52,99 zł
Viola Marek jest prawie zwyczajną agentką nieruchomości. Prawie – bo gdyby zwyczajna agentka odkryła, że musi sprzedać nawiedzoną willę, uciekłaby gdzie pieprz rośnie. Tylko że Violi to nie dziwi. Ostatecznie sama jest wampirzycą.
Dom musi jednak sprzedać, a widmo zabitego panicza raczej jej tego zadania nie ułatwi. Viola postanawia poprosić o pomoc Foxa D’Morę. Fox to co prawda zwykły oszust, który jedynie podaje się za medium, ale ma jedną niewątpliwą zaletę: jest synem chrzestnym Śmierci.
Gdy do nawiedzonego domu wchodzą demoniczna trenerka personalna, zakochany żniwiarz i pyskata anielica, Viola ma wrażenie, że trafiła w sam środek słabego dowcipu. Szybko okazuje się, że nawiedzenie to dopiero początek jej problemów. A wszystko dlatego, że nieśmiertelni…
Nieśmiertelni mają swoją grę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 503
Data ważności licencji: 1/9/2028
Dla Garretta, śmiertelnika (rzekomo), bez którego wiodłabym bardzo jałową egzystencję; dla mojej matki, która zapewniła mnie, że ta książka nie jest bluźnierstwem; i dla Ciebie, za to, że jesteś tutaj, choć wzywa tyle innych światów.
Nawet po całych stuleciach praktyki niepokój nie malał, kiedy odbywało się to w ten sposób… niedbale. Krwawo. Morderstwo nigdy nie było jego ulubionym rozwiązaniem.
– Co to ma być? – zapytał zniecierpliwiony, wpatrując się w upiorny bałagan na podłodze.
– O, doskonale! – odparła postać skryta w cieniu; mrok rozświetlił tylko znajomy błysk nikczemności w oku. – Jesteś. Wreszcie, ośmielę się dodać.
Niepokojące. Bardzo niepokojące.
– To – zauważył, zamiast wyciągać pochopne wnioski – jest eskalacja. Ty za to odpowiadasz?
– Zależy, jak na to spojrzeć, nieprawdaż? – zauważyła postać, nieznacznie wzruszając ramionami. – Równie dobrze ty możesz być za to odpowiedzialny, czyż nie? Gdybyśmy mieli pozostać przy tej interpretacji.
Tak na logikę nie była to nieprawda, nawet jeśli lubił ignorować logikę.
Niemniej…
– To nie ja trzymam nóż – oświadczył spokojnie.
– No tak. – Z cienia wystrzeliło ramię, kiedy postać rzuciła ostrze, nadal odrażająco śliskie, na podłogę pomiędzy nimi. – Aczkolwiek tak naprawdę nie ma to znaczenia, nie sądzisz? To jest skoro już cię tutaj mamy.
Znów poczuł przebłysk prymitywnego lęku, nie dało się na to nic poradzić. Najlepiej jednak trzymać się faktów, na przykład: co jest prawdą, a co nie.
– Mamy? Zapewniam, że mnie nie macie.
– Cóż – wtrąciła druga postać, celowo wychodząc do światła. – W takim razie spróbuj uciec.
Nie.
Nie, nie, nie.
Coś było nie tak. To wszystko było nie tak.
– Ależ nie…
– Ależ tak – potwierdziła druga postać pojedynczym skinieniem głowy.
– Ale przecież wy nie…
– Och, tylko z konieczności, rzecz jasna – powiedziała pierwsza postać. Kolejny promień ruchu rozdarł cienie, kiedy obie postaci dały sobie znak głowami. Rezultat był nieziemski, jakby połączyły się dwie całkowicie odrębne płaszczyzny egzystencji.
Ukłucie niebezpieczeństwa – przeszłości, która w końcu go dopadła – przedarło się finalnie do jego świadomości.
– Nie martw się, wkrótce zrozumiesz – zapewniła go pierwsza postać.
Dwie myśli rozbłysły przed nim niczym objawienie, niczym wypełniona przepowiednia. Twarz. Wspomnienie.
Nie, trzy myśli. Oszałamiająca lekkość niezaprzeczalnie przejebanej sytuacji.
Nie, cztery myśli.
– To jakaś gra?
Obie postaci wybuchnęły wyjątkowo zgodnym – niczym pełzające uroborosy, mrok pochłaniający światło – śmiechem.
– Wszystko jest grą, jeśli się o to postarać – oświadczyła druga postać.
– Ale jeśli trzymamy się faktów, to już nie jest gra – dodała pierwsza postać. – Teraz to wojna.
I nagle wszystko spowiła ciemność.
Drogie dziatki, czas na Śmierć.
Och, dziwicie się, że mówię? Oczywiście, że tak. Jestem fantastycznie elokwentny, transcendentalnie oczytany i – szczerze mówiąc – przykro mi, że was to zdumiewa. Widziałem przecież wszystkie znakomitości świata i – wiadomo – uczyłem się od nich, czerpałem z nich tu i tam, tak więc wszystko, co znane jest ludzkości, ja też poznałem. W sumie to ja odpowiadam w dużej mierze za umiłowanie historii – nic tak nie definiuje kariery jak moja przedwczesna wizyta. Można by pomyśleć, że będę się cieszyć większą miłością z racji mojego wpływu na to, kogo ludzie obdarzają czcią, ale to również byłby błąd. Jestem raczej niemile widzianym gościem.
Abstrahując jednak od stopnia popularności, muszę wyznać, że zdumiewa mnie obsesja ludzkości na moim punkcie. Pochlebia mi ona, wiadomo, ale jest też niepokojąca, nie słabnie i wydaje mi się dość diaboliczna. Gdyby tak często nie objawiała się tak spektakularnymi porażkami, pewnie podjąłbym jakiś wysiłek, aby z nią walczyć, ale już teraz ludzie większość swojego czasu na ziemi poświęcają na próby unikania mnie, aby ostatecznie jednak za mną gonić.
Zabawne, jakie to wszystko jest tak naprawdę proste. Wiecie, czego trzeba, aby uczynić kogoś nieśmiertelnym? Trzeba uwolnić go od strachu. Jeśli człowiek nie obawia się bólu, nie obawia się śmierci, szybko przestanie się bać czegokolwiek i w swoim umyśle zacznie żyć wiecznie… choć słyszę, że moje filozofowanie mało kogo uspokaja.
Niewielu z tych, którzy mnie poznają, dostąpi przywileju, by o tym opowiedzieć. Są wyjątki, rzecz jasna, wy jesteście wyjątkiem – ale należy to zaklasyfikować jako anomalię. Ogólnie jednak dla waszego gatunku stworzenie może być jednym z dwojga: człowiekiem (i stąd jednostką podatną na pułapki mojej profesji) lub bóstwem (i w związku z tym cierniem w moim boku).
Nie jest to jednak akuratna klasyfikacja, jako że według mnie kategorie są trzy.
Są ci, po których mogę przyjść (śmiertelni).
Ci, po których nie mogę przyjść (nieśmiertelni).
I ci, którzy oszukują (cała reszta).
Już wyjaśniam.
To nie jest skomplikowana robota. W zasadzie jestem jak kurier rowerowy bez roweru. Znam czas i miejsce dostawy i odbioru, ale to, jaką obiorę trasę, na szczęście zależy tylko ode mnie. (W sumie mógłbym się przesiąść na rower, gdybym chciał, w przeszłości już tak bywało, ale może nie próbujmy na razie brodzić w bagnistych szczegółach wariantywności wykonania, dobrze?)
Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że jest taki stan jak niebycie martwym, ale też niebycie żywym, etap pomiędzy. (Odpowiednia terminologia przybiera niezliczone wcielenia, różniące się pomiędzy kulturami tak bardzo jak odcienie oczu, włosów i skóry, ale pojęcie nieumarłości wydaje się dostatecznie powszechnie przyjęte). To właśnie są oszuści, ci, którzy cechują się beznadziejnym wyczuciem czasu, którzy tak kurczowo chwytają się życia, że sam – z powodu strzępu pierwotnej wady, rozszerzającej się niczym narodziny wszechświata do ziejącej, niezgodnej z logiką otchłani nadprzyrodzonej mutacji – po prostu z nimi obcuję. Egzystuję obok nich, nie mogę ani im pomagać, ani ich zniszczyć.
Często niszczą się sami. Ta opowieść jednak, jak wiele innych, nie o tym traktuje.
Zanim coś powiecie, chciałbym podkreślić, że to nie jest mój projekt dla zabicia czasu. Czy się co do tego zgadzamy? To nie jest moja historia. To jest historia, i to warta wysłuchania, ale nie należy do mnie.
Musicie wiedzieć, że to wszystko zaczyna się od zupełnie innej historii, takiej, którą ludzie opowiadają o mnie. Jest głupia (szczerze mówiąc, ociera się o pomówienie), lecz ważna… Spróbuję ją tu przytoczyć, wystrzegając się nadmiernej pogardy. Oto ona.
Dawno, dawno temu była sobie para słabego zdrowia, przygnieciona ubóstwem i na tyle niemądra, by sprowadzić na ten świat dziecko. Wiedząc, że oboje niewiele mają czasu na tej ziemi – i zamiast po prostu się sobą nacieszyć, na tyle, na ile można czerpać radość w śmiertelności, rzecz jasna, co do tego nigdy nie byłem pewien – mąż zabrał dziecko z rąk niedomagającej żony i wyruszył ścieżką przez pobliski las w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby się zaopiekować jego pociechą.
To był chłopiec, tak na marginesie. Wredny gówniarz, ale o tym za chwilę.
Po przejściu kilku kilometrów mężczyzna spotkał anioła. Przyszło mu do głowy, by to jemu powierzyć dziecko, ale przypomniawszy sobie, że posłaniec Boga godzi się z ubóstwem, na które biedak i jego żona zostali skazani, ostatecznie się rozmyślił.
Potem napotkał żniwiarza, żołnierza Lucyfera, zaczął rozważać tę kandydaturę, ale zniechęciła go myśl, że diabeł może zwieść syna na manowce…
(…co na pewno by zrobił, tak na marginesie, i jeszcze by się przy tym śmiał. Szczerze? Miałbym wiele do powiedzenia również o Bogu, ale zmilczę, bo nieładnie plotkować).
(Na czym to ja…)
(A, tak).
(Ja).
Na koniec mężczyzna odnalazł mnie, jak głosi opowieść. Było całkiem inaczej, przecież to brzmi tak, jakbym cieszył się wolnością szwendania się, by można mnie było odnaleźć, a się nie cieszę i wcale za nią nie tęsknię. W rzeczywistości było tak: mężczyzna umierał, więc z oczywistych względów i bez żadnych ojcowskich uczuć zjawiłem się ja i niespodziewanie obciążono mnie dzieckiem. Mówi się, że mężczyzna poprosił mnie na ojca chrzestnego, a tak naprawdę wycharczał coś niedorzecznie niezrozumiałego (odwodnienie to gwałt na strunach głosowych) i zanim pojąłem, co się stało, trzymałem w objęciach dziecko, a kiedy przyszło mi do głowy odnieść je do domu (jak zrobiłby każdy odpowiedzialny kurier), okazało się, że matka też już nie żyje.
Dobra, zjawiłem się, żeby ją zabrać, ale nie zawracajmy sobie głowy semantyką.
To jest opowieść o chrześniaku Śmierci, którą przekazują sobie ludzie. Chłopiec rzekomo poznał wszystkie moje tajemnice i nauczył się mnie kontrolować, dlatego właśnie do dzisiaj chodzi po ziemi, wiecznie młody, a Śmierć trzyma u swojego boku dzięki złotemu lassu, które zarzucił mi na szyję, by w ten sposób uniemożliwić mi – podstępnie i walecznie – sięgnięcie po jego duszę.
To szczyt bezczelności, bardzo jestem niezadowolony, że Fox nie położy kresu temu bajaniu („żadne skargi, żadne targi”, skanduje iście królewskim głosem). Mam do niego wiele sympatii, ale cierpi na chroniczne napady skurwysyństwa – zaniki moralności i ogólne rozpasanie, że tak powiem. Podejrzewam, że będę się z nim męczyć przez całą wieczność.
Tak czy inaczej, właśnie o tym mówię. To nie jest moja historia, ani trochę.
To historia Foxa. Ja go tylko wychowałem.
Dlaczego dałem mu tak na imię? Cóż, nie jestem na bieżąco z popkulturą, ale zawsze podobały mi się bajki, a spośród wszystkich cech, które mógł posiąść (posłuszeństwo lub troskliwość, uprzejmość, moralność czy choć odrobinę punktualności), jak idiota wymarzyłem sobie dla niego spryt. Lisy są sprytne, a do tego miał taki maciupki nos. Został więc Foxem i jest tak sprytny, jak pragnąłem, choć ani trochę tak zaradny, jak mogłem sobie wyobrazić. Przez ostatnich dwieście lat zajmował się głównie… cóż, powtórzę: to nie jest moja historia, więc nie będę się wdawać w szczegóły, powiem tylko, że Fox jest…
Cóż, jest śmiertelnikiem, że tak to ujmę. I to nie takim, z którym radziłbym się zaprzyjaźnić. Nie nadaje się też na doradcę, kochanka, w zasadzie na nikogo ważnego, chyba że ktoś chciałby obrabować bank albo zaplanować jakiś skok.
Kocham go, ale to wredny gówniarz i niestety to jest historia o tym, jak mnie przechytrzył.
Prawdziwa historia.
Niestety.
Szyld przed małym wynajętym lokalem przy Damen Street głosi lakonicznie „medium”. Budynek jest stary, ulica szacowna, niedaleko znajduje się przystanek Blue Line, co oznacza, że choć to gorsza część miasta, można się tu bezpiecznie przemieszczać, a przewrażliwione matki kojarzą to miejsce głównie z wyimaginowanymi niebezpieczeństwami w rodzaju tatuaży i starych ukraińskich duchów. Pełno tutaj budek z taco, modnych lokalów z pączkami (tak, z pączkami), sklepów ze starociami, grzywek w stylu lat osiemdziesiątych i skórzanych kozaków. W różnorodności tej niemal ginie budynek nad jedną z witryn i dopiero jeśli uważnie się przyjrzeć obłażącym z farby czarnym ramom okiennym, zobaczy się szyld.
MEDIUM
Wizytówka na domofonie odkleja się od nadmiernego zużycia, ale sam dzwonek działa. Po naciśnięciu przycisku oznaczonego D’MORA zapewne usłyszy się jego głos, osobliwie kojący, kiedy wyciąga się do człowieka w powietrzu.
– Halo? – mówi. – Tu Fox.
– Halo – można odpowiedzieć. Albo: „dzień dobry”, jeśli jest się w nastroju życzliwym dla gospodarza i świadomym nieustępliwego uścisku Czasu. A potem można zamilknąć, jak czyni wielu. W końcu trzeba jednak wyznać: – Chciałbym się porozumieć z duchami.
Nie będzie tego widać, ale na górze Fox D’Mora uśmiechnie się drwiąco, po czym poprawi zaśniedziały srebrny sygnet na prawym małym palcu i odkaszlnie lekko, aby zamaskować rozbawienie w głosie.
– Doskonale – odpowie do domofonu i zaraz wpuści gościa.
Fox D’Mora nie jest jedynym medium w Bucktown, a już na pewno nie w Chicago, ale jest najlepszy, głównie dlatego, że to mistrz kamuflażu. Onieśmielony – bez wątpienia – gość wejdzie do mieszkania, w którym Fox świadczy swoje usługi, spodziewając się zakurzonych zasłon, migoczących smukłych świec, może nawet błyszczącej kryształowej kuli. Fox nie posiada nic takiego, więc kiedy wkracza się do siedziby tego dziwnego człowieka o dziwnym nazwisku i jeszcze dziwniejszej reputacji, można poczuć coś, co należy zinterpretować jako ulgę.
Fox bowiem – co zaskakujące – ma bardzo nowoczesną kuchnię, w której własnoręcznie parzy kawę na zimno, a że jest gospodarzem życzliwym, prawdopodobnie zaproponuje gościowi szklankę, zanim poprowadzi go do pustej kanapy w salonie, gdzie z wdziękiem usadowi się naprzeciwko i zacznie gościa obserwować nieprzeniknionymi orzechowymi oczami. (Są szare na brzegach, bursztynowe w środku, niczym rozbłysk słońca skąpany w mglistej sepii. Przypominają zasuszone jesienne liście, listy miłosne o zaokrąglonych brzegach i tym podobne relikty przeszłości).
– Dobrze – powie Fox. – Kogo szukamy?
Jeśli nadal ma się wątpliwości co do swojej wizyty w tym miejscu, teraz zaczną się one rozwiewać. Po pierwsze, Fox świetnie się ubiera, choć nie aż tak dobrze, by budzić podejrzliwość. Jego dłonie są bardzo wyraziste, bezustannie podkreślają jego gościnność, podsuwają krzesła, podają napoje, poprawiają żaluzje według preferencji osoby przybyłej, ich paznokcie są przycięte i czyste. Zegarek nosi stary i trochę zniszczony, ale na ładnym skórzanym pasku, wygląda, jakby kiedyś mógł być coś wart. Może to rodzinna pamiątka.
Kiedy kontynuuje się oględziny tego człowieka o takim dziwnym nazwisku, takim osobliwym wizerunku, umiejącego (podobno) z łatwością podróżować pomiędzy światami, można zauważyć, że sam Fox, wysoki i szczupły, ale nie chudy, nie przesadnie szczupły, ma czuprynę ciemnych fal świeżo po strzyżeniu, modnie rozdzielonych przedziałkiem z boku, i że uśmiech przychodzi mu z łatwością.
Fox jest człowiekiem skorym do uśmiechu, co odpręża tych wokół niego. Kiedy pyta, z kim gość pragnie porozmawiać, można odpowiedzieć, że z babcią albo z ojcem, albo może jeśli komuś mniej się poszczęściło i przedwcześnie utracił bardzo bliską osobę, z mężem lub z dzieckiem. Słysząc to, Fox bez oporów okaże współczucie. Objawi się ono łagodnym spojrzeniem oczu w odcieniu sepii, delikatnym wygięciem ust, a gość poczuje się zrozumiany.
On rozumie, naprawdę. Sam stracił wiele osób w swoim życiu, odczuł ukłucie straty wystarczająco mocno. Dla gościa nie będzie jednak mieć znaczenia, że Fox D’Mora nie zbliżył się do innego stworzenia od jakichś dwustu lat, ponieważ kimkolwiek jest, komukolwiek jest winien lojalność, współczuje straty głęboko, bardzo po ludzku.
A co najważniejsze, jest i pragnie pomóc.
– Wezwę go – powie. Albo ją, albo je, w zależności od tego, jak identyfikuje się osoba, o którą upomniał się gość, a potem zamknie oczy i delikatnie przesunie dłoń na srebrny sygnet zdobiący jego prawy mały palec. – Cóż – wymruczy. – Co pragniesz powiedzieć?
Słowa, pogrzebane w duszy gościa, zatańczą kusząco na jego języku.
Pochyli się. To jest właśnie obcowanie z duchami.
Ten konkretny przypadek wywoływania duchów wydarzył się w pewien nijaki dzień niczym niewyróżniającego się tygodnia wyjątkowo bezbarwnego roku – aspekt gospodarczy nie pozostawał tu bez wpływu. Studio – albo też doskonale zakamuflowane gniazdo rozpusty, czym faktycznie było – znajdowało się w typowym dla siebie stanie pospiesznie maskowanego starokawalerstwa (odór pojemników z jedzeniem na wynos był tłumiony odświeżaczem powietrza Febreze o zapachu ambrozji, pranie czekało cierpliwie na swoją kolej pod łóżkiem już trzeci tydzień, samo łóżko sprytnie zasłaniały dwa regały z książkami, jeden kradziony, i ozdobny gobelin, którego nie mogło się doszukać Metropolitan Museum of Art), kiedy nagle z niesłyszalnym pyknięciem zmaterializował się Śmierć i stanął obok upragnionego przez wielu fotela Eames, akurat niekradzionego. (Chociaż fakt, że fotel został kupiony na aukcji, na której nie zjawił się nikt inny, można by uznać za kradzież).
Naprzeciwko fotela, w którym Fox usiadł, skrzyżowawszy długie nogi, prawa nad lewą, by afiszować się irytującym fetyszem noszenia na gołe stopy loafersów podwędzonych bez wątpienia jakiemuś naiwnemu profesorskiemu typkowi, stała sofa w stylu vintage, tapicerowana, wybrana z wyjątkową starannością, bez wątpienia pod kątem wydobywania subtelnych odcieni zieleni w oczach Foxa, ponieważ miał on wiele wad i zaliczała się do nich próżność, ale nie niedbałość, nie beztroska. Nie bezbarwność.
Na sofie usiadła – rzecz jasna – kobieta. Bardzo w guście Foxa, a według Śmierci w guście Foxa było wszystko, co miało puls. No dobrze, nie była to do końca prawda, szanse na to, by Fox znalazł sobie nieumarły obiekt uczuć, biorąc pod uwagę jego skłonności, były małe, ale nie zerowe. Może więc chodziło o aurę naganności otaczającą Foxa, kiedy Śmierć zjawił się na miejscu zdarzenia.
– Cóż – westchnął Śmierć, taksując wzrokiem ułożenie chrześniaka, kobiety na sofie chrześniaka i unoszącego się nad nimi, zawodzącego posępnie ducha. Jedno spojrzenie wystarczyło, by określić, do czego się to wszystko sprowadza… Jakie to słowo? Do kutaszenia. – Widzę, że nic się nie zmieniło.
– Cicho – mruknął Fox pod nosem i uchylił powiekę, by uśmiechnąć się bezczelnie, jak człowiek uśmiecha się do ulubionej ciotki starej panny. – Znaczy jest tutaj?
– Tak, tak – wymamrotał Śmierć i cmoknął lekko na widok petentki na sofie (ładna, doprawdy bardzo ładna dla lubiących takie rzeczy, z rodzaju tych, które Śmierć, na pewno nie fan, określiłby mianem fusion, coś jak burrito sushi z foodtrucka nawiedzanego przez Foxa zdecydowanie za często), po czym zerknął na zawieszonego w powietrzu ducha. Petentka znieruchomiała tymczasowo, nie widziała ani nie wyczuwała Śmierci, może poza osobliwym dreszczem, mrowieniem albo poczuciem déjà vu jak wpółzapomniany sen albo przelotne wrażenie, że nie wyłączyło się piekarnika. Najlepiej, zdaniem Śmierci, pozostawać uprzejmie poza płaszczyzną obserwacji. – Niech zgadnę. To jej mąż?
– Narzeczony – sprostował Fox głosem bezczelnie pozbawionym wyrzutów sumienia. – Zmarł tuż przed ślubem.
– Kurewsko wygodnie – zauważył Śmierć, odczuwając to, co często odczuwał, odkąd zaopiekował się Foxem. Była to osobliwa mieszanka. Nie gniew. Raczej rozczarowanie.
– Papciu. – Fox wyczekująco uniósł brew. – Co mówiłem o przeklinaniu?
Śmierć uniósł rękę i posłusznie trzasnął z recepturki na nadgarstku, za co został nagrodzony (jeśli w ogóle można tak powiedzieć) pobłażliwym grymasem Foxa.
– Nadal nie pojmuję, komu to potrzebne – warknął pod nosem Śmierć. – Jakie ma znaczenie to, co mówię, kiedy nikt poza tobą mnie nie słyszy?
– To ty nalegałeś na zrobienie noworocznych postanowień – przypomniał mu Fox z jebanym błyskiem w oku.
– Miałem na myśli ciebie, nie siebie – stęknął Śmierć. – A poza tym jak długo to ma potrwać? Upłynęło już co najmniej stulecie.
– Bzdura, straciłeś poczucie czasu – odparł Fox, który niemal na pewno kłamał, nawet jeśli przybrał niewinny wyraz pięknej twarzy. – Poza tym wiesz, że przeklinanie ci szkodzi. Nie czytałeś tej mindfulnessowej książki, którą ci dałem?
Śmierć, stworzenie niemalże wszechwiedzące i o zazwyczaj niekwestionowanej czcigodności, pojął, że padł ofiarą drwin, co samo w sobie było odpryskiem bardziej nieprzemijającego podejrzenia, że musiał pobłądzić w okresie kształtowania się osobowości krnąbrnego wychowanka. Zamiast kontynuować trudny temat, odwrócił się do kobiety, która usiadła na sofie i czekała cierpliwie, aż Fox zawezwie jej ukochanego Bradleya.
– Dobra – westchnął Śmierć – co ona chce wiedzieć?
W tej samej chwili, kiedy Śmierć doświadczał ukłucia udręczonej czułości (i zarazem jej odwiecznej towarzyszki, jeśli chodzi o Foxa, a mianowicie skruszonej wyrozumiałości), Foxa nawiedziły równocześnie dwie myśli. Pierwszą można by opisać jako jaskrawy sen na jawie, druga była słabym przebłyskiem, że trzeba by jeszcze opłacić rachunek za prąd. Odchrząknął więc i pochylił się ku kobiecie, która szukała u niego rady.
– Evo – wymruczał, a popołudniowa klientka na dźwięk swojego imienia podniosła wzrok i oswobodziła się mrugnięciem od doznania przejmującego chłodu towarzyszącego ojcu chrzestnemu Foxa. Fox, który potrafił wyczuć, kiedy klientka przemawia językiem miłości pod postacią dotyku, podał jej dłonie i przyzwał na usta uśmiech, gdy ona ostrożnie podała mu swoje. – Co chciałabyś przekazać Bradowi?
– Bradleyowi – podpowiedział Śmierć sponad prawego ramienia Foxa, tłumiąc ziewnięcie.
– Bradleyowi – poprawił się posłusznie Fox, w duchu wymierzając sobie kopniaka, kiedy po twarzy Evy przemknęło zwątpienie. – Wybacz. Wiem, że nie podoba mu się to zdrobnienie.
Czasu teraźniejszego użył celowo, choć sam, rzecz jasna, nie widział, gdzie Bradley zawisł w pokoju. (Porównywanie się nie pomogłoby jego już poobijanemu ego).
– To prawda. – Eva zamrugała, kiedy poczuła łzy pod powiekami. – Widzisz go?
– Owszem. – Fox skinął głową i utkwił wzrok w losowo wybranym odległym kącie mieszkania. Zignorował wykonany przez ojca chrzestnego niegrzeczny gest, który uchwycił kątem oka. Gest miał zapewne wskazywać, że Fox pomylił się w obliczeniach. – Recepturka – wymamrotał, po czym zwrócił się do Evy: – Co chciałabyś przekazać Bradleyowi?
Przygryzła wargi, kiedy się zastanawiała. (Śmierć strzelił z gumki na nadgarstku, po czym pacnął Foxa w potylicę).
– Powiedz mu… – szepnęła Eva. Urwała i przełknęła ślinę, obezwładniona emocjami jak większość klientek. Taki właśnie był cel tego wszystkiego, na równi z koniecznością zarobienia na prąd i w sumie na internet też (sąsiedzi zmienili hasło, a Śmierć niestety nie zamierzał się dorzucić), ważniejszy niż powłóczyste spojrzenia, które mu posyłała. (Oczywiście mógł to być wytwór jego wyobraźni, tyle że wyobraźnia Foxa nie była wybujała, a raczej aspirująca. Różnica taka jak pomiędzy artystą wyobrażającym sobie podmalówkę a powszechnym grzechem zwykłego urojenia). – Przekaż mu, że go kocham i za nim tęsknię – powiedziała Eva niemalże w usta Foxa, przynajmniej według niego – i mam nadzieję, że wszystko u niego w porządku…
– Ani trochę – wtrącił posępnie Śmierć. – Bradley ma na sumieniu kilka różnych przestępstw natury skarbowej, stąd też obecnie dryfuje w Styksie. Aha – dodał od niechcenia – i zdradził ją. – Pauza. – Dwukrotnie. Choć trzeba przyznać, jego słowa, nie moje, że był z tego powodu rozdarty. – Ostatnie słowa Śmierć wypowiedział z pokerową twarzą i zaraz szepnął Foxowi na ucho: – Ale nie na tyle rozdarty, by się powstrzymać…
– On również za tobą tęskni – zapewnił Fox Evę, wodząc kciukiem po jej knykciach w geście pocieszenia, kiedy pochyliła głowę, walcząc ze łzami. – Życzy ci, byś korzystała z wszelkiej słodyczy, jaką oferuje ci życie…
– Ani trochę – wtrącił Śmierć. – À propos, czy śmiertelnicy nadal chodzą na siłownię, opalają się i robią pranie?
– Nie tymi słowami oczywiście… – poprawił się gładko Fox, kiedy Eva znów na niego spojrzała, marszcząc wystylizowane brwi. – Ale Bradley nigdy nie potrafił znaleźć słów, by opisać, jak bardzo cię kocha – dodał pod wpływem impulsu. Upewnił się, że była to dobra decyzja, kiedy nachyliła się ku niemu w bardzo obiecujący sposób. – Poprosił więc, bym dał ci poezję, na którą jego zdaniem zawsze zasługiwałaś.
– Och, do kurwy nędzy – wymamrotał Śmierć, kiedy Eva rozchyliła pełne wargi. Sofa była nieco wyższa niż fotel, który zajmował Fox, a różnica poziomów skutkowała wzmacniającym się wrażeniem rosnącej stawki, kiedy Eva rozkrzyżowała nogi i pochyliła się jeszcze bardziej, całkowicie niwelując dystans.
– Co jeszcze powiedział? – zapytała. Była tak zafascynowana, że brakowało jej tchu. (Dwie myśli Foxa w międzyczasie przeszły drobną zamianę pod kątem priorytetowości. Hasła dało się łamać, a nawet gdyby się nie dało, internet był tylko najnowszą odsłoną kolektywnego dzielenia się wstydem).
– Kto co powiedział? Bradley? Nic – podsunął pomocnie Śmierć. – „Jaka Eva?”, powiedział.
– Powiedział… – Fox również się nachylił – że ty jedyna go rozumiałaś. Ty jedna potrafiłaś rozszyfrować go spojrzeniem i napełnić radością samym swoim oddechem, ty jedna sprawiałaś, że czuł się kimś ważnym… wartościowym – szeptał, ściskając lekko jej dłonie. – Powiedział, że kiedy patrzył ci w oczy, widział wartość własnej duszy i za to jest ci wdzięczny. Powiedział, że ponieważ byłaś przy nim w ostatnich chwilach jego życia, może spoczywać w pokoju, bo wie, że ty… – lekkie zwilżenie ust poety – znów będziesz szczęśliwa.
Oczy Evy złagodniały, jej źrenice nieco się rozszerzyły.
– Szczęśliwa? – powtórzyła, wstrzymując oddech.
– Szczęśliwa – powtórzył Fox. – Wie, że kogoś uszczęśliwisz, tak jak uszczęśliwiłaś jego, i że już pora, by on odnalazł spokój, ale tobie życzy wszelkich błogosławieństw nieba i ziemi.
– O – szepnęła Eva, wypuszczając wstrzymywane w płucach powietrze.
– Kurwa – zniesmaczył się Śmierć.
– Cicho – mruknął Fox kątem ust i posłał ojcu chrzestnemu potępiające spojrzenie. – Za to na pewno recepturka, papciu.
– Och, pierdol się. – Śmierć z namaszczeniem strzelił z gumki raz, a potem drugi, chyba w ramach wyprzedzającego uderzenia. – Teraz się z nią prześpisz, tak?
Fox, który nie lubił komentować oczywistości, zignorował go. Odwrócił dłonie Evy grzbietami do góry i delikatnie powiódł palcami po zagłębieniach w ich wnętrzach.
– Masz taką piękną linię serca, wiesz? – powiedział, sunąc po śladzie biegnącym od nasady dłoni po same palce. – Masz w sobie jeszcze tak wiele miłości do rozdania, Evo.
– Tak myślisz? – zapytała, na co się uśmiechnął.
– Nie myślę, ja to wiem – odparł cicho, a ona wbiła w niego zachwycone spojrzenie.
– Myślisz, że moim przeznaczeniem było odnaleźć ciebie? – Jej perfumy zniewalały kwiatową, ale nie nazbyt mdłą nutą. Były jak spacer w lesie, kiedy gałązki trzaskają ci pod stopami, a ptasie trele unoszą się na wietrze niczym zapowiedź obietnicy.
– Mam szczerą nadzieję – parsknął Śmierć, wyrywając Foxa z zadumy – że wystawi ci najgorszą ocenę na Yelpie.
Wątpił w to. Jako specjalista – choć oszust – gwarantował satysfakcję klientkom, nawet jeśli nie zawsze tak samo wzajemnie korzystną.
– Wierzę, że to Bradley cię do mnie przyprowadził – oświadczył głośno, na co Śmierć wydał potępiający jęk.
– Wychodzę. Pamiętaj o prezerwatywie, kutasie.
– Recepturka – mruknął Fox, na co Śmierć cierpiętniczo wykrzywił twarz, raz jeszcze pokazał Foxowi środkowy palec, po czym enigmatycznie (i szczerze mówiąc, z typową dla siebie, lecz zbędną pompą) rozpłynął się w czasie i przestrzeni.
– Bradley odszedł. – Fox spojrzał na Evę z wyćwiczonym żalem. – Przeniósł się na kolejną płaszczyznę egzystencji, ale jest szczęśliwy, a ty… – urwał, bo Eva się pochyliła i zaatakowała go ustami. – Evo – zawołał, udając bezkresne zdumienie. – To znaczy pani…
– Fox – wyjęczała w jego usta, wspinając mu się na kolana w przypływie olśnienia albo też akceptacji, jak gdyby przeżywała wszystkich pięć etapów żałoby za jednym zamachem. (Fox D’Mora miał talent!) – To – mruczała pomiędzy pocałunkami, odpinając kolejne guziki jego koszuli z godną podziwu wprawą – to jest… to musi coś znaczyć…
– To… – Fox urwał i opuścił wzrok na koszulę, którą właśnie z niego zerwano – na pewno coś znaczy – kontynuował, poszukując czegoś, co powiedziałby w tej sytuacji choć trochę… Jak brzmiało to słowo? Moralny, etyczny, posiadający chociaż cień przyzwoitości? Pamięć jak zwykle go zawiodła… Mężczyzna: – Ale jesteś jeszcze w żałobie, poniosłaś stratę, może więc nie powinniśmy…
– Ależ powinniśmy – upierała się rozsądnie, ocierając się o niego biodrami. Odrzuciła głowę do tyłu, kiedy Fox, ulegając sile jej argumentów, przycisnął usta do skóry widocznej pod rozpiętym kołnierzykiem bluzki. – Bradley… chciałby, żebym…
Gdzieś nad prawym ramieniem Foxa rozległo się ciche pyknięcie.
– Byłbym zapomniał – oświadczył Śmierć, a zaraz potem zakrył oczy i zrobił grymas. – Oj, Foxie, Foxie.
– No co? – mruknął Fox niecierpliwie, kiedy tryskająca błyskotliwością Eva wsunęła jego dłonie pod swoją spódniczkę. – Nie widać, że jestem zajęty? – Objął gestem pogrążoną w żałobie (lecz przy tym zdecydowanie w pełni władz umysłowych!) kobietę na swoich kolanach, na co Śmierć przewrócił oczami.
– Wiesz co? Nieważne. Na pewno wkrótce sam się dowiesz.
– O czym się dowiem? – zapytał Fox, po czym stęknął niewyraźnie, kiedy palce Evy (zwinne! ciekawskie! godne, co należy podkreślić, wielkiej wspaniałej celebracji!) powędrowały do rozporka jego spodni. – Kurwa, to… – jęknął. – Później mi powiesz, papciu, dobrze?
– Recepturka – powiedział Śmierć, pałając zadowoleniem z siebie (pytanie, gdzie Fox się tego nauczył), i zniknął, kiedy Eva zsunęła się pomiędzy nogi Foxa i ułożyła się pomiędzy jego kolanami.
– Kontynuujemy? – zapytała, zakradając się dłonią pod gumkę bokserek.
Fox D’Mora, człowiek cechujący się zdumiewającą siłą woli, feministyczny bohater, zsunął się ze skórzanego fotela i umościł się wygodnie pomiędzy krzywiznami jej przyprawiających o zawrót głowy ud.
– Momencik – szepnął w satynową miękkość jej skóry. Dla porządku strzelił z recepturki na lewym nadgarstku (powodem było, rzecz jasna, powzięte wieki temu noworoczne postanowienie, które przysporzyło mu jednego lub dwóch alternatywnych grzechów). – Dobrze – powiedział, muskając nosem coś, w czym z zachwytem rozpoznał jedwab – kontynuujmy.
Kiedy w końcu bujna linia serca Evy Jakjejtam i cała reszta jej dłoni zacisnęły się wokół niego wirtuozersko, zamknął oczy z poczuciem filantropijnej satysfakcji i zanotował w pamięci, by dać jej dziesięcioprocentową zniżkę na swoje usługi.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału
Masters of Death
Text Copyright © 2018 by Alexene Farol Follmuth.
Published by arrangement with Tor Publishing Group. All rights reserved
Projekt okładki
Urszula Gireń
Ilustracje wewnętrzne
Little Chmura
Opieka redakcyjna
Karolina Pawlik
Bartłomiej Nawrocki
Opieka promocyjna
Maria Kubala-Adamik
Adiustacja
Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta
Marta Stochmiałek
Magdalena Wołoszyn-Cępa
© Copyright for the translation by Agnieszka Myśliwy
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024
ISBN 978-83-240-9015-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
