Na myśliwskich ścieżkach - Jan Puścian - ebook

Na myśliwskich ścieżkach ebook

Jan Puścian

1,0

Opis


Na myśliwskich ścieżkach to książka reprezentująca szczególny rodzaj literatury, jakim jest literatura łowiecka i myśliwska.

Myślistwo w obecnych czasach może uchodzić za rodzaj sportu, który różni się od innych dziedzin bogatą i bardzo długą, sięgającą początków ludzkości, tradycją. Łowiectwo było bowiem od zarania dziejów sposobem na życie i przetrwanie w warunkach otaczającej człowieka dzikiej przyrody. Obecnie myślistwo reprezentuje bogatą kulturę, której przykładem jest właśnie niniejsza książka.

Książka jest zbiorem opowiadań z życia myśliwego oraz przygód uczestników koła łowieckiego. Opowiadania zawarte w książce są ułożone chronologicznie i oprócz bieżących wydarzeń zawierają wiele retrospekcji, wspomnień oraz epizodów z przeszłości. W treści znajdziemy oczywiście historie z polowań, czyli tego co jest najgłębszą treścią łowiectwa. Zapewne opowiadania przypadną do gustu wszystkim miłośnikom dzikiej przyrody i samego łowiectwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 120

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2012
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Wydawnictwo Psychoskok
Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok
ISBN:978-83-63548-34-6
Wydawnictwo Psychoskok
ul. Chopina 9, pok. 23 , 62-507 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

http://wydawnictwo.psychoskok.pl

http://ebooki123.pl

e-mail:[email protected]

Jan Puścian

Na myśliwskich ścieżkach

opowiadania

Nowa kwatera

Zapowiedź likwidacji hotelu leśnych robotników, w którym nasza łowiecka organizacja od powojennych lat dzierżawiła dwa obskurne pokoje, zmuszała do rozpoczęcia starań o własne lokum. Weekendowa przerwa w pracy, siódmego stycznia 1996 r. pozwoliła zarządowi koła łowieckiego „Gon” wybrać się na poszukiwanie nowego zakwaterowania w Puszczy Augustowskiej. Około godziny dziewiątej z rana, służbowym polonezem prezesa, wyruszyliśmy w drogę na umówioną rozmowę w sprawie zakupu siedliska w Okółku. Nadzieja na własną kwaterę oraz stabilizująca się słoneczna, bezwietrzna pogoda sprzyjały naszej podróży przez pokryte śniegiem Podlasie. Po zakupach w Augustowie ruszyliśmy na Frącki.

Pod koniec dnia prowadzony przez prezesa polonez dotarł do śródleśnej polany pod białoruską granicą. Kryjące się za lasem słońce ostatnimi promieniami głaskało martwą taflę jeziora Brożane i rachityczny budynek z fragmentem omszałej elewacji. Rozwalający się „hotel” wyzierał spoza przypominającego sfatygowane wąsy, zaniedbanego i poprzerastanego samosiejkami żywopłotu. 

Wiadomość o żerowisku jeleni przy planowanej przez nas na jutro trasie dawała nadzieję na okazyjne polowanie. W niedzielę o świcie ruszyliśmy na spotkanie z mieszkającą w Zelwie właścicielką oferowanej nam na sprzedaż posiadłości. Wyjątkowa cisza przygranicznej leśnej głuszy wróżyła spokojną podróż uatrakcyjnioną polowaniem na jelenie. Wschodzące słońce przywitało nas na odśnieżonym dukcie skośnymi promieniami rozświetlając okolicę łowiska o nazwie Spalone, usłaną pozostałymi po niedawnej przecince młodymi sosnami. Tropy żerującej w nocy chmary jeleni, przemieszczającej się pośród spałowanych pni po lewej stronie drogi, przyciągnęły naszą uwagę. Zwolniliśmy tempo jazdy. Penetrując wzrokiem powygrzebywane spod śniegu wrzosy oraz liczne przejścia zwierzyny oceniliśmy, że jelenie zaległy w pobliskim młodniku i zatrzymaliśmy się obok ciemnej połaci powalonych młodych drzew spałowanych przez chmarę. Łowczy Rycerz, pierwszy wyszedł z samochodu i żwawo przystąpił do rozpoznania sytuacji; badając tropy uważnie lustrował spód lasu porysowany licznymi przejściami, a po obejściu najbliższych linii oddziałowych, sprawdził ledwie wyczuwalny wiatr i poprowadził nas ku młodnikowi. Przetartym przez traktory wąskim duktem przecinającym oddział drągowiny upstrzony leżącymi na śniegu drzewami, wyszliśmy na skraj młodnika, w którym spodziewaliśmy się spotkać zalegające po nocnym żerowaniu jelenie. Sięgający kolan kopny śnieg nie pozwolił jednak na dojście do zaplanowanej rubieży i powróciliśmy do samochodu. Tylko prezes natknął się na umykającego przed nim wilka; nikt z pozostałych uczestników polowania żadnego zwierza nie zobaczył, ale mimo tego nastroje były dobre. Relaksująca świeżość puszczańskiego otoczenia oraz bliska perspektywa nabycia przez koło łowieckie pierwszej własnej kwatery utrzymywały nas w miłym, pogodnym nastroju. Ruszyliśmy samochodem dalej. W niespełna pół godziny, przebijając się przez leśne dukty, wyjechaliśmy na pokrytą śniegiem równinę, przeciętą pasmem pstrokatej wiejskiej zabudowy. 

Pogrążona w zimowym letargu, znana z kłusowniczej przeszłości niektórych swoich mieszkańców Zelwa wydawała się pusta i głucha. O właścicielce interesującego nas siedliska wiedzieliśmy tylko, że jest żoną miejscowego sołtysa. Musieliśmy zapytać we wsi o jej adres.

Zatrzymawszy się przy odchodzącej na lewo od naszej trasy, ledwie dostrzegalnej spod śniegu dróżce, zaczęliśmy wypatrywać po zagrodach w poszukiwaniu kogokolwiek z mieszkańców wsi. Okolica trwała w ciszy. Przez pewien czas nie dostrzegaliśmy nikogo, aż nieoczekiwanie z tyłu samochodu doszły nas głosy grupy mężczyzn ospale wysypujących się z drewnianej chaty na podwórze i wychodzących na wiejską ulicę. Niebawem mężczyźni (jak się wnet okazało powracający z nocnej biesiady) ruszyli w naszą stronę, podeszli do poloneza i udzielili nam szczegółowych instrukcji dotyczących dojazdu do sołtysa. Zaraz po ruszeniu pod wskazany adres, samochód nie docierając do słabo przetartego bocznego traktu niestety utknął w zaspie. Mężczyźni (miejscowi starzy kawalerowie - według lokalnej opinii przedstawiciele powiększającej się z roku na rok grupy społecznej, skazanej na bezpotomne wymarcie) w czasie naszych zmagań z zaspą, zdążyli już porozchodzić się do domów. Mogliśmy liczyć tylko na siebie.

Czekało nas odkopanie pojazdu z zaspy i wypchanie go w koleiny traktu. Ku ogólnemu zadowoleniu za to niełatwe zadanie zabrał się z godnym podziwu, niezwykłym zaangażowaniem najmłodszy uczestnik naszej wyprawy. Ambitny myśliwy dzięki dużym możliwościom fizycznym w kilkanaście minut uwieńczył swoje dzieło odkopaniem z zaspy i wypchnięciem na drogę samochodu wraz z prezesem (swoim przełożonym), co po niedługim czasie, według krążącej po lesie wieści, pomogło mu w awansie na wyższy stopień wojskowy. Na miejscu, właścicielka przeznaczonej na sprzedaż nieruchomości w Okółku, najstarsza z rodzeństwa spadkobierców przyjęła nas gościnnie. Zarówno ona jak i my mieliśmy nadzieję na pomyślną transakcję, jednak do zakupu nie doszło, gdyż cena wywoławcza 300 milionów złotych, pomimo że w negocjacjach spadła o jedną szóstą, dla naszego koła łowieckiego i tak była za wysoka, gdyż dysponowaliśmy zaledwie 200 milionami. Okazało się też, że siedlisko może być nabyte jedynie wraz z dożywotnim zamieszkaniem w nim staruszki - matki spadkobierczyni. 

W drodze powrotnej, rozważając inne możliwości rozwiązania zakwaterowania koła łowieckiego, zatrzymaliśmy się przy leśniczówce –Szlamy, by odwiedzić leśniczego Kotowskiego, od niedawna członka naszej łowieckiej organizacji i zapytać go o zdanie. Nie zastaliśmy go jednak i ruszyliśmy do Brożanego, gdzie w oczekującym na likwidację baraku, który starszym ze znajomych leśników kojarzył się z gułagiem, po raz ostatni w tym gronie (w następnym roku prezes, a po nim i awansowany kolega odeszli z koła) towarzysko spędziliśmy resztę dnia. 

Przy kolacji prezes niepewny dalszej kariery w nowej sytuacji politycznej rozpoczął rozmowę o swoich planach emerytalnych, która przerodziła się w dyskusję o degradacji armii, tendencjach prowadzących do prywatyzacji lasów państwowych oraz związanej z tym niepewnej przyszłości pasjonującego nas łowiectwa. Później zainteresowanie towarzystwa przeszło na telewizyjny program z Orkiestrą Świątecznej Pomocy; przy grzanym piwie obejrzeliśmy go do końca, a następnie udaliśmy się na spoczynek, by w poniedziałek od rana realizować nowe plany - prezes z Ufnym wyjazd do Warszawy, a ja z Rycerzem całodzienny obchód obwodu. 

Jeszcze tej zimy wznowione przez nas negocjacje w sprawie kupna siedliska w Okółku zostały pomyślnie zakończone. Niedługo potem wybrałem się tam na kilka dni zimowego wypoczynku, połączonego z zapoznawaniem pobliskich łowisk. Ledwie widoczne w świeżym śniegu ślady, przecinające ogrodzone rozpadającym się sztachetowym płotem podwórze, doprowadziły mnie do pokrytej eternitem pobielanej chaty, stanowiącej pierwszą własną kwaterę naszego koła łowieckiego. Drzwi wejściowe były jednak zamknięte na klucz. Wydeptaną w śniegu ścieżką wkroczyłem na sąsiednie podwórze, za którym na wydzierżawionym skrawku ziemi, oddzielona płotem i zasłonięta budynkami gospodarskimi trwała od lat maleńka dacza Okońskiego. Gdy, spodziewając się spotkać tam starszych kolegów, udałem się ku furtce w ogrodzeniu, nieoczekiwanie zza płotu zaczął ujadać pies, a następnie doszedł mnie znajomy, chrapliwy głos Witolda Lewina:

- Wchodź śmiało, nie gryzie! – utwierdzający mnie w miłym odkryciu, że pomimo wcześniejszych planów koledzy jeszcze nie opuścili swojej kwatery. Po chwili Witold zaciągnąwszy się dymem z papierosa, przywiązał powarkującego mieszańca owczarka niemieckiego z posokowcem bawarskim do barierki pomiędzy słupami podtrzymującymi wysunięty nad werandą dach i podszedł do mnie. Witając się zakomunikował, że Okoński jest w baraczku i zaproponował żebym wszedł do środka, gdy tymczasem on schowa czworonoga i zaraz wróci. 

- Psu nie należy wierzyć – wtrąciłem, kierując się ku drzwiom znajomej budowli, podczas gdy on zabawnie wypuściwszy z płuc na mroźne powietrze jasny kłąb papierosowego dymu, podszedł do barierki i odwiązał smycz, by odprowadzić opierającego się pupila w głąb podwórza. Po chwili ze wzrokiem skierowanym na ujadającego wciąż psa, który nie dawał za wygraną i zapierając się łapami w śniegu usiłował rzucić się na mnie, wszedłem na werandę i zacząłem otupywać buty ze śniegu. 

Poruszony odgłosami Okoński z ożywionym uśmiechem na twarzy pojawił się na progu, powitał mnie lawiną miłych słów, a następnie znacznie słabszym niż dawniej uściskiem dłoni. Wyraźne oznaki emerytalnego wieku: pogłębione zmarszczki, siwizna, lekka pochyłość figury, pomimo wciąż dobrej jego kondycji fizycznej przypomniały mi o upływie lat naszej znajomości. Przygotowana do opuszczenia oryginalna myśliwska kwatera, z miniaturowym umeblowaniem i wyposażeniem oraz wysprzątanym wnętrzem, jak dawniej emanowała schludną przytulnością i spokojem rzadko bywających w niej statecznych lokatorów. Potoczywszy wzrokiem po zgromadzonych u progu bagażach, odezwałem się ze zdziwieniem w głosie:

- Cóż to ponowa, wyż, a wy na lufach do domu wracacie? - Na co Okoński właściwym sobie żwawym krokiem zbliżył się do półeczki z książkami, zgarnął z niej swoją saszetkę, wyjął pęk kluczy i obracając nimi w dłoni, odrzekł: 

- A no tak wyszło, prawie cały tydzień lało, a dziś wprawdzie zima jak się patrzy, ale musimy już wracać, bo jak wiesz nadal jestem czynny zawodowo - za to ty trafiłeś wybornie. 

Odgłosy przybliżających się po śniegu kroków, poprzedziły nadejście Lewina, który po starannym otupaniu butów na werandzie dołączył do nas. 

Na jego propozycję przysiadłem przy stoliku pod okienkiem. Widok okolicy z tchnącymi spokojem fragmentami puszczańskiego krajobrazu, trwającej w mocnym objęciu bezwietrznej wyżowej pogody nastrajał do dzielenia się z kolegami odczuwaną radością rozpoczynającego się wypoczynku. 

 - Prawdziwa zima nadchodzi. Wyż kontynentalny znad Rosji wypełnia się, co najmniej tydzień stabilnej pogody murowany, śledziłem go od tygodnia – oświadczyłem po chwili zadowolonym tonem, ale Lewin jedynie mruknięciem zdradzającym żal utraconej szansy zimowego polowania zaznaczył usłyszane racje. 

Koleżeńskie współczucie oraz obawa przed samotnym pobytem w nowej kwaterze zakłóciły mi satysfakcję z trafnej oceny czasu przyjazdu w puszczańskie zacisze. Po chwili, nie przerywając obserwacji rozległych, nastrojowych widoków okolicy, przypominających iście andersenowskie Królestwo Śniegu, ponownie pociągnąłem pogodowy wątek. 

- W Warszawie mokro było, gdy wyjeżdżałem, a tu jak widać już od kilku godzin pogoda się trzyma, drogę będziecie mieli dobrą. 

Koledzy nie wykazali jednak najmniejszego zainteresowania moją synoptyczną przepowiednią. Lewin milczał, a Okoński uporawszy się z kluczami, zerknął przez okienko, otworzył drzwi i zaczął wystawiać na werandę zgromadzone u progu podróżne torby. Wkrótce opuściliśmy z Lewinem pomieszczenie, w drzwiach rozległ się zgrzyt zamka, po czym Okoński schował klucz do saszetki i poprowadził nas ku podwórzu nabytego przez koło łowieckie siedliska. Okolica olśniona odblaskiem słońca wiszącego nisko za Strzelcowizną trwała w ciszy. Oprócz skrzypienia śniegu pod butami znikąd nie dochodził żaden odgłos. Od południowej strony w dole, rozpościerał się równinny krajobraz, przecięty ciemną wstęgą Czarnej Hańczy wijącej się pośród śnieżnej przestrzeni pól i łąk upstrzonych kępami trzcin. Pasmo drągowin za Strzelcowizną łączące się gdzieś ze ścianą starodrzewu za Okółkiem zamykały jasny obraz wydartej puszczy ziemi. Wspaniałe widoki, dzwoniąca w uszach cisza i rześkie balsamiczne powietrze nastrajały do milczenia.

Podążaliśmy nie odzywając się. Okoński z wyraźnym pośpiechem przygotowania do wyjazdu, pierwszy wkroczył na podwórze, otworzył bagażnik ustawionego przy schodkach myśliwskiej kwatery wartburga i przystąpił do wypełniania go bagażami. Asystując mu przy załadunku pomyślałem, by skorzystać z okazji spotkania z Lewinem, jednym z założycieli „Gon-u” i zapytać go o początki naszej łowieckiej organizacji. Świadomy tego, że nieodnotowana historia koła wraz z jej sędziwymi członkami niezauważalnie przechodzi do „krainy wiecznych łowów” postanowiłem dowiedzieć się o niej właśnie teraz od najbardziej wiarygodnego jej świadka. Przyświecała mi przy tym myśl, że gdyby pisany przekaz o przeszłości naszego koła łowieckiego urzeczywistnił się, to zarówno samo koło jak i wielu, zwłaszcza młodszych myśliwych z pewnością uniknęłoby szeregu nieporozumień, mnożących się błędów i wynikających z nich problemów. 

Wkrótce Lewin, podzielający ten pogląd, wynikający z rysujących się w ostatnich latach zaniedbań, do których należała pozostająca wciąż w sferze deklaracji i niespełnionej nadziei uchwała o wykonaniu kroniki „Gon-u”, z właściwą sobie pedanterią przytaczanych szczegółów zaczął opowiadać o początkach założonej wraz z nim przez kilku oficerów Sztabu Generalnego Wojska Polskiego na przełomie 1946/1947r. organizacji o nazwie „Mazowieckie Towarzystwo Łowieckie” - poprzedniku obecnego Wojskowego Koła Łowieckiego Nr. 325 „GON”. Liczące wtedy 22 członków towarzystwo, składające się wyłącznie z zawodowych żołnierzy, pełniących służbę w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego i podległych mu instytucjach, rozpoczęło działalność, gospodarując na siedmiu dzierżawionych obwodach o łącznej powierzchni 50 tys. ha. 

Od początku przywiązywano dużą wagę do bezpieczeństwa i dyscypliny organizacyjnej polowań oraz dbano o koleżeńską atmosferę. Pomimo dużej różnicy stanowisk i stopni wojskowych nigdy nie dochodziło do napięć pomiędzy myśliwymi. Wyjazdy na powszechne wówczas polowania zbiorowe na drobną zwierzynę najczęściej odbywały się samochodami ciężarowymi, ze słomianym posłaniem pod plandeką. Źdźbła słomy prószące się z ubrań i przewieszonych przez ramiona zajęcy często znaczyły trasy powracających z polowań myśliwych, wzbudzając niemałe zainteresowanie mieszkańców stolicy. Rozkłady na polowaniach bywały takie, że w 15-16 strzelb strzelano po 100-150 zajęcy! Podobne osiągnięcia zdarzały się w wyprawach na kury, na których wielu kolegów w pojedynkę, bez psa pozyskiwało w ciągu dnia nawet po 40 ptaków. Z czasem zaczęto wprowadzać kultywowane przed wojną obyczaje łowieckie z pokotami, sygnałami łowieckimi i pasowaniem na myśliwego oraz organizować polowania wigilijne, a co pięć lat rocznicowe uroczystości koła. Urozmaiceniem myśliwskiej działalności była w tamtych latach współpraca ze szkołami, w ramach, której zakładano „Koła Przyjaciół Zwierząt”. Młodzież szkolna pomagała myśliwym w gromadzeniu karmy, uzyskiwanej zwłaszcza po obfitych urodzajach żołędzi i kasztanów, którymi dokarmiano zwierzynę podczas zim. Myśliwi rewanżowali się szkołom, wyjeżdżając na wieś, gdzie organizowali pogadanki oraz konkursy łowieckie z nagrodami i darami dla dzieci. W ten sposób wiele wiejskich dzieci mogło skorzystać z trudnego do zdobycia w tamtych czasach sportowego wyposażenia, a także odzieży i obuwia.

W 1964 roku towarzystwo, w wyniku podziału, otrzymało nazwę Wojskowego Koła Łowieckiego Nr 310, i gospodarowało na pięciu obwodach łowieckich w: Bulkowie, Uniecku, Gradzanowie nad Wkrą, Szulborzu Koty i Sinogórze. W niedługim czasie nastąpiła następna reorganizacja i koło podzieliło się na „Leśne” i „Polne”; z czego do „Polnych” przystąpiło 22, a do „Leśnych” 16 oficerów - naszych poprzedników, (z których narrator Witold jest dziś najstarszym członkiem założycielem). Stosownie do liczby członków koła, wybrano zarząd, komisję rewizyjną i zaprezentowano projekt statutu przewidziany do zatwierdzenia na następnym walnym zgromadzeniu. Numer koła „Leśnego”, został przydzielony przez Łowczego Ministerstwa Obrony Narodowej, a z inicjatywy jednego z członków, kolegi Kocana do nazwy dodano słowo „Gon”. Tak, więc po zatwierdzeniu 19 marca 1964 r. statutu koła przez Warszawską Wojskową Radę Łowiecką zostało ono przyjęte do Polskiego Związku Łowieckiego i wpisane do rejestru kół łowieckich pod numerem 23/RL-II-11/22/64 oraz nazwą Wojskowe Koło Łowieckie 325 „Gon” z dwoma obwodami łowieckimi. 

Bliższy obwód, obejmujący miejscowości: Szulborze, Zaręby Kościelne i Andrzejewo w powiecie Ostrów Mazowiecka do dziś pełni funkcję obwodu polnego, a drugi - Sinogóra w nadleśnictwie Żuromin był obwodem typowo leśnym.

Obwód polny należał wtedy do najzasobniejszych w Polsce w zwierzynę drobną, lecz wprowadzenie pestycydów do upraw polnych (głównie do walki ze stonką ziemniaczaną) oraz „zima stulecia” na przełomie lat 1969/1970 przyczyniły się do załamania populacji zajęcy i kuropatw.

Obwód żuromiński zaś od samego początku nie był zasobny w zwierzynę grubą, w związku, z czym postanowiono rozpocząć starania o lepszy, w Puszczy Augustowskiej.

Sprawę sfinalizowano przy wsparciu Powiatowej Rady Narodowej w Sejnach. Wydzierżawiony w nadleśnictwie Czarna Hańcza Obwód o numerze 31 okazał się uroczy, ale bardzo ubogi. Oprócz kilku łosi będących wtedy pod ochroną, na ponad 8000 ha było w nim zaledwie po kilkanaście jeleni i dzików.

Na podstawie szacowania przeprowadzonego przez Okręgowy Zarząd Lasów Państwowych w Białymstoku w 1979 r. określono pojemność tego obwodu, teraz już pod numerem 92, na: 20 łosi, 75 jeleni, 100 saren, 55 dzików. W wyniku liczenia zwierzyny przez leśników w 1986 r. określono stan zwierzyny na; 16 łosi, 60 jeleni, 65 saren, 4 wilki, 2 rysie, 20 głuszców, 50 cietrzewi i 10 dzików. Późniejsze inwentaryzacje prowadzone różnymi metodami dawały tak niewiarygodne wyniki, że nie nadawały się do publikacji. Aktualnie obwód łowiecki koła w Puszczy Augustowskiej obejmuje część nadleśnictwa Pomorze z leśnictwami Okółek, Dworczysko, Rygol, Muły i Szlamy.

Od czasu, gdy obwód żuromiński w wyniku zmian administracyjnych przeszedł do Nadleśnictwa Lidzbark Welski, dla koła nastąpiły trudne czasy, gdyż szkody liczone globalnie na całe nadleśnictwo dzielono wówczas proporcjonalnie do dzierżawionych powierzchni, co spowodowało, że odszkodowania sięgały 90-100 tys. złotych, przy wpływach z pozyskanej zwierzyny wynoszących zaledwie trzecią część wartości odszkodowań. Koło nie było w stanie podołać takiemu obciążeniu finansowemu, a wynikłe z tej sytuacji zobowiązanie spłacono członkowską pożyczką wynoszącą średnio po 2 tysiące złotych, stanowiących wówczas równowartość miesięcznej pensji oficera Wojska Polskiego. W 1978 r. po spłaceniu wszelkich należności, koło zrzekło się obwodu „żuromińskiego”, który przeszedł w dyspozycję Ministerstwa Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego.

W