One For My Enemy - Blake Olivie - ebook

One For My Enemy ebook

Blake Olivie

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwanaście lat pokoju, dwa zwaśnione wiedźmie rody i kradzież, za którą Masza Antonowa nie może nie ukarać winowajcy. Nawet jeśli złodziejem okazał się Dimitrij, jej pierwsza wielka miłość. Postąpić inaczej oznaczałoby zawieść matkę, a na to Masza, idealna spadkobierczyni, nigdy sobie nie pozwoli. Wszystko po to, by jej najmłodsza siostra Sasza mogła być, kim chce.

Sasza wplątuje się jednak w niebezpieczny romans, serce Maszy nie jest tak nieczułe, jak jej się wydawało, zaś przeszłość ich matki kładzie się cieniem na życiu sióstr. Rozlew krwi jest nieunikniony. Pytanie brzmi: czyjej?

Powieść autorki bestsellerowego The Atlas Six. Mroczny i magiczny Nowy Jork, dwa rywalizujące ze sobą wiedźmowe rody oraz rodzeństwa uwikłane w walkę przestępczych imperiów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 530

Data ważności licencji: 11/8/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla LITTLE CHMURY, która urzeczywistnia moje marzenia, w zamian za rzadki dar, którym tak chętnie się dzieli, i za magię, którą mi daje. Ta książka jest dla Ciebie.

Osoby

Fiodorowowie

KOŚCIEJ NIEŚMIERTELNY, zwany też Łazarzem, patriarcha rodu

DIMITRIJ, w skrócie Dima, najstarszy z braci

ROMAN, znany też jako Roma lub Romik, drugi z braci

LEW, czasem jako Liowa, okazjonalnie Sołnyszko, najmłodszy z braci

Antonowe

BABA JAGA, nazywana też Mariją, matriarcha rodu

MARIJA, nazwana tak po matce, zwana też Maszą, a czasami Maszeńką, najstarsza z sióstr

JEKATERINA, zwana Katią, wraz z siostrą bliźniaczką, Iriną, druga w kolejności urodzin

IRINA, czasem Irka, siostra bliźniaczka Jekateriny, wraz z nią druga w kolejności urodzin

JELENA, zwana też Leną lub Lenoczką, czwarta z sióstr

LILIJA, zwana Lileńką, piąta z sióstr

GALINA, nazywana Galą, czasem Galinką, szósta z sióstr

ALEKSANDRA, nazywana Saszą i czasami Saszeńką, najmłodsza z sióstr

Inni

IWAN, ochroniarz Marii Antonowej

ERIC TAYLOR, kolega z roku Saszy Antonowej

ŁUKA, syn Katii Antonowej

STAS MAKSIMOW, mąż Marii Antonowej

TARRIAKSUIT, istoty z cienia kontrolowane przez Kościeja Nieśmiertelnego

ANTONOW, zmarły mąż Baby Jagi

BRYNMOR ATTAWAY, zwany też Klamrą, półkrwi fae, informator Marii Antonowej

ANNA FIODOROWA, zmarła żona Kościeja Nieśmiertelnego

RAPHAEL SANTOS, zarządca nieruchomości pracujący dla Kościeja

JONATHAN MORONOE, wpływowy czarownica reprezentujący Brooklyn

RADA CZAROWNIC, organ zarządzający magicznym Nowym Jorkiem

Miejsce:

Nowy Jork

Czas:

Teraz

Prolog

Mało co jest takie, jakie się wydaje. Niektóre rzeczy jednak ­bardziej starają się udawać to, czym nie są.

Manufaktura Piękna Baby Jagi był to mały lokal usługowy na Dolnym Manhattanie. Miał doskonałe (pisane głównie przez kobiety) recenzje na Yelpie i uroczą, kuszącą witrynę. Szyld, sam w sobie dość nietypowy, bo odżegnujący się od elegancko podświetlonej czcionki bezszeryfowej, roztaczał lekką, fantazyjną aurę, podobnie jak wielobarwne kule do kąpieli i szeroki wybór luksusowego serum w asortymencie sklepu. Słowa „Baba Jaga” naniesiono zamaszystym pismem nad wyrytym zarysem moździerza i tłuczka, co miało naśladować atmosferę Starego Świata.

Powiedzieć, że ten sklep nie był tym, na co wyglądał, to nic nie powiedzieć.

„Uwielbiam to miejsce”, zachwycała się jedna z recenzentek na Yelpie. „Asortyment jest wspaniały. Sam sklep jest mały, produkty regularnie się zmieniają, ale wszystkie są doskonałe. W Duane Reade znajdziesz większy wybór, jeśli szukasz typowych kosmetyków drogeryjnych, jeśli natomiast potrzebujesz idealnej, ręcznie robionej świecy zapachowej lub wyjątkowego prezentu dla przyjaciółki czy koleżanki z pracy, to obowiązkowy adres”.

„Suplementy na włosy i paznokcie sprawiły, że moje żałosne kosmyki w mniej niż rok stały się dwa razy dłuższe!”, utrzymywała inna. „To magiczne miejsce, przysięgam!”

„Obsługa jest urocza, co jest wielką rzadkością na Manhattanie”, napisała trzecia. „Nigdy nie spotkałam właścicielki, ale jej córki (jedna lub dwie zazwyczaj są w sklepie, by odpowiadać na pytania) to najpiękniejsze i najbardziej uczynne młode kobiety, jakie można spotkać”.

„Nigdy nie ma tłumów”, skomentowała beztrosko czwarta, „co jest dziwne, bo wygląda na to, że sklep nieźle sobie radzi…”

„To prawdziwa perełka”, dodała piąta, i „pilnie strzeżona tajemnica”.

Zaiste była to tajemnica.

W zasadzie nawet tajemnica w tajemnicy.

Nieco dalej na południowy wschód od mydlarni Jagi na Bowery znajdował się sklep z antykami o nazwie U Kościeja. Tam można było wejść tylko po umówieniu się.

„Witryna zawsze wygląda super, ale zazwyczaj jest zamknięte”, poskarżył się recenzent, który dał sklepowi trzy gwiazdki. „Pod wpływem impulsu postanowiłem zadzwonić, aby umówić się na obejrzenie jednego z wystawionych w witrynie przedmiotów, ale przez kilka tygodni nie udało mi się z nikim skontaktować. W końcu jakiś młody facet (pewnie jeden z synów właściciela) przyjął mnie na dwadzieścia minut, ale niemal wszystko było już zarezerwowane dla innych klientów. Jasna sprawa, ale i tak miło byłoby uzyskać taką informację wcześniej. Zakochałem się w małej zabytkowej skrzyni, ale powiedziano mi, że nie jest na sprzedaż”.

„BARDZO DROGO”, dodała inna recenzentka. „Lepiej jechać do Ikei albo CB2”.

„Ten sklep jest trochę straszny”, napisał ktoś trzeci. „Wokół wiecznie kręcą się jakieś dziwaki, wnoszą coś i wynoszą. Asortyment wygląda naprawdę fajnie, ale samemu sklepowi przydałby się remont”.

„Jakby wcale nie zależało im na klientach”, narzekano w nowszej recenzji.

To był fakt, Kościejowi nie zależało na klientach.

Na pewno nie na takich, którzy szukali go na Yelpie.

Miłość to opar, co z westchnień uchodzi;

Rosnąc, w kochanków oczach płomień rodzi;

Cierpiąc, kochanek w łez morze ją zmienia.

Czymże jest więcej? Szaleństwem milczącym,

Dławiącą żółcią i lekiem kojącym.

ROMEO DO BENVOLIA

ROMEO I JULIA*, AKT I, SCENA 1

* Wszystkie cytaty z dramatu Szekspira w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego [przyp. tłum.].

Akt I Szaleństwo milczące

Scena I

Wchodzą synowie Fiodorowa

Synowie Fiodorowa mieli w zwyczaju ustawiać się w równoramienny trójkąt.

Z przodu Dimitrij, najstarszy, niekwestionowany dziedzic, następca tronu, który przez całe życie służył dynastii handlu i fortuny. Zazwyczaj stał z wysuniętym podbródkiem, wysoko trzymał głowę obciążoną niewidzialną koroną, łączył łopatki i wypinał pierś nieustraszenie. Bo kto mógłby mu zagrozić? Nikt, kto marzył o długim życiu, to na pewno. Linia jego szyi była równa, niezachwiana, bo Dimitrij nigdy nie miał powodu, by niepewnie oglądać się przez ramię. Wzrok zawsze kierował na wroga i pozwalał, by świat toczył się swoim torem za jego plecami.

Za Dimitrijem, po prawej, stał drugi z braci Fiodorowów, Roman, nazywany Romą. Jeśli Dimitrij był słońcem Fiodorowów, Roman był księżycem w jego orbicie. Zasięg jego wzroku wyznaczał granicę bezpieczeństwa wokół starszego brata. Spojrzenie ciemnych oczu wystarczało, by człowiek cofnął się z wahaniem, w niepokoju, strachu. Roman miał kręgosłup niczym piorun, kroczył niczym grzmot. Był ostrą klingą zakrwawionego noża.

Po drugiej stronie stał najmłodszy z nich, Lew. Jeśli jego bracia byli ciałami niebieskimi, to Lew był niczym pływ oceanu – w ciągłym ruchu jak fala, która uderza i słabnie. Nawet teraz, kiedy stał za Dimitrijem, mimowolnie zaciskał i rozluźniał palce, bębnił kciukiem o udo. Potrafił wyczuć niebezpieczeństwo, węszył za nim w powietrzu, pozwalał, by zalęgło się pomiędzy jego łopatkami, by zalazło mu za skórę, do kości, i wzbudzało dreszcze.

Potrafił wyczuć niebezpieczeństwo i był przekonany, że właśnie weszło ono do pokoju.

– Dimitrij Fiodorow – powiedziała kobieta. To nazwisko w jej ustach zabrzmiałoby równie groźnie wymierzone we wroga co wyszeptane w jedwabistej pościeli. – Pamiętasz mnie jeszcze, prawda?

Lew obserwował brata, który nawet nie drgnął, jak zwykle.

– Oczywiście, że cię pamiętam, Marijo – odparł Dimitrij. – A ty pamiętasz mnie, prawda? Nawet po tylu latach.

– Tak mi się wydawało – oświadczyła Marija.

Była o rok starsza od Dimitrija, mniej więcej, przynajmniej tak sobie z trudem przypomniał Lew, a to oznaczałoby, że ma około trzydziestu lat. Należało przyznać, że ani trochę na swój wiek nie wyglądała. Z bliska widać było, że Marija Antonowa – z którą bracia nie rozmawiali, odkąd Lew był dzieckiem – usta ma młodzieńcze i pełne, pasujące do zarówno reklamy Maybelline przed ich loftem w Tribece, jak i jej miny wyrażającej umiarkowane zainteresowanie, a geografia fizyczna jej twarzy, padająca zazwyczaj pierwszą ofiarą starzenia się – bruzdy pogłębiające się wokół oczu i ust i zmarszczki mimiczne na czole – nie zdradza żadnych oznak upływu czasu. Każdy szczegół wyglądu Marii, od doskonale skrojonej sukienki po wypolerowane skórzane pantofle, był przemyślany, dopracowany, nieskazitelny i gustowny, a jej ciemne włosy opadały pieczołowicie ułożonymi falami w stylu lat czterdziestych tuż za linią wyraźnie zarysowanych obojczyków.

Nieśpiesznie ściągnęła płaszcz, po czym przejęła we władanie całe pomieszczenie, tylko przekazując element garderoby mężczyźnie stojącemu obok niej.

– Iwanie – zwróciła się do niego – czy mógłbyś to potrzymać na czas mojej wizyty u starego przyjaciela, Dimy?

– Dimy – powtórzył Dimitrij, smakując zdrobnienie, kiedy postawny mężczyzna towarzyszący Marii Antonowej, równie pedantyczny jak jego pracodawczyni, starannie przewiesił jej okrycie przez ramię. – Mam rozumieć w takim razie, że to przyjacielska wizyta, Maszo?

– To zależy – odparła Marija, niewzruszona tym, że Dimitrij również użył zdrobnienia. Nie pośpieszyła z wyjaśnieniem. Zamiast tego omiotła pomieszczenie wzrokiem. Wcześniej długie i uważne spojrzenie przemknęło lekceważąco ponad Romanem, by ostatecznie wylądować, z pewnym zaskoczeniem, na Lwie.

– Ojej – szepnęła. – Mały Lew dorósł, nieprawdaż?

Wygięcie zalotnych ust, na pozór łagodne, w rzeczywistości miało upokorzyć młodego człowieka.

– Owszem – mruknął ostrzegawczo Lew, na co Dimitrij uniósł dłoń, domagając się milczenia.

– Usiądź, Maszo. – Wskazał jej krzesło, na co odpowiedziała uśmiechem. Wygładziła spódnicę i przycupnęła na krawędzi krzesła. Dimitrij usiadł naprzeciwko niej na skórzanej kanapie, a Roman i Lew, wymieniwszy ostrożne spojrzenia, stanęli za kanapą, pozostawiając dwojgu następcom tronów negocjacje w imieniu reprezentowanych przez nich stron.

Dimitrij przemówił jako pierwszy.

– Napijesz się czegoś?

– Nie, dziękuję.

– Minęło sporo czasu – zauważył.

Krótka cisza, która zapadła pomiędzy nimi, niosła ciężar spraw zarówno niewypowiedzianych, jak i niewymagających wyjaśnienia. Upływ czasu był oczywisty nawet dla Lwa.

Nastąpiła dyskretna wymiana chrząknięć.

– Co u Stasa? – zapytał Dimitrij tonem, który mógłby zostać uznany za lekki przez postronnego obserwatora. Zdaniem Lwa ta krępująca wymiana uprzejmości była równie dziwaczna jak pomysł, że Marija Antonowa marnowałaby swój czas na pozorowanie sentymentalizmu.

– Jest równie przystojny i dobrze wyposażony co dwanaście lat temu – odparła Marija. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się znacząco do Romana, który posłał Lwowi skrępowane spojrzenie. Stas Maksimow, bo o nim mowa, czarownica należący do Rady zarządzającej magicznym Nowym Jorkiem, wydawał się tak bardzo do niej nie pasować, jak nie pasowała nigdzie cała Rada. Bracia Fiodorow nie poświęcali zbyt wiele uwagi Radzie, bo przez swoje interesy ich ojciec miał ją w kieszeni od wielu lat.

Zanim Lew zdołał cokolwiek z tego zrozumieć, Marija zapytała:

– A jak idą interesy, Dimo?

– Daj spokój, Maszo. – Dimitrij westchnął i odchylił się na oparcie kanapy. Jeśli zbijał ją z tropu fakt, że nadal używał w stosunku do niej tego zdrobnienia (jakby cokolwiek mogło ją zbić z tropu), nie pokazywała tego po sobie. – Przecież nie przyjechałaś aż tutaj, by rozmawiać o interesach, prawda?

Pytanie uznała chyba za trafne, a na pewno za nieszkodliwe.

– Masz rację – odparła po chwili. – Nie przyjechałam rozmawiać tylko o interesach, nie. Iwanie. – Przywołała gestem swojego współpracownika. – Podaj mi, proszę, paczkę, którą przyniosłam.

Iwan podszedł bliżej i wręczył jej schludną, skrupulatnie zapakowaną paczuszkę, która nie wydałaby się Lwowi ani trochę podejrzana, gdyby nie obchodzono się z nią z taką wyraźną troską. Marija przyjrzała się pakunkowi raz jeszcze, jakby się co do czegoś upewniała, po czym wręczyła go Dimitrijowi, wyciąg­nąwszy do niego szczupłą rękę.

Roman skoczył do przodu, już miał ją powstrzymać, ale Dimitrij znów uniósł dłoń i machnął nią na brata, po czym pochylił się, by wziąć paczkę.

Lekko musnął kciukiem palce Marii, po czym się cofnął.

– Co to jest? – zapytał, oglądając pakunek.

Marija uniosła kąciki ust w uśmiechu.

– Nowy produkt – odparła. Dimitrij rozłożył gruby pergamin, pod którym skrywał się plastikowy blister wąskich tabletek. Wyglądały jak wielobarwna aspiryna. – Mają wzbudzać euforię. Podobnie jak inne nasze produkty. Ten jednak jest nieco mniej delikatny, ostrzejszy niż czyste złudzenia. To halucynogen z nutą… nowości, jeśli można tak powiedzieć. Pasujący, rzecz jasna, do naszych istniejących linii produktowych. Marka – dodała, wzruszając ramionami. – Wiesz, jak jest.

Dimitrij długo mierzył blister wzrokiem, zanim znów przemówił.

– Tak w sumie to nie – odparł. Lew zauważył mięsień drgający w szczęce brata, kolejny nietypowy dla niego objaw niepokoju. Usłyszał też rezygnację w jego głosie. – Wiesz, że Kościej nie zajmuje się magicznymi środkami odurzającymi, o ile ktoś nie złoży takiego zamówienia. Nie paramy się tym biznesem.

– To ciekawe – mruknęła Marija cicho. – Bardzo ciekawe.

– Tak?

– O tak, bardzo. Muszę przyznać, że cieszę się, słysząc to, Dimo. Widzisz, dochodzą mnie pogłoski, okropne plotki o najnowszych poczynaniach twojej rodziny – Lew mrugnął zaskoczony i zerknął na Romana, który ostrzegawczo pokręcił głową – ale jeśli mówisz, że nie paracie się tym biznesem, z radością ci uwierzę. Przecież nasze rodziny od lat rozsądnie trzymają się swoich specjalizacji, prawda? Tak jest chyba najlepiej dla nas wszystkich.

– Owszem. – Dimitrij odłożył blister na stół. – Czy to wszystko, Maszo? Chciałaś tylko pochwalić się najnowszym osiągnięciem swojej matki?

– Pochwalić się? Doprawdy, Dimo. Za kogo ty mnie masz? Ale skoro już tu jestem, chciałabym, byś to ty spróbował jako pierwszy. Wiadomo. Gest zaufania. Mogę podzielić się z tobą swoim produktem bez obaw, nieprawdaż? To znaczy, o ile można ci wierzyć – dumała na głos, prowokując go. – Bądź co bądź łączy nas wieloletnia przyjaźń. Nieprawdaż?

Dimitrij znów zacisnął szczęki. Roman i Lew wymienili kolejne spojrzenie.

– Maszo…

– Nieprawdaż? – powtórzyła Marija, tym razem ostrzej, a kiedy Lew spojrzał jej w oczy, zobaczył, że mają ten sam wyraz, którego obawiał się jako mały chłopiec. Patrzyła wtedy z takim samym chłodem. Nauczyła się ukrywać kanciastość swojej natury za udawaną niewinnością, ale tego spojrzenia, w przeciwieństwie do wielu innych, nie potrafiła ukryć. Na Lwa działało ono tak samo, jak drapieżnik krążący mu nad głową.

– Spróbuj, Dimo – zachęcała Marija głosem, który nie dawał szansy odmówić. – Zakładam, że wiesz, jak się tym raczyć?

– Maszo – powtórzył Dimitrij, zniżając głos dyplomatycznie. – Maszo, opanuj się. Posłuchaj…

– Spróbuj, Dimo – przerwała mu płaskim tonem, a wszelkie pozory beztroskiej ogłady pierzchły.

Wydawało się, że udawanie nareszcie dobiegło końca, że konsekwencje czegoś niewypowiedzianego doprowadziły do nagłego naprężenia stosunków. Lew niecierpliwie czekał, aż brat odmówi. Odmowa wydawała się lepszym wyborem, bardziej racjonalnym. Dimitrij nie zażywał środków odurzających, więc łatwo mógłby odmówić. Powinno mu być łatwo, bo przecież nie było żadnego oczywistego powodu do strachu.

(Żadnego powodu, pomyślał Lew ponuro, poza kobietą, która siedziała naprzeciwko, dzierżąc w zesztywniałych dłoniach niewidzialną groźbę).

W końcu jednak – ku skrywanemu przerażeniu Lwa – Dimitrij pokiwał głową, sięgnął po liliową pigułkę i przez chwilę mierzył ją wzrokiem. Roman wzdrygnął się niemal niezauważalnie, po czym zmusił się, by znieruchomieć, i utkwił przestra­szony wzrok w karku brata.

– Weź ją – ponagliła Marija, a Dimitrij wyraźnie zesztywniał.

– Maszo, pozwól mi wyjaśnić – odparł niskim głosem, w którym Lew usłyszałby błaganie, gdyby wierzył, że brat jest do niego zdolny. – Po wszystkim, co przeszliśmy, chyba jesteś mi to winna? Rozumiem, że musisz być zła…

– Zła? Ale o co? Po prostu spróbuj, Dimo. Czego się obawiasz? Przecież zapewniłeś mnie o swojej przyjaźni, nieprawdaż?

Słowa Marii połączone z uśmiechem tak fałszywym, że przypominał raczej grymas, zabrzmiały zjadliwie. Dimitrij rozchylił wargi, wahanie ścisnęło go za gardło, a Marija pochyliła się do przodu.

– Nieprawdaż? – powtórzyła i tym razem Dimitrij otwarcie się wzdrygnął.

– Może powinnaś już iść – wypalił Lew bez namysłu i postawił krok, opuszczając swoje miejsce u boku brata za kanapą. Marija podniosła głowę, zmierzyła go zaciekawionym spojrzeniem, po czym zaczęła się zmieniać, przybrała słodszą minę, jakby właśnie przypomniała sobie, że on też znajduje się w pokoju.

– Wiesz, Dimo – powiedziała, nie odrywając wzroku od Lwa. – Jeśli bracia Fiodorow są choć trochę podobni do sióstr Antonow, postąpiłabym bardzo źle, ich także nie wynagrodziwszy za tę naszą przyjaźń. Może powinniśmy poczęstować także Lwa i Romę – rozmyślała na głos, powoli wracając wzrokiem do Dimitrija. – Jak myślisz?

– Nie – zaprotestował Dima tak stanowczo, że Lew znieruchomiał. – Nie, oni nie mają z tym nic wspólnego. Cofnij się – nakazał Lwowi, odwróciwszy się do niego. – Zostań na swoim miejscu, Lwie. Roma, zatrzymaj go – polecił głębokim głosem udzielnego księcia, na co Roman skinął głową i zmierzył Lwa ostrzegawczym spojrzeniem.

– Dimo. – Lew miał nerwy napięte jak postronki i wyczuwał iskrzenie w powietrzu między Dimą a Mariją. – Dimo, naprawdę nie musisz…

– Cisza – powiedziała Marija i nagle wszystkie dźwięki poza jej głosem ucichły. – Zapewniłeś mnie – dodała, wbijając wzrok w Dimitrija. Było widać, że nie ma w pomieszczeniu nikogo więcej, kto by dla niej się liczył. – Oszczędź mi upokorzenia związanego z wymienieniem powodów, dla których oboje wiemy, że zrobisz, o co proszę.

Dimitrij spojrzał na nią, a ona na niego.

Po chwili skapitulował, rozchylił usta, położył pigułkę na środku języka i odchylił głowę, aby ją połknąć, podczas gdy Lew wydał bezgłośny krzyk.

– Jak mówiłam, to nowy produkt – oświadczyła ­Marija, wygładzając spódnicę. – Nie różni się wiele od tego, który ostatecznie trafi na rynek. Ciekawostką w naszych środkach odurzających jest to – dodała, obojętnie obserwując Dimitrija, który w oszołomieniu lekko się trząsł – że stawia użytkownikom pewne warunki. Oczywiście musimy przedsiębrać środki ostrożności, upewniać się co do tego, z kim mamy do czynienia, więc u niektórych mogą wystąpić skutki „uboczne”. Przykładowo w złodziejach – mówiła cicho, wpatrując się w twarz mężczyzny – produkt może wywołać nieprzyjemną reakcję. I w kłamcach. Właściwie każdy, kto weźmie produkt z rąk jednej z wiedźm Antonowych, nie wymieniwszy go wcześniej na walutę, przekona się, że ma on… nieciekawy smak.

Dimitrij uniósł dłoń do ust i przez kilka sekund gwałtownie w nią wymiotował. Po chwili, starając się nad sobą zapanować, odchylił głowę i grzbietem drżącej dłoni wytarł nos.

Kapała z niego krew, rozmazywała się na knykciach jego palców.

– Nasi dilerzy też od czasu do czasu próbują, co zrozumiałe, więc aby ich chronić, dajemy im amulet, który noszą w sekrecie. Oczywiście o tym nie możesz wiedzieć – zauważyła Marija, snując opowieść, której wagi Lew nawet się nie domyślał. – Tajemnica handlowa. Niebezpiecznie jest sprzedawać nasze produkty bez naszego wyraźnego pozwolenia. Oczywiście nikt nie może się o tym dowiedzieć, bo cały nasz system mógłby się zawalić.

Dimitrij odkaszlnął, co odbiło się od ścian głuchym echem. Krew płynęła mu z nosa miarowo, kapała na dłonie, okrywała je kleistym szkarłatem wymieszanym z czernią. Zacharczał, próbując powstrzymać spływanie płynu do gardła, jego pierś rozrywał kaszel.

– Mamy całą siatkę informatorów. Są bardzo ­sprytni i doskonale ukryci. Niestety według jednego z nich ktoś – wyszeptała Marija – handluje naszymi środkami odurzającymi. Kupuje je od nas, po czym sprzedaje dalej po niemal cztery razy wyższej cenie. Zastanawiam się, kto mógłby poważyć się na coś takiego. Dimo?

Dimitrij wykrztusił coś na kształt jej imienia, opadając na czworaki na podłogę. Wstrząsnęły nim drgawki raz, potem drugi, uderzył głową o róg stołu i runął na ziemię. Lew krzyknął do niego, przerażony, ale znów bezdźwięcznie – na skutek zaklęcia Marii. To ona była lepszą czarownicą – ich ojciec zawsze tak powtarzał, od czasów jej młodości mówił o Marii Antonowej tak, jakby była demonicą ze Starego Świata, przed którą należało ostrzec dzieci. Mimo to Lew skoczył do przodu w panice i od razu poczuł na karku żelazny uścisk Romana, który go zatrzymał, kiedy Dimitrij próbował wstać. Znów osunął się na ziemię, a krew utworzyła kałużę pod jego policzkiem.

– To mnie boli, Dimo, uwierz mi. – Marija westchnęła, jej twarz była pozbawiona wyrazu. – Serio myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi, wiesz? Naprawdę myślałam, że można ci ufać. Byłeś taki szlachetny, kiedy dorastaliśmy. Owszem, wiele się może zmienić w ciągu dekady, ale nie przyszłoby mi na myśl, że… stanie się coś takiego. – Znów westchnęła i pokręciła głową. – Zapewniam, że boli mnie to tak samo, jak ciebie. Choć może te słowa dowodzą braku wrażliwości – poprawiła się miękko, patrząc, jak Dimitrij walczy o każdy oddech. Nie odrywała od niego wzroku, nawet kiedy zaczęły nim wstrząsać gwałtowne spazmy. – Bo wydaje się, że ciebie boli bardziej.

Lew poczuł, że z jego płuc znów próbuje się wydrzeć imię brata, ból rozdzierał mu gardło, aż w końcu, w końcu Dimitrij zesztywniał na podłodze. Cała ta scena wyglądała jak makabryczny barokowy portret: od powykręcanego torsu przez wyciągnięte w lewą stronę ramię po palce rozprostowane w kierunku stóp Marii.

– No cóż. – Marija wstała z krzesła. – To chyba wszystko. Iwanie, podaj mi płaszcz.

Wypełniwszy co do joty rozkaz brata, Roman uwolnił Lwa, który rzucił się na ciało Dimitrija. Roman przyglądał się, bezradny i spięty, jak Lew sprawdzał puls, gorączkowo rzucał zaklęcia, aby powstrzymać upływ resztek krwi, aby pobudzić książęce płuca do ruchu. Dimitrij oddychał płytko, ruchy jego klatki piersiowej gwałtownie słabły, w przypływie beznadziei Lew podniósł zamglony wzrok na Mariję, która wkładała właśnie czarne skórzane rękawiczki.

– Dlaczego? – wykrztusił, wzgardziwszy przezornością.

Nawet się nie zdziwił, że w końcu odzyskał głos, a ona nie wykazała ani odrobiny zdziwienia jego pytaniem. Ostrożnie starła smugę z dużych okularów przeciwsłonecznych, po czym nasadziła je na nos.

– Przekażcie Kościejowi pozdrowienia od Baby Jagi – mruk­nęła tylko.

Czyli: teraz pora na wasz ruch.

Po tych słowach odwróciła się, przywołała gestem Iwana i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Scena II

Co widzą ludzie

– Aleksandra Anto-NO-wa?

– Tak, to ja. – Sasza szybko podniosła rękę. – An-TO-nowa. Wszyscy mówią do mnie Sasza.

– A, okej, spoko – odparł asystent, na pewno tego nie zapamiętawszy. – Będziesz w grupie z… hm… – Przejrzał listę, którą trzymał w dłoni. – Erikiem Taylorem, Johnem Andersonem i Niravem… Uch…

– Vemulakondą – podpowiedział chłodno ktoś siedzący w rzędzie niżej niż Sasza.

– O właśnie. Dobra. No to jeśli chcecie się zebrać i coś ustalić, macie jeszcze dziesięć minut do zakończenia zajęć. Czekam na pytania – dodał asystent, choć zagłuszyły go już odgłosy szurania, kiedy studenci na chybił trafił zmieniali miejsca w auli.

– Cześć. – Sasza skinęła głową studentowi o niewymawialnym nazwisku, który do niej podszedł. Czarne włosy tworzyły dramatyczną falę nad jego czołem, ich końcówki powiewały niczym skrzydła kruka. – Nirav, tak?

– Tak. A ty jesteś Sasza? Podoba mi się. SA-sza – powtórzył z naciskiem, obnażając nieco zęby, kiedy układał głoski na języku. – Porządne imię.

– Dzięki. Solidna marka – odparła cierpko, na co Nirav się roześmiał i pomachał ponad jej ramieniem do dwóch pozostałych członków grupy.

– Eric – powiedział pierwszy, wyciągając dłoń. Blond włosy miał rozdzielone przedziałkiem tak schludnym jak granatowy sweter z dekoltem w serek. – A to jest John – dodał, wskazując na milczącego ciemnoskórego studenta, który zazwyczaj siedział kilka rzędów za Saszą. – No to może się jakoś umówimy, żeby obgadać szczegóły?

Ciekawe, że Eric od razu uznał się za lidera.

– Mogę się spotkać jutro w południe w Bobst – zasugerowa­ła bibliotekę Sasza. – Chyba że macie ochotę na kawę po południu, to zajęcia mam tylko o drugiej, a po…

– A może lepiej drink? – przerwał jej Eric, zwracając się przede wszystkim do Johna i Nirava. – Dzisiaj w Misfit? Przejrzymy biznesplan i podzielimy zadania.

– W barze? – mruknęła z powątpiewaniem Sasza. Poczuła, że jej twarz tężeje, kiedy Nirav i John po chwili pokiwali głowami. – Nie wydaje się wam to trochę…

– Genialne? – podpowiedział Eric, uśmiechając się do niej szeroko. Byłby przystojny, pomyślała, gdyby nie okazał się tak bezkompromisowo wkurzający. Aż musiała stłumić w sobie pokusę zepchnięcia go kilka rzędów niżej. – Co wy na to? Może dzisiaj o ósmej?

Sasza odchrząknęła, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wyrzuceniem z siebie obciachowego: „Ale jutro szkoła”.

– Wiecie co, nie sądzę…

– Mnie pasuje – przerwał jej John i rzucił okiem na zegarek. – Sorry, ale muszę lecieć, mam kolejne zajęcia…

– Ja też – dodał Nirav. Zarzucił plecak na oba ramiona i posłał Saszy przepraszające spojrzenie, które tylko bardziej ją rozeźliło. – Super. To do zobaczenia o ósmej…

– No, do zobaczenia…

Sasza z oburzeniem odprowadziła wzrokiem trzech kolegów. Eric obejrzał się przez ramię i mrugnął do niej bezczelnie, zanim dogonił kumpli. Skrzywiła się, niezadowolona, zacisnęła dłoń w pięść (matce się to nie spodoba, a do tego przez dotychczasowe dwadzieścia dwa lata swojego życia Sasza nie zdołała zapałać wielką miłością do barów), po czym powoli wyszła z budynku, owijając luźno szyję szalikiem, by przygotować się na spotkanie z zimowym chłodem.

– Sasza!

Przystanęła na znajomy dźwięk głosu najstarszej siostry, odwróciła się i zobaczyła, że Marija zmierza w jej stronę. Ścis­kała za rękę opatulonego Łukę, dwuletniego syna ich siostry, Katii. Marija szła obok niego, lekko pochylona – nie chciała puścić jego palców, ale nie zamierzała też rezygnować z noszenia swoich ulubionych szpilek.

– Sasza! – zawołała ponownie Marija. Wzięła Łukę na ręce i podbiegła do siostry, usadziwszy malca na odzianym w idealnie skrojone ciuchy biodrze. Łuka od razu wplótł pulchne paluszki w jej włosy i pociągnął za nie. Musiało boleć, ale Marija nie zwracała mu uwagi. – Wiedziałam, że cię tu znajdę. – Delikatnie odsunęła rękę siostrzeńca. – Idziesz do sklepu?

– Tak, oczywiście. – Sasza lekko zadrżała, po czym entuzjastycznie pomachała małemu Łuce na powitanie. – Wiem, jaka jest umowa, po zajęciach prosto do pracy…

– Marzniesz? – Marija zmarszczyła brwi, widząc dreszcz, który przeszedł siostrę. Przeniosła Łukę na lewe biodro, a prawą dłonią przywołała Saszę. – Chodź do mnie, daj mi rękę…

– Nie uprawiaj magii tutaj, Maszo. Jeszcze ktoś zobaczy – syknęła Sasza, posławszy siostrze ostrzegawcze spojrzenie, ale Marija wyciągnęła rękę i zwinnie jak kot pochwyciła jej palce. – Nie, Maszo… Maszo, przestań…

– Ludzie widzą tylko to, co chcą zobaczyć, Saszeńko – oświadczyła Marija typowym dla siebie szorstkim, rzeczowym tonem. Ujęła krnąbrne dłonie Saszy w swoje i dmuchnęła lekko na jej knykcie, owiewając je zaczarowanym ciepłem. – O proszę. Lepiej?

– Nie saszeńkuj mi tu, Marijo Maksimowa. – Sasza westchnęła.

Było o wiele lepiej, jakby ogrzała dłonie nad trzeszczącym ogniem. Jedną ze specjalności Marii były takie drobne czary – jak dobieranie odpowiedniej sukienki do figury albo odpowiedniego obrusu do nakrycia stołu przed obiadem – które z początku wydawały się nieznaczące, dopóki nie okazywało się, że to one odpowiadają za rezultat. Marija musiała to wyczuć, bo posłała siostrze triumfalny uśmiech o barwie jagód.

– Jestem Antonową, tak jak ty, Saszeńko – oświadczyła niepoprawnie. – A nawet Marijowną – dodała, mając na myśli to, że imię odziedziczyła po matce – aczkolwiek to brzmi głupio.

To była prawda.

– Oj dobra.

Marija już ruszyła przed siebie charakterystycznym żwawym tempem, poprawiła Łuce wełnianą czapkę i poprowadziła całą trójkę w kierunku sklepu matki. Przypomniawszy sobie, jaki jest cel ich spaceru, Sasza uznała, że są ważniejsze rzeczy, a jedną z nich było wieczorne spotkanie.

– Teraz jest zmiana Gali? – zapytała. – Będzie musiała mnie dzisiaj zastąpić. Tylko przez godzinę – dodała w pośpiechu, choć wiedziała, że i tak padną pytania. Sasza z zasady nigdzie nie wychodziła. (Nie była to, rzecz jasna, zasada ustanowiona przez nią, ale tak czy inaczej zasada).

– O? – Marija przejawiła zaciekawienie, którego Sasza się spodziewała. Starsza siostra miała tak samo ostre, przenikliwe spojrzenie jak matka, tyle że jej oczy łagodniały, stawały się bardziej empatyczne, kiedy spoglądała na Saszę, najmłodszą z siedmiu córek Antonowej. – A co się dzieje wieczorem?

– Nic. To tylko głupia praca w grupach – ­wymamrotała Sasza, na co Marija z powątpiewaniem uniosła brew. – Do szkoły.

– Hm, cóż, Gala nie będzie zadowolona – zauważyła Marija. – Wspominała, że ma dzisiaj randkę, ale znasz naszą Galinkę. – Zdaniem Saszy nikogo nie traktowała poważnie, chodziła na randki bardziej dla sportu. Robiła to, by nie wypaść z ­wprawy. – Pożycz jej ten sweter, który się jej podoba, a zaraz wrócisz do łask.

Sasza wydała niezobowiązujące stęknięcie na zgodę, zaprzątnięta własnymi problemami.

– W takim razie chyba będę musiała to zrobić, bo nie zdołam się wykręcić. – Marija spojrzała na nią pytająco, więc Sasza z radością wyrzuciła z siebie frustrację. – Jeden chłopak w mojej grupie to straszny palant, który z radością zignoruje moje pomysły, żeby nie musieć przyznawać, że mam mózg. Już to widzę.

– Ach, na to nie możemy pozwolić – zgodziła się Marija, zerkając na siostrzeńca, który przysłuchiwał się im uważnie. – Nie zamierzasz budować tego patriarchalnego systemu, prawda? – zwróciła się do Łuki. – Potwornie byś mnie tym rozczarował.

W odpowiedzi Łuka zagaworzył coś niezrozumiale i włożył palce w rękawiczce do ust.

– Łuka ma rację, wiesz? Mogłabyś rzucić czar – zasugerowała Marija, z powagą kiwając głową do siostrzeńca, jakby podsunął im coś naprawdę pomocnego. – Na pewno możemy wymyślić z mamą coś, co sprawi, że palant nauczy się słuchać. Albo po prostu go unicestwimy, i będzie po problemie. – Powiedziała o tym jak o realnej alternatywie.

– Cóż, to bardzo miłe z twojej strony, Maszo. – Sasza westchnęła. – Myślę jednak, że będę musiała się do tego przyzwyczaić. Nie możemy przekląć wszystkich facetów na świecie, prawda?

– Na pewno zajęłoby to więcej niż jeden dzień, nawet gdybym się postarała. – Masza zerknęła z ukosa na siostrę, kiedy zatrzymały się na światłach. Przyglądała się jej w milczeniu, kiedy czekały, aż przejadą liczne taksówki. – Ja cię zastąpię, Saszeńko, nie martw się. Ale nie mów mamie, że to do szkoły, dobrze?

Sasza nie zamierzała tego robić – przecież był powód, dla którego Gala chodziła na liczne randki, podczas gdy ona sama musiała poświęcać sweter, aby ukończyć jeden projekt. (Gala na pewno go odda. Kiedyś). Poczuła jednak wyrzuty sumienia na myśl o hojnym geście siostry.

– Ty już odpracowałaś swoje w sklepie, Maszo, nie musisz tego robić. Jeśli Gala nie będzie mogła zostać, to najwyżej trochę się spóźnię i…

– Nie możesz się spóźnić – przerwała jej Marija stanowczo i zwinnie uskoczyła przed mężczyzną, który przystanął nagle, bo się na nią zagapił. Nie pokazała po sobie, że to zauważyła, ponagliła tylko Saszę, aby ta dostosowała się do typowego dla niej tempa. – Musisz tam być, żeby zrobić z niego durnia, Saszo, w przeciwnym razie nigdy ci nie wybaczę. Poza tym szkoła czy nie, nie zaszkodzi się nauczyć, jak radzić sobie z mężczyznami takimi jak on. Bóg jeden wie, jak często mamy z tym typem do czynienia.

– No cóż, nie wszyscy mężczyźni są tacy jak Stas – mruknęła Sasza cierpko, mając na myśli męża Marii, jeden z miliona powodów, dla których Marii nie interesował nikt, kto przystanął, by podziwiać jej urodę. – Dziękuję, Maszo.

– Od czego masz siostry? – Marija wzruszyła ramionami. – Biedny Łuka – dodała, poprawiając sobie chłopca na rękach tak, by wbił ogromne oczy w Saszę i pomachał do niej. – Nigdy nie dowie się, jak to jest mieć sześć sióstr, które próbują kraść twoje ciuchy.

– Może się dowie – zażartowała Sasza. – Katia powtarza, że chce mieć więcej dzieci, ty też może jeszcze doczekasz się siedmiu córek.

– Proszę, nie mów mi dzisiaj takich rzeczy, Saszeńko. Miałam trudny poranek i nie jestem w stanie zmusić się do snucia teraz tak dystopijnych wizji przyszłości.

Oczywiście był to żart, ale w głosie Maszy słychać było zmęczenie. Nagle Sasza zidentyfikowała jego źródło.

– Spotkałaś się dzisiaj z Fiodorowami, prawda?

Niewiele wiedziała o rutynowych obowiązkach siostry (co wynikało bardziej z tego, że Marija próbowała ją chronić, niż z tego, że Sasza się tym nie interesowała), ale nie dało się przeoczyć nawet najmniejszej wzmianki o głównych rywalach ich rodziny. Każde spotkanie z Fiodorowami zwiastowało kłopoty – nazwisko to rzadko wymawiano w domu Antonowych, chyba że w ramach przekleństwa. Sasza nigdy nie spotkała żadnego z synów Fiodorowa, ale wyobrażała sobie, że są starzy, zacięci i mają srogie oczy – jak Kościej Nieśmiertelny, którego znała tylko z opowieści matki.

– Hm? – mruknęła zamyślona Marija odruchowo. – Och, to nic takiego, Saszeńko, już się tym zajęłam.

– Wiem, że się tym zajęłaś. – Sasza przewróciła oczami. – Zajmujesz się wszystkim, Maszo, jesteś gorsza od mamy. Ale czy coś się stało? Wydawało mi się, że kiedyś znałaś jednego z braci – przypomniała sobie nagle i zmarszczyła brwi. – Mówiłaś, że miał na imię Dima?

– Dimitrij – poprawiła ją Marija. – Znałam go kiedyś, dawno temu, zanim pomiędzy Kościejem a mamą doszło do nieporozumienia. Byliśmy nastolatkami. W zasadzie dziećmi. Ty byłaś jeszcze całkiem mała. – Zamilkła na chwilę, z zamyślenia wyrwał ją dopiero Łuka, który gwałtownie pociągnął ją za włosy. – W każdym razie naprawdę nie ma się czym przejmować, Saszo. Bracia Fiodorow nie będą nam już zawracać głowy.

– Ale co konkretnie się stało? – Poprzedniej nocy skóra Saszy pokryła się wywołaną niepokojem gęsią skórką, kiedy zza zamkniętych drzwi dobiegły ją niskie odgłosy sprzeczki pomiędzy mamą a siostrą. Fiodorowowie zawsze stanowili drażliwy temat, lecz Baba Jaga rzadko wybuchała takim srogim gniewem. – Mama wydawała się naprawdę wściekła…

– To nic takiego, Saszeńko, nic. Okej? – Marija jej przerwała, a Sasza po chwili skapitulowała. Ton siostry nakazywał zlekceważyć sprawę. – Pozwól jednak, że to ja poruszę temat twojej wieczornej nieobecności – dodała Marija z namysłem – bo mama nie będzie zadowolona.

Tymczasem Sasza zrozumiała, że spotkanie nie było całkiem udane i zdecydowanie nie powinna dopytywać o szczegóły.

– Okej. Ale na pewno dobrze się czujesz?

– Ja? – Marija wydawała się zaskoczona. – To nic ­ważnego, naprawdę, tylko interesy. Może to ty chodzisz do tej superszkoły – dodała żartobliwie – ale ja też potrafię od czasu do czasu zażegnać jakiś kryzys.

Było to niedopowiedzenie. Nawet z dzieckiem na rękach Marija Antonowa była onieśmielająca. Jej magia nie ograniczała się do domowych zaklęć, jej metodologia rozwiązywania konfliktów również. Bardzo starała się trzymać w tajemnicy szczegóły swojej pracy, lecz nietrudno było domyślić się jej natury. W oczach Saszy Marija Antonowa była jednak przede wszystkim Maszą – kobietą, która żartobliwie uszczypnęła siostrzeńca w policzek, a nie czarownicą, której imię wymawiano tylko szeptem.

Od dzieciństwa Sasza co do dwóch spraw miała niezachwianą pewność: potwory istniały, a Masza zapewniała bezpieczeństwo.

– Okej – powtórzyła, po czym sięgnęła czule po wyciągniętą dłoń Łuki i pozwoliła, by pulchna łapka zacisnęła się na jej zaczarowanych palcach.

Scena III

Pomiędzy życiem a śmiercią

– Przynajmniej żyje – powiedział Roman, patrząc na nieruchome ciało Dimitrija, które ułożyli na pryczy w prowizorycznej sypialni zaaranżowanej w magazynie ojca. – To tylko śpiączka. – Potarł ciemną brew i pokręcił głową. – Mieliśmy szczęście. Mogło być znacznie gorzej.

– Musi być coś jeszcze, co możemy zrobić – zaprotestował Lew, sfrustrowany. Wydawało się, że brat akceptował coś, co było absolutnie nie do zaakceptowania. – Tylko śpiączka? Powinien być w szpitalu, Roma! A nie tutaj – stęknął, obejmując magazyn gestem – ukryty niczym jeden ze skarbów taty, w zasadzie już w skrzynce…

– Tu jest najbezpieczniejszy. – Na twarzy Romana odmalowała się niewzruszona pewność. – Zaklęcia taty dłużej utrzymają się tutaj niż w szpitalnej sali. A gdyby Marija Antonowa albo nawet sama Jaga wróciły, by dokończyć dzieła…

– Dokończyć dzieła? – powtórzył przerażony Lew. – Dlaczego?

– Słyszałeś, co powiedziała Marija. Dima je oszukał, kupował ich narkotyki i odsprzedawał po wyższej cenie. Ale – wymamrotał Roman – to było barbarzyństwo. Szaleństwo. Te dziwki Antonowe są szalone. Pewnie powinno nam pochlebiać, że wydelegowały Mariję, a nie jedną z tych młodszych do odwalenia brudnej roboty za Jagę.

– Nic z tego nie rozumiem. Dima potrzebował kasy? – zapytał Lew. Nie wsłuchiwał się w gorzkie słowa średniego brata, wpatrywał się w spokojną, śpiącą twarz najstarszego. – Naprawdę nie rozumiem, dlaczego to zrobił, to w ogóle do niego niepodobne. Interes ostatnio gorzej idzie, wiem, ale…

– Musimy to naprawić – wtrącił Roman stanowczo, zerkając na Lwa z ukosa. – Nie możemy pozwolić, by Babie Jadze i jej córkom uszło to na sucho. My też powinniśmy w nie uderzyć, Lwie, i to tam, gdzie zaboli. Musimy zrobić im to samo, co one zrobiły nam.

– Jasne, oko za oko, podobno najlepsze, co można zrobić w takich okolicznościach – zadrwił Lew. Dopiero kiedy to powiedział, uświadomił sobie, że Roman mówił poważnie. – Co? Serio? Chcesz dopaść Mariję? – zapytał oszołomiony. Nie wiedział, czy śmiać się, czy szukać śladów urazu na głowie Romana, kiedy ten milczał. – Ale… Roma… Ona jest potężną czarownicą, pod stałą ochroną…

– Nie chodzi mi o następczynię tronu. Nie jesteśmy takimi potworami jak one. Weźmiemy na cel ich pieniądze – doprecyzował Roman. Nieco zbyt obcesowo jak dla Lwa, ale przynajmniej wniósł do tej dyskusji odrobinę zdrowego rozsądku. – Sam mówiłeś, że interesy idą gorzej. Im więcej Jaga i te jej suki dorzucają do swojego skarbca, tym większym zagrożeniem stają się dla taty. Dla nas. Tym bardziej upewniają się, że mogą atakować naszą rodzinę, nasze terytorium. Liowa – Roman położył dłoń na ramieniu brata – musimy coś zrobić. Jaga musi zapłacić za szkody, których narobiła.

– Sam nie wiem, Roma – odparł Lew niepewnie. – Sam nie wiem. Jeszcze więcej krwi? Jesteś pewien…

Nie przekonał jednak Romana, którego oczy zasnuły się cieniem.

– Dobra – westchnął Lew. Porzucił wahanie, kiedy upewnił się, że brat nie zamierza go dalej słuchać. – No to chodźmy pogadać z tatą.

Scena IV

Pierwsze kolejki

– Dobra – powiedział Eric, wskazując Saszy miejsce obok siebie. – Co pijesz?

– Uch – mruknęła Sasza.

„Co to znaczy, że Sasza wychodzi?”

Usłyszała echo głosu matki w głowie. Srebrne pasmo w ciemnych włosach Baby Jagi zdawało się odbijać światło, kiedy Sasza w milczeniu spacerowała przed jej sypialnią, czekając na jej pozwolenie niczym krnąbrne dziecko.

„Dokąd idzie?”

„Mamo, Sasza jest już dorosła”, odparła Marija. „Jeśli chce wyjść wieczorem, to może wyjść. Ciężko pracuje, wiesz?”

„Wiem, Maszo. Znam własną córkę, nie uważasz?”

– Co do picia? – Eric ponaglił Saszę. – Piwo, wino, wódka z tonikiem i limonką? Co?

– Hm, może być piwo – odparła Sasza, choć wypiła zaledwie jedno lub dwa przez całe swoje życie. Ani Baba Jaga, ani jej córki nie lubiły się odurzać. – Ja zamówię…

– Niee, ja stawiam pierwszą kolejkę – przerwał jej Eric. Wstał i przecisnął się obok niej, kiedy Nirav i John siadali.

– Pierwszą? – jęknęła Sasza, kiedy Eric zniknął. Nirav roześmiał się i poklepał ją po ramieniu.

– No weź, musimy zacząć ćwiczyć takie rzeczy, jeśli mamy osiągnąć sukces w szkole biznesu – oświadczył. – Podobno warto pracować nad swoimi umiejętnościami budowania relacji.

Litości.

– To nie jest budowanie relacji. To jest praca grupowa.

– Ale jest też czwartkowy wieczór – wtrącił John – a za nami długi tydzień. – Odchylił się na oparcie kanapy, potarł powieki i dodał: – A poza tym pić też trzeba umieć.

– Nie wiem, czy to się przydaje w rachunkowości korporacyjnej – wymamrotała Sasza pod nosem. Poczuła jednak smak porażki, kiedy wrócił Eric z piwem w dłoniach.

– Wy dwaj możecie mi puścić przelew – zwrócił się do ­Johna i Nirava. – Ty nie. – Mrugnął do Saszy, podając jej złotawy napój z pianką. – Jestem dżentelmenem.

– Mogę za siebie zapłacić, dzięki – odparła Sasza sucho, biorąc szklankę. – Ile?

– Nie powiem. – Eric uniósł szklankę do toastu. – Zdrówko, drużyno. Za najlepszy grupowy projekt, jaki kiedykolwiek widział profesor Steinert – dodał.

Sasza niechętnie uniosła swoją szklankę, przekonana, że będzie to długi, nieprzyjemny wieczór.

Scena V

Istoty z cienia

Mężczyznę zwanego Kościejem – w przeciwieństwie do postaci z folkloru słowiańskiego, na której cześć nosił to imię – stosunkowo łatwo było znaleźć, lecz o wiele trudniej było z nim porozmawiać. To drugie zależało od nastroju osoby, która strzegła drzwi, a także tego, kto chciał pogadać.

Kościej parał się różnymi zajęciami – głównie zaopatrywał w rzadkie i czasami niebezpieczne przedmioty magiczne, ale bywał też wynajmującym nieruchomości, pożyczkodawcą, przemytnikiem i lakonicznym pocieszycielem nieszczęśników. Czarownice szukające kogoś, kto załagodziłby gniew potężnego wroga, przychodziły do Kościeja. Jeśli groził ci niebezpieczny oprych, zgłaszałeś się do Kościeja. Rozwój internetowych portali świadczących takie usługi nie oszczędzał jego imperium – łatwiej zlecić komuś zadanie niż potem wisieć cenną przysługę człowiekowi, którego nie zdołał dotąd powstrzymać żaden członek Rady – ale i tak nadal dysponował on nieprzeniknioną siecią dłużników, i to nie bez powodu.

Jeśli potrzebowało się czegoś nielegalnego, niemoralnego albo zwyczajnie niesympatycznego, należało się zgłosić do Kościeja i miało się pewność, że nie trzeba będzie odpowiadać na żadne pytania. Oczywiście miało to swoją cenę, ale jeśli zagadnienie było skomplikowane, Kościej stanowił odpowiedź, a znaleźć można go było zazwyczaj pod ziemią, w jego ulubionym fotelu, pośród stworzeń należących do Nieśmiertelności.

Rzadko kto cieszył się jednak przywilejem odwiedzania Kościeja w podziemiach. Dla synów Fiodorowa był to przywilej jeden z wielu.

Piwnica, za wejście do której wielu oddałoby życie, nie wyróżniała się architektonicznie. Niedawno pośrodku ustawiono ring bokserski, wokół którego stały kartony i zbierali się zaufani Kościeja. Pod jednym z wąskich okien stał stół, przed blaskiem ulicznych latarni chroniła prowizoryczna zasłonka.

– Ojcze – powiedział Roman, zajmując miejsce przy stole po prawicy Kościeja. Milczący Lew stanął za nimi, czekał. – Musimy porozmawiać o Jadze.

Kościej, zahartowany mężczyzna po sześćdziesiątce, którego od dawna nikt nie nazywał Łazarzem Fiodorowem, uniósł rękę bez słowa, aby powstrzymać potok słów. Spojrzał na ring i zmrużył powieki.

– Widzisz? – zapytał drugiego syna cicho, wskazując coś, co zdaniem Lwa wyglądało jak rozmazany ruch cienia na ringu. Smuga światła padała z jednego z wąskich położonych wysoko okien naprzeciwko, blask księżyca przesłonięty burzową chmurą wydobywał z mroku męską postać, ilekroć ustawiła się ona w odpowiednim miejscu.

– Istoty z cienia – wyjaśnił Kościej, kiedy Lew zmrużył oczy, bo w piwnicy było ciemno. – Inuici nazywają je Tarriaksuit. Ludzie cienia, którzy mieszkają w świecie równoległym do naszego. Podobno kiedy słyszysz kroki, ale nikogo nie widzisz, to właśnie oni. – Nie odwrócił się do synów, nie odrywał wzroku od ringu. – Bardzo ciekawe, nieprawdaż?

Lew nie pytał, kto ich zakupił ani jak Kościej ich znalazł, ani czy tak jak inne odkryte przez niego istoty, oni również będą walczyć dla jego rozrywki. Od dzieciństwa rozumiał, że pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć.

– Nieważne. Co mówiłeś, Romiku? – dodał Kościej, na co Roman pokiwał głową i odwrócił się od ringu, by spojrzeć na ojca.

– Zemsta – odparł krótko, a Kościej potaknął. Zdaniem Lwa ojciec posługiwał się językiem, który rozumieli tylko dwaj jego starsi synowie, i vice versa. Dlatego uznał, że nic więcej dodawać nie trzeba, ale Roman kontynuował: – Podobno Jaga chce sprzedawać swoje narkotyki nie tylko czarownicom.

To było coś nowego dla Lwa, nawet jeśli wiedział, że interes Jagi kwitnie, podczas gdy Kościejowy kuleje. Jaga również poruszała się w mroku – Rada zabroniła handlu środkami odurzającymi, zakwalifikowawszy je jako trucizny – ale lepiej wykorzystywała światło. Jej sklep, legalna odnoga biznesu, cieszył się nieposzlakowaną opinią. Nikt by się nie domyślił, że zamach na Dimitrija Fiodorowa zleciła różanolica producentka koszmarnie drogiego mydła do rąk.

– Gdybym miał zgadywać – mówił dalej Roman – Jaga obierze za cel najbardziej oczywistą grupę niemagicznych konsumentów.

Kościej wyczekująco uniósł brew.

– Dla jej halucynogenów?

Roman potaknął.

– Studentów – wyjaśnił, na co Kościej pokiwał głową i wykrzywił wargi. – Moje źródło twierdzi, że na stole jest duża umowa z dystrybutorem. Jeśli uda nam się temu zapobiec, może nawet obnażyć ją przed Radą, to…

Urwał znacząco i machnął ręką na wyimaginowaną ścieżkę wiodącą ku nieuniknionemu upadkowi.

– Twoje źródło? – zapytał Kościej.

– Jeden z dilerów Jagi.

Lew zamrugał zaskoczony, a Kościej skinął głową.

– Czarownica?

– Oczywiście – odparł Roman, na co Lew zmarszczył brwi. Brzmiało to jak kłamstwo, ale nie miał pewności.

– Dobrze. – W geście namysłu Kościej podniósł dłoń do gładko ogolonej twarzy. – Tylko żadnych błędów, Roma. Poślesz Lwa?

– Tak, ojcze…

– Co? – wtrącił zaniepokojony Lew. – Poślesz mnie dokąd?

– Nie zadawaj pytań – ostrzegł go Roman niecierpliwie, ale Kościej znów uniósł dłoń.

– Niech pyta, Romiku. – Powoli odwrócił głowę, ciemne oczy tak bardzo podobne do oczu Romana zmierzyły Lwa leniwym, oceniającym spojrzeniem. – Nie możemy pozwolić sobie na błąd, Liowuszka. Jaga to szalenie mądra kobieta i bez wątpienia zastawi pułapki. Musisz być pewien czasu i miejsca, a także tożsamości tego, z kim zawiązała spółkę. Mniej będziesz się rzucać w oczy niż Roma – dodał, wskazując drugiego syna, który od swoich pierwszych dni nie potrafił nie rzucać się w oczy. – Jesteś w odpowiednim wieku. Wyglądasz młodo, niegroźnie. Wmieszasz się w tłum.

– Tłum. – Lew zmarszczył brwi. – Jaki tłum?

Kościej już jednak stracił cierpliwość. Odwrócił się, by spojrzeć przed siebie, i znów przywołał Romana.

– Myślisz, że to się stanie wkrótce? – zapytał cicho.

Roman pokiwał głową.

– Jestem tego pewien. W końcu ją pokonamy, ojcze. Zapłaci za wszystko.

Kościej potaknął. Na ringu zamigotały cienie, jeden zderzył się z drugim.

– Zacznijcie dzisiaj – mruknął Kościej, na co Roman wstał i bez słowa popchnął Lwa do drzwi.

Scena VI

Czuwanie

– Maszo. – Stas delikatnie położył dłoń na ramieniu Marii. – Dobrze się czujesz?

Próbując odepchnąć od siebie wspomnienie zakrwawionej twarzy Dimitrija, Marija odchrząknęła i wróciła do mycia naczyń.

– Przyjdą po nas – odparła, przyglądając się uważnie zaczarowanej patelni, po czym westchnęła i porzuciła pozory, kiedy małżonek zacisnął palce na jej ramieniu. – Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, Stas – szepnęła i spojrzała na niego niepewnie.

Wzruszył ramionami w geście bezwarunkowego wsparcia.

– Zrobiłaś, co ci kazano. Twoja matka jest bezkompromisowa i nie pozostawiłaby takiej zniewagi bez odpowiedzi – oświadczył, jakby to miało ją podnieść na duchu. – Poza tym jestem przekonany, że zamierza ostatecznie skończyć z Kościejem. Niedługo będzie po wszystkim.

Marija zwróciła ku niemu twarz. Położyła mokre dłonie na jego biodrach i oparła czoło na jego ramieniu.

– Nie powinniśmy rozmawiać o takich rzeczach – oświadczyła cicho, szukając ukojenia w jego dobrze znanym ciele, w miękkości jego swetra, w jego czułej obecności. – Wiesz, że nie lubię stawiać cię w trudnej sytuacji.

Stas powoli pokiwał głową i wziął ją w ramiona. Był członkiem Rady, swego rodzaju politykiem. Domniemanie niewiedzy było kluczowe dla jego stanowiska, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Rada wiedziała o jego związku z Mariją. W tym małżeństwie tajemnice były dowodem wzajemnego szacunku.

Rada Czarownic zarządzała magicznym Nowym Jorkiem i z tego powodu była ideologicznie niezależna. Organizacyjnie wszystko było proste. Okręgi pokrywały się ze swoimi niemagicznymi odpowiednikami. Reprezentacja była proporcjonalna do gęstości zaludnienia. Głosowano nad sprawami publicznymi: pełnomocnictwa, orzeczenia i kwestie prawne, czyli zbrodnie i kary. Teoretycznie pozycja Stasa jako członka Rady powinna być asem w rękawie Antonowych. W praktyce tak nie było, przynajmniej dla Marii. Wszystko to wydawało się raczej boleśnie ograniczające.

Czy odbywały się spotkania za zamkniętymi drzwiami? Tak, oczywiście. Nie były to rządy ludu, nie do końca. Nie w rzeczywistości, w której Rada składała się głównie z zamożnych mężczyzn kontrolujących działania całej społeczności i mogła z łatwością narzucić rujnujący magiczny podatek albo po prostu umieścić na czarnej liście każdego, kto się jej nie podporządkował. Wcześniej nikt nie sprawował rządów nad czarownicami, co prawie doprowadziło do ich wyginięcia, tak więc pozory porządku miały status świętości. Magia to jedno – masowa, niemożliwa do opanowania, przysługująca od urodzenia w odpowiednich okolicznościach. Potęga Rady była czymś zupełnie innym.

Stas należał do Rady, ale nie był Starszym. Mógłby odgrywać większą rolę, gdyby mu na tym zależało, ale nie miał takich ambicji. Zamierzał poświęcić życie Radzie, jak jego ojciec, i pełnić swoje obowiązki po cichu. Majątek, status, wpływy… To inni ludzie zaprzątali sobie nimi głowę. Stas Maksimow chciał wieść spokojne życie u boku kochającej żony, i to właśnie osiągnął, jak mu się wydawało. To bardziej obowiązkiem Marii było chronić Stasa niż odwrotnie.

Obowiązkiem Marii było chronić wszystkich.

– Powiedziałaś Saszy? – zapytał Stas, wplatając palce w jej włosy w uspokajającej pieszczocie.

Marija zamknęła oczy.

– Nie – wyznała wstydliwie w kaszmirowy sweter, który stłumił dźwięki.

– Maszo…

– Nie chcę takiego życia dla niej, Stas. – Stara śpiewka.

– Wiem, Maszo, wiem. Ale to córka swojej matki, tak jak ty. Nie jest już dzieckiem i musi chronić swoją rodzinę, tak jak ty.

– Wiem, ale… – Marija westchnęła. – Chcę jej tego oszczędzić. Ona pragnie więcej, Stas. Pragnie o wiele więcej niż takiego życia, a ja…

– Teraz jej kolej. Ty dokonałaś wyboru wiele lat temu – przypomniał jej. – Dokonałaś wyboru, a teraz czas na nią.

Marija ugryzła się w język, by nie wyrzucić z siebie tego wszystkiego, czego nie ośmielała się powiedzieć, i podniosła wzrok na męża.

– Kto wie – kontynuował cicho. – Może z pomocą Saszy nie będziesz musiała robić tak wiele dla matki. Może uda nam się założyć rodzinę, co? – Uśmiechnął się do niej ciepło, z otuchą, a ona poczuła ukłucie bólu. – Urodzi się nam mała Maszeńka? Mała kuzynka dla Łuki?

Zachwycała go ta myśl. Ją nieco mniej.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł. – Urwała, zastanawiając się, ile razy jeszcze odbędą tę rozmowę. – Nie jesteśmy bezpieczni. Nigdy nie zdołam zagwarantować nam bezpieczeństwa, nigdy. Nawet teraz Fiodorowowie ostrzą sobie zęby na mnie, na moje siostry, a kiedy po nas przyjdą, jak zdołam… Jak mogłabym…

Zająknęła się, próbując nie myśleć o niewyobrażalnym.

– Nie zniosłabym myśli, że narażam nasze dziecko na niebezpieczeństwo – dokończyła nerwowo, na co Stas pokiwał głową, powoli, niechętnie, lecz łagodnie.

– Kocham cię, Marijo Antonowo – zapewnił ją. – Kiedy nadejdzie właściwa pora, razem, przysięgam, obronimy naszą rodzinę.

Pokiwała głową. Takie rozmowy zazwyczaj kończyły się właśnie tym, obietnicą przyszłości.

Nie teraz, ale kiedyś.

– Kocham cię – odparła, kiedy wziął ją w ramiona, lecz tym razem nie zamknęła oczu. Siłą woli trzymała je otwarte, ostrożne, czujne. Czuwała nad karierą męża i przyszłością siostry.

Siłą woli zmuszała się, by pozostać tym, czym się nie czuła, kiedy odpędziła od siebie obraz twarzy Dimitrija Fiodorowa. Jego twarzy, kiedy przechylał ją w blasku słońca, by szeptać do jej ucha, i kiedy leżał na zakrwawionej podłodze, wołając do niej bezgłośnie i błagalnie: „Maszo, Maszo, Maszo”.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Miejsca

Dostępne w wersji pełnej

Akt II Lico niebios

Dostępne w wersji pełnej

Spis rekwizytów

Dostępne w wersji pełnej

Akt III Smutki te będą nam służyć

Dostępne w wersji pełnej

Siostry Antonowe, retrospekcja

Dostępne w wersji pełnej

Akt IV Miłość mi przysięgnij

Dostępne w wersji pełnej

Akt V Zabiła wam szczęście!

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału One For My Enemy

Copyright © 2019 by Alexene Farol Follmuth. Published by arrangement with Tor Publishing Group. All rights reserved

Projekt okładki Urszula Gireń (oprawa twarda i adaptacja oprawy broszurowej) Jamie Stafford-Hill (okładka oryginalna)

Ilustracje wewnętrzne Little Chmura

Opieka redakcyjna Bartłomiej Nawrocki Karolina Pawlik

Opieka promocyjna Maria Kubala-Adamik

Adiustacja Katarzyna Onderka

Korekta Małgorzata Matykiewicz-Kołodziej Magdalena Wołoszyn-Cępa

© Copyright for the translation by Agnieszka Myśliwy © Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023

ISBN 978-83-240-8931-4

Znak Horyzontwww.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska