Opowiadania morskie - Jan Puścian - ebook

Opowiadania morskie ebook

Jan Puścian

3,8

Opis

Książka Opowiadania morskie” Jana Puściana stanowi zbiór osiemnastu powiązanych tematycznie opowiadań związanych z pracą Autora (oficera marynarki) na morzu.

Treść książki oparta na autentycznych zdarzeniach, głównie z udziałem autora, obejmuje lata 1970-2005. Ułożone chronologicznie opowiadania odzwierciedlają wiele epizodów z życia załóg statków, a zwłaszcza największego rodzimego armatora - Polskiej Żeglugi Morskiej, podróżujących w trampingu oceanicznym. Pierwsze opowiadanie pt. „Bestia„ oddaje młodzieńczą atmosferę społeczności podchorążych znudzonych poranną wachtą na żaglowcu szkolnym „Iskra” i zabawiającej się kolidującym z pełnionymi obowiązkami polowaniem na rekina, za co przyszło jej ponieść konwekwencje. Dalszą część książki stanowią opowiadania z epizodami oddającymi atmosferę niezwykłych sytuacji, z którymi załogi stykają się w obcych portach, na redach i trasach żeglugowych. Kolejne opowiadania oddają różne, losowo występujące sytuacje w pracy na morzu, a zwłaszcza na przemierzającym wciąż inne akweny świata oceanicznym masowcu.

Jan Puścian, urodzony w 1948, swój kontakt z morzem rozpoczął w 1969, wstępując do Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni. Po ukończeniu WSMW w 1973 rozpoczął służbę na ścigaczach okrętów podwodnych. W 1979 ukończył studia drugiego stopnia o kierunku dowódczo – sztabowym. W 1989, dwa lata po uzyskaniu stopnia naukowego doktora z ratownictwa morskiego, odszedł do rezerwy i rozpoczął pracę w Polskiej Żegludze Morskiej jako oficer pokładowy. W 2005 w stopniu kapitana statków morskich przeszedł na emeryturę. Jest autorem licznych artykułów dotyczących bezpieczeństwa życia ludzi na morzu oraz opowiadań o tematyce marynistycznej i myśliwskiej, publikowanych w różnych periodykach, które później ukazały się w formie książkowej. Należą do nich podręcznik „Podstawy ratownictwa na morzu” oraz książki beletrystyczne „Brożańskie spotkania” , „Od ORP Iskra do m/v Hamburg Max”, „Na myśliwskich ścieżkach”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (6 ocen)
1
4
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Wow, bezmiar morza i historii z nim związanych.
00

Popularność




Jan Puścian "Opowiadania morskie"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013

Copyright © by Jan Puścian , 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok

Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok

Zdjęcie okładki © saavem - iStockphoto.com

ISBN: 978-83-7900-032-6

Wydawnictwo Psychoskokul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konintel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

wydawnictwo.psychoskok.pl

http://ebooki123.pl

e-mail:[email protected]

Jan Puścian

Opowiadania morskie

Wydawnictwo Psychoskok 2013Konin

Słowo wstępne

Autor niniejszej książki Komandor Jan Puścian jest absolwentem Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni. Swoją karierę na morzu rozpoczął na żaglowcu szkolnym ORP Iskra.

Kolejne lata to służba w marynarce wojennej, praca w Polskiej Żegludze Morskiej i u armatorów zagranicznych na statkach w trampingu oceanicznym aż do zakończenia zawodowej kariery marynarskiej.

W posłowiu od samego Autora znajdujemy motywy, które skłoniły go do napisania cyklu opowiadań, składającego się na całość książki.

Pisać o morzu wydawałoby się jest sprawą prostą, ale opisywanie pracy i życia ludzi na morzu w jego różnych aspektach, to już wymaga umiejętności i talentu, i autor temu sprostał, udowadniając to w każdym z osiemnastu opowiadań. Opowiadania te dotyczą różnych rejsów na przestrzeni wielu lat na morzach i oceanach.

Są one niezależne i mogą istnieć samodzielnie. Ich wspólna cecha to: prawdziwi bohaterowie – marynarze i autentyczność opisanych wydarzeń.

Czytelnik, przystępując do lektury, szybko zanurzy się w atmosferę i klimat opisywanych miejsc i zdarzeń, a te zmieniają się wraz z kolejnymi rozdziałami, w których przemieszczamy się przez kontynenty, kraje i porty.

Autor, korzystając ze swego talentu, interesująco i rzeczowo oddaje atmosferę statku, pracy na nim i codziennego życia załogi.

Opisując miejsca pobytu, przyrodę i wydarzenia czyni to tak wyraziście, że czuć zapach i smak tych miejsc i rzeczy.

Kontynuując lekturę czytelnik znajdzie to wszystko, co związane jest z pracą marynarza, a więc: problemy z załadunkami w portach, niebezpieczne sytuacje, wypadki i akcje ratownicze. Bardzo obrazowe są opisy ceremoniału chrztu morskiego, spotkań i gościnności innych społeczności, turystyki oraz poznawania kultur, obyczajów i folkloru, a wszystko to przy oddaniu specyfiki nastroju i dużej wrażliwości Autora książki.

Jestem przekonany, że książka ta znajdzie zainteresowanie nie tylko wśród ludzi morza, a może przede wszystkim wśród szerokiej rzeszy czytelników ciekawych prawdziwej morskiej opowieści.

Mieczysław Pawlak.

Od Autora

„Opowiadania morskie” są wspomnieniem mojej pracy na morzu, głównie z okresu zatrudnienia na masowcach trampingu oceanicznego w latach 1989-2005. Niektóre z opowiadań były publikowane na łamach armatorskiego miesięcznika „Bryza” oraz w innych wydawnictwach.

Zebranie opisywanych sporadycznie epizodów życia ludzi morza, a zwłaszcza załóg statków największego rodzimego armatora - Polskiej Żeglugi Morskiej w książkę mogłem zrealizować dopiero po przejściu na emeryturę.

Skłoniły mnie do tego zarówno opinie czytelników jak i poczucie wdzięczności wielu wychowawcom, dzięki którym doceniana po latach życiowa zasada „im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej niepowodzeń w pracy „pomogła mi stawić czoła wyzwaniom podjętego zawodu.

Obawę o wierność przekazu rzeczywistości zacieranej galopującym przyśpieszeniem rozwoju żeglugi morskiej minionego czterdziestolecia pokonałem częściowo z pomocą codziennych notatek z rejsów.

Wiele funkcji załogowych w tym czasie zastąpiła rozwijająca się lawinowo technika. Wachtę na „oku” przejęły radary, wachtę radiową zintegrowane systemy satelitarne INMARSAT i GMDSS, a nieodzowne przez wieki wyposażenie do określania pozycji nawigacyjnej; sekstanty, chronometry, czy powszechne po drugiej wojnie światowej radiowe systemy typu Decca, Loran i im podobne stały się zbędne po uruchomieniu globalnego systemu GPS. Sytuacja ta wykreowała nowe standardy pracy na morzu, przyczyniając się do szybkich przeobrażeń kształtowanych przez stulecia kultury morskiej, czego wymownym wskaźnikiem jest dzisiejsze, wzbogacone osiągnięciami techniki słownictwo marynistyczne jakże odmienne od tego, jakim posługiwaliśmy się w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia.

Treść książki obejmuje lata 1970 - 2005. Opisane

zdarzenia są autentyczne, z moim udziałem, z wyjątkiem opowiadania „Duch bosmana”, pochodzącego od kapitana żeglugi wielkiej Mieczysława Pawlaka, mojego przyjaciela, pod którego dowództwem pracowałem na masowcu m/s „Generał Jasiński” w 1996 r.

Bohaterami książki są konkretni marynarze, z którymi pracowałem, a ich sylwetki, aczkolwiek pod fikcyjnymi nazwiskami występują w większości ułożonych w porządku chronologicznym opowiadań.

Mam nadzieję, że wielu z nich odnajdzie się bezpośrednio na kartach książki oraz na poruszonych nią falach marynarskiej fantazji.

Autor

Bestia

Jaskrawa zorza przeświecała spoza wzgórz Buzarija, obejmując znaczone minaretami kontury zstępującego ku morzu Algieru. Spowite mgiełką akweny portu i redy wynurzały się z mroku parnej lipcowej nocy. Statki, budzące się z letargu, gasiły światła i coraz mocniej przemawiały metalicznymi dźwiękami uruchamianych urządzeń oraz rześkimi okrzykami marynarzy.

Kiedy słońce wyszło spoza postrzępionej linii horyzontu, ruszony świeżym podmuchem bryzy sędziwy żaglowiec szkolny Marynarki Wojennej PRL, ORP „Iskra”, odezwał się skrzypieniem masztów, postękiwaniem kadłuba i klekotaniem wysłużonego takielunku, przerywając błogi nastrój nocnej ciszy towarzyszący porannej wachcie podchorążych. Zaniepokojony oficer wachtowy wyszedł na pokład, zrobił rutynową rondę[1] wokół nadbudówek i stwierdziwszy, że okręt ledwie zauważalnie przemieszcza się w bezpiecznym kierunku powrócił do kabiny nawigacyjnej.

Gdy tylko dryfujący ze zwiniętymi żaglami trzymasztowy szkuner wyłonił się spoza resztek spychanej wiatrem mgły, pełniący wachtę na śródokręciu podchorąży, zwabiony widokiem okolicy zerknął na zegarek, oparł się łokciem o nawiewnik wentylatora i zaczął lustrować opalizującą barwami poranka Zatokę Algierską. Po kwadransie wnikliwej obserwacji młody kandydat na oficera marynarki wojennej ponownie zerknął na zegarek, dwukrotnym uderzeniem w dzwon obwieścił, że minęła godzina piąta, po czym udał się na dziób, by razem z kolegą, pełniącym wachtę na „oku”, przygotować cumy na wejście okrętu do portu.

Jeszcze nie doszli do magazynu lin, gdy od strony rufy rozległo się dudnienie szybko przybliżających się kroków, a po chwili trzeci podchorąży, z wachty przy sterze, wybiegł zza rufowego spardeku[2], skinął im głową za siebie, i podekscytowanym, przytłumionym głosem oznajmił:

– Jest znowu.

Teakowy pokład odzyskany z pancernika Gneisenau zadudnił pod butami biegnących na rufę podchorążych.

W zacienionej sylwetką żaglowca granatowej toni wolnym, pełzającym ruchem grasował żarłacz błękitny. Podczas gdy zgromadzeni przy relingu[3] podchorążowie z zapartym tchem wpatrywali się w rosnącą w oczach sylwetkę poszukującego żeru drapieżnika, ten podpłynął do burty, podobnie jak wczoraj przeszukał przestrzeń za rufą i zniknął pod kadłubem żaglowca.

Wkrótce budząca respekt sylwetka pojawiła się na lewym trawersie i zataczając większy krąg po raz kolejny podpłynęła tuż pod nawis rufy, na co podchorąży z wachty przy sterze, śledzący coraz wyraźniej prowokujące zachowanie osobnika, chwycił końcówkę zwiniętej „w słoneczko” manilowej liny, potrząsnął nią, i z pasją rasowego łowcy zawołał:

– Łapać bestię!

Wszyscy jak na komendę ruszyli do dzieła. Podchorąży z wachty przy sterze zaczął rozwijać linę, a pozostali pobiegli na dziób do kuchni. „Oko”[4] jednym spojrzeniem ocenił sytuację, dopadł do rzędu błyszczących haków zamocowanych na dziobowej grodzi, błyskawicznie zaopatrzył się w jeden i wybiegł na pokład, wzbudzając zaciekawienie pochylonego nad paleniskiem kucharza. Cały w kłębach ciemnego duszącego dymu zdezorientowany kucharz dmuchnąwszy raz i drugi w rozpałkę, zakasłał, wyprostował się i ruszył na pokład. Nieoczekiwanie natknął się na trwającego nieruchomo w kuchennym przejściu podchorążego z wachty na śródokręciu, przystanął i przetarłszy rękawem kitla załzawione oczy, zapytał podejrzliwie:

– Co znów za kombinacje?!

– Mamy żarłacza za rufą! Łapiemy go na hak! – kierując wzrok na drzwi pomieszczenia prowiantowego, odparł zapytany.

– Bujasz?

– Serio, stary, szykuj przynętę – dodał podchorąży, przybliżając się do prowiantowej chłodni.

Okrętowy mistrz patelni, pomny zabawnych niespodzianek, jakimi co pewien czas raczyli go podchorążowie, po chwili przysłuchiwania się dochodzącym z rufy, niezwykłym o tej porze odgłosom, udał się na pokład. Niebawem wrócił, pośpiesznie wydobył z szuflady pęk kluczy i potrząsając nimi, ruszył ku prowianturze. Nim dotarł do kuchennego magazynu, odnalazł właściwy klucz, który po chwili zgrzytnął w zamku. Ciężkie, ziejące zimnem drzwi chłodni stęknęły ukazując rzędy potencjalnych przynęt.

Niebawem kilkukilogramowa porcja oszronionego schabu trafiła do rąk podchorążego, który pobiegł z nią na rufę. Pobłyskujący w słońcu ostry hak, połączony z liną, przezornie obłożoną już na polerze, oczekiwał na dalszy bieg zdarzeń.

Pierwsze próby z nadziewaniem i mocowaniem twardego, zamrożonego mięsa nie powiodły się. Schab spadał z haka. Naprędce dostarczone niezbędne narzędzia – marszpikel[5] oraz młotek pomogły uporać się z problemem i wkrótce podchorąży z wachty przy sterze z nabitą na hak, połączoną z liną przynętą wypatrując rekina zajął dogodne do rzutu miejsce. Pozostali łowcy ustawili się tuż za nim, chwycili za linę i w napięciu zaczęli przepatrywać błękitną toń głębiny.

Nieoczekiwanie piskliwy okrzyk rozproszył ciszę:

– Jest! – tam! – wyciągniętą poza reling ręką, wskazując zbliżającego się drapieżnika, kucharz zaalarmował podchorążych.

Podczas gdy rekin z właściwą swojemu gatunkowi niezachwianą pewnością siebie podpływał ku rufie, mierząc wzrokiem otoczenie wraz z grupą obserwujących go łowców, nerwowy okrzyk „oka”– „rzucaj!”– zmobilizował podchorążego z wachty przy sterze, który wspiąwszy się na palce, machnął zestawem połowowym w kierunku rekina i przynęta z hakiem, rozwijając linę, poszybowała za burtę.

Po kilku metrach hak jednak oddzielił się od schabu i plusnął do wody. Rekin zareagował zwrotem w tamtym kierunku, ale następny plusk, spowodowany upadkiem szybującej dalej przynęty, zwabił go prosto ku niej.

W kilka sekund przynęta znikła w jego paszczy. Kucharz zaklął i uderzywszy dłonią o reling, pobiegł na dziób. Podchorąży zaczął wybierać linę. Rekin nerwowo lustrując przestrzeń, poszukiwał żeru. Po chwili na rufę dostarczono nową porcję mięsa. Nabita na hak i obwiązana juzingiem[6] do liny, by nie spadła podczas rzutu, kolejna przynęta trafiła w ręce następnego łowcy. „Oko” sprawnie sklarował zestaw połowowy i rzucił nim w kierunku niecierpliwie poruszającego się rekina. Ciężkie pluśnięcie zwabiło go ponownie. Podczas gdy podchorążowie wstrzymując oddechy ściskali linę, by pociągnąć, gdy weźmie, żarłacz zrobił zwrot w kierunku tonącego schabu, szybko przybliżył się do burty okrętu i zaatakował. Nim zaskoczeni łowcy, chaotycznie pociągając za linę, zdołali wybrać gwałtownie powiększający się luz, rekin jakby ukontentowany korzystnym dla siebie rozwojem sytuacji odpływał, odsłaniając goły hak.

Kucharz rzucił wiązankę przekleństw i pobiegł do kuchni. Podchorąży z wachty na śródokręciu po wybraniu liny z hakiem w oczekiwaniu na przynętę szykował się do swojej łowieckiej próby.

W tym czasie, na trapie prowadzącym z kabiny nawigacyjnej na pokład główny rozległy się odgłosy kroków, a po chwili na rufę dotarł niski, służbowy głos oficera wachtowego:

– Co za zgromadzenie?

– Na stanowiska!

Do przybycia pilota pozostała niespełna godzina, zbliżała się pora pobudki.

Wkrótce po błyskawicznym sklarowaniu sprzętu

połowowego i sprzątnięciu pokładu, rozpoczęła się powszechnie znana na okręcie procedura wpisywania „podpadniętych” podchorążych do służbowego brudnopisu prac poza kolejnością.

Podczas gdy na pokładzie trzej praktykanci pierwszego rocznika Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej imienia Bohaterów Westerplatte – uczestnicy niefortunnego połowu z wyrazem porażki w pełnieniu obowiązków kończyli wachtę, za rufą „Iskry” skośna grzbietowa płetwa rekina tryumfalnie pruła gładką powierzchnię morza.

Na redzie Algieru, lipiec 1970 r.

Duch bosmana

Pomimo grudnia, w kornwalijskim porcie Fowey, znanym w światowym eksporcie ceramicznym i chemicznym z glinki kaolinowej, było przytulnie i dość ciepło. Łagodny, zasilany ciepłem Golfsztromu klimat sprzyjał okolicy i przybyłemu zza żelaznej kurtyny m/s „Piotrków Trybunalski”. Miejscowa społeczność, nieźle zorientowana w sytuacji polskiego kryzysu, przyjaźnie przywitała przybyły z zimnego Bałtyku statek.

Po rutynowej inspekcji ładowni okazało się, że masowiec nie spełnia kryteriów przewozu zamówionego ładunku o międzynarodowej nazwie China-clay[7] i przystąpiono do poszukiwania innego zatrudnienia statku. Wkrótce nowy ładunek znaleziono w pobliskim Cardiff, jednakże tamtejsze nabrzeże załadunkowe było zajęte i zapadła decyzja, że statek pozostanie w Fowey do czasu wezwania go na zwolnione miejsce.

Napływające z kraju wiadomości o nasilającej się walce Związku Zawodowego „Solidarność” z coraz bardziej rozchwianą władzą chylącej się ku upadkowi PRL podnosiły emocje wśród załogi „Piotrkowa”. Niepokojące informacje o strajkach, galopującej inflacji, podwyżkach cen, braku żywności pogłębiały załogowe zmartwienia. Także obawa o najbliższych oraz ogólna atmosfera niepewności trapiła wielu.

Karol Leśniewski, po raz pierwszy w roli kapitana, starał się złagodzić napiętą sytuację.

Po kilku dniach oczekiwania na wezwanie pod załadunek załogę obiegła pocieszająca wiadomość z armatorskiego biura. Wraz z potwierdzeniem ładunku w Cardiff poinformowano, że statek pójdzie z nim do któregoś z bałtyckich portów. Nastroje załogi uległy zdecydowanej poprawie. Chociaż prawdopodobieństwo spędzenia świąt w Fowey bądź w Cardiff było duże, zarysowała się wyraźna szansa na Nowy Rok w którymś z polskich portów. Dla sporej części marynarzy wiązało się to ze świąteczno-noworocznymi urlopami.

Tymczasem w nadziei na bliski powrót do kraju czas upływał wszystkim na pełnieniu rutynowych obowiązków służbowych, wycieczek ze zwiedzaniem pobliskich miejscowości bogatych w oryginalne, urzekające rozmaitością architektonicznych stylów zabytki oraz telefonowaniem do domów.

Miejscowy agent od czasu do czasu odwiedzał kapitana, nie wnosząc do ustalonych spraw już nic takiego, co mogłoby zdecydowanie zmienić nastawienie statkowej społeczności. Wszystko wskazywało na to, że przedświąteczny spokój utrzyma się aż do rozpoczęcia załadunku.

Końcówka postoju w Fowey przyniosła jednak załodze nowe osobliwe zdarzenie. Niecodzienna sprawa, z którą tego spokojnego dnia podczas przedpołudniowej przerwy na kawę mieszkanka Fowey zgłosiła się do kapitana, na nowo podniosła emocje na statku.

Kapitan powiadomiony przez czwartego oficera o oczekującej na widzenie z nim zagadkowej, elegancko ubranej kobiecie w średnim wieku, usiłował dowiedzieć się, o co jej chodzi, lecz nie uzyskawszy konkretnej odpowiedzi, polecił zaprosić ją do salonu i zadzwonił do swojego zastępcy.

Starszy oficer Mieczysław Pawlak, jak zwykle w bardziej zawiłych angielskojęzycznych rozmowach wzywany na pomoc, przerwał wypełnianie książki balastów i ruszył w sukurs przełożonemu. Po drodze mijając się na schodach nadbudówki z czwartym oficerem, dowiedział się, że u „starego” jest jakaś angielska lady.

Wkrótce kapitan, nie do końca pewny, czy dobrze zrozumiał sprawę, z którą przybyła kobieta, przedstawił jej swojego zastępcę, a następnie poinformował go, że sprawa dotyczy morskiego pogrzebu.

Po chwili steward podał wszystkim kawę i przystąpiono do rozmowy. Kobieta podchwyciwszy znane sobie określenie „morski pogrzeb”, oświadczyła, że jest żoną zmarłego polskiego marynarza i poinformowała, że podczas wojny jej mąż jako bosman służył na jednym z brytyjskich okrętów wojennych wsławionych walką na morzu. Ostatnim, pozostawionym rodzinie życzeniem zmarłego było, by jego prochy rozsypano po morzu, z zastrzeżeniem, że ma to być Morze Bałtyckie. Spełnienie jego woli poprzez zatrudnienie profesjonalnej firmy pogrzebowej dalece przekraczało jednak możliwości finansowe wdowy, utrzymującej się ze skromnej renty i małego sklepiku. Polskie statki zaś nieczęsto zawijały do małego Fowey, a już te, które brały stąd glinkę kaolinową do któregoś z bałtyckich portów, trafiały się wyjątkowo rzadko.

Z jej dalszej relacji wynikało, że urna ze skremowanymi prochami bosmana już zbyt długo oczekuje na stosowną okazję do wypełnienia jego woli. Jak wyjawiła, od pewnego czasu duch małżonka coraz częściej odwiedzał ją i przypominał o pochówku. Którejś nocy, poprzedzającej wejście „Piotrkowa Trybunalskiego” do portu, kobieta miała sen, z wyraźnym przesłaniem z „tamtego świata”. Otrzymała bowiem senny przekaz, z którego wynikało, że właściwy na wyprawienie prochów zmarłego na Bałtyk statek ma wkrótce zacumować w Fowey. Skłoniło ją to do kontaktu z urzędem miejscowego portu, gdzie potwierdzono, że peżetemowski masowiec jest na liście oczekiwanych do załadunku.

Wyjaśniwszy okoliczności swojej osobliwej wizyty u kapitana, wdowa zapytała go wprost – czy może liczyć na popartą jej gorącą prośbą pomoc w spełnieniu ostatniego życzenia małżonka?

Kapitan po chwili zastanowienia spojrzał na chiefa[8], następnie zamienił z nim po polsku kilka zdań, a w końcu „okayem” i skinięciem głową oznajmił jej swoją zgodę.

W odpowiedzi na to wdowa, z właściwą angielskiej damie elegancją, wydawałoby się bez cienia emocji, podziękowała i zaprosiła rozmówców do swojego domu. Starszy oficer odprowadził ją do trapu.

Wieczorem, drugiego dnia po jej wizycie na statku, zaproszeni marynarze wybrali się do miasteczka, odnaleźli wskazany adres i weszli do małego sklepiku. Stojąca za ladą kobieta przed trzydziestką zaprowadziła ich do mieszczącego się na piętrze mieszkania swojej matki. Serdecznie przywitani goście zasiedli w salonie z widokiem na telewizor, obok którego na poczesnym miejscu stała rzucająca się w oczy urna z prochami bosmana.

Rozpoczęta przy herbacie i whisky rozmowa rozczuliła wdowę. Z miłością opowiedziała o mężu, marynarzu dużej odwagi i bystrości umysłu, który, jak oceniono w British Royal Navy, podczas zmagań z Kriegsmarine przyczynił się do uratowania tonącego okrętu, na którym służył. Prezentując historyczne zdjęcia, wdowa ze łzami w oczach podkreśliła też, jak bardzo była dumna z tego, że sam premier Winston Churchill przybył na ten okręt, złożył jej mężowi podziękowanie i osobiście uścisnął mu dłoń. Dodała również, że pobrali się w czasie wojny. Idąc za głosem serca, spośród wielu zalotników, wśród których było wtedy w Wielkiej Brytanii niemało cudzoziemców, a zwłaszcza głośnych amerykańskich cowboyów, wybrała cichego, skromnego Polaka – Bolka. Była z nim szczęśliwa.

Marynarze wysłuchali dalszej historii szczęśliwego małżeństwa, opowiedzieli o Kujawach, z których pochodził bosman, wyjaśnili kobietom aktualną, niepokojącą sytuację w Polsce, wreszcie poinformowali o planowanym dniu wyjścia statku w morze. Kiedy podziękowali za gościnę i zaczęli szykować się do wyjścia, wdowa podeszła do szafki z telewizorem, zdjęła z niej urnę i zaczęła pakować ją do kartonu z umieszczoną w nim polską banderą.

Kapitan zorientował się w sytuacji i po słowach „excuse me, lady”, wyjaśnił, że właśnie wybierają się z chiefem na wycieczkę po miasteczku, a następnie zaproponował, że najlepiej będzie dostarczyć urnę na statek w dniu wyjścia w morze. Kiedy kobieta z ledwie zauważalnym wyrazem zaniepokojenia na twarzy odstawiła prochy małżonka na swoje miejsce, marynarze zapewnili o przyjęciu jej prośby jako zaszczytnego, honorowego wyróżnienia i jeszcze raz podziękowali za gościnę.

Następnego dnia przed południem wezwano statek pod załadunek. Starszy oficer zadzwonił do sklepiku – telefon odebrała córka, która poinformowała go, że jej matka jest już w drodze do portu. Po pół godzinie samochód dostawczy podjechał pod trap „Piotrkowa Trybunalskiego”. Powiadomiony o tym przez służbę starszy oficer wyszedł do trapu.

Oczekująca na nabrzeżu ze starannie zapakowaną paczuszką wdowa, przywitana i poinformowana o najbliższych planach dla statku, wskazała na samochód i wspomniała o świątecznych upominkach dla załogi. Chief w kilku zdaniach wydał wachcie związane z tym polecenie, po czym wprowadził ją na pokład. Marynarze wachtowi dołączyli do kierowcy i zabrali się za przenoszenie z samochodu do nadbudówki przywiezionych ze sklepiku wdowy kartonów z podarowanymi załodze, nieosiągalnymi w polskich sklepach delikatesami. Jeden karton zawierał przeznaczone dla kapitana i starszego oficera trunki.

Zaraz po wejściu do salonu, przywitana przez kapitana wdowa przekazała mu paczuszkę z urną i polską banderą. Przygotowany do wyjścia w morze statek z załogą na stanowiskach manewrowych już przyjmował pilota. Kapitan zajęty obowiązkami, nie mogąc poświęcić kobiecie więcej czasu, podkreślił tylko, że jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to jeszcze do końca bieżącego, 1980 roku, spełni obietnicę, zaś o szczegółach morskiego pogrzebu jej męża powiadomi ją listownie.

Po wymianie adresów, nastąpiły obustronne podziękowania oraz świąteczne i noworoczne życzenia, po czym pożegnana przez kapitana z pocałowaniem w rękę wdowa, ostatnim spojrzeniem na paczuszkę rozstała się z prochami swojego małżonka i ruszyła za starszym oficerem do trapu. Odprowadzona do samochodu, pożegnała go ze łzami w oczach, usiadła obok kierowcy i dała ręką znak do odjazdu.

„Piotrków Trybunalski” opuścił gościnny port i minąwszy stojący na wysokim wschodnim brzegu rzeki Fowey krzyż Świętego Zbawiciela[9], wyszedł na kanał La Manche. Załadunek w Cardiff poszedł sprawnie. Zgodnie z oczekiwaniami przed Nowym Rokiem statek dotarł na Bałtyk.

Wieczorem, w przeddzień pogrzebu dzielnego rodaka, kapitan ze starszym oficerem zabrali się do przygotowania ceremonii.

Poszukując stosownych przepisów, przewertowali statkową bibliotekę. Nie znaleźli jednak nic odpowiedniego. Pogodzeni z sytuacją doszli do wniosku, że muszą poprzestać na własnym rozsądku i rozeznaniu rzeczy i przystąpili do planowania pogrzebowej uroczystości.

Przelotne spotkanie kapitana z drugim oficerem natchnęło go nową nadzieją.

– A może znajdę coś o organizacji pogrzebu w „Morskim Poradniku Medycznym”? – przyszło mu do głowy i wkrótce książka ta trafiła do niego. W hasłowym spisie treści jednakże nic nie rzuciło mu się w oczy. Z przekonaniem o wyczerpaniu posiadanych na statku źródeł pomocnych w przygotowaniu ceremonii pogrzebowej, kapitan odłożył poradnik.

Już miał zająć się czymś innym, gdy tknięty osobliwą myślą przypomniał sobie opowieść wdowy o duchu bosmana. Chwycił poradnik i otworzył go na chybił trafił – w sposób, w jaki na rozstrzygnięcie spraw z pomocą siły wyższej otwiera się Biblię. Jego wzrok padł wprost na konkretny tytuł – „Pogrzeb morski”. „Morski Poradnik Medyczny”– książka licząca kilkaset stron otworzyła się na wezwanie bosmańskiego ducha.

Wszystko okazało się jasne. Zgodnie z artykułem 16. ustęp 1. ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych „Ciała osób zmarłych na okrętach będących na pełnym morzu powinny być pochowane przez zatopienie w morzu zgodnie ze zwyczajem morskim”. Kapitan uprościł nieco ten zwyczaj, dostosowując go do sytuacji nieobjętej jeszcze polskimi przepisami. Z zastosowaniem ustępu 2. powyższego artykułu, zgodnie z którym wyjątki od ustępu 1. mogą być czynione przez kapitana okrętu z uwzględnieniem wskazań sanitarnych, przystąpiono do uproszczonej procedury pogrzebowej. Pominięto zbyteczne w tym konkretnym przypadku przepisy, dotyczące między innymi owijania zwłok płótnem i obciążania ich sześciokilogramowym balastem.

Zimny, pochmurny poranek towarzyszył załodze m/s „Piotrków Trybunalski”, która po śniadaniu stanęła na zbiórce do pogrzebu. Zastopowano maszynę[10]. Łagodny wschodni wiatr ustawił statek w dryfie. Odgłosy krótkiej posztormowej fali, uderzając w nawietrzną burtę, akompaniowały pożegnalnej mowie kapitana, po której zawyła statkowa syrena. Gdy tylko falująca na wietrze bandera ruszyła w dół, oczekujący na ten sygnał na zawietrznej starszy oficer wychylił urnę za burtę i pochwycone wiatrem prochy bosmana posypały się do Bałtyku. Błysnęła lampa aparatu fotograficznego. Zanotowano w dzienniku okrętowym dane o morskim pogrzebie, a wieczorem dla uczczenia pamięci zmarłego wypito ofiarowane przez wdowę trunki. Paczka z listem od kapitana relacjonującym wdowie ceremonię morskiego pogrzebu jej męża, pogrzebowymi zdjęciami oraz polską banderą wkrótce została wysłana do adresatki. Nie minął miesiąc, gdy na krążący nadal po Europie m/s „Piotrków Trybunalski” nadeszła z Fowey odpowiedź z podziękowaniami i osobistą refleksją wdzięcznej kobiety – była przekonana, że duch jej małżonka znalazł wreszcie ukojenie, ponieważ przestał ją nawiedzać.

Kwirynów 1996 r.

* Opowiadanie oparte na autentycznej historii,

opowiedzianej przez kapitana żeglugi wielkiej Mieczysława Pawlaka z Gdańska – wtedy starszego oficera, obecnie na emeryturze.

Spłacony toast

Bywając w Afryce Północnej w przeszłości, można było porozumieć się z miejscową ludnością głównie na migi. Bardzo pomocny był język francuski, ale jeszcze w latach siedemdziesiątych mimo jego znajomości nie zawsze udawało się dogadać bez pomocy rąk.

Ani w największych portach, ani w najstarszych kazbach[11], ani w najmłodszych dzielnicach zeuropeizowanych przez Francuzów miast Maghrebu, takich jak Oran, Safi czy Sfaks, nie spotykało się Arabów posługujących się polską mową.

Dziś już przy podawaniu trapu w którymkolwiek z większych portów Tunezji, Algierii czy Maroka słyszy się osobliwe, zrozumiałe zwłaszcza na użytek towarzysko-handlowy monologi miejscowych poliglotów, przybywających z nadzieją na dobry interes i gościnność, ze znajomo brzmiącymi słowami w rodzaju „cześć Staszu”, „Staszu business”, „Staszu bakszysz”.

Wśród pojawiających się na naszych statkach interesantów dominują wędrowni handlarze, którzy po przebrnięciu przez gęstą sieć łatwo przekupnych portowych strażników, policjantów i nadzorców, przy pierwszej okazji taszczą na pokład egzotyczne towary i rozstawiają się z nimi w miejscach, których nie sposób ominąć.

Rufowa część statku szybko zamienia się w pokładową namiastkę kazby, wabiącą swoistą atmosferą arabskiego bazaru, zachęcającą oryginalnymi widokami, zapachami i zaangażowaniem niestrudzonych sprzedawców. Jeśli pochodzącego z dalekiego kraju przechodnia nie przywabi właściciel worka naprędce zerwanych wraz z gałązkami pachnących cytrusów i trzymanego pod pachą arbuza, to zapewne zatrzymają go znajomo brzmiące słowa: „dobra pomarańcza”, „dobra arbuza”, albo widoki przechadzających się leniwie po rozłożonych kartonach żółwi, pełzających węży, tudzież mierzących potencjalnego nabywcę bystrym wzrokiem, trzymanych w klatkach jaszczurek. Trudno nie zatrzymać się na widok wydobywanych spod fałdzistych ubiorów towarów, wśród których dominują zwierzęta oraz uchodzące za srebrne i złote tandetne blaszane bransoletki i wisiorki. Wystarczy przystanąć w takim miejscu na chwilę bez wyraźnej ochoty na zakupy, by usłyszeć charakterystyczne „dobra męska żółwia” czy „dobra damska żółwia”, po czym zwykle któryś ze zręcznych businessmanów, jak często o sobie mówią ci przedsiębiorczy handlarze, włączy klienta do grona zainteresowanych, jeśli nie kupnem, to wymianą czegokolwiek na cokolwiek. Przykładowa próba wymiany może zacząć się od obejrzenia dostrzeżonego na ręce klienta zegarka, po czym zainteresowany zręcznym chwytem za pazuchę wydobywając odpowiedni jego zdaniem egzemplarz „for change”, przekonująco zakomunikuje, że chociaż jego zegarek jest lepszy, to jest gotów zamienić go na korzyść klienta-kolegi dla upamiętnienia spotkania.