalniają. Wprawdzie nieco odczuwam moje siedzenie, ale co tam! Dam radę! Ruch jest niewielki, przede mną jakiś mężczyzna z labradorem spaceruje wolno brzegiem ścieżki, wyminę go spokojnie.

Nagle pies się zrywa z jazgotem, przebiega mi tuż przed kołami i kieruje się w krzaki ku sobie tylko wiadomemu celowi, a ja nagle czuję uderzenie z tyłu i ląduję za psem w rowie. Na mnie upada jakiś ogromny, kanciasty ciężar. Czuję potworny ból w lewym kolanie, nie mogę nim ruszyć, bo utknęło pod kierownicą roweru, który runął na mnie. Na dodatek przygniata mnie ciało jakiegoś wielkiego faceta. Pies szczeka, usiłując się wyrwać z tej plątaniny rąk, nóg, kół i kierownic, właściciel psa krzyczy na niego. I jeszcze facet leżący na mnie sapie ze złością, nie mogąc się podnieść.

– Co pani wyrabia? – słyszę jego zirytowany głos. – Chce pani ludzi pozabijać?

W końcu udaje mu się ze mnie wygramolić, stoi obok, otrzepuje ubranie, nie próbując nawet pomóc mi wstać. Na szczęście właściciel psa, starszy pan, staje na wysokości zadania, przepraszając i pomagając mi się podnieść.

– Bardzo mi przykro, coś musiało Rexa spłoszyć. Zazwyczaj jest bardzo spokojnym, przyjaznym psem. Nie wiem, co go tak zdenerwowało, może jakiś kot? – Jest tak skruszony i przerażony, że serce mi mięknie. Uśmiecham się do niego.

– Nic się nie stało, zew natury – mówię, a po chwili gniewnie spoglądam na nieznajomego, który przed chwilą na mnie leżał, chcę okazać mu pogardę z powodu tak paskudnego zachowania i… nieruchomieję. Duhamel! Znowu!

On też przygląda mi się zaskoczony, mam wrażenie, że mnie rozpoznaje. A może znowu tylko mi się wydaje?

– Przepraszam za moje zachowanie. Pomogę pani. – Podaje mi rękę, którą oczywiście ignoruję. Wyczołguję się z rowu, pies się uspokoił i siedzi grzecznie u nogi swego pana. Duhamel stoi, jakby kij połknął, wpatrując się w moje nogi. Starszy pan ma łzy w oczach. A ja nie mogę stanąć na lewą nogę, czuję coś ciepłego spływającego mi po łydce. Z dziury w spodniach widać krwawiącą ranę. Szybkim ruchem rozdzieram nogawkę, oceniając rozmiar zniszczeń.

– No tak, do szycia – stwierdzam, zła na cały świat.

– Co, spodnie? – pyta zdziwiony starszy pan.

– Nie, noga – odpowiadam. Starszy pan blednie.

– Przepraszam, to moja wina, to mój rower tak panią urządził – wtrąca się Duhamel. – Gdybym tak nie pędził, zdążyłbym wyhamować. Bardzo mi przykro, naprawdę. Może zadzwonię po pogotowie?

Na jego twarzy maluje się autentyczna skrucha. Proszę, proszę… nagle nabrał dobrych manier? Starszy pan natomiast patrzy na mnie z przerażeniem.

– Dziękuję, nie trzeba – odpowiadam nieco udobruchana. – Jestem lekarzem, wiem, co z tym zrobić. Ranę trzeba zszyć i tyle. Pojadę na izbę przyjęć do szpitala.

– To chociaż proszę mi pozwolić zorganizować transport – prosi łagodnym głosem. – Mój znajomy ma duży samochód terenowy, zabierze nas razem z rowerami.

Chyba autentycznie czuje skruchę. Łapie mnie delikatnie za ramię ręką, którą strząsam z niechęcią jak jakiegoś paskudnego robala. W pierwszej chwili chcę się unieść honorem i odmówić, ale krew cieknie coraz mocniej, papierowa chusteczka, którą wcześniej przytknęłam do kolana, jest nią całkowicie przesiąknięta.

– Dobrze, niech będzie. – Kapituluję.

– Nie przedstawiłem się pani, nazywam się Maksymilian Weber. – Przechyla głowę w przepraszającym geście. – Znajomi mówią na mnie Maks.

– Zuzanna Maj – odpowiadam.

– Dzwonię po znajomego. Czy uda się pani przez chwilę zapanować nad tym krwawieniem? – pyta z troską w głosie.

– Postaram się, proszę dzwonić.

*

Po kilkunastu minutach podjechał duży, czarny nissan navara, z którego wysiadł mężczyzna w wieku około czterdziestu lat w stalowym garniturze, pod krawatem.

– Dzień dobry, panie Weber – przywitał się nieco zbyt oficjalnie jak na znajomego.

– Witaj. Mieliśmy mały wypadek, załadujemy rowery na pakę i zawieziemy panią na pogotowie – powiedział Duhamel, znaczy Maks, tonem nieuznającym sprzeciwu. – Potem trzeba oddać pani rower do wypożyczalni. Adres jest na ramie. Później wrócisz po nas.

Pomogli mi obaj wsiąść do kabiny. Starszy pan pożegnał nas, przepraszając i życząc powodzenia. Pies zamiatał ogonem, jakby chciał z nami jechać. Zbój jeden, sprawca mojego nieszczęścia.

Na pogotowiu, kiedy przyznałam się, że jestem lekarzem, sprawę załatwiono szybko. Sympatyczny chirurg w średnim wieku, wyglądający na zmęczonego (jak ja jeszcze kilka dni temu), opatrzył ranę jak należy, zakładając pięć szwów, i zostałam wypisana do domu.

– Odwiozę panią do hotelu. Gdzie się pani zatrzymała?

– W Heliosie na Sienkiewicza.

– Dobrze, jedziemy. – Maks wziął mnie pod ramię, pomagając mi wstać. Nagle poczułam, że otoczenie zaczyna wirować, w uszach słyszałam dziwny pisk, przed oczami latały czarne mroczki. O nie, tylko nie mdlej!

– Pani Zuzanno, pani Zuzanno! Niech się pani ocknie! – Znowu ten zirytowany ton. Dochodził do mnie jakby zza szyby. Otworzyłam oczy. Leżałam na ławce w poczekalni, nade mną pochylał się chirurg, który mnie wcześniej szył, teraz badał mi puls. Z drugiej strony zdenerwowany Maks tarmosił mnie za rękę.

– Już dobrze, zakręciło mi się tylko trochę w głowie. – Usiłowałam się podnieść.

– Trochę za dużo wrażeń jak na jeden dzień – autorytatywnie stwierdził zmęczony chirurg, zwracając się do Maksa. – Nie powinna pani zostawać dzisiaj sama.

– Zaopiekuję się nią – odpowiedział ten z rezygnacją. Wyglądał, jakby nadepnął na żabę.

– Nie ma takiej potrzeby, dam sobie radę. – Zaczynało mnie już to wszystko irytować. Powiem więcej – wkurzać!

Maks utkwił we mnie wzrok. Gdyby oczy mogły strzelać, to leżałabym martwa u jego stóp. Wyjął z kieszeni telefon, wydał jakieś polecenie, którego nie usłyszałam, sięgnął po stojący obok wózek i bez większego wysiłku posadził mnie na niego. Przed szpitalem stał zaparkowany nissan. Wraz ze „Stalowym Garniturem” przenieśli mnie do samochodu.

Po chwili zorientowałam się, że nie jedziemy w dobrym kierunku.

– Dokąd jedziemy? To nie jest droga do Heliosa! – W moim głosie można było wyczuć niepokój.

– Nie. Zabieram panią do mnie.

– Ale ja pana wcale nie znam. Niech mnie pan natychmiast zawiezie do Heliosa!

– Czy jest tam ktoś, kto się panią zaopiekuje? – warknął.

– Poradzę sobie! – warknęłam ja. – Zwalniam pana z tego niemiłego dla pana obowiązku. Nie życzę sobie pana łaskawej litości.

– Jak pani chce, kapituluję.

W samochodzie zapadło milczenie. Do końca jazdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. „Stalowy Garnitur” od początku nie zabierał głosu, spoglądał jedynie na mnie od czasu do czasu z lekkim zdziwieniem i chyba rozbawieniem. Teraz także milczał.

Podjechaliśmy pod hotel. Maks wysiadł pierwszy, podał mi rękę i pomógł wysiąść. Odprowadził mnie pod wejście, ale nadal nie puszczał mojej ręki, przyglądał mi się z lekkim niepokojem. O nie, tylko nie to! Znowu to dzwonienie w uszach, czuję drętwienie warg. Nie mdlej, nie, nie teraz! Musiał mnie przytrzymać, inaczej bym upadła.

– Dobrze, skoro nie zgadza się pani zatrzymać u mnie, ja zostanę z panią do jutra. – Jego ton nie uznawał sprzeciwu. – Nie ma pani wyjścia. Jutro, jeżeli poczuje się pani lepiej, pożegnamy się najszybciej, jak to będzie możliwe. I na tym kończymy te targi.

Poddałam się. Czułam, że opuszczają mnie siły. Zdarzenia całego dnia jednak nie pozostały bez wpływu na mój organizm. Zbyt dużo wrażeń. Nie czułam się zmęczona, czułam się wyczerpana! A niech tam, chyba w hotelu jestem bezpieczna. Chyba mnie nie ograbi, nie zgwałci, nie zamorduje? Noc jakoś przetrwam, a rano się pożegnamy. I zapomnę o Panu Duhamelu vel Maksie Weberze.

– Niech będzie, ale śpi pan na kanapie.

– O niczym innym nie marzę. – Wydawał się już znudzony tą słowną żonglerką. – A poza tym jestem Maks. Będzie prościej.

– Zuza.

Uniósł brwi w lekkim zdziwieniu.

– Tak mówią na mnie znajomi. – Zaczynała mnie bawić ta dziwna sytuacja.

Weszliśmy do pokoju. Na szczęście miałam wynajęty jednoosobowy apartament, składający się z saloniku z kanapą i małej sypialni z jednoosobowym łóżkiem. Cena była bardzo przystępna, ponieważ było przed sezonem. Bogu teraz za to dziękowałam.

Maks rozejrzał się po pokoju, miałam wrażenie, że z ulgą zauważył osobną sypialnię. Pomógł mi usiąść na kanapie. Położył mnie na niej, podłożył poduszkę pod głowę. Zaczęłam lekko drżeć, poczułam zimno i zmęczenie. Przykrył mnie kocem. Zrobiło mi się dziwnie przyjemnie, dawno już nikt się o mnie nie troszczył. Zawsze to ja o wszystko i o wszystkich dbałam.

– Pójdę zorganizować coś do jedzenia. Na co masz ochotę?

– Obojętnie, właściwie to nie jestem głodna.

– Ale ja jestem. – I już go nie było.

Dziwne to wszystko. Dziwny cały dzień. I wcale dzisiaj nie myślałam o Adamie. To dobrze, bo przecież te myśli były bezsensowne, a nawracały jak uprzykrzona mucha. A swoją drogą to przystojny ten Maks. Ciekawe, czy jest żonaty. Obrączki na palcu nie nosi, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. I gdyby nie był taki arogancki i irytujący. Traci przez to cały urok. A los lubi płatać figle. Trzy razy się spotkaliśmy. Do trzech razy sztuka, jak to mówią. Czyli dzisiaj to ostatni raz?

Chyba zasnęłam. Z odrętwienia wyrwał mnie dźwięk otwieranych drzwi. Wkroczył Maks, niosąc dwa pudełka z pizzą i duży termos. Przez ramię miał przewieszoną sportową torbę, taką, jakiej używa się do noszenia stroju treningowego. Rzucił ją niedbale w kąt, rozłożył pudełka na stoliku obok kanapy, włączył telewizor, wyszukał wiadomości. Wyjął z szafki filiżanki i nalał z termosu parujący, aromatyczny płyn.

– Zielona herbata z miodem, cytryną i prądem – powiedział z lekkim uśmiechem. – Na pokrzepienie ciała i duszy. – Umie się uśmiechać… Twarz mu się wtedy rozjaśnia, nabiera zupełnie innego wyrazu.

– Z prądem?

– Rum.

– O! To miło.

Podał mi filiżankę, która przyjemnie rozgrzewała moje dłonie. Herbata smakowała wybornie. Kwaśna słodycz wzmocniona rumem.

– Skąd ta herbata? – zapytałam.

– Sam zrobiłem.

– Nie posądziłabym cię o to. – Uśmiechnęłam się. – Dobra.

Spojrzał na mnie, zatrzymując na dłuższą chwilę wzrok na mojej twarzy, jakby lekko zdziwiony. Zmarszczył brwi. Zauważyłam, że robi tak, kiedy jest zirytowany lub nad czymś się zastanawia. Teraz dopiero zwróciłam uwagę, że się przebrał. Miał na sobie czarne dżinsy i białą koszulę wyciągniętą na spodnie. Na nogach czarne mokasyny. Włosy nieco potargane, chyba jeszcze lekko wilgotne. Wyglądało na to, że był u siebie. Kiedy zdążył to wszystko zrobić?

– Długo cię nie było? Chyba zasnęłam. Straciłam poczucie czasu.

– Wyszedłem na godzinę – odpowiedział, podając mi kawałek pizzy. Z szynką i karczochami, taką, jaką lubię najbardziej. Skąd wiedział? Sam ugryzł następny kawałek. Jadł z apetytem, miło było patrzeć. – Pojechałem do siebie po parę rzeczy. No i musiałem się wykąpać. Ty pewnie też masz na to ochotę?

– Tak, za chwilę. – Zmieszałam się nieco. Będę musiała jakoś sobie poradzić, nie będzie to łatwe.

– Mogę ci pomóc – powiedział to zupełnie naturalnie, nie wyczuwało się w tym żadnego podtekstu.

– Nie trzeba. – Pomyślałam, że chyba oszalał.

Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby znowu się nad czymś zastanawiając. Trzymał w ręce niedojedzony kawałek pizzy i po raz kolejny zmarszczył brwi.

– No co?

– Zawsze jesteś taka Zosia samosia? Nie przyjmujesz pomocy?

– Od pewnego czasu muszę sobie radzić sama w życiu. A pomoc od ciebie, przynajmniej początkowo, była trochę wbrew twojej woli, chyba nie zaprzeczysz?

Rozluźnił się nieco, ale nic nie odpowiedział. Resztę posiłku spożyliśmy w milczeniu, oglądając wiadomości. Dolał mi herbaty. Poczułam się odprężona, rum robił swoje. Ułożyłam się wygodniej na kanapie. Coraz mniej informacji z ekranu do mnie docierało. Musiałam znowu zasnąć. Kiedy się obudziłam, za oknem było ciemno. Leżałam na kanapie. Na drugim końcu, na siedząco spał Maks, z głową opartą o wezgłowie. Pochrapywał delikatnie. Pokój rozświetlał ekran telewizora, nadając wszystkiemu niebieskawe zabarwienie. Maks wyglądał tak spokojnie. Był bardzo przystojny. Ile może mieć lat? Czterdzieści dwa, czterdzieści pięć? Ciekawe, kim jest. Zupełnie nic o nim nie wiem. Obcy facet śpi w moim pokoju hotelowym. A może to jakiś bandyta? Morderca? Oho, moja podświadomość zaczęła pracować. A co mi tam, zaryzykuję!

Poczułam nieodpartą potrzebę odwiedzenia łazienki. Bardzo delikatnie wstałam z kanapy, udało mi się nie obudzić Maksa. Kolano nawet nie bolało tak bardzo. I co najważniejsze: nie odczuwałam żadnych zawrotów głowy. W łazience obyłam się bez pomocy, umyłam się z pewnym trudem, przebrałam się w piżamę. Kiedy weszłam do pokoju, Maks nadal spał. Bose stopy wyciągnął przed siebie, ręce splótł na brzuchu. Miał takie idealne stopy! Mam obsesję na tym punkcie. Stopy i dłonie u mężczyzny są dla mnie bardzo ważne. Dużo o nim mówią. Muszą być zadbane, ale męskie, nie zniewieściałe. On miał idealne. Aż jęknęłam w duszy, czując rozlewające mi się w podbrzuszu ciepło. Kobieto, opanuj się! Zza kanapy wychylił się Chochlik i przyglądał się nam ciekawsko, przekrzywiając głowę.

Przykryłam Maksa kocem i poszłam do sypialni. Ale nie było mi łatwo zasnąć. Poczułam, jakby coś się we mnie obudziło. Coś czułego. I było to coś zupełnie innego od tego, co obudził we mnie Adam. A właśnie, Adam! Nagle przestał być ważny.

*

Obudził się w środku nocy, zupełnie zdrętwiały. Ścierpła mu szyja, w nogach czuł mrowienie. W pokoju było zupełnie ciemno. Niewielka smuga światła wpadająca z ulicy znaczyła ślad na podłodze, widać było jedynie zarysy mebli. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie jest. Nie była to na pewno jego sypialnia. Ach, tak! Wczorajszy wypadek rowerowy. Czuł nadal lekką irytację na wspomnienie minionych wydarzeń. Nie chciał, żeby coś zaprzątało jego umysł. Dość miał kobiet i tego całego ambarasu, jaki wokół siebie robią.

Jednak od razu zwrócił na nią uwagę. Zuza – pasuje do niej to imię. Przeglądał na tablicy lokalne ogłoszenia turystyczne, sprawdzając, czy jego też się tam znalazło. Zobaczył ją, jak przechodziła przez ulicę. Było w niej coś, co przyciągało uwagę. Nie była piękna, ale bardzo atrakcyjna i taka proporcjonalna. Wszystko na swoim miejscu i wszystkiego tyle, ile być powinno. Nie za dużo, nie za mało. I biła od niej taka radość. Może nie radość, raczej odprężenie. Coś, czego od dawna nie zaznał. Promieniała wręcz. Średnio długie włosy w odcieniu kasztanu lśniły w promieniach słońca. Szła sprężystym krokiem, w uszach miała słuchawki i wydawało mu się, że nuciła coś pod nosem. Musiała być w jego wieku, ale sprawiała wrażenie młodszej, chyba przez ten sportowy ubiór. Spojrzała na niego przelotnie, z lekkim zdziwieniem. Udawał, że pilnie studiuje ogłoszenia. Nie, nie będzie sobie zaprzątał nią głowy. Dość ma kobiet na dłuższy czas. Zresztą to prawdopodobnie jakaś turystka. Przyjechała, wyjedzie i tyle.

Zdziwiony był bardzo, kiedy rano, po kolejnej nieprzespanej nocy, podczas biegania na plaży, zobaczył ją ponownie. Siedziała na piasku, w stroju do joggingu, znowu ze słuchawkami w uszach. Widać było, że jest zmęczona po biegu. Wpatrywała się w morze. Usiłowała złapać oddech. Uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział zdawkowym półuśmiechem i pobiegł dalej. Poczuł się dziwnie. Nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na turystki. A przecież ona nie jest jakaś wyjątkowa. Ot, zwykła kobieta. I tyle.

A teraz siedzi w jej pokoju hotelowym, pilnując, żeby znowu nie zemdlała. I wcale nie jest mu tu źle. Czuł irytację zmieszaną z zaskoczeniem, kiedy zdarzył się ten przykry incydent. Jechał szybko. Znowu przepełniała go złość i gorycz. Nie patrzył, co się dzieje po bokach. Powinien był bardziej uważać. A potem, w szpitalu, chciał jak najszybciej ją zostawić. A jednak ciągle tu jest, jak stróż pilnujący dobytku.

Leżał przykryty kocem, Zuzy nie było obok. Przeszedł cicho do sypialni. Drzwi były tylko przymknięte. Popchnął je lekko. Leżała na boku, ręką obejmowała poduszkę. I znowu odniósł wrażenie, że emanuje z niej taki dziwny spokój. Jemu też byłoby to potrzebne, a nie to ciągłe rozdrażnienie, złość na cały świat. Może czas z tym skończyć, zacząć żyć od nowa? A może Zuza jest tym sygnałem, może to opatrzność mu ją zesłała? Usiadł obok niej, spała tak twardo. Musiała być bardzo zmęczona. Odgarnął jej włosy z czoła. Miała takie ładne oczy. Coraz bardziej do niego docierało, jaką jest atrakcyjną kobietą. Ciekawe: co robi w życiu? Czy ma rodzinę? Powiedziała już, że jest lekarzem, ale gdzie mieszka, gdzie pracuje? Niewiele ze sobą rozmawiali. A może warto spróbować? Długo jej się przyglądał. Mruczała coś przez sen, chwilami poruszała się niespokojnie. Musiało jej się coś śnić. Położył się obok niej, podparł na łokciu i patrzył dalej. Czuł się coraz bardziej zafascynowany. Dziwiło go to. Od ponad czterech lat, od nagłego odejścia Ingrid, nie doświadczał takich uczuć. Może już czas odkreślić ten okres grubą kreską?

Kiedy się obudził, za oknem zaczynało świtać. Ręka, którą miał pod głową, zdrętwiała mu zupełnie. Widocznie przez sen bał się poruszyć, nie chcąc jej obudzić. Będzie musiał się o niej więcej dowiedzieć. Czas na zmiany!

*

Ranek za oknem był taki piękny. Czułam się dobrze. Nawet kolano specjalnie mi nie doskwierało. Stresy minionego dnia odeszły wraz z nocą. Wprawdzie miałam jakieś męczące sny, ale nie pamiętałam ich treści. Widocznie za szybko spałam, jak to miał w zwyczaju mówić w dzieciństwie mój syn. Przypomniałam sobie o Maksie. Czy spędził tu całą noc? Z pokoju obok nie dochodziły żadne dźwięki. Może jednak dał za wygraną i odszedł? Wstałam powoli, bojąc się nadwyrężyć ranną nogę, i przeszłam do pokoju obok. Był pusty. Koc na kanapie, którym wcześniej przykryłam Maksa, był porządnie złożony. Naczynia z poprzedniego wieczoru były umyte, pokój uprzątnięty. „Maks zatarł po sobie ślady” – pomyślałam z sarkazmem. Bo i po co miałby zostać do rana. Stwierdził, że nic już się ze mną nie będzie działo, uspokoił swoje sumienie i wrócił do siebie. Zapomni o mnie szybciej, niż dotrze do domu. No trudno.

Weszłam do łazienki. Kiedy byłam pod prysznicem, usłyszałam trzaśnięcie drzwi. Pewnie pokojówka, zazwyczaj przychodziły o tej porze. Nie śpieszyłam się więc. Okręciłam mokre włosy białym ręcznikiem, robiąc z niego turban, ciało owinęłam drugim, jak pareo. Nucąc pod nosem I’ve Got You Under My Skin, wyszłam z łazienki i… osłupiałam. Stolik był nakryty białą serwetą, a na niej śniadanie – świeże bułeczki, twarożek, dżem, a w dzbanku kawa. Maks siedział na kanapie, wpatrując się we mnie intensywnie. Chciałabym poznać jego myśli. Nagle poczułam się naga.

– Maks, myślałam, że odszedłeś – powiedziałam z wahaniem, jednocześnie przyciskając nad piersiami ręcznik, jakbym się bała, że zaraz się zsunie i odsłoni moje wdzięki.

– A powinienem? – Znowu zmrużył oczy.

– Nie wiem, co powinieneś – odpowiedziałam nieco zaczepnie. – Bardzo mi miło, że zadałeś sobie tyle trudu, przynosząc śniadanie, i chętnie je z tobą zjem, ale chcę, żebyś wiedział, że nie musisz mieć poczucia winy. Nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań. Czuję się dobrze, kolano mnie nie boli. A mdleć też już nie będę. Teraz ubiorę się szybko, zjemy śniadanie i jesteś wolny.

– Jestem wolny! – powiedział z naciskiem na „jestem”. – I nie lubię, żeby mi ktoś wydawał polecenia. – Oho, zirytował się. Czy jest naprawdę wolny (w znaczeniu: nieżonaty)? Czy tylko taki niezależny?

Przeszłam do sypialni. Szybko założyłam dżinsy, białą bluzkę, rozczesałam mokre włosy. Przez chwilę chciałam zrobić makijaż, ale zrezygnowałam. Bo po co? Kiedy weszłam do pokoju, Maks nalewał kawę do filiżanek. Spojrzał na mnie pogodnie, z lekkim uśmiechem.

– Nie wiedziałem, co jadasz na śniadanie, ale pomyślałem, że coś lekkiego będzie odpowiednie. Jakie masz plany na dzisiaj?

– Zostały mi trzy dni do końca urlopu. Zamierzałam wsiąść w samochód i pozwiedzać okolicę. Może też trochę poleniuchować na plaży. Mam ciekawą książkę. Nie będę się nudzić.

– To może wybierzemy się razem na wycieczkę? Znam okolicę, pokażę ci ciekawe miejsca, do których nie docierają turyści – mówił, jakby mu naprawdę zależało. – A potem moglibyśmy pójść do karczmy na obiad.

– A nie musisz iść do pracy? – Miałam nadzieję, że czegoś się o nim dowiem. – Przecież dzisiaj jest dopiero czwartek. Zorientowałam się, że nie jesteś turystą. A skoro nie, to czym się zajmujesz?

– Jestem kucharzem. A dzisiaj mam akurat dzień wolny.

Kucharzem? Nie pomyślałabym. Wyglądał raczej na biznesmena. A zachowanie i sposób wysławiania się też wskazywałyby na człowieka wykształconego. Oczywiście, fakt, że ktoś jest kucharzem, nie wyklucza, że jest także inteligentny i wykształcony. Ciekawe, jak gotuje.

– Dobrze, ale powtarzam jeszcze raz: nie musisz tego robić. – Podszedł do mnie wolno. Łagodnym ruchem założył mi pasmo mokrych włosów za ucho, kciukiem przejechał delikatnie po policzku, po czym przesunął dłoń na kark, tuż pod włosami, masując go delikatnie.

– Ja nic nie muszę – powiedział zmysłowym głosem, nie przestając mnie dotykać. – Jestem panem samego siebie i jeżeli czegoś nie chcę, żadna siła mnie do tego nie zmusi.

Nie mogłam się poruszyć. Powinnam powiedzieć, żeby przestał, ale nie byłam w stanie, to było takie przyjemne. I dawno nikt tego nie robił.

Maks pochylił się, jakby chciał mnie pocałować. Był wyższy ode mnie o głowę, dobrze zbudowany, szeroki w ramionach. No, jak Duhamel. Emanował męskością, pobudzał moje uśpione zmysły, mimo wcześniejszego irytującego zachowania. Pachniał czymś przyjemnym, ale nie kojarzyłam z niczym tego zapachu. Nie pocałował mnie jednak. Przez chwilę patrzył mi w oczy z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym się odsunął.

– Więc?

– Co: więc? – Zaschło mi w gardle. Czułam się, jakby ktoś dał mi powąchać pucharek lodów malinowych, a potem nagle zabrał mi je sprzed nosa.

– Czy wybierzesz się ze mną na wycieczkę? – Uśmiechnął się ironicznie.

– Jeżeli nie masz nic innego, ciekawszego do roboty, to czemu nie – odparłam, wracając do rzeczywistości i udając, że wcale mi nie zależy. Bo nie zależy właściwie. Oj tam, oj tam.

Po godzinie, kiedy spałaszowaliśmy przygotowane przez Maksa śniadanie i zdołałam ogarnąć mój wygląd, wsiedliśmy do czarnego nissana, którym wcześniej „Stalowy” zawiózł nas do szpitala. Maks otworzył mi drzwi i pomógł wsiąść.

– Twój znajomy nie ma nic przeciwko temu, żebyś jeździł jego samochodem? – zapytałam lekko zdziwiona.

– Powiedzmy, że działamy w kooperacji. – Uśmiechnął się ironicznie.

Pogoda była doskonała. Słońce świeciło, ale nie przygrzewało jeszcze zbyt mocno. Było ciepło i przyjemnie. Na drogach panował mały ruch, jak to w środku tygodnia i jeszcze przed sezonem. Jechaliśmy drogą prowadzącą wzdłuż brzegu morza, które od czasu do czasu prześwitywało między lasami i pagórkami. Z odtwarzacza rozbrzmiewały dźwięki Czterech pór roku Vivaldiego. Brzeg stawał się coraz bardziej stromy, lasy porastające go coraz rzadsze, coraz mniej mijaliśmy zabudowań. Zjechaliśmy z utwardzonej drogi na szutrową, krętą i wąską. Pomyślałam: „Dobrze, że jedziemy takim terenowym samochodem, bo inny mógłby nie dać rady”. Wysoki klif graniczył z malowniczymi pagórkami porośniętymi jakąś niską roślinnością. Było spokojnie i bezludnie. Teren przypominał mi trochę wybrzeże Kornwalii (znane mi jedynie z filmów, niestety). Nie wiedziałam, że mamy tak piękne tereny. Dobrze, że nie zabudowano ich jeszcze hotelami i budkami z piwem.

– Pięknie tu – powiedziałam zachwycona. Maks zatrzymał samochód.

– Dalej musimy iść pieszo. – Popatrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Dasz radę?

Kiwnęłam głową.

– Dokąd idziemy? Mam nadzieję, że nie zamierzasz zrzucić mnie z klifu, żeby zatrzeć swój niecny występek z rowerem? – zażartowałam, żeby rozładować nieco atmosferę.

– Zobaczysz.

Weszliśmy na krętą ścieżkę, która wiła się między wzgórzami. Cały czas widzieliśmy w dole falujące morze, które przybrało kolor atramentowy, gdzieniegdzie poprzetykane srebrzystymi nitkami, gdzie na grzbietach fal odbijały się promienie słońca. Było idealnie cicho, gdzieś z oddali dochodził jedynie delikatny szum morza. Żadnych innych ludzi, aż po horyzont. Tylko my. Droga stawała się coraz bardziej trudna, musieliśmy pokonywać strome wzniesienia. Zaczynałam czuć zmęczenie, kontuzjowane kolano zaczynało dokuczać. Miałam już zapytać: „Daleko jeszcze?”, kiedy zza kolejnego wzgórza ukazał się niesamowity widok.

Przed nami stał mały kościółek, a właściwie większa kaplica. Stał na krawędzi klifu. Nie byłoby to może takie nadzwyczajne, gdyby nie fakt, że wokół niego klif się zapadł. Wyglądało to, jakby kościółek był wysunięty w stronę morza na jakiejś magicznej platformie, połączonej ze stałym lądem zaledwie skrawkiem ziemi. I prawie nie był zniszczony, mury miał nienaruszone. Wprawdzie w oknach nie było szyb ani witraży, a drzwi wejściowe były obecne tylko w połowie, jednak i tak jego istnienie wydawało się cudem.

Stałam zupełnie osłupiała. Czułam się jak widz w kinie. Jakbym oglądała Wichrowe Wzgórza. Nie wiem, czy kiedykolwiek doświadczyłam tak silnych emocji. Nie zdziwiłabym się, gdyby nagle pojawił się Heathcliff z rozwianym włosem. Miałam wrażenie, że przeniosłam się do innego wymiaru.

– Chodź, usiądziemy na kamieniu, odpoczniesz, a ja opowiem ci historię, którą od lat przekazują sobie miejscowi – powiedział Maks. – Przed pierwszą wojną światową, kiedy morze nie wdarło się jeszcze tak głęboko w ląd, w tych okolicach znajdowały się rybackie wioski – zaczął swoją opowieść. – Wybrzeże nie było tak strome, okolica była spokojna, ludzie żyli tu powoli, ciężko pracując, a pory dnia i roku decydowały o ich poczynaniach. Nie zapuszczali się daleko w swoich połowach. Ryb w morzu był dostatek, nie mieli potrzeby szukania nowych łowisk. Z tego też powodu nie znali świata, nie czuli takiej potrzeby. Ale jak to zazwyczaj bywa, w każdej społeczności znajdzie się jakaś niespokojna dusza, która chce więcej. I taką właśnie duszą był młody rybak, nazwijmy go Maksymilian. Był to piękny, silny młodzieniec, obiekt westchnień wszystkich białogłów z wioski. Nie był typem poety. Ciężko pracował i twardo stąpał po ziemi. A najbardziej na świecie chciał się stąd wyrwać. Namawiał rybaków, z którymi wyruszał na łowy, żeby wypływali ciągle dalej i dalej. Ulegli mu raz i drugi, ale nie byli zbyt chętni zapuszczać się w nieznane.

Pewnego razu, w czasie wyjątkowego sztormu, w pobliżu wioski, na mieliźnie osiadł handlowy żaglowiec. Został tam rzucony przez bardzo silny wiatr, musiał przeczekać burzę. Maks, ujrzawszy rano statek, zrozumiał, że taka okazja nigdy więcej mu się nie trafi. Podpłynął do niego wpław, wszedł na pokład i zaoferował kapitanowi, że będzie dla niego ciężko pracował, wystarczy mu jedynie wikt i możliwość podróżowania po świecie. Kapitan przyjął jego ofertę i Maks wyruszył w świat. Nikt nie wie, dokąd dotarł i czym się trudnił. Po kilku latach wrócił do swojej osady, bogaty niczym książę, przywożąc ze sobą piękną Ingrid – swoją żonę. Każdy, kto na nich patrzył, widział od razu niesamowitą miłość w oczach Maksa. Ingrid jednak pozostawała chłodna i opanowana, nie odwzajemniała uczuć mężczyzny.

Maks wybudował w pobliżu piękny dwór, który otaczały bajeczne ogrody, a blisko brzegu kazał wznieść kościół, z wdzięczności Najwyższemu za ukochaną żonę i dostatek. Żyli pozornie szczęśliwie przez parę lat. Maks tryskał energią, a Ingrid zadomowiła się w nowym miejscu, dbała o ogród, wydawała wspaniałe przyjęcia. Zaakceptowała miłość Maksa. Niestety, jak to w życiu bywa, szczęście nie trwało długo.