Major Łodyna. Operacja Retea - Marcin Faliński, Marek Kozubal - ebook + audiobook

Major Łodyna. Operacja Retea ebook i audiobook

Marcin Faliński, Marek Kozubal

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Warszawa, 2014. Jeden z wysoko postawionych oficerów Agencji Wywiadu trafia do szpitala tuż po tym, jak na jaw wychodzi, że współpracował z Rosjanami. Zanim zostaje przesłuchany, umiera. Pielęgniarka twierdzi, że przed śmiercią odwiedził go brat – problem polega na tym, że mężczyzna był jedynakiem.

Bukareszt, 1939. Major Sorin Dumitru razem z żoną i córeczką ucieka z Rumunii. Wojna pokrzyżowała mu szyki, ale teraz najważniejsze jest dotarcie do bezpiecznego schronienia. Po drodze otrzymuje od swojego kontaktu nową tożsamość oraz rozkazy. Kiedy znajdzie się poza zasięgiem konfliktu, Operacja Retea przejdzie do kolejnego etapu.

Wiedeń, 2016. Podpułkownik Marcin Łodyna zostaje wysłany do Austrii, by razem z Amerykanami rozpracować potencjalny punkt kontaktowy rosyjskiego wywiadu. Na miejscu odkrywa ślady tajnej operacji, której początki sięgają jeszcze drugiej wojny światowej. Czy to możliwe, żeby nieistniejące od ponad pół wieku NKWD wpływało na losy współczesnej polskiej polityki?

Operacja Retea to finałowa odsłona przełomowej historyczno-szpiegowskiej trylogii. Tym razem autorzy przyglądają się procesowi indoktrynacji, wychowywania oraz działalności nielegałów. Marcin Faliński i Marek Kozubal dają czytelnikowi niepowtarzalną okazję, by spojrzeć na jedne z najważniejszych wydarzeń w historii światowego wywiadu… oczami drugiej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 16 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz
Oceny
4,5 (137 ocen)
86
39
7
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alsaiedi

Nie oderwiesz się od lektury

OK
00
Aniab09

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza z trylogii!
00
AnaM77

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam
00
basiapelasia

Nie polecam

Bardzo trudno się czyta, niespójne wątki i właściwie nie wiadomo o co dokładnie chodzi
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję bardzo autorom oraz lektorowi całej serii . Byla to wielka przyjemność słuchania bardzo dobrej powieści szpiegowskiej.
00

Popularność




Wstęp

Pol­ska – wio­sna 2014 rok

Się­gnął ręką do wewnętrz­nej kie­szeni i szybko wyjął z mary­narki jedwabną chu­s­teczkę. Spoj­rzał na wyha­fto­waną literę E i przy­po­mniał sobie dło­nie uko­cha­nej Eve­lyn, które ją naszyły. Pamię­tał, że kie­dyś, zawsze przed reali­za­cją zada­nia, cało­wała ten kawa­łek mate­riału swo­imi peł­nymi kar­mi­no­wymi war­gami i wkła­dała mu chu­s­teczkę w dłoń. To miało mu zapew­nić szczę­śliwy powrót do domu.

Ile to już lat minęło od tamych chwil? Trzy­dzie­ści?

Ze szkla­nego sto­lika pod­niósł fili­żankę kawy. Napój nie miał takiego smaku jak jego ulu­biona red bour­bon – z lek­kim posma­kiem suszo­nych owo­ców wiśni i aro­ma­tem czer­wo­nego wina. Tym­cza­sem zanu­rzył usta w gorą­cym, nieco mdłym napoju, który był zbyt kwa­sko­waty. Zapewne ziarna zmie­lono zbyt dawno. „Pew­nie leżały bli­sko her­baty i mięty” – pomy­ślał, wyczu­wa­jąc ich deli­katną woń. A smak, pomimo upływu lat, cią­gle miał dosko­nały.

Wyglą­dał jak prze­ciętny tury­sta, cho­ciaż nieco ina­czej ubrany niż zwy­kle poja­wia­jący się w tej oko­licy War­szawy przy­jezdni z Wysp Bry­tyj­skich, Nie­miec, Rosji czy nawet Japo­nii. Nazbyt ele­gancki i ubrany ze sma­kiem. Wprawny obser­wa­tor mógłby jed­nak zauwa­żyć, że ma na sobie sztruk­sowe spodnie, które modne były kil­ka­na­ście lat temu. Brą­zowe, lekko wytarte skó­rzane trze­wiki lśniły w słońcu. Jasna koszula i twe­edowa jed­no­rzę­dowa brą­zowa mary­narka Har­risa ide­al­nie opi­nały jego klatkę pier­siową.

Dawno skoń­czył sie­dem­dzie­siątkę, ale utrzy­my­wał dosko­nałą kon­dy­cję. Nie tylko ćwi­czył na siłowni, ale też codzien­nie sta­rał się pły­wać w base­nie. Siwe, nad­zwy­czaj bujne jak na ten wiek włosy kon­tra­sto­wały z deli­katną opa­le­ni­zną, a piwne oczy mogły wska­zy­wać na jego połu­dniowe pocho­dze­nie. Kobiety, które spo­ty­kał na swo­jej dro­dze, porów­ny­wały go z Hum­ph­reyem Bogar­tem. Może dla­tego, że jego twarz – zawsze gładko ogo­lona – była lekko pocią­gła i zakoń­czona pod­bród­kiem z deli­kat­nie zary­so­wa­nym doł­kiem.

Spoj­rzał na zega­rek i osza­co­wał, że może jesz­cze posie­dzieć przy kawiar­nia­nym sto­liku kil­ka­na­ście minut. W tym momen­cie z gło­śnika umiesz­czo­nego wewnątrz budynku popły­nęły dźwięki tak bli­skiej mu bossa novy. Zanu­rzył się w deli­katny rytm Garota di Ipa­nema wyko­ny­wa­nej po angiel­sku i ponow­nie odpły­nął myślami za ocean. Zmru­żył oczy. Przed nimi prze­pły­nął obraz z prze­szło­ści, gdy razem z Eve­lyn wybrali się z Belo Hori­zonte czer­woną alfą romeo do Nova Ponta da Fruta nad oce­anem. Tam, w barze na nada­tlan­tyc­kiej plaży, po raz pierw­szy usły­szał utwór Jobima i Mora­lesa w wyko­na­niu João Gil­berto oraz aksa­mitny głos jego uko­cha­nej Astrud. Tań­czyli z Eve­lyn na pia­sku do późna w nocy, a potem namięt­nie się kochali w wyna­ję­tym na week­end nie­wiel­kim domku sto­ją­cym kil­ka­dzie­siąt metrów od brzegu oce­anu.

Yes, I would give my heart gla­dly but each day as she walks to the sea – zanu­cił pod nosem.

Star­szy męż­czy­zna ock­nął się z zadumy. „Zbyt to wszystko sie­lan­kowe. Sen­ty­men­talne? Za bar­dzo” – pomy­ślał. Ponow­nie spoj­rzał na nie­bie­ski cyfer­blat swo­jej sekondy. Lubił zegarki tej marki – jed­nego z nie­wielu eks­por­to­wych radziec­kich hitów, które zdo­były zachod­nie rynki zdo­mi­no­wane przez szwaj­car­skie, japoń­skie czy nie­miec­kie firmy z tej branży. Od momentu wypadku, w któ­rym został popa­rzony, nosił zega­rek na lewej ręce.

Popra­wił kra­wat, a rogowe oku­lary prze­ciw­sło­neczne zało­żył na nos. Zarzu­cił na rękę oliw­kowy, nieco sta­ro­świecki płaszcz i ener­gicz­nie wstał. W tym momen­cie odru­chowo dotknął wewnętrz­nej kie­szeni. Pod pal­cami wyczuł cha­rak­te­ry­styczny kształt rewol­weru – pię­cio­strza­ło­wego Tau­rusa 605. Ten dotyk przy­wró­cił trzeź­wość jego umy­słowi. Musiał być czujny i skon­cen­tro­wany na zada­niu, które miał wyko­nać. Nie mógł sobie pozwo­lić na jaki­kol­wiek moment zawa­ha­nia.

Tym razem musiał posprzą­tać i zatrzeć ślady. Miał prze­rwać nici, gdyż te mogłyby dopro­wa­dzić do odkry­cia osoby i służby, która za wszyst­kim stała. Ale też czuł przez skórę, że coś się koń­czy. Nie towa­rzy­szyło mu już takie napię­cie, jakie nie­mal zawsze odczu­wał w prze­szło­ści, z mniej­szą lub więk­szą inten­syw­no­ścią, w cza­sie reali­za­cji podob­nych ope­ra­cji. A miał ich za sobą wiele. Musiałby się mocno wysi­lić, aby przy­po­mnieć sobie twa­rze osób, z któ­rymi skrzy­żo­wał go los i któ­rych linię życia prze­ciął.

Pod fili­żanką zosta­wił dwa­dzie­ścia zło­tych. Pod­niósł się i nie­spiesz­nie ruszył Chmielną w kie­runku Nowego Światu, gdy nagle jego wzrok zatrzy­mał się na cha­rak­te­ry­stycz­nej postaci, a następ­nie zaczął ją śle­dzić.

Wysoki ciemny blon­dyn wyło­nił się z bramy kamie­nicy zale­d­wie kil­ka­na­ście metrów od niego. Prze­ciął jezd­nię i zatrzy­mał się przy witry­nie sklepu z odzieżą. Wszedł do środka. Po chwili wyszedł, ale zatrzy­mał się na uła­mek sekundy w drzwiach. Mogłoby się wyda­wać, że lustruje oto­cze­nie. Potem spo­koj­nie skrę­cił w wąski prze­świt mię­dzy kamie­ni­cami. Miał na sobie roz­cią­gniętą czarną bluzę z kap­tu­rem oraz ciemne spodnie bojówki i róż­nił się znacz­nie od wize­runku ze zdję­cia, które star­szy męż­czy­zna oglą­dał przed przy­jaz­dem do Pol­ski. Mimo to nieco sta­ro­świecki dżen­tel­men był jed­nak pewien, kogo ma przed oczami.

Wło­żył oliw­kowy pro­cho­wiec i ruszył za blon­dy­nem. Szedł w takiej odle­gło­ści, aby nie stra­cić go z oczu, ale też żeby nie nara­zić się na dekon­spi­ra­cję. Miał cho­lerne szczę­ście, bo zakła­dał, że spo­tka tego mło­dego czło­wieka dopiero za jakiś czas w pew­nej piwiarni przy Nowym Świe­cie. Infor­ma­cję o tym, kiedy i gdzie może się w niej poja­wić, prze­słano mu w krót­kim ese­me­sie.

Przy Juliana Tuwima oce­nił, że przy­szedł wła­ściwy moment na reali­za­cję zada­nia. Ulica była pusta, póź­no­wio­senny popo­łu­dniowy upał zamknął oko­licz­nych miesz­kań­ców w ocie­nio­nych miesz­ka­niach. Z otwar­tego okna na dru­gim pię­trze pły­nął dość gło­śno hip-hop, który zagłu­szał miej­ski szum. To też mu sprzy­jało. Się­gnął prawą dło­nią do kie­szeni mary­narki, wyczuł chłód ręko­je­ści rewol­weru i… w tym momen­cie powoli ją cof­nął. Z pobli­skiej bramy wyszedł szybko jeden, a za nim drugi męż­czy­zna. Mieli spor­towe buty trek­kin­gowe, dżinsy i prze­ciw­desz­czowe kurtki z gore­texu. Jakby wybie­rali się na wycieczkę w góry, a nie na spa­cer po sto­licy Pol­ski. Po ich ruchach widać było, że kogoś szu­kają. Zasta­na­wiali się, w którą bramę wejść. U jed­nego z nich – wyż­szego z ciem­nym wąsem, zauwa­żył w uchu słu­chawkę. Po chwili ten ze słu­chawką zaczął coś komuś tłu­ma­czyć, korzy­sta­jąc z łącz­no­ści bez­prze­wo­do­wej. Z dala wyglą­dało to tak, jakby roz­ma­wiał sam z sobą.

Miał za sobą dzie­siątki podob­nych ope­ra­cji i ni­gdy prze­czu­cie, a w zasa­dzie wie­lo­let­nie doświad­cze­nie, nie pozwa­lało mu błęd­nie oce­nić sytu­acji. I tym razem wyczuł zagro­że­nie. „Nie wyglą­dają na jego ochronę. Obser­wa­cja!” – pomy­ślał i cof­nął się w cień pobli­skiej bramy.

W tym momen­cie blon­dyn na chwilę odwró­cił jakby od nie­chce­nia głowę. Na uła­mek sekundy ich spoj­rze­nia się skrzy­żo­wały. Blon­dyn prze­cze­sał dło­nią włosy. Wyraz twa­rzy wska­zy­wał, że zasta­na­wiał się nad czymś przez chwilę. Ruszył dalej. Za nim w pew­nej odle­gło­ści podą­żyli po czte­rech, pię­ciu sekun­dach dwaj męż­czyźni w kurt­kach gore­te­xo­wych. Kiedy wyda­wało się, że nie stracą z zasięgu wzroku blon­dyna, z ulicy Gór­skiego wyszła kil­ku­na­sto­oso­bowa grupa przed­szko­la­ków w żół­tych kami­zel­kach. Dzieci, które trzy­mały się za rękę, prze­cięły drogę pomię­dzy blon­dynem a podą­ża­ją­cymi za nim wywia­dow­cami. Ci zaczęli mio­tać się pomię­dzy dziećmi. Nie wie­dzieli, jak sobie z nimi pora­dzić. Deli­kat­nie pró­bo­wali je odsu­wać ze swo­jej drogi, ale opie­kunka grupy zaczęła ostro pro­te­sto­wać.

– Pano­wie, spo­koj­nie, to są dzieci! Uwa­żaj­cie na nie! Sta­siu, odsuń się! – krzyk­nęła do jed­nego z malu­chów.

Trwało to kil­ka­na­ście sekund. W tym cza­sie blon­dyn wszedł w mar­twe pole. „Dzię­kuję, dzie­ciaki” – pomy­ślał. Tak jak pla­no­wał, wyszedł spod obser­wa­cji. Zawsze marzył, aby tak jak kie­dyś ofi­ce­ro­wie CIA czy BND wyko­rzy­stać sys­tem przejść w tym rejo­nie. Miał w pamięci opo­wie­ści chło­pa­ków i dziew­czyn z daw­nej betki o roz­ry­so­wa­nych przej­ściach, bra­mach, zaka­mar­kach, drzwiach, zauł­kach mię­dzy Ale­jami Jero­zo­lim­skimi a ulicą Świę­to­krzy­ską. Major Agen­cji Wywiadu Mar­cin Łodyna zmie­rzał na spo­tka­nie ze swoją kole­żanką ze służby Magdą Sier­pecką oraz ofi­cer CIA Kate. Miał się dowie­dzieć, kto jest rosyj­skim agen­tem na Miło­będz­kiej.

Gdy dwaj męż­czyźni znik­nęli mu z oczu, star­szy męż­czy­zna oparł się o ścianę cuch­nącą moczem i poma­zaną graf­fiti. Dopiero teraz do niego dotarło, że już prze­cież widział tego blon­dyna. „Dla­czego, kurwa, wcze­śniej nie roz­po­zna­łem go na zdję­ciu?! Co jest ze mną?!” Wie­dział, że nie wyko­nał zada­nia, ale w tych warun­kach nie mógł tego zro­bić. Dekon­spi­ra­cja nie wcho­dziła w grę. To miała być tajem­ni­cza śmierć pod­bu­do­wana póź­niej całym cią­giem dzia­łań dez­in­for­mu­ją­cych pol­skich śled­czych.

„Nie teraz. Nie teraz. Oko­licz­no­ści się zmie­niły, a jemu się upie­kło” – tłu­ma­czył się przed samym sobą.

Doszedł do ulicy Warec­kiej. Zda­wał sobie sprawę, że musi wyjść jak naj­szyb­ciej ze strefy pro­wa­dzo­nych dzia­łań obser­wa­cyj­nych. W innym wypadku mógł zostać przy­pad­kowo nagrany lub zapa­mię­tany. Nie mógł do tego dopu­ścić.

Skrę­cił w lewo, w Nowy Świat. Dotarł do Świę­to­krzy­skiej. Na przy­stanku wsiadł w auto­bus, któ­rym doje­chał do przy­stanku rondo ONZ. Przy ulicy Twar­dej wstą­pił do sklepu i kupił kawa­łek swoj­skiej, mocno czosn­ko­wej kieł­basy, dwie chru­piące kaj­zerki i kilka ogór­ków kiszo­nych. Potem pod­szedł kil­ka­dzie­siąt metrów i wsiadł do zapar­ko­wa­nego gra­na­to­wego forda fie­sty. Zamknął oczy. Dzi­siaj miał wyjąt­kowo inten­sywny dzień. Zostało mu jesz­cze jedno zada­nie do wyko­na­nia. „Na razie jeden do jed­nego”. Uśmiech­nął się w duchu na myśl, że użył pił­kar­skiego porów­na­nia.

Przed połu­dniem był w szpi­talu MSWiA w War­sza­wie przy Woło­skiej. Samo­chód zapar­ko­wał przy ulicy Dąbrow­skiego z dala od kamer ochrony. Prze­szedł koło wej­ścia głów­nego. Minął po lewej park ze sta­wem. Skrę­cił w prawo pod nie­wielki daszek nad bocz­nym wej­ściem. Wewnątrz budynku skie­ro­wał się do windy. Zna­lazł się na miej­scu. Przed wej­ściem na oddział hema­to­lo­gii i onko­lo­gii przy­go­to­wany był na wyko­rzy­sta­nie legendy, która miała mu pozwo­lić dostać się do jed­nej z sal dla pacjen­tów. Nie było jed­nak takiej potrzeby. Miał bar­dzo dużo szczę­ścia. Pie­lę­gniarka oddzia­łowa aku­rat gdzieś wyszła. Nagle z gabi­netu wyło­niła się lekarka, która trzy­mała w ręku plik papie­rów, prze­pu­ścił ją i wszedł na wewnętrzny kory­tarz. Uśmiech­nął się do lekarki i powie­dział z akcen­tem Kre­so­wiaka:

– Sza­nowna pani, ja do brata. Romań­czuk ma na nazwi­sko.

Mówiąc to, jakby bar­dziej się zgar­bił. Sta­rał się wyglą­dać na jesz­cze star­szego. Lekarka spoj­rzała na niego badaw­czo.

– Ależ pro­szę pana, pan tam nie może wejść. Poza tym płaszcz trzeba zosta­wić na dole w szatni. No i należy zało­żyć spe­cjalne ochra­nia­cze i maseczkę, sale pacjen­tów są ste­rylne. Nie mówiła panu tego pie­lę­gniarka przy wej­ściu?!

Męż­czy­zna zdjął pro­cho­wiec, nie­dbale rzu­cił go na krze­sło sto­jące na kory­ta­rzu.

– Pani dok­tor. Mówiła, mówiła. Ale pani rozu­mie. To dla mnie wysi­łek. Ja tylko na chwi­lu­nię – odpo­wie­dział.

– Dobrze. Tam są ochra­nia­cze na buty i far­tuch. – Kobieta wes­tchnęła i wska­zała pal­cem na wie­szak sto­jący w kory­ta­rzu. – A tu, pro­szę, maseczka. – Podała mu podłużne papie­rowe pudełko z jed­no­ra­zów­kami.

Zało­żył jedną i ochra­nia­cze na buty. Potem narzu­cił na ramiona zie­lony far­tuch ochronny.

– Tak może być? – spy­tał i popa­trzył pro­szą­cym wzro­kiem na lekarkę.

– Sala druga, po pra­wej stro­nie.

Star­szy męż­czy­zna, zamiast ruszyć we wska­zane miej­sce, skrę­cił do męskiej toa­lety. Wszedł do kabiny. Z kie­szeni mary­narki wyjął chi­rur­giczną latek­sową ręka­wiczkę i nacią­gnął ją, a następ­nie w tej samej dłoni scho­wał nie­wielki ato­mi­zer wyglą­da­jący jak bute­leczka z per­fu­mami. Deli­kat­nie prze­krę­cił jego główkę. Spu­ścił wodę i wyszedł z toa­lety.

Romań­czuk był sam w szpi­tal­nym pokoju. Spał. Ciężko oddy­chał. Jego skóra przy­po­mi­nała tro­chę per­ga­min, spod któ­rego prze­świ­ty­wały błę­kitne paję­czyny żył. Świe­cąca nad nim jarze­niówka pogłę­biała jej bla­dość, podob­nie jak jasno­żółte płytki na ścia­nach. Przy łóżku stała kro­plówka, jed­nak nie była pod­łą­czona. Na sto­liku obok leżała jakaś gruba książka w czer­wono-czar­nej okładce z dużym bia­łym napi­sem. Obok stała szklanka z nie­wy­pitą wodą. Męż­czy­zna spraw­dził w szpi­tal­nej kar­cie cho­ro­bo­wej przy­mo­co­wa­nej do ramy łóżka nazwi­sko pacjenta. Upew­nił się, że nie doszło do pomyłki. Mimo że miał w prze­szło­ści do czy­nie­nia z Romań­czukiem, musiał to zro­bić. „Nie ma gorączki? Ciśnie­nie w nor­mie jak na ten wiek i stan?” – czy­tał w myślach kartę. Jesz­cze raz popa­trzył na cho­rego. „Jed­nak tro­chę się zmie­nił. Posta­rzał się, schudł, posi­wiał, włosy już mocno prze­rze­dzone. Cho­roba i lata odci­snęły na nim piętno” – doszedł do wnio­sku.

Ostroż­nie pod­niósł szklankę z wodą. Odwró­cił się od Romań­czuka. Dłoń w ręka­wiczce odsu­nął jak naj­da­lej od swo­jej twa­rzy. Wstrzy­mał oddech i deli­kat­nie spry­skał szklane kra­wę­dzie. Następ­nie posta­wił ją na sto­liku i zdjął ręka­wiczkę. „Szkoda go, szybko się uczył i awan­so­wał” – pomy­ślał.

Wycho­dząc z sali, spo­koj­nie zlu­stro­wał kory­tarz. Nie zauwa­żył jakie­go­kol­wiek ruchu. Na oddziale pano­wała senna atmos­fera. Kątem oka dostrzegł jed­nak kamerę przy wej­ściu oraz nad punk­tem pie­lę­gniar­skim.

Obec­ność tych urzą­dzeń nie zbu­rzyła jed­nak jego spo­koju. „Pew­nie już ni­gdy nie przy­jadę do Pol­ski. To prze­cież jest koniec. Mogą mnie szu­kać!” – pomy­ślał. Ale jed­nak odru­chowo zgar­bił się i schy­lił głowę, kry­jąc ją w ramio­nach.

– Do widze­nia. – Uśmiech­nął się do pie­lę­gniarki, która poja­wiła się przy wej­ściu i patrzyła w jakieś papiery.

Nawet mu nie odpo­wie­działa. Zgar­nął z krze­sła płaszcz i wyszedł. W kie­szeni spodni deli­kat­nie wyma­cał nie­wielki krzy­żyk zro­biony z kamie­nia – jego tali­zman, z któ­rym nie roz­sta­wał się nie­mal od początku swo­jego życia. Dostał go od opie­kuna w dale­kiej Afryce. Zawsze miał go przy sobie, wie­rzył, że przy­nosi mu szczę­ście.

* * *

Star­szy męż­czy­zna zapar­ko­wał fie­stę pomię­dzy drze­wami kil­ka­na­ście metrów od ulicy Topo­lo­wej na pery­fe­riach Żyrar­dowa. Wcze­śniej na jed­nej ze sta­cji ben­zy­no­wych na tra­sie z War­szawy kupił kawę. Pod­je­chał na nie­od­le­gły par­king. Prze­brał się w ciemne spor­towe ubra­nie. Miał teraz na sobie gra­na­towe jog­gery i czarną bluzę, a na gło­wie czapkę z dasz­kiem. Ewen­tu­alny prze­cho­dzień powi­nien wziąć go za zwy­kłego bie­ga­cza.

Wyszedł i skie­ro­wał się w kie­runku kępy krza­ków. Od pose­sji, która była jego celem, dzie­liło go nie­całe dwie­ście metrów. Wyjął z zapi­na­nej na suwak kie­szeni spodni małą lor­netkę. Zaczął spo­koj­nie obser­wo­wać ruch wokół domu. Przed bramą wej­ściową stał ozna­ko­wany radio­wóz poli­cyjny, a na tere­nie pose­sji czarny volks­wa­gen trans­por­ter. Boczne drzwi vana były uchy­lone, a w środku sie­dział męż­czy­zna i coś prze­glą­dał na lap­to­pie. W par­te­ro­wym, poma­lo­wa­nym na szaro domu, kry­tym rudą cera­miczną dachówką, krę­cili się ludzie. Co kilka minut ktoś wcho­dził i wycho­dził. Ekipa wno­siła i wyno­siła jakieś walizki. Każdy ruch na podwórku gar­dło­wym uja­da­niem sygna­li­zo­wał przy­wią­zany linką do budy owcza­rek bel­gij­ski. Pies, gdyby tylko mógł, sko­czyłby na każ­dego obcego, który poja­wił się na jego tere­nie. W pew­nym momen­cie z domu wyszła szczu­pła, krótko ostrzy­żona kobieta w śred­nim wieku. Sta­nęła z boku i ner­wowo zapa­liła papie­rosa. „Chyba żona. Tak, zga­dza się” – upew­nił się w myślach.

Po sie­dem­na­stej część ekipy docho­dze­nio­wej odje­chała samo­cho­dami, które stały z dru­giej strony pose­sji. Tych pojaz­dów nie widział ze swo­jego miej­sca obser­wa­cji. Pół godziny póź­niej z podwórka na szu­trową drogę wyje­chał van. Kie­rowca zatrzy­mał się jesz­cze przy poli­cyj­nej kii, uchy­lił okno i coś powie­dział do funk­cjo­na­riu­sza w radio­wo­zie. Chwilę potem ten także odje­chał. W tym momen­cie na pose­sję wje­chał sele­dy­nowy citroën C3 kie­ro­wany przez kobietę. Zatrzy­mał się. Z auta wysia­dło dwóch nasto­lat­ków, któ­rzy zaraz pod­bie­gli do psa. Pies był spo­kojny, zapewne ich znał. Wyszła do nich żona Romań­czuka. Kobiety roz­ma­wiały ner­wowo przez kil­ka­na­ście minut. Potem goście wsie­dli do citroëna i odje­chali.

Dzie­sięć minut póź­niej świa­tła w domu zga­sły. „Jest zmę­czona. Pew­nie weź­mie śro­dek na sen. W końcu spa­dło to na nią jak grom. Musi odpo­cząć” – doszedł do wnio­sku, nie odry­wa­jąc oczu od lor­netki. Posta­no­wił wró­cić do fie­sty i odcze­kać godzinę. Przy­po­mniał sobie o kieł­ba­sie, która mocno pach­niała czosn­kiem w samo­cho­dzie. Nie miał czasu nawet cze­goś zjeść. Wziął kaj­zerki. Napił się resztki zim­nej kawy w papie­ro­wym kubku. Strzep­nął z jog­ge­rów okru­chy po buł­kach.

Wró­cił na swój punkt obser­wa­cyjny. Wła­śnie w tym momen­cie zauwa­żył jakiś ruch koło domu poprze­dzony włą­cze­niem świa­tła na ganku. Przy­ło­żył do oczu lor­netkę. W uchy­lo­nych drzwiach domu stała żona Romań­czuka. W jed­nej ręce trzy­mała kie­li­szek wina, w dru­giej – papie­rosa. Paliła łap­czy­wie. Wrzu­ciła nie­do­pa­łek do doniczki z czer­woną pelar­go­nią. Pode­szła do wej­ścio­wej furtki i zamknęła ją na klucz, następ­nie spu­ściła psa z uwięzi. Cho­ciaż ten zaczął się łasić, nie miała ochoty na zabawę. Znik­nęła za drzwiami. Świa­tło na weran­dzie zga­sło.

Męż­czy­zna wró­cił do samo­chodu. W pobliżu nie zauwa­żył nic nie­po­ko­ją­cego. Powoli się ściem­niało. Z połu­dnia nad­cią­gały chmury burzowe. Wyjął ze schowka fie­sty zawi­nięte w papier pętko kieł­basy oraz nie­wielką bute­leczkę i strzy­kawkę. Wcią­gnął w nią cen­ty­metr płynu, wbił igłę w kawa­łek wędliny i naci­snął tło­czek. Wło­żył ręka­wiczki, na głowę nacią­gnął komi­niarkę, do zapi­na­nej kie­szeni wło­żył małą latarkę tak­tyczną. Odcze­kał chwilę. Robiła się już sza­rówka. Był znowu na miej­scu obser­wa­cji.

W domu nie paliły się żadne świa­tła. „Czas na mnie”. Schy­lony pod­biegł przez poro­śnięte wysoką trawą pole do ogro­dze­nia pose­sji. Pies bły­ska­wicz­nie zna­lazł się przy nim, spoj­rzał na intruza, zastrzygł uszami, a potem, szcze­rząc zęby, gwał­tow­nie naparł na ogro­dze­nie. Ale wła­śnie wtedy męż­czy­zna przez siatkę prze­rzu­cił kawa­łek kieł­basy naszpry­co­wany środ­kiem usy­pia­ją­cym. Pies jesz­cze przez chwilę uja­dał, ale po kilku minu­tach znu­dził się, bo wywą­chał sma­ko­łyk. Po kolej­nych kilku leżał na boku i się nie ruszał. Męż­czy­zna spraw­nie poko­nał nie­zbyt wyso­kie ogro­dze­nie. Latarką omiótł bru­natne ciel­sko owczarka, dla pew­no­ści deli­kat­nie dotknął go nogą. Pies nie reago­wał, z pyska wysta­wał mu jedy­nie różowy język.

Skie­ro­wał się do sto­ją­cej obok domu nie­wiel­kiej drew­nia­nej komórki. Uchy­lił drzwi. Wszedł do środka i zamknął je za sobą. Dzia­łał jak auto­mat. Zapa­lił latarkę i pod­szedł do równo poukła­da­nych kawał­ków drewna. Wyjął z kie­szeni zdję­cie z zazna­czo­nym jed­nym z nich. Szybko odna­lazł ten wła­ściwy, wycią­gnął i scho­wał do czar­nego worka. Wyszedł. W tym momen­cie zapa­liło się świa­tło nad drzwiami do domu. Usły­szał szczęk otwie­ra­nego zamka. Bie­giem ruszył do ogro­dze­nia. Poko­nał je dwoma spraw­nymi ruchami. Spoj­rzał za sie­bie i zoba­czył prze­ra­żoną kobietę. Nie krzy­czała. Zamarła ze stra­chu, patrzyła na nie­ru­chome ciemne ciało psa. Dło­nie przy­ci­skała do ust, jakby bała się, że głos wydo­sta­nie się jej z gar­dła.

Męż­czy­zna dobiegł do samo­chodu. Bły­ska­wicz­nie uru­cho­mił sil­nik i powoli ruszył. Kątem oka spoj­rzał jesz­cze raz na dom. Kobieta ucie­kła do środka. Jed­nak pose­sja cała była roz­świe­tlona. Zerwał z głowy komi­niarkę. Wci­snął pedał gazu. Prze­je­chał obok ple­ne­ro­wej siłowni na osie­dlu Leśna. Kie­ro­wał się w stronę Zalewu Żyrar­dow­skiego.

Droga do zbior­nika wod­nego zajęła mu nie­całe pięć minut. W tym cza­sie nad mia­stem roz­sza­lała się burza. Wiał mocny wiatr, ale deszcz jesz­cze nie padał. Zro­biło się zupeł­nie ciemno, a niebo roz­świe­tlały bły­ski. Zwol­nił. Wje­chał na pusty o tej porze par­king. Włą­czył w samo­cho­dzie latarkę i nożem ze swo­jego mul­ti­to­olu Leather­mana pod­wa­żył szcze­linę w kawałku drzewa. Ze schowka wyjął tele­fon komór­kowy, który Romań­czuk wyko­rzy­sty­wał do łącz­no­ści spe­cjal­nej. Tele­fon i kartę SIM zmiaż­dżył kom­bi­ner­kami. Wyszedł z samo­chodu i rzu­cił znisz­czony tele­fon i kartę daleko przed sie­bie, w ciemną otchłań wody. Usły­szał cichy plusk. Odszedł kil­ka­na­ście metrów w bok i z całej siły wyrzu­cił do zalewu swój rewol­wer. Wró­cił do fie­sty. Nie bez trud­no­ści prze­brał się w ele­ganc­kie ubra­nie. Wło­żył twe­edową mary­narkę. Prze­glą­da­jąc się w lusterku wstecz­nym, popra­wił włosy. Spor­towe rze­czy i komi­niarkę zwi­nął i wło­żył do torby folio­wej na śmieci. Posta­no­wił wyrzu­cić ją gdzieś dalej, po dro­dze.

Stał się zupeł­nie innym czło­wie­kiem. Dopiero teraz napię­cie zupeł­nie puściło. Roz­luź­nił się. To było jego ostat­nie zada­nie. Wcią­gnął nosem cie­pły zapach nocy. W tym momen­cie zaczął padać rzę­si­sty deszcz. „Limit szczę­ścia na dziś został wyczer­pany”. Uśmiech­nął się na myśl, że wszyst­kie ślady, które zosta­wił na polu w pobliżu domu Romań­czuka, nie­ba­wem spłyną wraz z wio­sen­nym desz­czem.

Ruszył w kie­runku War­szawy. Na trasę do sto­licy wje­chał przez węzeł Wiskitki. Po czter­dzie­stu minu­tach zosta­wił samo­chód na par­kingu pod­ziem­nym przy lot­ni­sku Fry­de­ryka Cho­pina. Klu­czyki zosta­wił pod wycie­raczką, podob­nie jak doku­menty wozu. Wyjął z bagaż­nika nie­wielką walizkę i ruszył do ter­mi­nalu A.

Samo­lot do Frank­furtu miał za dwie godziny.

Roz­dział 1

Rumu­nia, Tur­cja – wrze­sień 1939 roku

Czarny dodge D-1125 z bia­łym napi­sem Taxi na przed­nich drzwiach ruszył gwał­tow­nie spod kamie­nicy przy Calea Vic­to­riei, gdzie mie­ścił się nie­wielki hotel Maje­stick. Minął po pra­wej Savoy The­atre i nowo­cze­sny budy­nek cen­trali tele­fo­nicz­nej nazy­wany The­le­pone Palace. Mimo póź­nej pory na głów­nej arte­rii rumuń­skiej sto­licy pano­wał spory ruch. Piesi prze­ci­skali się chod­ni­kami, co chwila zatrzy­mu­jąc się przed witry­nami licz­nych skle­pów, restau­ra­cji i kawiarni. Po dwu­dzie­stu minu­tach szyb­kiej jazdy samo­chód minął z piskiem opon ostatni zakręt. Świa­tło z jego reflek­to­rów omio­tło sto­jący przy bru­ko­wa­nej ulicy kiosk z kwia­tami na rogu Calea Târgoviștei. Zwol­nił nieco dopiero przed torami tram­wa­jo­wymi, cią­gną­cymi się środ­kiem poprzecz­nej arte­rii. Skrę­cił w lewo i skie­ro­wał się w stronę kolum­nady z głów­nym wej­ściem do dworca kole­jo­wego Gara de Nord w Buka­resz­cie.

Major Sorin Dumi­tru, ofi­cer Sec­tia A II-a Sztabu Gene­ral­nego Kró­lew­skich Sił Zbroj­nych Rumu­nii, odde­le­go­wany ostat­nio do Sekre­ta­riatu Gene­ral­nego MON, zdą­żył jesz­cze spoj­rzeć na zegar znaj­du­jący się na pię­cio­pię­tro­wej wieży dwor­co­wej zakoń­czo­nej tara­sem wido­ko­wym. Tro­chę się uspo­koił. Tak­sówka gwał­tow­nie się zatrzy­mała. Major ure­gu­lo­wał należ­ność, podwa­ja­jąc ją wyso­kim napiw­kiem. Był hojny, bo czas był dla niego teraz naj­cen­niej­szy. Wyszedł z samo­chodu i rozej­rzał się uważ­nie.

Dumi­tru był wyso­kim i przy­stoj­nym czter­dzie­sto­lat­kiem. Nie­wielki czarny wąsik dopeł­niał jego wyraź­nie orien­tal­nego wyglądu. Nało­żył gra­fi­tową fedorę, która świet­nie paso­wała do cało­ści ciem­no­gra­na­to­wego ubra­nia. Dwu­rzę­dowa mary­narka o nieco kwa­dra­to­wej linii kroju, sze­ro­kie spodnie i biała koszula leżały na nim ide­al­nie, do tego docho­dził ciemny kra­wat. Wyjął z kie­szeni spodni meta­lową zapal­niczkę i paczkę lucky strike’ów. Zapa­lił i zacią­gnął się. W tym samym cza­sie szo­fer wysta­wił dwie duże skó­rzane walizki prze­wią­zane solid­nymi pasami z mosięż­nymi klam­rami. Męż­czy­zna rzu­cił nie­do­pa­łek papie­rosa. Pod­szedł powoli do drzwi pasa­żera i otwo­rzył je. Nachy­lił się i ze środka samo­chodu ode­brał nie­wiel­kie zawi­niątko. Od razu widać było, że to nie­mow­lak. Potem z pojazdu wysia­dła na oko trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nia bru­netka. Spod nie­wiel­kiego, czar­nego, eks­tra­wa­ganc­kiego kape­lu­sza wysta­wały nieco spłasz­czone loki. Jak przy­stało na naj­now­sze trendy w modzie dam­skiej, kobieta miała odsło­niętą linię karku, uszu i skroni. Ubrana była w bor­dową gar­sonkę ozdo­bioną haftem. Nio­sła torebkę oraz wypchaną skó­rzaną brą­zową torbę lekar­ską zapiętą na meta­lowe zawiasy.

– Dorina, kocha­nie. Pospiesz się. Wejdźmy szybko do środka – rzu­cił major, dźwi­ga­jąc walizki.

– Już, już. Jesz­cze tylko popra­wię kocyk Emilce. Prze­cież mamy jesz­cze czas. Weź ode mnie tę torbę z zaku­pami – odpo­wie­działa.

– Jakimi zaku­pami?

– Jak to! Mówi­łeś, że ruszamy w daleką podróż i żebym się przy­go­to­wała. Jak wysze­dłeś dzi­siaj rano na spo­tka­nie w Athene Palace, ja byłam w deli­ka­te­sach Dra­go­mir Nicu­le­scu i kupi­łam parę rze­czy na drogę.

Major poki­wał głową, uśmiech­nął się i wziął od kobiety wysłu­żoną torbę. Po chwili mał­żon­ko­wie weszli do now­szej czę­ści dworca nazwa­nego na cześć cesa­rza Fran­ciszka Józefa Royal Hall. Szli wzdłuż głów­nej hali dwor­co­wej o ażu­ro­wej, meta­lo­wej kon­struk­cji sufitu. Major wyglą­dał, jakby liczył wszyst­kie mijane, wąskie sta­lowe kolumny pod­trzy­mu­jące dach. Odno­sił wra­że­nie, że one ni­gdy się nie skoń­czą. Gdy docho­dzili do pero­nów, spoj­rzał za sie­bie. Wśród spie­szą­cych się podróż­nych, snu­ją­cych się kole­ja­rzy, roz­ma­wia­ją­cych z poli­cjan­tem dwóch cel­ni­ków, jakiejś grupy żoł­nie­rzy i mary­na­rzy z Marina Natio­nala a Roma­niei, nie dostrzegł nikogo podej­rza­nego.

Okrą­gły zegar pod­wie­szony pod dachem wska­zy­wał za kwa­drans dwu­na­stą. Szli wzdłuż noc­nego składu pociągu do Kon­stancy. Ciem­no­zie­lone wagony z bocz­nymi napi­sami CFR powoli zapeł­niały się podróż­nymi, któ­rych zresztą nie było wielu. Major zwró­cił uwagę, że prze­działy są nie­oświe­tlone. Szu­kali wagonu pierw­szej klasy. Mijali te trze­ciej i dru­giej klasy. Jego wagon miał nama­lo­wany żółty pas nad linią okien i znaj­do­wał się zaraz za pocz­to­wym, na początku składu. Przed scho­dami kon­duk­tor popro­sił o bilety i dodał:

– Przy­po­mi­nam sza­now­nym pań­stwu, że okna w prze­dziale muszą być zasło­nięte.

– A co się dzieje? – zapy­tał nieco naiw­nym gło­sem major.

– Sza­nowny pan nie wie, że w Pol­sce wojna?! My też musimy się do niej szy­ko­wać. Pod Buka­resz­tem budo­wane są umoc­nie­nia i okna muszą być zasło­nięte, a świa­tło wyłą­czone. Uprze­dzam sza­now­nych pań­stwa, że mogą być opóź­nie­nia. Miłej podróży. – Oddał im bilety.

Ich prze­dział był pusty. Po paru minu­tach męż­czy­zna wyszedł i zapa­lił papie­rosa, spo­koj­nym kro­kiem ruszył w kie­runku czar­nego ciel­ska paro­wozu. Sapiąca powoli i wyrzu­ca­jąca na boki parę loko­mo­tywa z fabryki Uzi­nele de Fierși Dome­niile Reșița wyglą­dała dostoj­nie. Odwró­cił się i popa­trzył na peron. Nikt go nie obser­wo­wał. To go uspo­ko­iło. Spoj­rzał na przód loko­mo­tywy i czer­woną tabliczkę z bia­łym nume­rem 142. 072. Wró­cił do swo­jego wagonu i wsko­czył zwin­nie na schodki.

– Jestem już, kocha­nie.

– Wszystko w porządku? Czy­sto? – spy­tała.

– Tak, chyba tak. Na pero­nie nie ma żywej duszy – odparł i zsu­nął okno. Wychy­lił się i uważ­nie jesz­cze raz na wszelki wypa­dek zlu­stro­wał peron.

Po paru minu­tach do ich uszu dobiegł dźwięk kole­jar­skich gwizd­ków. Jakby w odpo­wie­dzi usły­szeli prze­cią­gły gwizd loko­mo­tywy. Pociąg szarp­nął. Koła paro­wozu zabuk­so­wały w miej­scu, a biała para spo­wiła perony. Skład ruszył, by po chwili minąć ostat­nią tablicę z napi­sem Prima platformă. Buka­resz­teń­ski dwo­rzec zosta­wał z tyłu.

Podróż do por­to­wej Kon­stancy trwała kilka godzin. Pociąg zatrzy­my­wał się czę­ściej niż pod­czas ostat­nich waka­cji. Przez szparę w zasło­nię­tych oknach wagonu major kilka razy zauwa­żył mijane składy towa­rowe z trans­por­tem woj­ska. Przez całą podróż nie mógł pozbyć się wąt­pli­wo­ści, czy ich miesz­ka­nie w dużej, sece­syj­nej kamie­nicy przy Piata Sana­to­lui, nie­da­leko Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, zostało dobrze wyczysz­czone. Nacho­dziła go myśl, że zapo­mniał zli­kwi­do­wać skrytkę, w któ­rej prze­cho­wy­wał mate­riały do fał­szo­wa­nia doku­men­tów. Znisz­czył więk­szość sprzętu ze swo­jego nie­wiel­kiego, kon­spi­ra­cyj­nego labo­ra­to­rium foto­gra­ficz­nego. Nie mógł sobie jed­nak przy­po­mnieć, czy także spe­cjalny mikro­skop sprzę­żony z apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym, słu­żący do pomniej­sza­nia zdję­cia nor­mal­nego for­matu pocz­tów­ko­wego do mikro­kropki. Wszystko działo się tak szybko. Oba­wiał się, że mógł popeł­nić jakiś błąd. Ulgę odczuł dopiero wtedy, gdy zdał sobie sprawę, że nie wróci szybko do Buka­resztu.

Naj­bar­dziej żało­wał, że fia­skiem zakoń­czyła się pla­no­wana od wielu mie­sięcy Ope­ra­cja Retea. Miało to być pio­nier­skie i wie­lo­let­nie przed­się­wzię­cie.

Pisk kół pociągu obu­dził majora i jego żonę. Pociąg wyraź­nie toczył się wol­niej. Zbli­żali się do końca podróży.

– Posłu­chaj. Zanim stąd wyje­dziemy – zaczął major – pój­dziemy do restau­ra­cji w hotelu Chérica, to koło plaja modern i nie­da­leko portu. Wynajmę dla nas pokój i zjemy tam śnia­da­nie. Potem muszę jesz­cze wyjść na chwilę do mia­sta.

– Sorin, kocha­nie. Może zosta­niemy i odpocz­niemy jeden dzień? Wiesz, Emi­lia może być zmę­czona nocną eska­padą. Jakoś słabo cią­gnęła mleko z piersi – powie­działa, gła­dząc z czu­ło­ścią twarz kil­ku­mie­sięcz­nego dziecka.

– Dosko­nale wiesz, że to wyklu­czone. Tłu­ma­czy­łem ci. Koniecz­nie dzi­siaj musimy opu­ścić Rumu­nię. To jedyna szansa na prze­ży­cie. Mamy prze­cież jesz­cze sporo godzin, żeby odpo­cząć. Może się tro­chę prze­śpi­cie po śnia­da­niu. Kie­dyś w tym hotelu odpo­czy­wali mnisi. Może udzieli ci się tro­chę ich spo­koju – odparł ser­decz­nym tonem i uśmiech­nął się.

– Mnisi? Jacy mnisi?

– Pra­wo­sławni podró­żu­jący na świętą górę Athos na pół­wy­spie Chal­ki­diki w Gre­cji.

Major nie znał zbyt dobrze Kon­stancy. To nie był jego obszar zain­te­re­so­wa­nia. Pamię­tał tylko z uzy­ska­nych w ostat­nich dniach infor­ma­cji od zna­jo­mych, że port ma pły­wa­jący dok, kilka lat temu wznie­siono nowy budy­nek dla admi­ni­stra­cji i zakoń­czono budowę nowego dworca kole­jo­wego, utwo­rzono też giełdę. Dużo sły­szał o naj­słyn­niej­szej budowli w mie­ście, czyli Cazi­no­ul­din Con­stanta w stylu art nouveau, zbu­do­wa­nym na początku XX wieku, oraz o pałacu kró­lew­skim. Zna­jomi reko­men­do­wali także liczne pen­sjo­naty i hotele. Może dla­tego zde­cy­do­wał, aby czas do wyjazdu spę­dzić wła­śnie w jed­nym z nich. Nie chciał poka­zy­wać się z żoną i dziec­kiem na mie­ście, aby nie rzu­cać się w oczy.

Po zje­dze­niu śnia­da­nia i krót­kim odpo­czynku w pokoju major wyszedł z naroż­nego budynku hotelu. Z por­to­wego nabrzeża co jakiś czas sły­chać było krót­kie albo prze­cią­głe sygnały dźwię­kowe ze stat­ków wcho­dzą­cych do portu. Nakła­dały się na nie odle­głe odgłosy z jed­no­stek ocze­ku­ją­cych na redzie. Dumi­tru popa­trzył na zacu­mo­wany przy nabrzeżu czarny pasa­żer­ski linio­wiec z dwoma bia­łymi komi­nami i czer­wo­nymi pasami wokół. Przez głowę prze­szła mu myśl, że może wła­śnie takim stat­kiem popłyną z Doriną i Emi­lią w nie­znane. Minął kilka toro­wisk, na któ­rych stały wagony towa­rowe oraz cysterny do prze­wozu ropy naf­to­wej.

Nie spie­sząc się, szedł rów­nym tem­pem ponow­nie w kie­runku Gara Mar­tima, dużego, czte­ro­pię­tro­wego bia­łego budynku dwor­co­wego z kil­koma masz­tami łącz­no­ści radio­wej na dachu. Minął nie­wielki skwer i sta­nął na scho­dach pod kolum­nadą wej­ściową. Spo­koj­nie zapa­lił papie­rosa. Miał jesz­cze pięć minut do spo­tka­nia z łącz­ni­kiem i rezy­den­tem NKWD w Kon­stancy. Jego noz­drza wcią­gały mie­szankę ame­ry­kań­skiego tyto­niu, rumuń­skiej ropy naf­to­wej i czar­no­mor­skiej bryzy. Przez kilka minut lustro­wał oto­cze­nie, po czym nacią­gnął moc­niej kape­lusz na czoło. Spoj­rzał na zega­rek. Była punk­tu­al­nie dzie­siąta.

Dwo­rzec mor­ski wypeł­niony był tłu­mem prze­ci­ska­ją­cych się podróż­nych, pokrzy­ku­ją­cych urzęd­ni­ków z agen­cji cel­nych i spe­dy­cyj­nych, mary­na­rzy z dużymi płó­cien­nymi wor­kami na ple­cach, kole­ja­rzy z cha­rak­te­ry­stycz­nymi, skó­rza­nymi tor­bami. Chaos potę­go­wały odgłosy w róż­nych języ­kach: rumuń­skim, rosyj­skim, angiel­skim, pol­skim, turec­kim, a nawet arab­skim. Pod­szedł do ostat­niego z pra­wej strony kon­tu­aru. Zdjął kape­lusz, odło­żył go obok, wyjął z wewnętrz­nej kie­szeni pióro i zaczął wypeł­niać doku­ment celny, który zabrał wcze­śniej z pliku róż­nych kwe­stio­na­riu­szy. Następ­nie zło­żył go na czworo i wsu­nął powoli do pra­wej, zewnętrz­nej kie­szeni mary­narki.

– Prze­pra­szam, czy mógłby mi pan poży­czyć pióro? Swoje zosta­wi­łem w hotelu – zwró­cił się do majora trzy­dzie­sto­pa­ro­letni męż­czy­zna o nieco kau­ka­skich rysach, mówiący z wyraź­nym moł­daw­skim akcen­tem.

Uchy­lił lekko czar­nego kape­lu­sza w stylu hom­burg z pod­wi­nię­tym nieco ron­dem. Następ­nie poło­żył na kon­tu­arze zło­żoną na pół gazetę z czer­wo­nym tytu­łem „Gazeta Spor­tu­ri­rol”.

– Nie­stety, muszę odmó­wić. Spie­szę się. Nie­długo mam sta­tek do Pireusu – odpo­wie­dział major zgod­nie z przy­ję­tym sys­te­mem łącz­no­ści.

– Pro­szę iść za mną – rzu­cił szep­tem męż­czy­zna. – A, to prze­pra­szam sza­now­nego pana – dodał gło­śniej, ponow­nie uniósł swo­jego hom­burga i zapiął na dwa guziki gra­na­tową kapi­tań­ską mary­narkę.

Po kil­ku­na­stu minu­tach spa­ceru, w cza­sie któ­rego obaj męż­czyźni bacz­nie obser­wo­wali oto­cze­nie, dotarli do moder­ni­stycz­nego hotelu Bel­lona. Podłużny kształt, biały kolor i bal­kony cią­gnące się wzdłuż budynku przy­po­mi­nały peł­no­mor­ski sta­tek pasa­żer­ski. Skie­ro­wali się do restau­ra­cji. Po dro­dze męż­czy­zna zamó­wił dwie kawy i dwa papa­nasi – pączki ze śmie­taną i wiśniową kon­fi­turą na wierz­chu.

– Kapi­tan Kazi­mir Soko­łow – przed­sta­wił się tam­ten. – Towa­rzy­sza majora znam tylko ze zdję­cia, no i ze szko­le­nia w Moskwie. Rozu­miem, że ewa­ku­acja prze­bie­gła pomyśl­nie?

– Kapi­ta­nie, pomyśl­nie prze­bie­gnie, jak będę z żoną i córką poza Rumu­nią! – odpo­wie­dział poiry­to­wany Dumi­tru.

– Pro­szę się nie dener­wo­wać. Kiedy dosta­łem sygnał z Cen­trali o waszej ewa­ku­acji, natych­miast przy­stą­pi­łem do dzia­ła­nia. Wszystko przy­go­to­wane – zapew­nił spo­koj­nie Soko­łow i wyjął pękatą szarą kopertę. – Rozu­miem, że środki towa­rzysz major posiada?

– Tak. Zli­kwi­do­wa­łem miesz­ka­nie w Buka­resz­cie i nie­wielką część pie­nię­dzy ze sprze­daży miesz­ka­nia mam przy sobie. Poza tym zostało coś z naszego fun­du­szu ope­ra­cyj­nego. Resztę zamie­ni­łem na bry­lanty i złotą biżu­te­rię.

– Świet­nie. Rozu­miem, że ukrył towa­rzysz major wszystko w skrytce w walizce. Rumuń­skie prze­pisy celne są bar­dzo restryk­cyjne w zakre­sie wywozu pie­nię­dzy.

– W skryt­kach, kapi­ta­nie. W walizce pie­nią­dze, w tor­bie pod­ręcz­nej bry­lanty, a biżu­te­ria, co oczy­wi­ste, w torebce żony. Tro­chę zaszy­łem też w ubra­niach.

– Pro­szę słu­chać, majo­rze. Wyru­sza­cie do Kairu przez Stam­buł.

– Gdzie?! – Ofi­cer nie krył zasko­cze­nia.

– Tak. Do Kairu.

Zapa­dło mil­cze­nie. Major patrzył na Soko­łowa z nie­do­wie­rza­niem. Był przy­go­to­wany na każdą sytu­ację, ale spo­dzie­wał się raczej, że będzie ewa­ku­owany do Ame­ryki Połu­dnio­wej. Egipt zasko­czył go abso­lut­nie. Pomy­ślał o żonie i córeczce.

Soko­łow kon­ty­nu­ował:

– Towa­rzysz major jest od dzi­siaj Ada­mem Ahma­dem al-Nag­ga­rem, wnu­kiem ze strony ojca egip­skiego kupca robią­cego inte­resy w Tur­cji. Bab­cia nato­miast była Polką z Adam­pola. To taka pol­ska osada koło Stam­bułu. Ojciec wasz zamiesz­kał w Ode­ssie i poznał tam córkę pol­skiego zesłańca car­skiego – tłu­ma­czył Soko­łow. – Żona wasza nato­miast nazywa się Ożanna al-Nag­gar i jest rosyj­ską Żydówką z Kon­stancy, która ucie­kła wcze­śniej z Kijowa. Córka ma wysta­wione doku­menty na Eve­lyn al-Nag­gar. Aha. Macie już, na wsia­kij pożar­nyj słu­czaj, wysta­wione na te dane karty pobytu w Tur­cji na rok. Nazy­wają to vesica. Pamię­taj­cie, że opłata za jedną kartę to pięt­na­ście fun­tów turec­kich.

– A legenda podróży?! – wtrą­cił major.

– Wra­ca­cie do kraju przod­ków, ucie­ka­jąc przed wojną i bol­sze­wi­kami. Czyli nami. – Soko­łow się zaśmiał.

– Jak się stąd dosta­niemy do Stam­bułu, a potem do Egiptu?

– Towa­rzysz major mnie nie doce­nia. Całego statku to ja wam nie wynajmę, bo to kosz­to­wa­łoby ze dwa i pół tysiąca fun­tów angiel­skich. Ale frach­to­wiec z kil­koma kabi­nami pasa­żer­skimi można zna­leźć. Zresztą wszystko jest napi­sane. Rów­nież i to, jak się macie potem dostać do Kairu. Zapo­znaj­cie się. – Soko­łow wska­zał kopertę.

– Mów­cie dalej, kapi­ta­nie.

– Jak już wej­dzie­cie do portu, to idź­cie na pierw­sze nabrzeże. Tam cumuje nie­duży frach­to­wiec Stilla pły­wa­jący pod ban­derą mal­tań­ską. Łatwo znaj­dzie­cie. Obok niego stoi jakiś roz­kle­ko­tany, mały ame­ry­kań­ski sta­tek pod ban­derą Hong­kongu. Nie pomyl­cie się, towa­rzy­szu majo­rze. – Soko­łow znowu się zaśmiał. – Zgło­si­cie się do kapi­tana. Ale dopiero przed samym wyj­ściem z portu w morze, czyli o pią­tej po połu­dniu. Stilla wypły­nie o szó­stej. Wszystko zapła­cone. Jakieś pyta­nia, towa­rzy­szu majo­rze?

– Kto wymy­ślił tę legendę? Wy?

– Ja? – zdzi­wił się Soko­łow. – Major mnie tym razem prze­ce­nia. To decy­zja Moskwy. A jak wie­cie, z Cen­tralą się nie dys­ku­tuje. Widocz­nie jeste­ście potrzebni w Egip­cie.

– Czyli mam jesz­cze jakieś pięć, sześć godzin.

– Tak jest, towa­rzy­szu majo­rze. Powo­dze­nia. Czuję, że mi się tu w naj­bliż­szym cza­sie zapo­wiada dużo roboty z Polia­kami. Dosta­łem dzi­siaj pole­ce­nie z Cen­trali wypro­du­ko­wa­nia albo pozy­ska­nia kil­ku­dzie­się­ciu pol­skich pasz­por­tów. Mam też mieć na oku statki pod ban­derą bry­tyj­ską.

Major bez słowa wstał od sto­lika. Nało­żył kape­lusz i wyszedł z hotelu. Skie­ro­wał się do plaja modern i hotelu Chérica. Na wszelki wypa­dek posta­no­wił iść małymi ulicz­kami, pomię­dzy nad­mor­skimi pen­sjo­na­tami.

* * *

Tygo­dniowy pobyt rodziny Al-Nag­gar w aile­pen­sionu Moda, pro­wa­dzo­nym przez Gre­ków w Kadıköy-Moda – na przed­mie­ściach Stam­bułu po azja­tyc­kiej stro­nie, upły­nął szybko. Tylko raz wybrali się na wycieczkę paro­wym pro­mem na euro­pej­ski brzeg Bos­foru. Major cza­sem gry­wał z innymi gośćmi tego rodzin­nego pen­sjo­natu w sza­chy, nato­miast jego żona spę­dzała dużo czasu z dziec­kiem w fan­ta­stycz­nie ukwie­co­nym ogro­dzie. Codzien­nie cho­dzili na dłu­gie spa­cery na połu­dnio­wym brzegu Bos­foru, które koń­czyli zwy­kle nie­da­leko pen­sjo­natu w sąsied­niej kawiarni. Oglą­dali syl­wetki prze­pły­wa­ją­cych stat­ków oraz napa­wali się wido­kiem Błę­kit­nego Meczetu i Hagia Sophia po dru­giej stro­nie cie­śniny. Major i jego żona wyko­rzy­sty­wali te spa­cery do spraw­dza­nia, czy nie są obser­wo­wani, zarówno przez miej­scową poli­cję, jak i wro­gów pań­stwa sowiec­kiego.

Mimo że byli daleko od Rumu­nii, cią­gle czuli nie­po­kój, oba­wiali się, że nie­bez­pie­czeń­stwo może poja­wić się w każ­dej chwili. W końcu, po sied­miu dniach, kiedy scho­dzili na śnia­da­nie, grecki recep­cjo­ni­sta zako­mu­ni­ko­wał majo­rowi, że jest do niego list. Wewnątrz koperty były trzy bilety na kabinę pierw­szej klasy statku pły­ną­cego do Hajfy w Bry­tyj­skim Tery­to­rium Man­da­to­wym w Pale­sty­nie. Następ­nego dnia rano rodzina Al-Nag­ga­rów wsia­dła do tak­sówki. Czarny, pękaty renault juva­qu­atre zawiózł ich na pobli­ski dwo­rzec kole­jowy Hay­dar­pa­sza, z któ­rego odjeż­dżały pociągi do Ankary, wschod­niej Tur­cji, a nawet do Bag­dadu. Żeby nie zwra­cać na sie­bie uwagi, wyku­pili bilety w wago­nie trze­ciej klasy.

Jechali przez dwa dni. Pociąg prze­mie­rzał zale­sione góry Ana­to­lii. Minął Izmik, aż w końcu dotarł do portu w Mer­sin. Byli zmę­czeni podróżą ze Stam­bułu. Ponie­waż mieli jesz­cze sporo czasu, zatrzy­mali się w nie­wiel­kim pen­sjo­na­cie Azak İş Hanı przy głów­nej ulicy mia­sta i nie­da­leko sta­cji kole­jo­wej. Nie­wielki sta­tek pasa­żer­ski pod cypryj­ską ban­derą miał pod­nieść kotwicę dopiero następ­nego dnia wie­czo­rem.

– Kocha­nie, Emi­lia w końcu zasnęła – powie­działa Dorina do męża, bio­rąc go deli­kat­nie pod ramię.

Ten obej­rzał się dys­kret­nie na długi pokład pasa­żer­ski, który zwy­kle w sło­neczny dzień wypeł­niony był sie­dzą­cymi na leża­kach podróż­nymi. Popa­trzył na bulaje kabin, w któ­rych świe­ciły się lampy. Nikogo nie było. Nikt ich nie obser­wo­wał.

– Eve­lyn, kocha­nie. Pamię­tasz? Nasza córka nazywa się teraz Eve­lyn.

– Nie mogę się jesz­cze przy­zwy­czaić. To wszystko tak szybko… Jak to tam będzie, kocha­nie? – dodała po paru minu­tach.

Obej­mu­jąc ramie­niem żonę, major upił łyk z pęka­tego kie­liszka napeł­nio­nego mar­tel­lem. Następ­nie zdjął zarzu­cony na plecy cie­pły, weł­niany biały pulo­wer i okrył nim żonę.

– To w takim razie… pen­tru vic­to­rie, jak mówią Rumuni – wzniósł toast.

Uśmiech­nął się, poca­ło­wał ją czule w czer­wone usta. Kobieta wtu­liła się moc­niej w jego ramię. Major ponow­nie wziął łyk alko­holu, tym razem więk­szy. Obser­wo­wali powoli zmniej­sza­jące się świa­tła portu Mer­sin i odda­la­jący się zarys wzgórz nad mia­stem. Lekka bryza, która jesz­cze w por­cie przy­no­siła ulgę od cie­pła dnia, na otwar­tym morzu przy­bie­rała na sile.

Dopiero wtedy dotarło do nich, że zaczy­nają nowy etap życia. W miej­scu, któ­rego nie znają, wśród ludzi, o któ­rych nic nie wie­dzą.

Roz­dział 2

Tan­ga­nika – jesień 1945 roku

Chło­pak poczuł ostre ude­rze­nie w bok.

– Aj! – krzyk­nął, odsu­nął się i oparł o ter­mi­tierę.

Witek Nowacki z całej siły znów ude­rzył go drew­nia­nym mie­czem, tyle że w drugi bok. Sied­mio­la­tek osu­nął się na ubitą glinę. Nie­for­tun­nie ude­rzył się w twarz, z nosa pole­ciała mu strużka krwi.

– Witek, czego chcesz? Zostaw – wystę­kał Józek i nie­zdar­nie pró­bo­wał wstać.

Miał na sobie krót­kie jasne spodenki na szelki z guzi­kami i przy­bru­dzoną koszulkę z koł­nie­rzy­kiem. Wtem obok nich wyrósł męż­czy­zna ze sporą czarną brodą i łysiną. Zła­pał Witka za rękę, wykrę­cił ją do tyłu, nasto­la­tek tylko zdą­żył cicho stęk­nąć i puścił swój miecz.

– Znę­caj się nad star­szymi, łachu­dro jedna! – krzyk­nął męż­czy­zna do Witka, który miał na sobie kostium teatralny przed­sta­wia­jący rzym­skiego legio­ni­stę.

Ten, widząc, co się święci, ruszył bie­giem do baraku, w któ­rym znaj­do­wał się sie­ro­ci­niec.

– Wsta­waj, mały. – Wybawca pod­niósł chłopca jedną ręką. – Coś cię boli? – zapy­tał tro­skli­wie.

– Nie… psze pana – odpo­wie­dział cichutko Józek i wytarł dło­nią krew, roz­cie­ra­jąc ją po policzku.

– Chodź, prze­my­jemy. – Ruszyli do beczki z wodą. – No już się nie maż. Jak na cie­bie wołają?

– Józio.

Chło­pak nagle przy­sta­nął, zaczął ner­wowo wyła­my­wać palce i patrzył na czubki san­da­łów.

– No chodź – popę­dzał go bro­dacz.

Minęli jeden z dom­ków nazy­wa­nych ulami. Był to okrą­gły budy­ne­czek z gliny, pobie­lony i kryty mię­si­stymi liśćmi bana­nowca. Przed nimi uka­zał się widok na górę Meru, nad którą wisiał wie­niec cięż­kich rów­ni­ko­wych chmur. W tym momen­cie War­ta­nian się­gnął do kie­szeni i wyjął oło­wia­nego żoł­nie­rzyka na koniu – austra­lij­skiego kawa­le­rzy­stę.

– Masz i nie płacz już wię­cej. Trzeba być sil­nym. – Wło­żył zabawkę w małą dłoń Józka i obmył mu twarz chłodną wodą.

Józef stał na środku placu i z każ­dej strony oglą­dał figurkę żoł­nie­rza. Był zachwy­cony. Śmiał się do sie­bie. Pod­niósł go i spoj­rzał pod słońce na soczy­ste kolory i detale, sza­blę, którą niósł przed sobą Austra­lij­czyk, lekko pod­wi­nięty kape­lusz i spięty ogon konia. W pew­nym momen­cie zaczął wzro­kiem szu­kać bro­da­cza. Ten jed­nak, jak znie­nacka się poja­wił, tak szybko znik­nął w któ­rejś z chat.

Chło­pak wszedł do baraku sie­ro­cińca i zamarł. Zoba­czył Witka, który zdej­mo­wał z sie­bie papie­rowy szy­szak poma­lo­wany na złoto, a z piersi tek­tu­rowy biały ryn­graf z orłem. Obok leżał hełm przy­po­mi­na­jący te uży­wane przez Rzy­mian i drew­niany miecz. Nie­dawno uczest­ni­czył bowiem w przed­sta­wie­niu teatral­nym opar­tym na frag­men­tach Quo Vadis. Nowacki nie zwró­cił jed­nak uwagi na Józka. Chło­piec pod­szedł do swo­jego łóżka, rzu­cił się na nie i odwią­zał moski­tierę. Scho­wał się za siatką. Jego poduszka stała się na krótko ste­pem, po któ­rym pędził Austra­lij­czyk na koniu.

Po kilku minu­tach wstał, pod­niósł ser­wetkę, która leżała na jego bla­sza­nej walizce, słu­żą­cej teraz za sto­lik. Uchy­lił wieko i scho­wał w środku żoł­nie­rzyka.

Taki sam leżał na sza­rym kocu Witka.

* * *

W uzu­peł­nie­niu dzia­łań zwią­za­nych z reali­za­cją głów­nej ope­ra­cji pod­ją­łem w ostat­nim cza­sie dzia­ła­nia w pol­skich ośrod­kach z tak zwaną wzmoc­nioną strefą bez­pie­czeń­stwa. Usta­li­łem, że poza kry­mi­na­li­stami z war­szaw­skich żydow­skich grup prze­stęp­czych oraz kry­mi­na­li­stami ze śro­do­wisk socja­li­stycz­nych jest grupa osób z band lwow­skich i tarnopol­skich. W związku z tym spo­śród pra­wie pięć­dzie­się­ciu osób wyty­po­wa­łem kil­ku­oso­bową grupę wyka­zu­jącą się dużą sym­pa­tią do idei komu­ni­stycz­nych (dokładne dane prze­sy­łam oddziel­nym szy­fro­gra­mem). Podobne dzia­ła­nia pod­ją­łem w obo­zie, w któ­rym prze­bywa ponad czter­dzie­ści pro­sty­tu­tek róż­nych naro­do­wo­ści i wyzna­nia z przed­wo­jen­nych wschod­nich tere­nów pol­skich. Jed­nak praca tam jest utrud­niona. Dodat­kowo zle­ci­łem dzia­ła­nia ope­ra­cyjne agen­towi ps. Wik­tor w Rode­zji, gdzie grupa kry­mi­na­li­stów liczy trzy­dzie­ści osób, podob­nie jak grupa pro­sty­tu­tek. Wciąż nie mam dostępu do wię­zie­nia w Makindu, gdzie kie­ro­wano naj­groź­niej­szy kry­mi­nalny ele­ment z pol­skich obo­zów lub wprost z trans­por­tów mor­skich.

Johan

Męż­czy­zna w polo­wym tro­pi­kal­nym mun­du­rze bez ozna­czeń odło­żył ołó­wek i wstał od nie­wiel­kiego stołu. Popa­trzył na drew­niany szkie­let z drą­gów sta­no­wiący kon­struk­cję dachu pokry­tego liśćmi bana­nowca. Wyszedł na moment na zewnątrz. Budy­nek oto­czony był kwia­tami i jakimś ziel­skiem opla­ta­ją­cym ściany. Wypro­sto­wał się i prze­cią­gnął, pogła­dził po łysej gło­wie i wcią­gnął w płuca rześ­kie powie­trze, które wiatr przy­wiał spod Kili­man­dżaro. Popa­trzył na ota­cza­jące obóz w Ten­ger wul­ka­niczne wzgó­rza poro­śnięte gęstą roślin­no­ścią. Dosko­nale się czuł w tym poło­żo­nym na tysiącu dwu­stu metrach nad pozio­mem morza pol­skim obo­zie. Nie było tu wszech­obec­nej nad­mor­skiej wil­goci czy skwaru i kurzu suchych rejo­nów sawanny.

Jego myśli po chwili ucie­kły do małego Józka. Usły­szał o nim zupeł­nie przy­pad­kowo w cza­sie roz­mowy z ojcem Fran­cisz­kiem, który uczył reli­gii. War­ta­nian co jakiś czas dostar­czał zakon­ni­kowi spro­wa­dzane z połu­dnio­wej Afryki pino­tage – wytrawne czer­wone wino. Ojciec Fran­ci­szek twier­dził wpraw­dzie, że to tylko na potrzeby odpra­wia­nych mszy, jed­nak zbyt duże zamó­wie­nia wska­zy­wały, że duchowny mógł nad­uży­wać alko­holu. Wska­zy­wały na to jego gwał­towne, niczym nie­spo­wo­do­wane napady agre­sji. Z tego powodu dzieci po pro­stu się go bały. Bił chło­pa­ków linijką albo cienką bam­bu­sową tyczką, gdy nie potra­fili odpo­wie­dzieć na pyta­nia w cza­sie kate­chezy. Raz przy­znał War­ta­nianowi, że zle­cił chło­pa­kom z grupy Tar­zana pobić Janka Niwiń­skiego, bo w cza­sie lek­cji coś nie­przy­jem­nego mu odburk­nął.

– W zasa­dzie nie sły­sza­łem nawet, co powie­dział, ale dostał dla zasady. Dys­cy­plina musi być! – stwier­dził.

War­ta­nian obser­wo­wał sied­mio­latka już od pew­nego czasu. Wie­dział, że może być mu oddany jak mało który z chłop­ców. Witek Nowacki bez pro­blemu przy­jął od War­ta­niana zada­nie „posztur­cha­nia” tro­chę Józka. Za przy­sługę dostał oło­wia­nego żoł­nie­rzyka.

O gru­pie Tar­zana było gło­śno w obo­zie. Przy­wódcą był pięt­na­sto­letni Michał Bart­kie­wicz. Chło­pak tak zapa­trzył się w serię fil­mów ze słyn­nym ame­ry­kań­skim pły­wa­kiem John­nym Weis­smul­le­rem, że zaczął go naśla­do­wać. Ucie­kał do dżun­gli i zakła­dał na drze­wach chatki, w któ­rych godzi­nami prze­sia­dy­wał. Gro­ma­dził w nich banany, papaje i dak­tyle. Impo­no­wał tym młod­szym kole­gom. Nie­któ­rzy szli w jego ślady i ury­wali się z obozu. On zaś, świa­domy tego, że jest naj­od­waż­niej­szy, testo­wał ich lojal­ność. Do jego bandy tra­fiali tylko ci, któ­rzy naj­gło­śniej ryczeli jak fil­mowy Tar­zan i potra­fili bujać się na lia­nach. A naj­bli­żej byli ci, któ­rzy wytrzy­mali uką­sze­nia czer­wo­nych mró­wek.

War­ta­nian obser­wo­wał grupę i zda­wał sobie sprawę, że łączy tych chło­pa­ków jakaś więź, która nie wynika już tylko z zabawy. Więź, która popy­cha ich do łama­nia zasad obo­wią­zu­ją­cych w obo­zie, a nawet do popeł­nia­nia drob­nych wykro­czeń.

Witek Nowacki peł­nił w gru­pie nie­ty­pową funk­cję – skarb­nika. Zbie­rał w obo­zie uży­waną odzież oraz przed­mioty codzien­nego użytku, takie jak sztućce, scy­zo­ryki, latarki. Potem ury­wał się na kilka godzin z obozu, jechał zde­ze­lo­wa­nym auto­bu­sem z panem Zyg­mun­tem do pobli­skiej Aru­szy i sprze­da­wał swoje skarby Hin­du­som i Masa­jom. Za zaro­bione szy­lingi kupo­wał papie­rosy. Część pie­nię­dzy zako­pał przy jed­nej z palm dak­ty­lo­wych, ale o tym poza nim wie­dział tylko Tar­zan. Pie­nią­dze te miały im się przy­dać w cza­sie ucieczki. Pla­no­wali bowiem ruszyć na wschód, na wybrzeże. Tam chcieli wsiąść na jakiś sta­tek, aby popły­nąć do Austra­lii. Takie było ich chło­pięce marze­nie.

Petros War­ta­nian od kilku lat pra­co­wał dla EARA – East Africa Refu­gee Admi­ni­stra­tion – wyspe­cja­li­zo­wa­nego urzędu bry­tyj­skiego, który zaj­mo­wał się spra­wami zwią­za­nymi z poby­tem uchodź­ców. Odde­le­go­wano go do pomocy kie­row­ni­kom obo­zów – Polish Camp Leaders, do koor­dy­no­wa­nia spraw­nego sys­temu dys­try­bu­cji towa­rów w warun­kach afry­kań­skich bez­droży i dużych odle­gło­ści dzie­lą­cych osie­dla od por­tów na wybrzeżu.

Męż­czy­zna poda­wał się za Ormia­nina zamiesz­ka­łego w Pol­sce. Utrzy­my­wał, że pocho­dzi z rodziny, która ucie­kła jesz­cze przed wojną z Rosji Sowiec­kiej. W rze­czy­wi­sto­ści już pra­wie dwa lata pra­co­wał pod przy­kry­ciem w pol­skich obo­zach w Afryce Wschod­niej.

* * *

War­ta­nian wró­cił do tym­cza­so­wej kwa­tery, zdjął buty i posta­wił je przy łóżku na malut­kim dywa­niku roz­ło­żo­nym na gli­nia­nym kle­pi­sku. Obok stała szafka z wia­drem, ręcz­ni­kiem i mydłem. Poło­żył się. Patrzył na jedno z czte­rech osło­nię­tych siatką okie­nek w okrą­głej ścia­nie. Pod­ło­żył pod głowę poduszkę i zwi­nięty koc. Pło­mień lampy naf­to­wej słabo oświe­tlał wnę­trze. Chciał odpo­cząć, zanim przy­stąpi do pisa­nia kolej­nego mel­dunku. Musiał je zawieźć do Dar es-Salaam, do radio­ope­ra­tora, który w jed­nym z biur spe­dy­to­rów mor­skich miał dobrze zaka­mu­flo­waną radio­sta­cję typu Sie­wier.

– Panie Petro­sie! Panie Petro­sie!

Usły­szał przed domem gło­śne dzie­cięce woła­nie. Znał ten głos. Uśmiech­nął się do sie­bie i nie wsta­jąc z łóżka, odpo­wie­dział:

– Jestem, Józek, jestem! Co się stało, chłop­cze?

– Panie Petro­sie. Niech pan przyj­dzie do nas na kola­cję. Poopo­wiada pan o Pol­sce? Pro­simy, panie Petro­sie. Bar­dzo pro­simy.

War­ta­nian wstał. Przed chatką stał uśmiech­nięty sied­mio­la­tek i w ręku trzy­mał oło­wia­nego żoł­nie­rzyka.

Józek był sie­rotą. Pocho­dził z żydow­skiej rodziny Niczhan­se­rów z Andry­chowa. Jesz­cze w 1939 roku całą jego rodzinę Niemcy zmu­sili do pracy przy­mu­so­wej. Na początku musieli zamia­tać ulice, a potem porząd­ko­wać domy, które szy­ko­wano dla nie­miec­kich osad­ni­ków. Ojciec tra­fił do obozu pracy w Sosnowcu, tam ślad po nim zgi­nął, podob­nie jak po matce i sio­strze oraz dwóch bra­ciach.

Nikt nie chciał chłopcu utrud­niać i tak już cięż­kiego dzie­ciń­stwa. Józek żył marze­niami. Tęsk­nił za bli­skimi. Ich zdję­cia trak­to­wał jak naj­więk­szą reli­kwię. W doku­men­ta­cji obo­zo­wej w Ten­ger zna­lazł się zapis, że jego brat Ber­nard słu­żył w 2. Pułku Strzel­ców Pod­ha­lań­skich w Sanoku, któ­rego kom­pa­nia zwiadu, dowo­dzona przez porucz­nika Jana Skałę, została roz­bita w rejo­nie Bara­nowa nad Wisłą. Ber­nard miał się prze­dzie­rać do Tar­nowa do swo­jej dziew­czyny, ale czy tam dotarł, trudno powie­dzieć. Ślad po nim zagi­nął.

Józka ura­to­wał sier­żant Karol Mar­jań­ski, który kilka mie­sięcy wcze­śniej uczest­ni­czył w szko­le­niu zor­ga­ni­zo­wa­nym pod Andry­cho­wem dla żydow­skich bojow­ni­ków i dosko­nale znał rodzinę Niczhan­se­rów. Zaopie­ko­wał się led­wie kil­ku­na­sto­mie­sięcz­nym dziec­kiem. Późną wio­sną 1940 roku sier­żant uciekł wraz z żoną i małym Józ­kiem na Węgry. Stam­tąd dotarli do Splitu, a następ­nie do Hajfy. W miej­sco­wo­ści Samach w Pale­sty­nie zgło­sił się do Samo­dziel­nej Bry­gady Strzel­ców Kar­pac­kich. Żona została z Józ­kiem, gdy sier­żant wal­czył w Tobruku i został tam ciężko ranny.

Chło­piec z tam­tego okresu pamię­tał led­wie jak przez mgłę kra­cia­stą fla­ne­lową koszulę męż­czy­zny, pach­nącą tyto­niem faj­ko­wym. W 1942 roku cała trójka przy­była do Tan­ga­niki. Następ­nego roku sier­żant umarł, a rok póź­niej na mala­rię zmarła rów­nież jego żona.

Chło­piec został zupeł­nie sam. Wtedy War­ta­nian, który miał dostęp do obo­zo­wej ewi­den­cji, zmie­nił mu nazwi­sko, a w zasa­dzie upro­ścił na Han­ser.

* * *

Józek chwy­cił War­ta­niana malutką dło­nią i pocią­gnął w kie­runku jadalni. Minęli maga­zyny, pral­nię i budy­nek kuchenny. W obszer­nym pro­sto­kąt­nym pomiesz­cze­niu sie­działo już kil­ku­na­stu małych chłop­ców i nasto­lat­ków. Józek był z nich naj­młod­szy. Każdy go znał i wszy­scy trak­to­wali go z sym­pa­tią, bo był bar­dzo ruchliwy i wszę­do­byl­ski. Zaglą­dał w każdy zaka­ma­rek obozu, a nie­raz nawet podą­żał do dżun­gli za chło­pa­kami z grupy Tar­zana, cho­ciaż ci go odpę­dzali. Śmiali się z niego, że nie da sobie rady w gęstym lesie wśród dzi­kiej zwie­rzyny, ale on sta­rał się im udo­wod­nić, że nie mają racji.

Na sto­łach przy wej­ściu do jadalni, która wie­czo­rami sta­wała się świe­tlicą dla mło­dzieży, leżały cza­so­pi­sma „Pro­my­czek Afry­kań­ski”, „Czuj Duch”, powie­la­czowy „Brzask” oraz miej­scowy „Głos Har­ce­rza”. Liczne tłu­ste plamy zosta­wione na papie­rze wska­zy­wały, że cie­szyły się popu­lar­no­ścią.

Dla ponad stu pol­skich sie­rot w Ten­der namiastkę nor­mal­nego życia orga­ni­zo­wał Józef Jagiel­ski, były bur­mistrz Wie­liczki. Chłopcy go lubili, a on two­rzył dru­żyny har­cer­skie i zespoły spor­towe, przede wszyst­kim piłki noż­nej. Po uda­nym wej­ściu na Kili­man­dżaro w 1944 roku starsi chłopcy uczest­ni­czyli póź­niej w całej serii wypraw gór­skich.

– Zobacz­cie, kogo przy­pro­wa­dzi­łem! – krzyk­nął Józek.

Kil­ku­na­stu chłop­ców, któ­rzy szy­ko­wali się do kola­cji, odwró­ciło się w jego stronę. Szybko wstali od sto­łów i przy­wi­tali gościa.

– Zapra­szamy pana! Tutaj, do nas! A opo­wie nam pan coś o pol­skich górach, opo­wie? Pro­simy! O naszych żoł­nier­zach i o bitwie pod Monte Cas­sino! Dobrze? Albo o czymś innym! – krzy­czał jeden z nich.

– O Lwo­wie, Wil­nie! I o War­sza­wie! – prze­krzy­ki­wał go inny.

– A o moich Bara­no­wi­cach?! – dokła­dał kolejny.

– Niech pan nam lepiej powie, kiedy ci cho­lerni Anglicy nas wyślą do Pol­ski?! Bo to róż­nie mówią w radiu i w naszym obo­zie – z głębi sali rzu­cił Tar­zan.

Ormia­nin wpraw­dzie pocho­dził z kre­sów Rzecz­po­spo­li­tej, ale jego rodzina została po trak­ta­cie ryskim po sowiec­kiej stro­nie gra­nicy. Choć znał język pol­ski, nie­wiele wie­dział o kraju. Dla­tego wyko­rzy­sty­wał przede wszyst­kim infor­ma­cje uzy­skane od pol­skich żoł­nie­rzy w Pale­sty­nie. Teraz pogłę­biał wie­dzę, czy­ta­jąc prasę lokalną, czyli „Polaka w Afryce”, a także Komu­ni­katy Pol­skiej Agen­cji Pra­so­wej, Komu­ni­katy Radio­wego Pol­skiego Cen­trum Infor­ma­cji w Nairobi i Komu­ni­katy Infor­ma­cyjne Pol­skiego Fun­du­szu Pra­so­wego. Znał dobrze język angiel­ski, więc korzy­stał też z prasy anglo­ję­zycz­nej, głów­nie z „The East Africa Stan­dard”, gdzie zamiesz­czano mate­riały doty­czące spraw pol­skich.

Za każ­dym razem kiedy przy­jeż­dżał do Ten­ger, dużo czasu poświę­cał mło­dzieży. Sta­rał się tłu­ma­czyć dzie­ciom ota­cza­jącą rze­czy­wi­stość, opo­wia­dał o nim, a oni trak­to­wali go niczym okno na świat. Część chłop­ców obec­nych na sali znał dosko­nale. Poznał ich losy, ponie­waż miał wgląd w infor­ma­cje o ich rodzi­nach, pocho­dze­niu, naro­do­wo­ści, wyzna­niu, kon­tak­tach towa­rzy­skich, a nawet sym­pa­tiach poli­tycz­nych rodzi­ców – wszystko to znaj­do­wało się w ewi­den­cji obo­zo­wej. Obser­wu­jąc dzieci, sta­rał się też oce­nić, jakie mają moż­li­wo­ści inte­lek­tu­alne, fizyczne i języ­kowe, a także poznać ich sła­bo­ści. To pozwa­lało mu wpły­wać na ich uczu­cia, mode­lo­wać ich cha­rak­tery.

– Chło­paki, cisza! A przede wszyst­kim to dobry wie­czór.

– DOBRY WIE­CZÓR! – odpo­wie­dzieli chó­rem zgro­ma­dzeni.

– Naj­pierw coś zjedzmy. Głodny jestem jak wilk, a wła­ści­wie jak lew na sawan­nie. Potem wam opo­wiem, co tam sły­chać w Pol­sce i na świe­cie, i co u naszego gene­rała Andersa we Wło­szech.

– Ja zaraz przy­niosę talerz i łyżkę. – Józek i pobiegł do kuchni.

Gdy wró­cił i usiadł dum­nie obok War­ta­niana, wypro­sto­wał się, jakby chciał w ten spo­sób wydać się wyż­szy i poważ­niej­szy. Patrzył na niego z uwiel­bie­niem, a jed­no­cze­śnie z nie­cier­pli­wo­ścią, jakby nie mógł się docze­kać tego, co miał za chwilę usły­szeć z ust swo­jego ulu­bieńca. Męż­czy­zna uśmiech­nął się do Józka, po czym odwró­cił się do wszyst­kich i gło­śno rzu­cił:

– Smacz­nego!

– SMACZ­NEGO! – odpo­wie­dział chór chłop­ców.

Po kola­cji przez ponad dwie godziny opo­wia­dał zgro­ma­dzo­nym, o czym prze­czy­tał lub co usły­szał w radiu, co opo­wia­dali mu mary­na­rze w por­cie w Dar es-Salaam. Chłopcy w zupeł­nej ciszy, z otwar­tymi ustami i czer­wo­nymi uszami słu­chali jego słów. Uwiel­biali go i po każ­dej skoń­czo­nej opo­wie­ści mieli mnó­stwo pytań do pol­skiego Ormia­nina. Doce­nili to, że zna­lazł dla nich czas.

– Jutro po apelu poran­nym i śnia­da­niu będę miał do zako­mu­ni­ko­wa­nia nie­któ­rym chłop­com dobrą wia­do­mość – oznaj­mił i wstał od stołu.

W sali zale­gła cisza. Sły­chać było tylko głos cykad za oknem. Popa­trzył na zebra­nych, nabrał powie­trza i dodał:

– Wojna wresz­cie się skoń­czyła. Japo­nia prze­grała. Nastał zatem czas, aby powoli wra­cać do domu! – rzu­cił krótko.

W pierw­szej chwili na twa­rzach chłop­ców malo­wało się zasko­cze­nie, które nagle eks­plo­do­wało wybu­chem rado­ści. W sto­łówce roz­le­gły się krzyki, har­mi­der był gło­śniej­szy niż na boisku pił­kar­skim.

– Cisza! Cisza! – prze­krzy­ki­wał chłop­ców. – Cisza! Jutro na apelu dowie­cie się, kto jedzie do Egiptu, a kto jesz­cze zostaje. Byłem tam i wiem, że wam się spodoba. Pamię­ta­cie ten film Błę­kitni chłopcy? To wła­śnie tam pojadą nie­któ­rzy z was. A może wszy­scy – dodał, chcąc ich uci­szyć.

– Do Egiptu? Nie do Pol­ski? – zapy­tał naj­star­szy z nich. – Co? Znowu nas Anglicy oszu­kali? – dodał Tar­zan, cho­ciaż myślami był na dale­kich anty­po­dach.

Ormia­nin popa­trzył na niego i poki­wał głową. Żegna­jąc się, powie­dział do Józka, że go odpro­wa­dzi do baraku.

War­ta­nian był zmę­czony. Przez cały dzień pro­wa­dził roz­mowy z kie­row­nic­twem obozu, prze­glą­dał raporty oraz wymie­niał poglądy z ofi­ce­rami prze­by­wa­ją­cymi na rekon­wa­le­scen­cji. Zaj­mo­wał się też zaopa­trze­niem osie­dla w żyw­ność z farm pro­wa­dzo­nych przez Pola­ków, któ­rzy upra­wiali warzywa i hodo­wali drób. Musiał rów­nież napi­sać infor­ma­cję do Cen­trali w Moskwie. Usiadł ciężko na skraju łóżku sied­mio­latka, a ten poło­żył się obok niego na brzu­chu i zaczął bawić się oło­wia­nym żoł­nie­rzy­kiem.

– Podoba ci się?

– Jest klawo – chło­pak sta­rał się naśla­do­wać slang uży­wany przez star­szych kole­gów.

– Widzia­łeś film Dumbo?

– Tylko sły­sza­łem. To o takim śmiesz­nym sło­niu?

– Tak. Wiesz, mogę ten film zała­twić do naszego kina. Chcesz?

– Tak.

– Pój­dziemy wtedy razem do kina. A wiesz, że ty też możesz tak jak ten słoń…

– Latać?

– Nie, ale tak jak on reali­zo­wać swoje marze­nia. A wła­śnie? Jakie one są?

– Chciał­bym mieć rodzeń­stwo, i mamę, i tatę.

– Cóż, nie wszystko jest moż­liwe. Ale możesz mieć rodzinę. Ja mogę być twoim wuj­kiem. Chcesz?

– Naprawdę?! – Oczy chło­paka stały się jakby więk­sze.

Józek odwró­cił się na plecy na łóżku i patrzył na zwi­niętą w ogon moski­tierę. W pew­nym momen­cie deli­kat­nie ujął dłoń War­ta­niana i uśmiech­nął się. Kilka minut póź­niej zwol­nił uścisk, zasnął. Męż­czy­zna wło­żył w dłoń chło­paka nie­wielki kamienny krzy­żyk z dziurką i wyszedł.

Ormia­nin wpi­sał go wraz z kil­koma chło­pa­kami z bandy Tar­zana na listę dzieci prze­zna­czo­nych do ewa­ku­acji do Egiptu. Nie chciał z nim tra­cić kon­taktu, Józef był mu potrzebny.

Korzy­sta­jąc ze swych ukła­dów w BOAC – Bri­tish Over­seas Air­ways Cor­po­ra­tion, zała­twił, że jedna z dakot DC3 z dywi­zjonu nr 1, z pol­ską załogą, na początku następ­nego roku zabie­rze chłop­ców przez Char­tum do Kairu.

* * *

Polacy bar­dzo prze­sią­kają impe­ria­li­styczną atmos­ferą two­rzoną przez Bry­tyj­czy­ków. Nie prze­ja­wiają szcze­gól­nego zro­zu­mie­nia dla wol­no­ścio­wych i nie­pod­le­gło­ścio­wych ambi­cji rdzen­nej lud­no­ści Afryki. To w oczy­wi­sty spo­sób kłóci się z pod­kre­śla­nym na każ­dym kroku naro­do­wym eto­sem Pola­ków. Przyj­mują punkt widze­nia Afry­ka­ne­rów i Rode­zyj­czy­ków. Uwy­pu­kla się w tej posta­wie soli­dar­ność ludzi bia­łych wobec obcego cywi­li­za­cyj­nie i rasowo świata czar­nych miesz­kań­ców kon­ty­nentu.

Część Pola­ków chce wra­cać do kraju, część chce emi­gro­wać do Ame­ryki Połu­dnio­wej bądź Pół­noc­nej albo nawet do Austra­lii. Po ostat­nich decy­zjach Lon­dynu i Waszyng­tonu odczuwa się w obo­zach atmos­ferę wycze­ki­wa­nia i nie­pew­no­ści. Coraz wię­cej poja­wia się gło­sów o zdra­dzie Pol­ski przez ich dotych­cza­so­wych sojusz­ni­ków.

Nie odno­to­wa­łem prze­ja­wów aktyw­no­ści wywiadu bry­tyj­skiego, a także pol­skiego z ośrodka ander­sow­skiego. Warunki do pracy wer­bun­ko­wej korzystne.

Johan

Następ­nego dnia komen­dant obozu odczy­tał na apelu poran­nym listę dwu­dzie­stu chłop­ców w róż­nym wieku, któ­rzy pojadą w naj­bliż­szym cza­sie do Egiptu. Mieli być tym­cza­sowo skie­ro­wani do pro­wa­dzo­nego od 1943 roku Liceum Tech­niczno-Lot­ni­czego w Helio­po­lis na przed­mie­ściach Kairu. Miesz­czący się przy lot­ni­sku RAF-u ośro­dek miał swoje gim­na­zjum i liceum. Poza zaję­ciami w warsz­ta­tach mecha­niczno-lot­ni­czych, gdzie mło­dzież star­sza uczyła się spa­wa­nia lot­ni­czego i maszy­no­znaw­stwa, mieli lek­cje z języka pol­skiego, angiel­skiego, geo­gra­fii i histo­rii.

Naj­młod­szych, wśród któ­rych zna­lazł się Józef, pla­no­wano umie­ścić cza­sowo w obo­zie woj­sko­wym w Qas­sa­sin w rejo­nie Kanału Sueskiego.

* * *

Pierw­szy trans­port pol­skich uchodź­ców dotarł do Tan­ga­niki w Afryce Wschod­niej w sierp­niu 1942 roku. W 1945 roku w obo­zach afry­kań­skich prze­by­wało ponad trzy­na­ście i pół tysiąca Pola­ków. Sta­no­wili oni naj­więk­szą spo­łecz­ność wśród Euro­pej­czy­ków. Przy­wo­żono ich do por­tów na pokła­dach nie tylko bry­tyj­skich stat­ków, lecz także pol­skich trans­atlan­ty­ków: Bato­rego i Sobie­skiego. Po zej­ściu do portu byli kie­ro­wani do obo­zów przej­ścio­wych.

Ewa­ku­owani do Afryki uchodźcy zbu­do­wali przed­szkola, szkoły pod­sta­wowe i śred­nie zawo­dowe oraz licea. Dzia­łały tam rów­nież zespoły arty­styczne. Były boiska spor­towe i korty teni­sowe, szpi­tale i przy­chod­nie lekar­skie. Wznie­siono kościoły, cer­kwie i boż­nice. Dzia­łało har­cer­stwo, utwo­rzono kluby YMCA. Kol­por­to­wana była pol­ska prasa, rów­nież dla mło­dzieży i dzieci.

W poło­wie 1945 roku pod naci­skiem Sowie­tów sytu­acja się zmie­niła. Zaczęto zamy­kać agendy rządu lon­dyń­skiego. Roz­po­częły się naci­ski mające na celu likwi­da­cję obo­zów uchodź­ców.

Komu­ni­styczne wła­dze w War­sza­wie nale­gały na szybką repa­tria­cję pol­skich sie­rot do Pol­ski. Ale zaczęły też pły­nąć do Pola­ków pierw­sze sygnały o moż­li­wo­ściach emi­gra­cji do róż­nych kra­jów, w czym pośred­ni­czył Waty­kan. Pol­scy miesz­kańcy obo­zów w Afryce Wschod­niej sta­nęli przed trud­nym wybo­rem.

Roz­dział 3

Egipt – lato 1946 roku

Czter­dzie­sto­letni męż­czy­zna z nie­wiel­kim wąsi­kiem, wyglą­da­jący na Egip­cja­nina, wszedł spo­koj­nym kro­kiem do kawiarni Groppi w cen­trum Kairu. Rozej­rzał się i skie­ro­wał się do sto­lika, przy któ­rym War­ta­nian sie­dział i czy­tał „The Daily Tele­graph”.

Spoj­rzał na sto­lik, na któ­rym leżała koperta poczty lot­ni­czej zaadre­so­wana dużymi lite­rami:

Mon­sieur,

BER­NARD SCHE­ININ

B. P. 503

TEL-AVIV (PALE­STINE)

Koperta poza nie­bie­skim znacz­kiem by air mail miała nakle­jo­nych pięć znacz­ków z wize­run­kiem króla Faruka, przy czym cztery były koloru fio­le­to­wego, a jeden poma­rań­czo­wego. Wła­śnie tego wypa­try­wał męż­czy­zna, bo to był sys­tem zna­ków pozwa­la­ją­cych na nawią­za­nie kon­taktu. Sygnał, że bez­piecz­nie może przy­stą­pić do roz­mowy.

– Good eve­ning, sir! Czy może pan War­ta­nian z Afryki Połu­dnio­wej?

– Good eve­ning! Z Afryki, ale Wschod­niej. Przy­je­cha­łem z Rode­zji.

– Ach tak, widocz­nie coś pomie­szali w moim kair­skim biu­rze – odpo­wie­dział męż­czy­zna i poło­żył przy koper­cie starą paczkę egip­skich papie­ro­sów Mogul z rysun­kiem wiel­błą­dów, Ara­bów i trzech pira­mid. – W porządku. Jak mogę ci pomóc?

– Naresz­cie. Sprawa jest pilna. Wiesz, o co cho­dzi?

– Zapa­mię­taj. Nazy­wam się Adam Ahmad al-Nag­gar, pra­cuję w Oddziale Mor­skim Mię­dzy­na­ro­do­wego Czer­wo­nego Krzyża w Kairze.

– Okej. Wra­ca­jąc do sprawy. Wszy­scy chłopcy są na waka­cjach w Agany koło Alek­san­drii. Wiem, że pla­no­wane są już trans­porty, w tym z ośrodka z Helio­po­lis, do Anglii – rzekł War­ta­nian.

– Tak, sły­sza­łem coś o tym. Mam w Trze­cim Kor­pu­sie gene­rała Wia­tra kon­takt z byłym komen­dan­tem placu w Port Saidzie, a teraz kwa­ter­mi­strzem Szpi­tala Wojen­nego. Pola­ków trans­por­tują pocią­gami z Alek­san­drii przez Banhę, Isma­ilię i Al-Kan­tarę do Port Saidu. Przez La Valettę, nie­kiedy Pireus, płyną do Gibral­taru i do Anglii. Korzy­stają z dużych stat­ków – takich jak ten Otrano. Praw­dziwy kolos. Wyso­kość pięć pię­ter i dwa tysiące pasa­że­rów na pokła­dzie – odpo­wie­dział Adam Ahmad al-Nag­gar.

– Sam widzisz, że czas naj­wyż­szy prze­rzu­cić moich chłop­ców do Lizbony. Jak tra­fią do Anglii, to wszystko prze­pad­nie. Druga sprawa to grupa kilku męż­czyzn i kobiet z obo­zów spe­cjal­nych w Afryce. Pra­cu­ją­cym dla nas albo sprzy­ja­ją­cym nam obie­ca­łem szybki prze­rzut do Egiptu albo Pale­styny. Załatw to tu, w pol­skim sądzie polo­wym, a następ­nie po przy­by­ciu na miej­sce wycią­gnij ich za pie­nią­dze z pol­skiego wię­zie­nia czy jakie­goś ich­niego obozu inter­no­wa­nia. Sprawa jest pilna. Ktoś musi nad­zo­ro­wać to wszystko na miej­scu i być gotowy na ewen­tu­alną eli­mi­na­cję wszel­kich zagro­żeń dla naszej ope­ra­cji. Rozu­miesz, Adam?

– Tak, majo­rze – odparł i poki­wał głową. – A wiesz, jak Polacy nazy­wają to, co wła­śnie pijesz? – Wska­zał na szklankę mro­żo­nej kawy na sto­liku. – Oso­bi­ście wolę z cze­ko­ladą.

– Nie wiem. – Ormia­nin chu­s­teczką prze­tarł spo­coną łysinę.

– Bra­zy­lianka! – Ostroż­nie rozej­rzał się po kawiarni.

Nie zauwa­żył, aby ktoś się im przy­glą­dał. Ruch gości był cał­ko­wi­cie natu­ralny. Kel­ne­rzy uwi­jali się przy zamó­wie­niach, pokrzy­ku­jąc to do bar­mana, to do obsługi z zaple­cza. Z zewnątrz docie­rał wcze­sno­po­po­łu­dniowy uliczny gwar.

– Posłu­chaj – rzekł Adam ści­szo­nym gło­sem. – Codzien­nie spraw­dzaj naroż­nik muru z pra­wej strony drzwi wej­ścio­wych w kościele ormiań­skim, nie­da­leko mostu Isma­ilia na Zama­liku. Jak będzie krzy­żyk koloru cegla­stego, to nie spo­ty­kamy się tutaj, w Dużym Groppi, ani w miej­scu zapa­so­wym w Małym Groppi. Dowie­dzia­łem się nie­dawno, że po tych loka­lach kręcą się czę­sto Polacy. Więc nie możemy ryzy­ko­wać. W takiej sytu­acji widzimy się następ­nego dnia na ostat­nim sean­sie w kinie Metro przy Talaat Harb Street numer trzy­dzie­ści pięć, kie­dyś to była Soli­man Pasha Street. Zapa­mię­ta­łeś?

– Tak.

– To jedyne kino w Kairze z kli­ma­ty­za­cją.

– Jakoś daję radę z tym upa­łem. – War­ta­nian roze­śmiał się i ponow­nie prze­tarł spo­coną głowę.

– Jakby coś nie wyszło, zapa­so­wym miej­scem jest wej­ście do kina Miami, które latem jest nie­czynne. Cze­kaj na mnie następ­nego dnia o szó­stej po połu­dniu. I tak do skutku.

– Znajdę je?

– Jest naprze­ciwko pod nume­rem trzy­dzie­stym ósmym. Taki nowo­cze­sny, wysoki budy­nek, jakby z wieżą. Wywiad bry­tyj­ski ma tu olbrzy­mie moż­li­wo­ści ope­ra­cyjne. Hotel She­phe­ard, jak wynika z naszych obser­wa­cji, to stałe miej­sce spo­tkań ofi­ce­rów SOE. No i jest tu jesz­cze tro­chę pol­skich nie­do­bit­ków od Andersa – powie­dział Al-Nag­gar, wstał od sto­lika i ruszył w kie­runku kan­cia­stej, czar­nej tak­sówki.

Po chwili pod­niósł się rów­nież War­ta­nian. Prze­szedł przez postój tak­só­wek, minął poli­cjanta w bia­łym mun­du­rze i czer­wo­nym fezie na gło­wie, otwo­rzył drzwi beżo­wego dodge’a D 1125, siadł ciężko w zapad­nię­tej tyl­nej kana­pie i rzu­cił do kie­rowcy:

– Naafi night club!

Samo­chód powoli ruszył i wbił się w uliczny potok nie­mi­ło­sier­nie trą­bią­cych na sie­bie kie­row­ców pojaz­dów. Mię­dzy nimi prze­ci­skali się rowe­rzy­ści. Ruch blo­ko­wały zaprzę­gnięte w wiel­błądy czte­ro­ko­łowe wozy i dwu­konne dorożki.

Ani War­ta­nian, ani Al-Nag­gar nie zwró­cili uwagi, że w samym rogu Dużego Groppi sie­działo dwóch męż­czyzn. Jeden młody, ale lekko już łysie­jący, o spo­koj­nym wyra­zie twa­rzy. Drugi star­szy, z zacze­sa­nymi do tyłu wło­sami roz­ja­śnio­nymi zapewne od egip­skiego słońca.

* * *

– Fra­nek. Dobrze przyj­rza­łeś się temu łysemu bro­da­czowi? – spy­tał, nie odry­wa­jąc wzroku od szklanki po bra­zy­liance, porucz­nik Filip Godlew­ski. – To nie­jaki Petros War­ta­nian. Pra­co­wał do nie­dawna dla Bry­tyj­czy­ków.

– Zapa­mię­ta­łem go. Ale wydaje mi się, że tego, który z nim roz­ma­wiał, to ja skądś znam – odparł major Fran­ci­szek Wierz­bicki.

Wierz­bicki zała­twiał w Kairze sprawy zwią­zane z dzia­łal­no­ścią firmy Asphal­tina, która na zle­ce­nie Oddziału Infor­ma­cyjno-Wywia­dow­czego Sztabu Gene­ral­nego Naczel­nego Wodza miała pomna­żać środki finan­sowe. Wypra­co­wy­wane zyski zasi­lały fun­dusz ope­ra­cyjny pol­skich służb spe­cjal­nych ope­ru­ją­cych na Bli­skim Wscho­dzie. Major był doświad­czo­nym ofi­ce­rem wywiadu. Peł­nił służbę w Eks­po­zy­tu­rze T w Jero­zo­li­mie, gdzie odpo­wia­dał za pro­wa­dze­nie sprawy o kryp­to­ni­mie praca X, czyli nasłu­chu na kie­runku Związku Sowiec­kiego. Teraz miał roz­po­znać aktyw­ność radziecką w Kairze. Czasu było nie­wiele, bo sytu­acja Pola­ków w tym rejo­nie sta­wała się coraz trud­niej­sza.

– Ustalę to, Filip. Jutro widzę się z Sulimą. A dzi­siaj poga­dam jesz­cze z takim Pia­sec­kim z Ośrodka Rezerwy Per­so­nal­nej Ofi­ce­rów. On ma bar­dzo dobre kon­takty w Kairze. Spo­tkajmy się tutaj, o tej samej porze poju­trze.

– Yes, sir – rzu­cił Godlew­ski i mru­gnął do niego.

– Filip. A co robimy z tą byłą maszy­nistką z kon­su­latu ze Stam­bułu, jak jej tam?

– Lucy Rossi-Buczyń­ska…

– O wła­śnie! Według puł­kow­nika Libie­cha, który kie­ro­wał eks­po­zy­turą Bał­tona, była agentką nie­miecką. Moje kon­takty w Bej­ru­cie i w Jero­zo­li­mie to potwier­dziły. Jako pra­cow­niczka naszego Mini­ster­stwa Infor­ma­cji i Doku­men­ta­cji będzie łatwa do namie­rze­nia. Można to szybko zała­twić. W łeb szkop­skiej dziwce i do wody. Może wypły­nie po paru tygo­dniach na jakiejś śród­ziem­no­mor­skiej plaży obgry­ziona przez rybki.

– Nie dosta­łem od Cza­kuc­kiego takich wytycz­nych. Poza tym powiem ci coś, ale tylko mię­dzy nami. Niemcy prze­stali być dla nas wro­giem. Dużo się o tym mówi już zupeł­nie jaw­nie u nas we Wło­szech. Teraz liczą się tylko Sowieci.

– Tak, kurwa mać. Tak się liczą, że Angole z Jan­ke­sami doga­dali się z nimi nad naszymi gło­wami. Widzę, co się tu dzieje. I wiesz, co jesz­cze? Naj­le­piej na tym inte­re­sie wyszli nasi dawni kole­dzy moj­że­szo­wego wyzna­nia. Ci, co pry­snęli od Andersa jesz­cze w Iraku.

– Pie­przysz. Ty mówisz o wiel­kiej poli­tyce. A tutaj roz­po­czyna się cicha wojna z Sowie­tami.

– Tylko zauważ, Filip, że naszym kosz­tem!

Major wypro­sto­wał się na krze­śle. Spoj­rzał na kel­nera, mach­nął ręką i krzyk­nął:

– Whi­sky!

Odpro­wa­dził kel­nera wzro­kiem do baru i wró­cił do roz­mowy:

– Dobra. Powiedz mi, Filip, jak Cza­kucki wpadł na tego Ormiaszkę War­ta­niana. Prze­cież Cza­kucki jest we Wło­szech.

– Dosta­li­śmy sygnał od Bry­toli. Namie­rzyli jakąś radio­sta­cję w por­cie w Dar es-Salaam. Angole nic nie zro­bili. Zdjęli ją tylko, a radio­ope­ra­tor zagi­nął w por­to­wych wodach. Ze strzę­pów infor­ma­cji dla Angoli nic nie wyni­kało. Ale wiesz, Cza­kucki to stary lis. I coś wywę­szył. A poza tym mie­li­śmy kie­dyś podobną sprawę jesz­cze w Ira­nie i Iraku. Sko­ja­rze­nia, a potem wnio­ski z usta­leń były słuszne.

– Rozu­miem, że mamy być gotowi do likwi­da­cji. Bo to za gruba ryba, żeby do niego pod­cho­dzić.

– Tak. Cza­kucki też jest tego zda­nia. Ale przy­go­tuj się jakby co na likwi­da­cję oby­dwu. Ja jed­nak cze­kam na twoje usta­le­nia. Potem niech we Wło­szech decy­dują.

– Sami to mamy zro­bić?

– Nie. Przy­je­dzie jesz­cze do pomocy porucz­nik Winiecki.

– Pewny?

– Pewny to mało powie­dziane. Armando? Mogę za niego ręczyć jak za sie­bie. Znamy się jesz­cze z tego śmier­dzą­cego ropą Kra­sno­wodzka. Nie­jedno razem prze­szli­śmy. W Rzy­mie reali­zo­wa­li­śmy trudne zada­nie… – Godlew­ski ugryzł się w język i prze­rwał. – Odbie­ram go za pięć dni w Port Saidzie. Ma przy­pły­nąć z Włoch liniow­cem Fran­co­nia.

– Cunard Line. Znam ten sta­tek. Nasi w czter­dzie­stym czwar­tym roku na nim pły­wali. Dobra, Filip. Masz tu jesz­cze naj­now­szy mate­riał eks­po­zy­tury do wysła­nia szy­fro­gra­mem przez radio. Nie chcę się u nas za czę­sto krę­cić. To ser­wus. Widzimy się poju­trze – rzu­cił i wstał od sto­lika.

Godlew­ski wyjął z koperty ostem­plo­waną pie­czę­cią z orłem: Pol­ska Misja Repa­tria­cyjna na kraje Bli­skiego Wschodu, Indie i Afrykę w Kairze zło­żoną kartkę papieru i zaczął powoli czy­tać:

Z uzy­ska­nych w ostat­nim cza­sie infor­ma­cji wynika, że wzro­sła aktyw­ność wszel­kich czyn­ni­ków sowiec­kich w Egip­cie. Odno­to­wano wiele kon­tak­tów z miej­sco­wymi par­tiami opo­zy­cyj­nymi. Sowieci wyko­rzy­stują głów­nie ele­menty szo­wi­ni­zmu naro­do­wego wszyst­kich klas spo­łecz­nych i trudną sytu­ację gospo­dar­czą, w jakiej zna­lazł się Egipt po woj­nie. Sprzyja to wzra­sta­ją­cemu nasta­wie­niu anty­bry­tyj­skiemu. Jed­nak naj­bar­dziej nie­po­ko­jące są bli­skie rela­cje z lokal­nymi par­tiami komu­ni­stycz­nymi, które w swo­ich dekla­ra­cjach wal­czą ze znacz­nym bez­ro­bo­ciem, a jed­no­cze­śnie żądają wyco­fa­nia wojsk bry­tyj­skich nie tylko z Egiptu, lecz nawet całego regionu Środ­ko­wego Wschodu.

Istot­nym ele­men­tem destruk­cyj­nym dzia­łań sowiec­kich jest pod­wa­ża­nie dekla­ra­cji ze stycz­nia 1946 roku. W krę­gach dyplo­ma­tycz­nych Sowieci pod­wa­żają bry­tyj­skie sta­no­wi­sko, aby oprzeć sto­sunki anglo-egip­skie na zasa­dzie peł­nego part­ner­stwa mię­dzy rów­nymi sobie. Nie­wy­klu­czone, że po zakoń­cze­niu waka­cji może dojść do zapo­wia­da­nej rewolty stu­denc­kiej zapo­cząt­ko­wa­nej zimą tego roku. Na kam­pu­sie uni­wer­sy­tec­kim rów­nież akty­wi­zują się czyn­niki pro­so­wiec­kie.

Zakła­damy, że te dzia­ła­nia wywro­towe będą wspo­ma­gane zama­chami bom­bo­wymi w takich miej­scach publicz­nych jak kina czy restau­ra­cje. Sta­wiam zatem tezę, że Zwią­zek Sowiecki zarówno poprzez swoje posel­stwo dyplo­ma­tyczne, jak i wywiad oraz jego agen­turę dzia­ła­jącą pod róż­nym przy­kry­ciem pró­buje zde­sta­bi­li­zo­wać sytu­ację w Egip­cie wszel­kimi dostęp­nymi środ­kami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki