Okruchy i skarby - Anna Purowska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Okruchy i skarby ebook i audiobook

Purowska Anna

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Jeśli nauczysz się najadać okruchami, zawsze będziesz myślała, że nie należy ci się więcej.

 
Oliwia – tłumaczka literatury anglojęzycznej, kobieta zafascynowana twórczością Vincenta van Gogha, zaczytana w cudzych historiach – otrzymuje propozycję pracy przy książce Fall in Paris. Tytuł i okładka są jak klucz do drzwi, które od lat pozostawały zamknięte, a przeszłość, którą kobieta starała się pogrzebać pod warstwami codzienności, zaczyna szeptać. Po latach przerwy Oliwia znów otwiera się na bliskość. Ale czy serce, które kiedyś przestało czuć, potrafi naprawdę kochać? Czy wspomnienie pewnej jesieni w Paryżu, czarującej i bolesnej zarazem, wciąż może zburzyć to, co z trudem zostało poukładane?
 
„Okruchy i skarby” to opowieść o kobiecie, która nie dostała miłości na złotej łyżce, więc nauczyła się zlizywać ją z noża. O emocjach uwięzionych w ciszy, o pamięci, która snuje się w duszy niczym niedokończony wątek, o ludziach, którzy odnajdują nas wtedy, kiedy przychodzi na to odpowiedni czas. O cukierniach, w których czekają jedynie okruchy, i o skarbach, które można gromadzić lub tracić.
 
Historia snująca się w otoczeniu paryskich uliczek, ogrodów, kawiarenek, smakująca croissantami, odurzająca aromatem kawy doprawionej miłością do malarstwa, literatury i muzyki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 499

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 28 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Mikołaj Krawczyk

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka , chociaż trudna , momentami bolesna . Oliwia i trzej ważni dla niej mężczyźni, którzy ukształtowali ją . I jesienny Paryż w tle . Autorka po raz kolejny rozsiewa magię . Polecam gorąco
00

Popularność




Re­dak­cja i ko­rekta

Jo­anna Wy­słow­ska

Współ­praca

Ro­bert Ra­taj­czak

Pro­jekt okładki, skład i ła­ma­nie

Na­ta­lia Jar­gieło

© Co­py­ri­ght by Anna Pu­row­ska

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Vec­tra

Druk i oprawa

Opol­graf, Opole

Wy­da­nie I

ISBN 978-83-68293-50-0

Wy­dawca

Wy­daw­nic­two Vec­tra

Czer­wionka-Lesz­czyny 2025

www.arw-vec­tra.pl

Z de­dy­ka­cją…

Sied­mio­letni Bar­tuś: „Mami jest taka ma­lutka.

Mami nosi ma­lut­kie blu­ze­czki i słod­kie, ma­lut­kie tram­peczki".

A Ty, synku, kiedy tak uro­słeś? Gdy by­łeś młod­szy, od­po­wie­dzia­łeś mi, że w czwar­tek. Mam więc wra­że­nie, że od­kąd się po­ja­wi­łeś, omi­jają mnie wszyst­kie czwartki, każ­dego ty­go­dnia, mie­siąca, roku.

Książkę de­dy­kuję mo­jemu sy­nowi oraz…

Każ­demu, kto kie­dy­kol­wiek pró­bo­wał się na­jeść okru­chami.

Każ­demu, kto w ma­łych ra­do­ściach od­naj­duje skarby.

Je­śli nikt cię nie do­tyka, roz­mowa to naj­bliż­szy kon­takt, jaki mo­żesz na­wią­zać z in­nym czło­wie­kiem. […] Pa­ra­doks po­lega na tym, że kiedy jest się za­an­ga­żo­wa­nym w po­waż­niej­sze i bar­dziej sa­tys­fak­cjo­nu­jące bli­skie re­la­cje, co­dzienne in­te­rak­cje z in­nymi prze­bie­gają gładko, nie­mal nie­zau­wa­żal­nie, pra­wie mi­mo­cho­dem. Do­piero gdy do­skwiera nam nie­do­sta­tek głęb­szych i bar­dziej oso­bi­stych więzi, te po­wierz­chowne spo­tka­nia stają się nie­pro­por­cjo­nal­nie ważne i nie­pro­por­cjo­nal­nie ry­zy­kowne.Oli­via

La­ing, Mia­sto zwane sa­mot­no­ścią. O No­wym Jorku i ar­ty­stach osob­nych

Je­ste­śmy sumą chwil na­szego ży­cia. Każdy pi­sarz musi rzeź­bić w gli­nie wła­snej bio­gra­fii.

Cy­tat z filmu Przed za­cho­dem słońca

Wstęp

Pa­ryż od lat pró­buje zaj­rzeć mi w oczy na wiele spo­so­bów, ale usil­nie je przed nim za­my­kam.

Cza­sem nuci mi do ucha me­lo­die wraz z kro­plami desz­czu ude­rza­ją­cymi o pa­ra­pet, cza­sem wy­rywa z rąk pa­ra­sol lub mu­ska po­liczki sub­tel­nymi po­wie­wami. Zda­rza mu się od­bi­jać słoń­cem w ka­łu­żach, przez które z roz­pę­dem prze­ska­kuję, lub zda­rza się spły­nąć po po­licz­kach i za­to­pić w ustach sło­nym po­sma­kiem.

Pa­ryż od lat pró­buje mnie uwieść za­pa­chem kawy, opleść ra­miona chło­dem co­raz krót­szych wie­czo­rów, za­wró­cić w gło­wie me­lo­diami są­czą­cymi się z ra­dio­wych gło­śni­ków, za­uro­czyć pa­letą je­sien­nych barw. Chciałby mnie upoić pro­mie­niami ga­sną­cego słońca, ocza­ro­wać sre­brzy­stą mgłą i po­rwać w miej­sca, w któ­rych się roz­pa­dłam.

Pa­ryż od lat wplą­tuje mi się we włosy, chwyta za rękę, a ja, w sil­nym za­cię­ciu, wciąż mu umy­kam.

Czuję na ra­mie­niu od­dech mia­sta, jego puls pod skórą.

Sły­szę tchnie­nie tę­sk­noty, szepty wspo­mnień tuż przy uchu…

Rozdział 1

W każ­dej hi­sto­rii naj­pięk­niej­szy jest czło­wiek.Liam Wal­ker, Fall in Pa­ris

Na ekra­nie wy­świe­tla się pro­jekt okładki, a ja czuję w so­bie opór, jakby wnik­nię­cie w treść książki, która się za nią kryje, ozna­czało dla mnie nie­bez­pie­czeń­stwo. Imię i na­zwi­sko au­tora nic mi nie mó­wią, wi­dzę je po raz pierw­szy, ale ty­tuł i kilka słów tuż nad nim spra­wiają, że sia­dam i wpa­truję się in­ten­syw­nie w bor­dową okładkę kon­tra­stu­jącą z bielą tła. Za­cho­dzące słońce oświe­tla pu­stą ławkę w ogro­dzie Tu­ile­ries, za­raz za nią wy­ra­stają drzewa w bar­wach złota i czer­wieni, na dru­gim pla­nie za­rys Wieży Eif­fla. Marny fo­to­mon­taż. Z tej per­spek­tywy nie ma moż­li­wo­ści zo­ba­cze­nia sym­bolu mia­sta, ale ławka… – Ona ist­nieje, a przy­naj­mniej kie­dyś z pew­no­ścią ist­niała. O ile to może być ona, o ile to w ogóle jest miej­sce, które za­pa­mię­ta­łam i nie do­zna­łam wła­śnie za­mro­cze­nia.

Pa­ryż pach­niał…

Sły­szę dźwięk wia­do­mo­ści i czuję przy­jemne ła­sko­ta­nie w brzu­chu.

„Dzień do­bry”.

Od­czy­tuję treść i na­wet nie mu­szę zer­kać na ze­ga­rek. Od dwóch ty­go­dni, punk­tu­al­nie o dzie­wią­tej do­staję to samo po­wi­ta­nie. Nie nu­dzi mnie, a wręcz prze­ciw­nie, cze­kam na nie już od mo­mentu przy­kła­da­nia głowy do po­duszki wie­czo­rem.

„Dzi­siej­sze spo­tka­nie ak­tu­alne?” – py­tam i wpa­truję się w okienko, w któ­rym za­czy­nają się wy­świe­tlać trzy kropki. Pi­sze; oby nie zmie­niły się plany, oby wszystko się udało i oby…

„Oczy­wi­ście. Tak jak pi­sa­łem wczo­raj, szy­kuj się na dłu­gie przy­tu­la­nie pod ko­cy­kiem. Mu­sisz nad­ro­bić lata, kiedy nikt Cię nie przy­tu­lał. Po­daj mi tylko swój do­kładny ad­res”.

Mam ochotę za­py­tać, dla­czego Ja­kub z góry za­ło­żył, że spo­tkamy się u mnie. Ale do­cho­dzę do wnio­sku, że u sie­bie będę się czuła swo­bod­niej, le­piej. Opie­ram się wy­god­nie w fo­telu i za­sta­na­wiam, co wło­żyć. Czy po­win­nam przy­go­to­wać coś do je­dze­nia? Roz­glą­dam się i stwier­dzam, że trzeba od­ku­rzyć i tro­chę ogar­nąć miesz­ka­nie. W ta­kich sy­tu­acjach roz­mowa z naj­lep­szym przy­ja­cie­lem jest ko­nieczna.

– No na­resz­cie! – Jego okrzyk spra­wia, że uśmie­cham się z ulgą.

– Czyli nie są­dzisz, że za wcze­śnie?

– Ile razy się wi­dzie­li­ście?

– Cztery, dziś ma być piąty.

– Jak się przy nim czu­jesz?

– Swo­bod­nie, na lu­zie, bez stresu – wy­mie­niam i wiem, że mo­gła­bym tak jesz­cze długo.

– Nie po­wiem, że się ani tro­chę nie mar­twię, ale je­steś do­ro­sła, od­po­wie­dzialna. By­łaś sama już dość długo, więc ko­rzy­staj. Cze­ka­łem na to trzy lata, ra­zem z tobą. – W jego gło­sie sły­szę po­ru­sze­nie.

– Sa­łatka? Su­kienka? Na­mno­żyło mi się do cie­bie tyle py­tań, że nie wiem, od czego za­cząć.

– Po pierw­sze, to mu­sisz się uspo­koić. Ty dziś nie pra­cu­jesz?

– Udzie­lam so­bie po­zwo­le­nia na dzień wol­nego. Nie dam rady się te­raz sku­pić.

– W twoim przy­padku to to­talna zmiana. – Za­wie­sza się na mo­ment. – Ale wiesz co? Po pro­stu wy­lu­zuj, je­śli zna­la­złaś dziś czas dla sie­bie, weź długą ką­piel, na­łóż ma­seczkę. Masz ochotę na ko­la­cję przy świe­cach, to ją przy­go­tuj, ale je­śli nie zro­bisz nic, a ubie­rzesz się w naj­zwy­klej­sze dżinsy i T-shirt, to i tak ni­czego to­bie nie od­bie­rze, pa­mię­tasz o tym?

Jego słowa spra­wiają, że od­dy­cham z ulgą.

– Bądź sobą, po­stę­puj tak, jak czu­jesz. Swo­jej in­tu­icji mo­żesz prze­cież ufać.

Mogę so­bie ufać? Czy za­wsze po­dej­mo­wa­łam naj­lep­sze dla sie­bie de­cy­zje?

– Halo, je­steś tam?

– Moja in­tu­icja działa w kwe­stiach za­wo­do­wych, przy wy­bo­rze pre­zentu dla ko­le­żanki czy miej­sca na zje­dze­nie obiadu. Je­śli cho­dzi o fa­ce­tów…

– Oj, bo może za bar­dzo by­łaś spięta, na­sta­wiona. Za bar­dzo chcia­łaś. Te­raz chyba już wiesz, czego szu­kasz.

– Nie szu­kam męża, ale bę­dzie miło, je­śli znajdę part­nera – po­wta­rzam zda­nie, które ja­kiś czas temu za­pi­sa­łam i po­wie­si­łam nad biur­kiem.

Po skoń­cze­niu roz­mowy od razu ścią­gam z kor­ko­wej ta­blicy ró­żową kar­teczkę i cho­wam do szu­flady, żeby Ja­kub jej nie wi­dział. Pod spodem za­pi­sa­łam coś jesz­cze. „To nie słowa są klu­czem do po­ro­zu­mie­nia”, cy­tat z książki, którą wcze­śniej tłu­ma­czy­łam.

Wszystko się układa. Przy­my­kam oczy, a po chwili, ukłu­ciem za most­kiem, przy­po­mina o so­bie je­sienny ob­raz Pa­ryża. Choć wi­dok przed­sta­wiony na gra­fice jest nie­rze­czy­wi­sty, we mnie za­czyna się od­ra­dzać hi­sto­ria. Pa­ryż pach­niał cro­is­san­tami z cze­ko­ladą. Od­wra­cam wzrok od okładki i pró­buję zna­leźć ja­ką­kol­wiek myśl, by tylko nie za­tra­cić się we wspo­mnie­niu smaku.

Dźwięk te­le­fonu wy­trąca mnie z po­dróży, więc nie­chęt­nie zer­kam na ekran, ale kiedy wi­dzę, że dzwoni sze­fowa, od razu wra­cam do re­al­nego świata.

– Oli­wia, wy­sła­łam ci pro­po­zy­cję z okładką, opi­sem tre­ści i frag­men­tem.

– Do­piero prze­czy­ta­łam ma­ila.

– Pro­si­łaś mnie o dużo zle­ceń, a kiedy ci je pod­sy­łam, ty nie od­po­wia­dasz. Wiesz, że cię lu­bię, ale inni tłu­ma­cze też cze­kają na ofertę, a wolę mieć pew­ność. Zresztą miesz­ka­łaś w Pa­ryżu, po­my­śla­łam, że od razu ogar­nę­ła­byś re­dak­cyj­nie ten tekst.

Kiedy pro­si­łam o nowe zle­ce­nia, chcia­łam się w nich za­ko­py­wać. Chcia­łam się nimi ob­kła­dać na tyle, by nikt mnie nie za­uwa­żał, nie do­strze­gał. Aby za­wa­liła mnie taka ilość pracy, że­bym za­po­mniała o tym, co mnie drę­czyło, przy­tła­czało. Abym nie czuła już roz­dzie­ra­ją­cej pustki i nie wi­działa wo­kół prze­strzeni, któ­rej nie dało się ni­czym wy­peł­nić.

– Je­steś tam? – Jej głos wy­brzmiewa tro­ską.

– Mogę to prze­my­śleć?

– Przy­jedź do re­dak­cji. Przy­go­to­wa­łam dla cie­bie do­ku­menty. W tym umowę na ten ty­tuł, bo by­łam prze­ko­nana, że go weź­miesz, i to z ra­do­ścią.

Czuję szarp­nię­cie, jakby otwie­rała się rana, która już dawno stała się bli­zną. Ist­niała we mnie, ale tylko jako wspo­mnie­nie. Nie bo­lała, ale też nie da­wała o so­bie za­po­mnieć. Każdy przy­pad­kowy do­tyk w jej miej­scu uświa­da­miał mi, że tam nie mam już czu­cia.

Za każ­dym ra­zem, gdy w ja­ki­kol­wiek spo­sób wra­ca­łam, choć na mo­ment, od­rzu­cało mnie z tak ogromną siłą, że ro­bi­łam wiele, by nie za­uwa­żać śla­dów z prze­szło­ści.

Cie­kawe, że lu­dzie na wieść o moim po­by­cie w Pa­ryżu za­wsze uznają, że to był baj­kowy czas. Na­kła­dam botki na ma­łym ob­ca­sie, be­żowy płaszcz i za­rzu­cam sza­lik w kar­me­lowo-bor­dową kratę. Po­pra­wiam włosy, prze­glą­da­jąc się w lu­strze. Do­brze mi w tym ko­lo­rze. To wła­śnie dzięki Ja­ku­bowi prze­sta­łam w końcu la­wi­ro­wać po­mię­dzy czer­nią a blon­dem co pół roku i lek­ce­wa­żyć bła­ga­nia fry­zjerki, bym so­bie tego nie ro­biła. To on mnie wy­ci­szył. Do­kład­nie wczo­raj zde­cy­do­wa­łam się na od­cie­nie orze­chowe i prze­sta­łam wal­czyć ze sobą oraz z tym, co się we mnie od­ra­dzało i wciąż zmu­szało do ra­dy­kal­nych zmian.

Byle nie przy­wyk­nąć.

Byle nie za­sty­gnąć.

W za­sty­gnię­ciu my­śli pró­bo­wały mnie po­chło­nąć i po­żreć.

Może znamy się tylko dwa ty­go­dnie, ale w ciągu tych kil­ku­na­stu dni po­czu­łam ulgę, o ja­kiej ist­nie­niu ni­gdy wcze­śniej nie mia­łam po­ję­cia.

A wra­ca­jąc do lu­dzi, każdy, bez wy­jątku, sły­sząc o Pa­ryżu, uśmie­cha się i cy­tuje fra­zesy: mia­sto mi­ło­ści, sto­lica sztuki. Nie mów, że nie prze­ży­łaś tam fa­scy­nu­ją­cych przy­gód, nie mów, że się nie za­ko­cha­łaś, że nie zwie­dza­łaś, nie sma­ko­wa­łaś, nie za­chwy­ca­łaś się aurą i cu­dami Pa­ryża!

Prze­ży­łam. Po pro­stu prze­ży­łam.

Można to uznać za suk­ces mo­jego po­bytu w mie­ście mi­ło­ści.

Ni­gdy nie spo­tka­łam osoby, która po­wie­dzia­łaby: „Pa­ryż? To brzmi jak po­czą­tek trud­nej hi­sto­rii, może chcia­ła­byś o niej opo­wie­dzieć?". Ni­komu nie przy­szłoby prze­cież do głowy, że prze­cha­dza­jąc się po­mię­dzy Wieżą Eif­fla a Luw­rem, można upa­dać, nie mieć siły, by się pod­no­sić, i nie na­dą­żać li­czyć ko­lej­nych, po­wsta­ją­cych ran.

Kto by się spo­dzie­wał, że serce może po­pę­kać i zo­stać uszko­dzone na stałe wła­śnie w mie­ście mi­ło­ści.

Idę żwa­wym kro­kiem, wy­pa­tru­jąc je­dy­nie ce­lów, które so­bie wy­zna­czam: do­trzeć do księ­garni i obej­rzeć wy­stawę z no­wo­ściami, mi­nąć plac za­baw, na któ­rym za­wsze jest gło­śno, prze­mknąć obok ka­wiarni, z któ­rej do­cho­dzi za­pach kawy i słod­ko­ści tak nie­bez­pieczny, że osła­niam się sza­lem, by tylko do mnie nie do­tarł. Aro­maty ka­wowo-cze­ko­la­dowe w po­łą­cze­niu z po­ran­nym chło­dem i mgłą są dla mnie szcze­gól­nie groźne.

Sta­ram się nie za­uwa­żać, jak bar­dzo zmie­nia się aura wo­kół. Kiedy tylko lato chyli się ku koń­cowi, ja ogra­ni­czam wyj­ścia z domu. I tak od lat. Byle nie do­strze­gać ko­lo­rów, nie czuć za­pa­chu mo­krej ziemi, nie ob­ser­wo­wać wi­ru­ją­cych w po­wie­trzu li­ści i nie wsłu­chi­wać się w ich sze­lest pod no­gami.

A więc idę, pewna swego, szczę­śliwa, że omi­nę­łam czy­ha­jące na mnie prze­szkody, i dumna, bo swoją co­dzien­ność w końcu za­czy­nam z kimś dzie­lić. Mó­wią, że trzeba znieść wiele, by do­ce­nić spo­kój i szczę­ście. Że kłody rzu­cane pod nogi to lek­cje i trzeba z nich wy­cią­gać kon­se­kwen­cje. Do­cie­ram do re­dak­cji i mam po­czu­cie, że i w ży­ciu do­brnę­łam wła­śnie do długo wy­cze­ki­wa­nego mo­mentu. Do po­dium, me­dalu i szam­pana za to, co za­wsze mną po­trzą­sało. Wspólny wie­czór z Ja­ku­bem mógł ozna­czać na­dej­ście ko­lej­nych zmian, a ja na każdą – z nim – by­łam go­towa.

– Co ty taka zzia­jana? Bie­głaś? – Na­ta­lia wska­zuje mi miej­sce na­prze­ciwko swo­jego biurka i pa­trzy na mnie nie­pew­nie.

– Pra­wie.

– Nie mu­sia­łaś się śpie­szyć, chyba że masz coś jesz­cze do za­ła­twie­nia.

– Mam, dla­tego nie mogę zbyt długo zo­stać.

– Do­brze, nie będę cię za­trzy­my­wać, ale mu­szę ci po­wie­dzieć, że Fall in Pa­ris to perła, o którą wal­czy­li­śmy pod­czas tar­gów we Frank­fur­cie. Ta książka to hit na Wy­spach i we Fran­cji, za­czyna być tłu­ma­czona rów­nież na inne ję­zyki. Co wzbu­dza w to­bie taki opór?

Orien­tuję się, że od­kąd wy­po­wie­działa ty­tuł, nie za bar­dzo ro­zu­miem jej słowa. Do­ciera do mnie je­dy­nie ich sens. Po­ta­kuję, wi­dząc ru­chy jej warg. Po­ta­kuję, na­wet gdy wi­dzę, że prze­stała nimi po­ru­szać.

– Bar­dzo bym chciała, a jed­no­cze­śnie to oso­bi­sta sprawa. – Milknę i nie je­stem w sta­nie do­dać ani sy­laby wię­cej.

– Nie mu­sisz się tłu­ma­czyć, ale mogę dać ci tylko dwa dni do na­my­słu.

– Dzię­kuję, prze­czy­tam frag­menty i zo­ba­czę, czy po­do­łam. – Wstaję i za­bie­ram przy­go­to­wane przez nią kartki.

– Oli­wia? – Pa­trzy na mnie smutno. – By­łam pewna, że pod­pi­szesz tę umowę już dziś. Nie mam te­raz czasu, by z tobą po­roz­ma­wiać, ale ta książka to dla cie­bie duża szansa. Mo­żesz tłu­ma­czyć ko­lejny świa­towy be­st­sel­ler.

– Bar­dzo to do­ce­niam.

– A ja ce­nię twoją pracę. Za­wsze je­steś do­kładna i rze­telna. Nie tylko tłu­ma­czysz, ale przede wszyst­kim czu­jesz du­szę każ­dego dzieła. Nie od­bie­rasz mu tego, co wniósł au­tor, a co dla wielu tłu­ma­czy oka­zuje się wcale nie­ła­twe do utrzy­ma­nia. Do tego włą­czasz swój pier­wia­stek ja­kiejś ta­kiej… – Za­my­śla się, spo­glą­da­jąc w okno. – Ma­gii. Ta po­wieść po­trze­buje wła­śnie cie­bie. To ty mu­sisz ją prze­ło­żyć dla pol­skich czy­tel­ni­ków, nie wy­obra­żam so­bie, żeby zro­bił to ktoś inny.

– Twoje słowa są dla mnie ważne. Jed­nak te­raz żyję tro­chę ina­czej niż do tej pory, nie mam tyle wol­nego czasu.

Nie chcę go mieć.

Prze­rywa mi dzwo­niący te­le­fon, ale Na­ta­lia wy­ci­sza go i od­kłada.

– Coś się wy­da­rzyło?

– Tak. Ale same po­zy­tywne kwe­stie, na­prawdę.

Moja sze­fowa po­ta­kuje, jed­nak w jej uśmie­chu wi­dzę nie­pew­ność.

– Mu­szę już pę­dzić, za­czyna się spo­tka­nie w re­dak­cji, ale cze­kam na wie­ści od­no­śnie do książki.

Go­to­wać nie będę, w porę się opa­mię­ta­łam. Trzy­mam w domu pro­dukty na szybką pizzę, więc je­śli zgłod­nie­jemy, przy­go­tu­jemy ją ra­zem. Za­li­czy­łam już je­den zwią­zek, w któ­rym on przy­jeż­dżał na go­towe, na po­dane pod nos i jesz­cze na­rze­kał, że musi do mnie je­chać pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów i wy­da­wać pie­nią­dze na ben­zynę. Długo to nie trwało, ale jed­nak miało miej­sce. Obrzy­dze­nie, ja­kie póź­niej czu­łam do sie­bie, jest nie do opi­sa­nia. Obiadki, ko­la­cje, śnia­danka, a on na­wet nie za­pro­po­no­wał ni­gdy, że­by­śmy wy­szli zjeść w mi­łym, przy­tul­nym miej­scu. Nie to, żeby moje miesz­ka­nie nie było przy­tulne, ale zde­cy­do­wa­nie mnie nie do­ce­nił. Choć od tam­tej pory mi­nęło już kilka lat, te­raz na pewno tego nie zro­bię, nie po­wtó­rzę swo­jego błędu.

Za­glą­dam w te­le­fon i za­uwa­żam zdję­cie od Ja­kuba. Kadr z sa­mo­chodu, słońce oświe­tla mu twarz i wy­raź­nie za­zna­cza na niej ko­ści po­licz­kowe. Sia­dam przy biurku i przy­glą­dam się jego ja­snym tę­czów­kom. Uwiel­biam pa­trzeć w ich zie­leń, ogar­nia mnie wtedy bło­gość, wręcz się roz­ta­piam. Przez ostat­nie lata nie są­dzi­łam, że ktoś kie­dy­kol­wiek zrobi na mnie ta­kie wra­że­nie. A on zro­bił, od pierw­szego spoj­rze­nia. Kiedy zo­ba­czy­łam jego zdję­cia w apli­ka­cji, coś mną wstrzą­snęło. Niby nie w moim ty­pie, ni­gdy nie in­te­re­so­wali mnie bro­da­cze, a jed­nak za­trzy­ma­łam się na jego pro­filu na długo i czu­łam, że chcę nie tylko zo­sta­wić pod nim ser­duszko, ale że ja po pro­stu mu­szę po­znać tego czło­wieka. To samo po­ru­sze­nie czuję do tej pory, za każ­dym ra­zem, gdy go wi­dzę, nie­ważne, czy na żywo, czy na zdję­ciach. Te­raz, po­dzi­wia­jąc jego oczy, od­kry­wam, że są smutne, że mimo sła­bego uśmie­chu, który mi po­syła, w spoj­rze­niu nie do­strze­gam żad­nych emo­cji, tylko sta­gna­cję. Na­pi­sał, że nie może się do­cze­kać spo­tka­nia.

Zer­kam na ze­ga­rek i stwier­dzam, że nie zo­stało zbyt wiele czasu. Biorę więc ką­piel w ulu­bio­nym, per­fu­mo­wa­nym olejku, na­sy­cam się aro­ma­tem wi­śni, a póź­niej pry­skam mgiełką do ciała o tym sa­mym za­pa­chu. Włosy po wczo­raj­szej wi­zy­cie u fry­zjera ukła­dają mi się w piękne fale, więc je­dy­nie je prze­cze­suję. De­cy­duję się na czarną bie­li­znę z ma­łymi ko­ron­ko­wymi wstaw­kami, nic wy­myśl­nego, sza­lo­nego, zbyt wy­zy­wa­ją­cego. Je­śli po­sta­no­wi­łam dzia­łać zgod­nie z tym, co czuję, to nie będę się zbyt­nio sta­rać i spi­nać, bo na wszystko przyj­dzie pora.

Wkła­dam ciemne dżinsy i czarną, do­pa­so­waną bluzkę z de­kol­tem w szpic. Pod­cho­dzę do lap­topa i chcę go wy­łą­czyć, lecz za­trzy­muje mnie mail od Na­ta­lii. Mam nie­wiele czasu do na­my­słu, jed­nak nie mu­szę jej te­raz od­po­wia­dać. Zresztą to nie naj­lep­szy mo­ment, żeby za­czy­nać czy­tać. Ko­niec z za­pra­co­wa­nymi wie­czo­rami, sta­now­czo wolę je spę­dzać z Ja­ku­bem! Jesz­cze raz zer­kam na okładkę Fall in Pa­ris,po czym wy­cho­dzę z poczty i wy­łą­czam lap­top. Wstaję od biurka, choć aura to­wa­rzy­sząca okładce sku­tecz­nie mnie po­ciąga, jakby prze­ja­wiała moc za­sy­sa­nia do świata, o któ­rym sta­ram się za­po­mnieć.

Ja­kub wcho­dzi do miesz­ka­nia, wrę­cza mi bu­telkę wina i pu­dełko Raf­fa­ello, roz­gląda się, tro­chę nie­pew­nie. Biała ko­szula z drob­nymi, gra­na­to­wymi wzor­kami, spodnie skro­jone ide­al­nie, si­wie­jące włosy i broda przy­strzy­żone u bar­bera, wszytko do­pa­so­wane. Jakby ten fa­cet nie ist­niał na­prawdę, a był je­dy­nie zdję­ciem z cza­so­pi­sma. Do­ciera do mnie słodki za­pach jego per­fum i przy­po­mina mi na­sze pierw­sze wspólne chwile. Pierw­sza randka na miej­skiej plaży, chłodny wie­czór, zło­ci­sty za­chód słońca od­bi­ja­jący się w jego ja­sno­zie­lo­nych oczach. Za­chłanne po­ca­łunki w świe­tle lam­pio­nów, gwiazd i księ­życa, jego broda ła­sko­cząca mnie w szyję.

Pod­cho­dzę do niego, za­cią­gam się za­pa­chem i wtu­lam w miękką brodę, a on obej­muje mnie w ta­lii i po­woli prze­suwa po niej dłońmi. Każdy jego do­tyk czuję wy­raź­nie, sku­piam się na nim, całą sobą chcę go do­świad­czać. Ja­kub za­styga w po­ło­wie ru­chu, od­su­wam się więc od niego i zer­kam nie­pew­nie w oczy.

– Usią­dziemy? – pyta, a na jego twa­rzy ry­suje się kon­ster­na­cja.

Wcho­dzimy do ma­łego, po­dłuż­nego sa­lonu, z oknem bal­ko­no­wym. Na ścia­nach, po obu stro­nach, za­wie­si­łam półki, te­raz pełne ksią­żek. Po­kój roz­świe­tla blask lampy sto­ją­cej w rogu. Na ni­skiej ko­mo­dzie, w te­le­wi­zo­rze, wy­świe­tla się spis pio­se­nek. Sia­damy na be­żo­wej so­fie, a Ja­kub pyta, czy mo­żemy od razu na­lać so­bie wina, więc przy­no­szę kie­liszki i kor­ko­ciąg. Ja­kub za­biera się do otwie­ra­nia bu­telki i mil­czy, a ja mam wra­że­nie, że kiedy prze­bija się przez ko­rek i kręci w nim otwie­ra­czem, rów­nież i mnie wy­wierca dziurę w brzu­chu.

– Do­sta­łem cie­kawą pro­po­zy­cję pracy. – Na­lewa bor­dowy płyn i po­daje mi, pa­trząc głę­boko w oczy, tak jak wtedy, kiedy przy­szłam na na­sze pierw­sze spo­tka­nie.

Z da­leka do­strze­głam, że wy­glą­dał jesz­cze le­piej niż na zdję­ciach. Kiedy tylko po­de­szłam bli­żej, za­to­pi­li­śmy w so­bie spoj­rze­nia i zde­cy­do­wa­nie żadne z nas nie za­mie­rzało od­wra­cać wzroku. Zby­wa­li­śmy py­ta­nia pani z baru o to, co nam po­dać, uśmie­cha­li­śmy się, jak­by­śmy po­trze­bo­wali czasu, żeby się prze­ko­nać: tak, on tu jest, na­prawdę, tak, ona robi na mnie wra­że­nie. Wi­dzia­łam to w nim i czu­łam w so­bie.

– A więc świę­tu­jemy? – py­tam. To chyba nic złego, ale jego po­stawa wcale nie zdra­dza, żeby się cie­szył.

– Mó­wi­łem ci, że mam te­raz gor­szy czas.

– Może mia­łeś, a ta praca coś zmieni? – Wpa­truję się w niego i choć spo­ty­kamy się do­piero piąty raz, wiem, że nie chcę go te­raz tra­cić.

– Je­śli ją przyjmę, zmieni dużo, bo to w Por­tu­ga­lii.

Wy­jazdy.

Wy­pro­wadzki.

Tę­sk­nota. Żal. Łzy. Roz­pacz.

Roz­sta­nia. Po­wroty. Roz­sta­nia.

Roz­sta­nia.

Za­ci­ska się we mnie wszystko, całe ciało kur­czy się w na­pię­ciu, więc le­dwo utrzy­muję kie­li­szek. Wi­dzę wy­raź­nie, jak drży mi dłoń. Każdy wy­jazd nisz­czył coś w moim ży­ciu. Każdy! Czy uro­dzi­łam się z klą­twą: „Lu­dzie, z któ­rymi bę­dzie ci do­brze, od­dalą się od cie­bie o ty­siące ki­lo­me­trów”?!

– Co się dzieje? – Ja­kub upija łyk wina i wpa­truje się we mnie.

– To wła­śnie je­stem cała ja. – Kładę so­bie po­duszkę na ko­lana i gła­dzę jej miękki ma­te­riał, a Ja­kub słu­cha uważ­nie.

Za­wsze słu­cha tak, że nie mam wąt­pli­wo­ści, iż każde moje słowo ma dla niego zna­cze­nie. To mnie w nim uj­muje i spra­wia, że się roz­pa­dam, bo to ce­cha rzadka u lu­dzi.

Dzwoni jego te­le­fon, więc nasz kon­takt wzro­kowy się urywa. Ja­kub wy­ci­sza go i od­kłada. Za­wsze trzyma go z dala, nie daje ni­gdy po­czu­cia, że coś lub ktoś pod­czas na­szego spo­tka­nia może stać się waż­niej­sze.

– Dla­czego cała ty?

– Już nie­jedna osoba w moim ży­ciu mu­siała na­gle wy­je­chać. Na­wet ja sama kie­dyś mu­sia­łam wy­je­chać.

– A więc wiesz, jak to jest. Mó­wisz, jak­byś nie miała wtedy zbyt du­żego wy­boru.

– Bo nie mia­łam.

– Chcia­łem ci po­wie­dzieć od razu, bo uwa­żam, że nie po­winno się ta­kich in­for­ma­cji ukry­wać. Mu­sisz też wie­dzieć o mo­ich wąt­pli­wo­ściach. Mój syn do­ra­sta ze swoją mamą i jej mę­żem, ale te­raz, w kraju, mogę go od­wie­dzać albo za­bie­rać na week­endy. Je­śli wy­lecę, stanę się oj­cem na od­le­głość.

Do­my­ślam się, że ja nie będę dla niego po­wo­dem do po­zo­sta­nia. My­ślę jed­nak o sy­tu­acji, w ja­kiej obec­nie się znaj­duje. Może rze­czy­wi­ście to dla niego do­bra opcja, jak tram­po­lina, od któ­rej się od­bije? Może do­brze, że na­stąpi to te­raz? Pew­nie to głu­pie z mo­jej strony, ale zdą­ży­łam się przy­zwy­czaić do niego w moim ży­ciu, mimo tak krót­kiego czasu. Uwiel­biam tego czło­wieka!

– Ile dano ci czasu na prze­my­śle­nie sprawy?

– Wy­lot jest trzy­dzie­stego li­sto­pada.

– Jak to wy­lot? Masz już bi­let? – Sta­ram się sto­po­wać emo­cje, żeby mu ich nie po­ka­zy­wać, bo chyba nie po­win­nam re­ago­wać zbyt żywo. To jego ży­cie i jego de­cy­zja.

– Naj­wy­żej go anu­luję, ale wiesz, jak jest z bi­le­tami lot­ni­czymi. Im wcze­śniej ku­pisz, tym lep­szą cenę do­sta­niesz. Star­to­wał­bym w pracy od po­czątku grud­nia. Ach, a czy ci wspo­mi­na­łem, że by­łem u wróżki?

– Nie mó­wi­łeś.

– Po­wie­działa, że czeka mnie nowe ży­cie. Może to wła­śnie ten wy­lot? Sam nie wiem. – Za­gląda do kie­liszka i ob­raca nim, trzy­ma­jąc w pal­cach cienką nóżkę.

– Czę­sto do niej cho­dzisz?

– By­łem kilka razy. Za­wsze wszystko mi się spraw­dzało.

– My­śla­łam, że to ra­czej ko­biety wie­rzą w prze­po­wied­nie i wróżby.

– A ty wie­rzysz?

– Wie­rzę w prze­czu­cia, ale nie są­dzę, aby obca osoba po­tra­fiła po­wie­dzieć, co mnie spo­tka w przy­szło­ści.

– Ja czuję aurę lu­dzi. Od razu wy­czu­wam, kto ma ja­kie in­ten­cje.

– U mnie jest po­dob­nie, ale cza­sem sama przed sobą ukry­wam to, co wiem. Jak­bym nie chciała so­bie wie­rzyć, wo­lała to od­pu­ścić i nie brać od­po­wie­dzial­no­ści. Może to nie­zbyt mą­dre? Sama nie wiem, ale roz­mowy z tobą skła­niają mnie do głęb­szych prze­my­śleń.

– To chyba do­brze. – Uśmie­cha się, od­sta­wia kie­li­szek i otwiera przede mną ra­miona.

Prze­ży­wam chwilę za­wie­sze­nia. Może to czas, by po­sta­wić kropkę i nie brnąć da­lej? Może to czas, by po­zo­stać na tym eta­pie? Na eta­pie po­ca­łun­ków, choć mocno żar­li­wych, wy­pa­la­ją­cych dziurę w sercu i wta­pia­ją­cych się w nie. Ogni­stych, peł­nych pa­sji i pew­no­ści. Może to czas, by zo­sta­wić so­bie do­bre wspo­mnie­nie i po­zwo­lić, by ko­lejny wy­jazd nie za­dał ran du­szy peł­nej blizn?

Tylko czy te­raz po­sta­wie­nie gra­nicy nie bę­dzie bo­le­sne? Na samą myśl o urwa­niu w miej­scu, gdzie zo­sta­wa­łam po­zba­wiona od­de­chu, ra­cjo­nal­nego my­śle­nia, w miej­scu, w któ­rym całą sobą cze­ka­łam na ko­lejne spo­tka­nia, już czuję, jak się roz­pa­dam. Od­kąd znam jego otu­le­nie, nie chcę sama dźwi­gać co­dzien­no­ści. A skoro jest tak bli­sko i otwiera przede mną ra­miona, nie po­zo­sta­wiam so­bie wy­boru.

Wtu­lam się w niego i chłonę zna­jomy za­pach. Głasz­czę go po bro­dzie, uwiel­biam jej mięk­kość. Ja­kub od­gar­nia mi pa­sma wło­sów i gła­dzi ra­miona. Jego dłoń na moim karku wy­ko­nuje co­raz sil­niej­sze ru­chy. W końcu chwyta mnie za szyję i od­chyla do tyłu.

– Aua! – wy­rywa się ze mnie, a skrzy­wioną miną po­ka­zuję, że rze­czy­wi­ście spra­wił mi ból.

– Prze­pra­szam, spraw­dzam tylko twoją wy­trzy­ma­łość. – Wplata mi palce we włosy i za­czyna ma­so­wać głowę. Przez mo­ment wpa­truję się w niego z wy­rzu­tem, a po chwili, jakby ktoś odłą­czył mnie od źró­dła za­si­la­nia, tak po pro­stu się pod­daję. Jego do­tyk jest ko­jący, spra­wia, że czuję, jak roz­luź­niają mi się mię­śnie. Całe ciało robi się wiot­kie i lek­kie, a to w moim ży­ciu zu­peł­nie nowe do­zna­nie. Ni­gdy nikt nie po­da­ro­wał mi ta­kiego od­pusz­cze­nia. Ni­gdy ni­czyj do­tyk nie był dla mnie wręcz uzdra­wia­jący.

Ja­kub pod­ciąga moją bluzkę, a ja pod­no­szę ręce, by po­móc mu ją zdjąć. Nie po­tra­fię te­raz my­śleć, bo mój mózg zo­stał wła­śnie od­cięty. Nie mogę na­wet ze­brać słów, by co­kol­wiek po­wie­dzieć. Przy­ta­kuję je­dy­nie na jego py­ta­nie, czy idziemy do sy­pialni, i po­zwa­lam, by mnie do niej za­niósł. Kła­dzie mnie na łóżku i ca­łuje, a ja głasz­czę jego gę­ste włosy, od­pi­nam gu­ziki ko­szuli, choć palce mi drżą, a póź­niej od­naj­duję gładką skórę na ple­cach. Kiedy go do­ty­kam, tak jak te­raz, de­li­kat­nie i lekko mu­ska­jąc, czuję, jak za­czyna drżeć, a mnie przez dło­nie i ra­miona prze­pły­wają prądy, które prze­do­stają się głę­biej i opły­wają mnie od środka. Wnika we mnie nie tylko cia­łem, ale i swoją aurą. Spra­wia, że brak mi tchu, a jed­no­cze­śnie od­dy­cham peł­nią.

Nie lu­bię wy­jaz­dów na dłu­żej niż urlop, ale z nim mo­gła­bym znik­nąć, na za­wsze. Z tym uczu­ciem, że czas się za­trzy­mał, a cały świat prze­stał ist­nieć. Że żadna myśl ani dy­le­mat nie ma prawa bytu, że ist­nieją tylko na­sze ciała i ich bli­skość. I że są nie­ro­ze­rwalne. Że nic ich od sie­bie nie zdoła od­dzie­lić.

– Je­steś i silna, i kru­cha – szep­cze mi do ucha. – Nie wiem, jak to ro­bisz, ale wy­zwa­lasz we mnie coś, czego nie ro­zu­miem.

– Co ta­kiego?

– Ni­gdy nie by­łem tak de­li­katny. Za­wsze lu­bi­łem silne ko­biety, a ty łą­czysz w so­bie prze­ci­wień­stwa i nie po­tra­fię tego po­jąć, a jed­no­cze­śnie ca­łym sobą cię pra­gnę.

Jego słowa osia­dają mi na dnie serca, du­szy, pi­szę nimi wiersz, ma­luję ob­raz, pra­gnę je uwiecz­nić na ty­siące spo­so­bów, by ni­gdy ich nie za­po­mnieć. Mie­szają się ze słod­kim za­pa­chem jego per­fum i mo­jej mgiełki, z py­łem księ­życa roz­bły­sku­ją­cego za oknem i z dźwię­kami gi­tary Johna May­era:

And I’m free

Free fal­lin‘1

Głos wo­ka­li­sty zgrywa się z moim opa­da­niem. Z na­szym bez­sze­lest­nym osia­da­niem w ni­co­ści, z prze­ni­ka­niem mnie w niego, jego we mnie i z osu­wa­niem się w ciem­ność. Nie ro­zu­miem, co dzieje się wo­kół, i nie pró­buję, nie chcę. Le­żymy na jed­nej po­duszce, cia­sno splą­tani. Przy­tu­lam się do jego oboj­czyka i od­naj­duję tu swoje miej­sce, wdy­cham za­pach, już mi zna­jomy, pe­łen mę­sko­ści i zde­cy­do­wa­nia, de­li­kat­no­ści i siły. Tak pach­nie Ja­kub.

Świa­do­mość wraca po­woli. Po­wieki mam wciąż przy­mknięte, ota­cza mnie ciem­ność. Umo­ści­łam się na ręce Ja­kuba i czuję nie­opi­sany ból w karku, ale to nic w po­rów­na­niu do trze­po­czą­cych skrzy­deł mo­tyli, które ocie­rają się o wnę­trze mo­jego brzu­cha. I choć leżę od­wró­cona do Ja­kuba ple­cami, obec­ność męż­czy­zny w moim łóżku jest jak sen, z któ­rego nie chcę się bu­dzić. Prze­su­wam się ostroż­nie i kładę na po­duszce, a gdy po raz ko­lejny otwie­ram oczy, razi mnie dzienne świa­tło. Ja­kub też za­czyna się po­ru­szać, obej­muje mnie w ta­lii i mocno do sie­bie przy­ciąga, a mo­tyle znów ła­sko­czą mnie swo­imi skrzy­dłami.

– Wy­spa­łaś się?

– Tak.

– A ty?

– Też. – Głasz­cze mnie po ra­mie­niu, a ja roz­ta­piam się pod jego cie­płym do­ty­kiem.

Tak pro­sty dia­log, nie­wiele słów, a we mnie drżą jak speł­nie­nie. Są ni­czym pre­zent, na który cze­kało się la­tami, za któ­rym się tę­sk­niło i ma­rzyło o nim w dłu­gie, sa­motne wie­czory. W ci­che, ni­ja­kie po­ranki. W bez­senne noce, czarne i słone, pod­czas któ­rych czło­wiek od­nosi wra­że­nie, że ist­nieje tylko on sam w nie­skoń­czo­nej prze­strzeni. Od­da­lony od ludz­ko­ści, dry­fuje na swoim łóżku, bez po­ję­cia, do­kąd po­nie­sie go prąd jego my­śli, wy­obra­żeń, wspo­mnień. A nieść po­trafi, i w lep­sze, mil­sze re­jony, i w te czę­ści, gdzie wy­stę­pują nie­bez­pieczne wiry. Wpa­da­nie w nie spra­wia, że prze­pływ wi­zji nie ma po­czątku ani końca, że już do świtu bę­dzie się je­dy­nie krą­żyło i za­pa­dało.

– Za dużo my­ślisz. – Jego głos wy­brzmiewa spo­ko­jem i pew­no­ścią.

Od­wra­cam się do niego i za­sty­gam w spoj­rze­niu.

– Wcale nie my­ślę – pró­buję ode­przeć jego słowa. Nie może prze­cież wie­dzieć, co się we mnie dzieje. Skąd niby po­mysł, że my­ślę?

– My­ślisz cały czas, nie od­po­czy­wasz od tego.

Jego prze­ni­kli­wość, z jed­nej strony, za­pew­nia mnie, że on czyta we mnie jak w otwar­tej księ­dze, z dru­giej, mam świa­do­mość, że to nie bajka Di­sneya, w któ­rej dwoje lu­dzi wpada na sie­bie w le­sie i oka­zuje się, że już na­stęp­nego dnia biorą ślub, a póź­niej oczy­wi­ście żyją długo i szczę­śli­wie. Czyż nie tego chcia­łam? Chcia­łam za­wsze, ma­rzy­łam o po­ro­zu­mie­niu i brat­niej du­szy, ale po­go­dzi­łam się z tym, że bajki to nie rze­czy­wi­stość. Że książę nie przy­je­dzie znie­nacka i nie ura­tuje mnie z naj­gor­szego po­trza­sku, gdy aku­rat za­mknęła mnie w lo­chu zła cza­row­nica. A wręcz prze­ciw­nie, on wła­śnie wtedy wsią­dzie w sa­mo­lot i ru­szy w swoją po­dróż, długą i nie­chyb­nie bar­dzo szczę­śliwą.

Po­zo­sta­wa­łam świa­doma, a jed­no­cze­śnie, pa­trząc mu w oczy, wi­dzia­łam po­kłady szcze­ro­ści i do­bra. Moje ciało ufało mu jak ni­komu do­tąd. Lgnęło do niego i pra­gnęło, by do­ty­kał, gła­skał i obej­mo­wał. Było zmę­czone sa­mot­no­ścią, tę­sk­notą. Było wręcz wy­czer­pane cze­ka­niem. A on wszystko w nim od­na­wiał, koił, ła­go­dził. Ujarz­miał my­śli. Przy nim ła­twiej je usi­dla­łam, pod jego do­ty­kiem oswa­jały się i sta­wały mniej groźne, mniej wa­leczne.

Mó­wią, że trzeba sa­memu. Że czło­wiek musi sam so­bie po­móc, na­uczyć się, nie pod­dać, uko­chać. Boże, ile razy już się tym ra­to­wa­łam, pró­bo­wa­łam, na­ma­wia­łam. Otul się, po­lub, po­ko­chaj. Bo je­śli ty so­bie tego nie dasz, nikt ci nie da. Sta­ra­łam się, na­prawdę! Gła­ska­łam się po ręce w bez­senne noce, w ob­li­czu roz­pa­czy pod­szy­tej lę­kiem, wie­rząc, że za­snę, nim prąd po­nie­sie mnie do wiru. Jak niby mia­ła­bym uznać, że ta­kie za­biegi mogą za­stą­pić do­tyk mę­skiej dłoni na ra­mie­niu?

Za­my­kam po­wieki i czuję, jak pod ich za­słoną ku­mu­lują się łzy. Chcę za­pa­mię­tać ten mo­ment, uwiecz­nić go ni­czym fo­to­gra­fię. Wy­ryć w so­bie uczu­cie tak, bym za­wsze mo­gła do niego wró­cić i znów za­znać tej chwili. Choćby na­miastki do­tyku Ja­kuba, je­śli rze­czy­wi­ście zde­cy­duje się wy­je­chać.

– Co mam ro­bić? – Leży na ple­cach i wpa­truje się w su­fit.

Głasz­czę jego tors, moje palce suną mię­dzy srebr­nymi wło­skami. Mil­czę, bo jego py­ta­nie wy­daje mi się re­to­ryczne. Ja­kub układa my­śli, chce pod­jąć naj­lep­szą de­cy­zję, ale prze­cież nie mogę mu w tym po­ma­gać. Mam po­czu­cie, że nie po­win­nam się wy­po­wia­dać w tej kwe­stii.

– Le­cieć? Nie le­cieć? Po­wiedz. – Od­wraca się w moim kie­runku i za­ta­pia spoj­rze­nie w mo­ich oczach. Wi­dzę w nim dy­le­mat, bez­rad­ność. W każ­dym po­przed­nim związku pro­si­ła­bym part­nera, żeby zo­stał. Mó­wi­ła­bym, że nie zniosę roz­sta­nia, że będę tę­sk­nić, ale te­raz wiem, że mu­szę mil­czeć. Nie tylko dla­tego, że znamy się krótko, ale przede wszyst­kim z po­wodu doj­rza­ło­ści, którą so­bie obie­ca­łam. A doj­rzały czło­wiek sam po­dej­muje de­cy­zje i na to samo po­zwala dru­giej oso­bie.

Całe moje ciało krzy­czy: on ma pro­blemy, coś nim po­trząsa. Zrobi so­bie krzywdę tym wy­lo­tem, spro­wa­dzi na dno, z któ­rego już się nie pod­nie­sie. Ucieka przed czymś, ale to nie tam ma szu­kać roz­wią­zań. Nie na ze­wnątrz, nie wo­kół, a w so­bie.

– Po­wiedz, ja wiem, że ty dużo wiesz. Czuję to. – Pa­trzy mi w oczy, szu­ka­jąc w nich od­po­wie­dzi.

Pro­szę, zo­stań ze mną i nie za­bie­raj mi sie­bie. Da­jesz mi spo­kój i do­bro, da­jesz mi wy­tchnie­nie.

Je­stem doj­rzałą ko­bietą, a doj­rza­łość nie po­lega na tym, by ko­goś za­trzy­my­wać. On musi sam zde­cy­do­wać. On musi wie­dzieć, co dla niego ważne. A co, je­śli nam nie wyj­dzie, mimo że te­raz prze­ży­wamy cu­downe chwile? I bę­dzie mnie ob­wi­niał? Albo ja sie­bie będę ob­wi­niała? Albo oboje, za moje słowa, za to, że pod­da­łam się wi­zjom, które nas znisz­czyły. Bo to ja mu pod­po­wie­dzia­łam.

– Nie mogę ci po­wie­dzieć.

Dzieje się we mnie tak wiele, a tylko tyle ze­zwa­lam so­bie mu zdra­dzić. Tylko tyle mogę, żeby nie ze­rwać cien­kiej nici, która za­czyna nas łą­czyć. Wiem, że ona ma szansę się umoc­nić, stać się liną, która bę­dzie nas przy so­bie utrzy­my­wać, ale może też pęk­nąć. Te­raz jest jesz­cze zbyt wą­tła, nie mo­żemy na nią li­czyć ani nada­wać jej zna­mion pew­no­ści.

– Chcesz unik­nąć od­po­wie­dzial­no­ści?

Po­ta­kuję.

– Oczy­wi­ście, że tak – do­daję sta­now­czo, żeby po­zbył się wąt­pli­wo­ści. Żeby wie­dział, że ja też go słu­cham i ja też mam zda­nie, któ­rego nie boję się wy­po­wie­dzieć. – Ale wiem, że ty czu­jesz, co ro­bić, i że znasz już od­po­wiedź.

– Zna­łem. Na po­czątku by­łem tego nie­mal pewny, ale z każdą go­dziną po­ja­wia się co­raz wię­cej zna­ków za­py­ta­nia. Tak na­prawdę cze­ka­łem na to. Mój kum­pel za­kła­dał tam biz­nes i tro­chę to trwało, ale te­raz zy­ska­li­śmy już od­po­wied­nie miej­sce, miesz­ka­nie, na­wet po­ten­cjal­nych, pierw­szych klien­tów.

– Co byś tam ro­bił?

– Wy­naj­mo­wał­bym apar­ta­menty, opro­wa­dzał lu­dzi po mie­ście, po­ka­zy­wał­bym im ży­cie, kul­turę. Za­chę­cał­bym do tego, by tam za­miesz­kali. W grę wcho­dzi też sprze­daż, więc uwierz mi, to na­prawdę piękna wi­zja i w końcu czuł­bym się speł­niony.

Bo wszę­dzie do­brze, gdzie nas nie ma. Znów na­cho­dzą mnie my­śli, któ­rymi po­sta­na­wiam się z nim nie dzie­lić. Za krótko się znamy. Po­ja­wi­łam się na­gle w jego ży­ciu i cały czas so­bie tłu­ma­czę, że tak krótka zna­jo­mość nie upraw­nia mnie, by na­gle za­cząć mu do­ra­dzać w po­dej­mo­wa­niu istot­nych, ży­cio­wych wy­bo­rów. A już na pewno nie, by da­wać po­czu­cie, że moje zda­nie mo­głoby mieć zna­cze­nie. Nie mo­głoby i nie po­winno mieć. Jest ode mnie star­szy, jest fa­ce­tem po czter­dzie­stce, ma za sobą mał­żeń­stwo i kilka związ­ków. On sam po­wi­nien wie­dzieć naj­le­piej, że ostroż­ność po­płaca. Że cza­sem mil­cze­nie zna­czy wię­cej niż na­ma­wia­nie.

Chcia­ła­bym dla niego, żeby sie­bie sły­szał i żeby po­tra­fił zde­cy­do­wać zgod­nie z wła­snymi od­czu­ciami.

– Nie śpie­szy ci się do pracy? – prze­rywa po­tok mo­ich my­śli.

– Zro­bię so­bie wolne. Ostat­nio pra­co­wa­łam tyle, że sporo nad­ro­bi­łam i mam czas.

– Wiesz, jak mi im­po­nu­jesz tym, że tłu­ma­czysz po­wie­ści? – Od­gar­nia mi włosy z czoła, a ja po­dą­żam za jego do­ty­kiem, za mu­śnię­ciem, by mi nie ula­ty­wało, nie za szybko. – Co cię te­raz po­chła­nia?

– Koń­czę siódmy tom se­rii au­torki po­pu­lar­nej wła­ści­wie na ca­łym świe­cie.

– I co da­lej?

– Jesz­cze nie wiem.

Pa­ryż sma­ko­wał… cro­is­san­tami… kawą.

– A ty? Nie mu­sisz wsta­wać? – zmie­niam szybko te­mat, by po­zbyć się smaku, który z każ­dym wspo­mnie­niem pa­ry­skiej okładki po­ja­wia mi się na końcu ję­zyka.

– Nie. Na ra­zie, jak wiesz, nie po­dej­muję żad­nego więk­szego zle­ce­nia, tylko drobne. To co, ja­jecz­nica na śnia­da­nie? Mogę pójść do sklepu.

Niby wiem, że po­zna­łam go w trud­nym dla niego mo­men­cie, ale wciąż nie znam kon­kre­tów tych tru­dów, a on ra­czej nie chce o nich mó­wić. Ma oczy­wi­ście prawo, uznaję je i nie na­le­gam.

Po­ru­szam się swo­bod­nie po kuchni, w cien­kim szla­froku, szy­kuję ta­le­rze, kubki i sztućce, kiedy Ja­kub kroi ce­bulę i pa­prykę. Jakby od za­wsze był w moim ży­ciu i na za­wsze miał w nim po­zo­stać.

– Pi­jesz rano kawę? – py­tam.

– Nie, wo­lał­bym her­batę, a ty?

– Ru­mia­nek albo po­krzywę. – Szpe­ram w szafce w po­szu­ki­wa­niu her­bat, może ja­kieś się jesz­cze tu za­wie­ru­szyły. – Zna­la­złam ma­li­nową, chcesz?

– Może być, a je­śli masz dzba­nek, mo­żesz w nim zmie­szać ma­linę z po­krzywą. Pi­łaś tak kie­dyś?

– Nie, ale jako fanka ziół chęt­nie spró­buję.

Skąd on się urwał? Po­ważny fa­cet z brodą, który stoi w sli­pach w mo­jej kuchni, mie­sza na pa­telni i pije po­krzywę. Jak wiele tra­ci­łam w ży­ciu, po­zba­wiona ta­kich mo­men­tów.

Śmie­jemy się, do­ty­kamy, gdy tylko sta­jemy bli­sko sie­bie, a póź­niej sia­damy przy ma­łym stole, przy któ­rym, jak się oka­zuje, prze­wi­dziano miej­sce dla dwóch osób, choć przez ostat­nie lata ła­twiej było mi my­śleć, że nikt inny oprócz mnie by się już tu­taj nie zmie­ścił. Ja, on i jesz­cze ta myśl, że wła­śnie wszystko za­czyna się ukła­dać. Że jest tak, jak miało być.

Po wspól­nym po­siłku roz­ma­wiamy o mo­jej pracy, o książ­kach, które tłu­ma­czę. Ja­kub chce je zo­ba­czyć, więc idziemy do sa­lonu i sta­jemy przy bi­blio­teczce. Po­dzi­wia wy­jąt­kowe oprawy, szuka mo­jego na­zwi­ska na stro­nach re­dak­cyj­nych, a jego twarz zdra­dza pełne uzna­nie.

– Kra­ina Chi­chów – za­uważa i zdej­muje z półki czer­woną książkę z bul­te­rie­rem na okładce. – Uwiel­biam tę po­wieść.

– Czy­ta­łeś?

– „Kra­inie Chi­chów świa­tło dały oczy, które wi­działy świa­tła, któ­rych nie wi­dział nikt”2.

Uśmie­cham się, sły­sząc cy­tat.

11 Je­stem wolny, / Wolny od upadku (ang.) – John Mayer, Free Fal­ling. Wszyst­kie tłu­ma­cze­nia pio­se­nek po­cho­dzą od au­torki.

2Jo­na­than Car­roll, Kra­ina Chi­chów, Pró­szyń­ski i S-ka SA, War­szawa 1998, s. 14.

Rozdział 2

Czu­jesz tę ma­gię? Nie­sa­mo­witą ener­gię, za każ­dym ra­zem, kiedy nic nie mó­wimy, a je­dy­nie pa­trzymy so­bie w oczy?

Jego słowa brzmią we mnie, jakby wła­śnie je wy­po­wia­dał. Jakby od tam­tej nocy nie mi­nęły dłu­gie go­dziny. Czuję. Czuję, jak jego każde spoj­rze­nie wy­wo­łuje we mnie prze­pływy cie­pła. Choć Ja­kuba obok mnie nie ma, wy­daje mi się, że wciąż mnie otula, za­ci­ska dłoń na ra­mie­niu i ma­suje, wni­ka­jąc we mnie każ­dym swoim ru­chem, każ­dym do­ty­kiem, każ­dym sło­wem. Każda chwila, któ­rej do­świad­czy­łam z nim, przez za­le­d­wie dwa ty­go­dnie, pięć spo­tkań, przy­sia­dła mi na sercu i je roz­grzewa. Ota­cza cie­płem, po­woli roz­nieca ogień, a lód, który la­tami sku­wał moje zzięb­nięte dło­nie, po­woli za­czyna top­nieć.

Od­su­wam wspo­mnie­nia. Nie mogę się im pod­dać cał­ko­wi­cie.

Za­sta­na­wiają mnie pary, które spo­ty­kają się i od razu mogą po­dej­mo­wać de­cy­zje albo zmie­niać swoje ży­cie dla dru­giego czło­wieka, ot, tak. Nie­któ­rzy wcho­dzą w związki, jakby wcho­dzili do cu­kierni na nie­zna­nym osie­dlu, na za­sa­dzie: wstą­pię po ciastko. I na­gle ten sklep staje się ich ulu­bio­nym, choć dziel­nica od domu od­le­gła. Sama tak kie­dyś ro­bi­łam, a to chyba był błąd.

Nie wiem, czy w ogóle ja­kaś hi­sto­ria jest w sta­nie trwać dłu­żej niż dwa lata, rok, mie­siąc? Czy to moż­liwe w moim przy­padku, bo ow­szem, znam związki i mał­żeń­stwa z dłuż­szym sta­żem. Znam lu­dzi, któ­rzy po­zo­stali wierni tej jed­nej oso­bie, przy­pad­kowo spo­tka­nej cu­kierni. A ja, przez trzy­dzie­ści pięć lat, przez całe ży­cie, tylko się że­gnam. Trudno roz­go­ścić się w cu­kierni, w któ­rej wszystko drży. Drżę ja, drży on lub drżymy oboje. Po ja­kimś cza­sie wstrzą­sów po­zo­staje już tylko jedno: stoję w miesz­ka­niu, pa­trząc na spa­ko­waną wa­lizkę, nie mo­gąc po­jąć, że ktoś wła­śnie opusz­cza moje ży­cie, albo na lot­ni­sku, nie ro­zu­mie­jąc, że nie­dawno czło­wiek był obok i na­gle prze­stał dla mnie ist­nieć.

I znów, od po­czątku, trzeba so­bie szu­kać no­wej cu­kierni, w do­datku ta­kiej, która sta­nie się ulu­bioną. I choć cza­sem do­staje się mdło­ści na samo wspo­mnie­nie sło­dy­czy, to ży­cie bez nich wy­daje się po­zba­wione smaku.

A Pa­ryż pach­niał... Znów czuję smak cze­ko­lady…

– Długo cze­kasz? – Pa­tryk za­cho­dzi mnie od tyłu.

Przy­tu­lamy się na po­wi­ta­nie i po­woli ru­szamy ulicą mię­dzy ka­mie­ni­cami. Mia­sto wie­czo­rem staje się ta­jem­nicą, zdra­dza o so­bie nie­wiele. Od­krywa przed namije­dy­nie to, co oświe­tlone bla­skiem la­tarń, resztę sami mu­simy so­bie do­po­wie­dzieć. A każdy widz do­po­wie ina­czej.

– Po­wiesz coś wresz­cie? – Pa­tryk wcho­dzi za mną do ka­wiarni. – Czy mam paść z cie­ka­wo­ści?

– Było prze­pięk­nie. – Sia­damy na­prze­ciwko, przy ma­łym sto­liku obok okna.

– I co? Dla­tego masz ta­kie smutne oczy?

– Pa­tryk, on chyba wy­je­dzie. Wła­śnie do­stał pro­po­zy­cję pracy w Por­tu­ga­lii! – Pod­no­szę rękę i trą­cam sto­jącą na stole cu­kier­niczkę. Otwiera się jej wieczko, a na stół wy­sy­pują się białe, po­ły­sku­jące dro­binki.

– Kto dziś używa cu­kier­nic w ka­wiar­niach? – Wzru­sza ra­mio­nami i wy­wraca te­atral­nie oczami. Pa­trzę na niego bez­rad­nie. – Nie wy­leci – Pa­tryk mówi pew­nie.

– Nie mo­żemy tego za­kła­dać.

– Zo­ba­czysz, po­znał cię i na pewno zo­sta­nie. Z two­ich opo­wie­ści wy­nika, że oboje czu­je­cie mię­dzy sobą che­mię i po­ro­zu­mie­nie.

– Ale jego sy­tu­acja jest te­raz trudna. – Ści­szam głos, a kel­nerka sta­wia przed nami kawę i cia­sto cze­ko­la­dowe.

– Po­bę­dzie tam tro­chę, a za ja­kiś czas może i ty do niego po­le­cisz.

– Wiem, że nie po­win­nam te­raz tego roz­trzą­sać, ale wszystko we mnie aż lgnie do niego. Jak­bym była cały czas na gło­dzie i tylko cze­kała na wia­do­mość, na spo­tka­nie, na jego do­tyk. – Po rę­kach prze­bie­gają mi dresz­cze, więc roz­cie­ram ra­miona po­przez mięk­kość swe­tra. – To głu­pie z mo­jej strony, jest za wcze­śnie.

– Może dla niego nie jest?

– Jako fa­cet re­aguje ina­czej, na po­czątku wcale nie bę­dzie za­an­ga­żo­wany. A może ja za wcze­śnie…

– Oj, prze­stań! – zde­gu­sto­wany kręci głową. – Nie myśl w ten spo­sób. Je­ste­ście do­ro­śli, mie­li­ście oboje

ę, to po­szli­ście do łóżka. Lu­dzie tak ro­bią, to nor­malne. Po kilku la­tach prze­rwy po­trze­bo­wa­łaś tego, wszystko jest do­brze.

– To wła­śnie może być ten po­wód, dla któ­rego po­win­nam się po­wstrzy­mać.

– Tym bar­dziej, je­śli pla­nuje wy­je­chać, to niby na co cze­kać. Wy­pa­da­łoby się do­wie­dzieć, czy pa­su­je­cie do sie­bie. Oli­wia… – Na­chyla się do mnie. – Czego ty się tak na­prawdę bo­isz?

– Wiesz prze­cież. – Wpa­truję się w niego, choć chcia­ła­bym od­wró­cić wzrok. Za­ci­ska mi się gar­dło, wolę nie po­ka­zy­wać, co się ze mną dzieje, choć z pew­no­ścią szklą mi się oczy.

– Bo­isz się, że znik­nie – po­ta­kuje i pod­piera się pod brodę. – Dla­czego te my­śli aż tak tobą rzą­dzą?

– Nie za­mie­rzam się nad tym roz­tkli­wiać. Po pro­stu mó­wię ci, czego się oba­wiam.

– To spró­buj żyć tym, co masz te­raz. Tym ciast­kiem i kawą. Tym, że go spo­tka­łaś i do­sta­łaś kilka chwil, a może coś wię­cej. Ale skup się na dzi­siej­szym dniu.

– Są­dzisz, że można iść na­przód bez oglą­da­nia się za sie­bie?

– Ja mu­sia­łem się tego na­uczyć. I wiem, że można. Po­patrz, ro­bisz wszystko, żeby nie roz­trzą­sać prze­szło­ści i nie wspo­mi­nać, a jed­nak ona tobą rzą­dzi.

– To co mam po­cząć?

– Te­ra­pia.

– Już by­łam.

– Ko­lejna. Spró­buj znowu ją pod­jąć dla sie­bie i dla re­la­cji z Ja­ku­bem, z kim­kol­wiek.

Na samą myśl, że to mógłby być ktoś inny niż Ja­kub, o mało nie tu­pię nogą.

– Nie chcę ni­kogo in­nego!

– Pro­szę, jaka zde­cy­do­wana. I bar­dzo do­brze. – Wzdy­cha. – Gdzie on te­raz jest? Kiedy znów się wi­dzi­cie?

– Ma swoje sprawy.

– To zna­czy?

– Jeź­dzi po mie­ście, to tu, to tam, tak to okre­ślił. Może za­ła­twia coś przed wy­lo­tem? – Za­ci­skam usta.

– No cóż, ty też masz swoje sprawy na mie­ście, nie­ko­niecz­nie pla­nu­jąc wy­lot. Jak praca? Kiedy do­cze­kamy się ja­kiejś no­wo­ści od cie­bie?

– Pre­miera jed­nej książki za kilka dni, druga na eta­pie re­dak­cji, więc po­jawi się za ja­kieś dwa mie­siące. Bę­dzie też trze­cia, tłu­ma­czy­łam ją jesz­cze wcze­śniej, ale te­raz jest już w dru­karni. I za­sta­na­wiam się, co da­lej.

– Wiem, że dużo pra­cu­jesz, ale do­piero kiedy mó­wisz o ko­lej­nych pre­mie­rach, uświa­da­miam so­bie, że rze­czy­wi­ście po­świę­casz temu ogrom czasu. Te po­wie­ści są po­tężne!

– Wy­bie­ram się na świę­to­wa­nie tej pre­miery. Przy­la­tuje au­tor z Nie­miec, idziesz ze mną?

– A Ja­kub?

– Sama nie wiem, za­pro­po­no­wać mu?

– No ja­sne. Niech wie, jak wy­gląda twoje ży­cie! Niech się przy­zwy­czaja.

– Może le­piej tego te­raz unik­nąć. – Za­nu­rzam wzrok w fi­li­żance, bo już czuję na so­bie kar­cące spoj­rze­nie.

– Ja cię nie opusz­czę, ale i on niech po­każe, że mu za­leży!

– Do­tąd spo­ty­ka­li­śmy się sami. Na plaży albo w parku.

– A te­raz nad­ciąga je­sień, zro­biło się zimno, ciemno. A on w ogóle czyta?

– Cy­to­wał Kra­inę Chi­chów.

– Uuu, a więc bierz go na to wy­da­rze­nie. I niech książkę ko­niecz­nie kupi, żeby twoja praca szła w świat! Bę­dzie do­brze, fa­cet cię po­dzi­wia i uwiel­bia, prze­cież to ja­sne. – Pusz­cza do mnie oczko.

Pa­trzę w roz­świe­tlone okna ka­mie­nicy na­prze­ciwko i za­uwa­żam, że na szy­bie po­ja­wiają się kro­ple desz­czu. Naj­pierw po­je­dyn­cze, drobne, po chwili łą­czą się ze sobą i two­rzą strugi. Pi­szę wia­do­mość do Ja­kuba z py­ta­niem, czy wy­bie­rze się ze mną na pre­mierę, i cze­kam na od­po­wiedź. Za­wsze od­po­wiada szybko. Tym ra­zem wia­do­mość po­zo­staje nie­od­czy­tana, ale skoro coś za­ła­twia, pew­nie jest za­jęty.

Ka­mie­nica, le­dwo wi­do­czna za kro­plami desz­czu na szy­bie, o czymś mi przy­po­mina. Ukłu­cie za most­kiem za­wsze po­ja­wia się, gdy przy­wo­łuję smaki, za­pa­chy, ob­razy. La­tami je od­ci­nam, idę, pró­bu­jąc się nie od­wra­cać, gnam, by tylko mnie nie do­pa­dały. W tle śpiewa Ania Dą­brow­ska i wcale mi nie po­maga.

Na krótką chwilę wy­szedł, prze­padł do dziś.

Ukradł mi serce…

Do­cie­ram do domu i zer­kam nie­pew­nie w apa­rat. Ci­sza. Jesz­cze nie mie­li­śmy po­dob­nej sy­tu­acji. Dwie go­dziny mil­cze­nia? Znik­nął? Prze­padł? To tylko chwila, pró­buję so­bie tłu­ma­czyć. Je­śli jest na spo­tka­niu, z pew­no­ścią nie spraw­dza te­le­fonu co mi­nutę, a na­wet je­śli, to nie w tym celu, aby mi od­po­wia­dać. Jak przez mgłę wi­dzę plecy chło­pa­ków, któ­rzy ode­szli, znik­nęli z mo­jego ży­cia. Nie tylko chło­pa­ków, po pro­stu lu­dzi.

Nie od­wra­cam się za sie­bie, nie chcę tego! Nie chcę, aby oni, ni­czym du­chy z prze­szło­ści, de­cy­do­wali o tym, co dzieje się w moim ży­ciu parę lat póź­niej.

Biorę ką­piel, non stop zer­kam w te­le­fon. Ja­kub po raz ostatni ode­zwał się o go­dzi­nie pięt­na­stej, od tam­tej pory mil­czy. Bę­dąc w łóżku, pró­bu­jąc czy­tać, wiercę się i nie mogę zna­leźć so­bie miej­sca. Na­wet nie od­czy­tał; za­gry­zam wargi i od­kła­dam książkę, nie dam rady się sku­pić. Prze­glą­dam me­dia bez­wied­nie i je­dy­nie ob­ser­wuję upływ ko­lej­nych mi­nut. Od­kąd się po­zna­li­śmy, był dla mnie cały czas, a ja dla niego. Mie­li­śmy prze­rwy w pi­sa­niu wia­do­mo­ści, ale naj­dłuż­sze w nocy, a w ciągu dnia wciąż to­czył się dia­log.

A je­śli on… Je­śli znów, tak na­gle…

Wi­bro­wa­nie te­le­fonu spra­wia, że serce za­czyna mi bić szyb­ciej. Wia­do­mość od niego! Szybko kli­kam w apli­ka­cję: „Hej, wró­ci­łem i od razu przy­sną­łem. Do­piero się prze­bu­dzi­łem. Jak tam u Cie­bie?”.

Jakby ktoś mi dał po gło­wie. To moż­liwe, za­snąć w ciągu dnia? Z pew­no­ścią nie ma w tym ni­czego dziw­nego. A więc dla­czego ja nie umiem zwal­czyć po­czu­cia, że wcale nie jest tak, jak pi­sze? Bo moja prze­szłość mną rzą­dzi? Pró­buję wy­ci­szyć i uspo­koić na­tłok my­śli. Prze­cież się ode­zwał.

Już po pół­nocy, lampka roz­świe­tla moją małą sy­pial­nię, przez okna za­gląda okrą­gły księ­życ. Do­brze, że na­stała wresz­cie ta pora roku, kiedy mogę nie za­cią­gać ro­let. Nie lu­bię ciem­no­ści, a jed­nak la­tem słońce po­trafi mnie bu­dzić zbyt wcze­śnie i póź­niej nie po­tra­fię już za­snąć. Po chwili jego imię wy­świe­tla się na ekra­nie. Dzwoni.

– Dla­czego nie śpisz? – pyta.

Jego głos spra­wia, że biorę głę­boki wdech, a wraz z nim wdy­cham fru­wa­jące mo­tyle, które za­czy­nają mi trze­po­tać skrzy­dłami mię­dzy że­brami. Jak on brzmi! Do­kład­nie jak ta noc, ciemno, a jed­no­cze­śnie przez ni­skie tony prze­bija się coś nie­zwy­kłego, jakby do wy­peł­nio­nego mro­kiem po­miesz­cze­nia wle­wało się świa­tło księ­życa, tak jak dziś.

– Cza­sem tak mam, że nie mogę za­snąć albo bu­dzę się w nocy i wiem, że sen już nie przyj­dzie.

– Cza­sem też mi się to zda­rza. Wi­dzia­łaś dziś księ­życ?

– Wi­dzia­łam.

– Lu­bię noc. – Za­wie­sza głos.

– Dla­czego?

– Noc to ta­jem­nica. Nocą świat staje się cie­kaw­szy. Nocą można się ukryć.

– Nocą roz­mowy są inne niż za dnia.

– Przy­szedł­bym cię te­raz przy­tu­lić, ale mam rano roz­mowę on­line.

– W spra­wie no­wej pracy?

– Nie, tej obec­nej. Mó­wi­łem ci, że ro­bię jesz­cze drobne zle­ce­nia. To co, za­my­kaj oczy, pró­buj za­snąć, trzeba się wy­spać na ju­tro.

Roz­łą­czam się i uświa­da­miam so­bie, że nie po­wie­dział nic od­no­śnie do pre­miery, na którą go za­pro­si­łam. Tak pięk­nie mó­wił o nocy, cały jest jak noc. Ta­jem­ni­czy, a przez to cie­kawy, niby otwarty w roz­mo­wie, a jed­nak skryty. Po­trafi opi­sy­wać, jakby two­rzył ma­giczną opo­wieść. Baśń, do któ­rej mnie za­pra­sza, a ja, choć pełna nie­pew­no­ści, wciąż oglą­da­jąc się za sie­bie, tak po pro­stu do niej prze­ni­kam. Uświa­da­miam so­bie, że w świe­cie, do któ­rego zmie­rzam za gło­sem Ja­kuba, roz­bły­skuje co­raz mniej świa­teł. Boję się mroku, ciem­no­ści, a jed­nak wciąż sta­wiam ko­lejne kroki. Dla­czego więc to ro­bię? Bo czuję, jak trzyma mnie za rękę?

Przy­my­kam oczy i przy­po­mi­nam so­bie na­sze dru­gie spo­tka­nie. Le­żak w parku i my, oboje na nim. Drew­niane ele­menty wbi­ja­jące się w plecy, nie­zbyt wy­godne pod­łoże i po­ja­wia­jący się co chwilę ucisk, który nas nie po­wstrzy­mał. Wi­dzie­li­śmy ławki, a jed­nak le­żak w ma­łym za­gaj­niku, po­śród to­poli, spodo­bał się nam obojgu. Ze względu na jego sze­ro­kość by­li­śmy bli­sko. Dało się przy­tu­lać, więc ko­rzy­sta­li­śmy z tego z ra­do­ścią. Oswa­ja­łam się z brodą Ja­kuba. Po­woli przy­zwy­cza­ja­łam, że ła­sko­cze mnie po szyi i że mogę jej do­ty­kać. Mogę ją gła­skać, mi­ziać, a Ja­kub mruży przy tym oczy i mru­czy.

Już wtedy od­da­wa­łam mu serce. W mo­men­cie, gdy wpa­try­wa­li­śmy się w czy­ste, błę­kitne niebo i li­ście po­wie­wa­jące na wie­trze, pro­mie­nie za­cho­dzą­cego, wrze­śnio­wego słońca prze­świ­tu­jące mię­dzy ga­łąz­kami, uświa­da­mia­łam so­bie, że nie chcę od ży­cia nic wię­cej. Żeby już za­wsze czuć pod pal­cami cie­pło jego ciała i cia­sne ob­ję­cia. Żeby wspól­nie za­chwy­cać się wi­do­kiem, na­wet naj­prost­szym, który sta­wał się na­szym od­kry­ciem. Słu­chać słów Ja­kuba szep­ta­nych do ucha gło­sem peł­nym świa­tła prze­bi­ja­ją­cego się przez mrok i chło­nąć za­pach sło­dy­czy, jaką wo­kół sie­bie roz­ta­czał.

A ja, za­sko­czona tym, jak na niego re­aguję, jak­bym nie pa­mię­tała o tę­sk­no­cie, która trwała la­tami. Jakby tam­ten czas zu­peł­nie mi umknął. Po ta­kiej prze­rwie nikt się do mnie zbyt szybko nie zbliży, my­śla­łam. A jed­nak, zbli­żał się i nie czu­łam oporu na­wet przez uła­mek se­kundy. Ca­ło­wał mnie tak go­rąco i pa­trzył w oczy tak prze­ni­kli­wie, że nie mia­łam wąt­pli­wo­ści – był dla mnie, a ja dla niego. Prze­my­kał ję­zy­kiem po mo­jej szyi i oboj­czyku, a we mnie wzbu­rzały się po­tężne fale. Nie mo­głam uwie­rzyć w uczu­cie, które się we mnie roz­nie­cało. Od­pły­wa­łam ko­ły­sana po­wie­wami wia­tru na twa­rzy, ci­chą me­lo­dią wi­ru­ją­cych, trze­po­czą­cych nade mną li­ści.

Od­la­tuję w sen w spo­koju, czu­jąc wo­kół sie­bie bez­pieczne ra­miona. Już do­brze, wszystko do­brze.

„Dzień do­bry, wy­spana?”

Po­budkę w po­staci wia­do­mo­ści od Ja­kuba od­bie­ram jak uko­je­nie. Od­bija mi. Je­stem pa­ni­karą, tato za­wsze mi po­wta­rzał, że la­men­tuję i na­rze­kam, nie wi­dząc, co mam wo­kół sie­bie. Sta­ram się za czę­sto o nim nie my­śleć, ale te­raz przez chwilę przy­znaję mu ra­cję. Moje obawy od­no­śnie do Ja­kuba z pew­no­ścią okre­śliłby w ten sam spo­sób.

Py­tam Ja­kuba o jego plany, a on od­po­wiada, że otwiera lap­topa i za­biera się do swo­ich za­jęć. Ja też po­win­nam pójść w jego ślady, a jed­nak na myśl o cze­ka­ją­cej na mnie książce, uświa­da­miam so­bie, że wy­pa­da­łoby ogar­nąć te­ren wo­kół sie­bie, nim we­zmę się do no­wego pro­jektu. Za­raz po śnia­da­niu ro­bię więc po­rządki w swo­ich dwóch po­ko­jach. Wy­cie­ram ku­rze, od­ku­rzam, myję pod­łogi, w mię­dzy­cza­sie zer­kam w te­le­fon, ale mil­czy. Spraw­dzam na­wet, czy za­sięg mi nie umknął, ale nie, nie­stety wy­gląda na to, że wszystko u mnie działa. Po pro­stu Ja­kub się nie od­zywa. Na­sze ostat­nie dwa ty­go­dnie wy­glą­dały ina­czej. Co ja­kiś czas wy­sy­łał cho­ciaż uśmiech, żeby pod­trzy­mać kon­takt. Naj­wy­raź­niej po­zo­staje te­raz za­jęty. Za­czy­nają ko­tło­wać się we mnie my­śli, więc stwier­dzam, że nie mogę so­bie po­zwa­lać na roz­le­ni­wie­nie tylko dla­tego, że nie wiem, jak po­to­czy się na­sza przy­szłość i czy ona w ogóle jest moż­liwa. Tak, to trudne, ale nie mam wpływu na jego wy­lot, na jego de­cy­zje. A przy­naj­mniej tak mi się wy­daje, że nie po­win­nam mieć. A jego wy­bory nie po­winny od­dzia­ły­wać na to, co moje. Że też mu­szę to so­bie tłu­ma­czyć! Sia­dam przy biurku i opie­ram zmę­czone plecy. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Jego obec­ność wy­wo­łuje we mnie nie­zwy­kłe re­ak­cje, a jego nie­obec­ność to jak utrata świa­tła w ciem­no­ści, w któ­rej roz­glą­dam się i nie mam po­ję­cia, co da­lej.

Całą sobą czuję jego aurę, gdy tylko Ja­kub prze­bywa w po­bliżu. Im bar­dziej się do mnie zbliża, tym sil­niej re­aguje na niego moje ciało. Kiedy się od­dala, to jakby ktoś wy­sy­sał ze mnie ener­gię, jak­bym zo­stała za­pro­gra­mo­wana, by po pro­stu cze­kać na jego po­wrót. Tak. Chcę, żeby znów tu był.

– No i jak tam, za­ko­chana? – Pa­tryk za­czyna się śmiać.

– A więc to jest ten stan? Kiedy nie mo­żesz prze­stać o kimś my­śleć, za­jąć się ni­czym in­nym?

– Po­do­bno tak.

– W tym wieku?

– Mó­wią, że wiek nie gra roli.

– W ta­kim ra­zie ja nie chcę tego czuć. To pa­skudne, roz­stra­ja­jące. Kiedy go nie ma, mnie aż roz­piera od środka, tak bar­dzo bym chciała, żeby znów tu był.

– To nor­malne, że na po­czątku chce się spę­dzać ra­zem każdą chwilę. Też tak prze­ży­wa­łem przy Ra­fale.

– To jak uza­leż­nie­nie.

– Po­do­bno mi­łość jest jak nar­ko­tyk, jak tlen, i pew­nie tego te­raz do­świad­czasz.

– Mi­łość to coś wię­cej, ja mogę być co naj­wy­żej za­uro­czona.

– Brawo, a jed­nak po­zo­sta­jesz trzeźwa.

– Tylko tak mó­wię, bo jesz­cze trzy­mam świa­do­mość w ry­zach. W środku je­stem kom­plet­nie roz­bita.

– Do­bra, idzie na tę pre­mierę?

– Jesz­cze nie wiem, nie po­wie­dział.

– Hm… Może to być dla niego za wcze­śnie. Choć i tak uwa­żam, że je­śli mu za­leży, to po­wi­nien przyjść z bu­kie­tem kwia­tów, a póź­niej za­brać cię na ko­la­cję i uczcić z tobą twój suk­ces.

– Na ra­zie może mu za­le­żeć na pracy i wy­lo­cie, co to­tal­nie gry­złoby się z tym, co opo­wia­dasz.

– Dla­czego? Prze­cież na­wet je­śli zde­cy­duje, że wy­jeż­dża, nie musi ozna­czać to dla was końca. Je­śli wam obojgu bę­dzie za­le­żało, wy­my­śli­cie coś, aby być ra­zem.

– Pa­tryk, mnie boli kilka go­dzin bez niego. Poza tym ja już prze­ro­bi­łam wy­jazdy bli­skich mi lu­dzi. Żadna re­la­cja nie prze­trwała od­le­gło­ści.

– Ko­chana, je­śli bę­dziesz po­trze­bo­wała po­ga­dać, spo­tkać się, to wiesz, gdzie mnie szu­kać.

– Ta ci­sza mnie roz­braja.

– Daj temu czas. – Za­wie­sza głos. – Choć ro­zu­miem, że ty­ka­jący nad tobą ze­gar z pew­no­ścią utrud­nia ci spo­kojne po­dej­ście do tej re­la­cji.

– Pa­tryk, to może brzmieć ab­sur­dal­nie, ale ja od­naj­duję w nim swo­jego czło­wieka. – Sły­szę drże­nie wła­snego głosu.

– Ach! – Pa­tryk gło­śno wzdy­cha. – Za­ufaj mi, że je­śli jest twój, to bę­dzie i nie znik­nie ci z oczu.

– Dzię­kuję. Miej dziś spo­kojny dzień.

Po tych zwie­rze­niach czuję wy­ci­sze­nie. Dzięki sło­wom Pa­tryka od­dy­cham głę­biej i swo­bod­niej. Wiem, że nie po­win­nam dłu­żej od­kła­dać de­cy­zji do­ty­czą­cej książki. Na samą myśl o po­wro­cie do Pa­ryża, na­wet w wy­ob­raźni, robi mi się słabo. Nie uwa­żam za zbyt do­bry po­mysł, aby tam wra­cać, szcze­gól­nie te­raz, przy ta­kim roz­chwia­niu. Tylko co mną chwieje? Co mną po­trząsa? Czy gdy­bym nie zgro­ma­dziła trud­nych do­świad­czeń z wy­jaz­dami i roz­sta­niami, by­ła­bym uf­niej­sza?

A może trzeba so­bie w końcu na to po­zwo­lić? Na po­wrót do Pa­ryża. Przy­naj­mniej na ra­zie z bez­piecz­nej od­le­gło­ści. Mogę prze­cież czy­tać, pi­sać, ro­bić prze­rwy, gdy coś mnie za­kłuje. Mogę mie­rzyć się z po­wro­tem w ważne dla mnie miej­sca, po­czuć smu­tek, a póź­niej schro­nić się w swoim wy­god­nym fo­telu, i to w ułamku se­kundy, za każ­dym ra­zem, gdy tylko będę tego po­trze­bo­wała. Czuję się już nie­mal prze­ko­nana. Może tłu­ma­cze­nie tej po­wie­ści po­mo­głoby mi w obec­nej sy­tu­acji z Ja­ku­bem? Nie do­sta­łam żad­nego in­nego zle­ce­nia, a przy­da­łoby się za­jąć czymś głowę, żeby każde z nas za­dbało o wła­sną prze­strzeń w tej nie­ła­twej sy­tu­acji po­dej­mo­wa­nia wy­bo­rów. Nie chcę prze­cież sie­dzieć i cze­kać na in­for­ma­cje od niego, jak­bym przed nim ani po nim nie miała już żad­nego in­nego ży­cia. Co za ab­surd! Zer­kam w te­le­fon. Wi­dząc, że wciąż nie po­ja­wiła się żadna nowa wia­do­mość, po­trzą­sam nim, po czym od­kła­dam go z dala od sie­bie i pi­szę ma­ila do Na­ta­lii. W ciągu pię­ciu mi­nut usta­lam z nią pod­pi­sa­nie umowy pod­czas nad­cho­dzą­cego spo­tka­nia z oka­zji pre­miery.

Ro­biąc obiad, sły­szę dźwięk wia­do­mo­ści. Za­glą­dam w te­le­fon i wi­dząc, że to Ja­kub, znów czuję zna­jomy dreszcz i po­bu­dze­nie ca­łego ciała. Szybko za­uwa­żam, że prze­słał mi link, a gdy w niego kli­kam, prze­nosi mnie do krót­kiego wi­deo. To opo­wieść o drze­wie ro­sną­cym na Sa­ha­rze. W pro­mie­niu czte­ry­stu ki­lo­me­trów od niego nie ist­niało inne ży­cie. Na­zy­wano je drze­wem ży­cia. Pew­nego dnia wje­chał w nie pi­jany kie­rowca i zu­peł­nie znisz­czył.

To ja je­stem drze­wem ży­cia?

– To on jest drze­wem ży­cia – kwi­tuje Pa­tryk. – Boi się za­an­ga­żo­wać.

„Po­roz­ma­wiamy o tym? Może pój­dziemy na spa­cer?” – pro­po­nuję Ja­ku­bowi, choć wo­la­ła­bym, żeby to on wy­ka­zał ini­cja­tywę spo­tka­nia. „Ja­sne, ładna po­goda, chodźmy”.Skoro to ta­kie pro­ste, dla­czego sam tego nie zro­bił? A może ja rze­czy­wi­ście za dużo my­ślę i tylko na­rze­kać po­tra­fię?

– Pięk­nie wy­glą­dasz – mówi, gdy tylko pod­cho­dzi do mnie, a jego wzrok po­twier­dza te słowa. Ja­kub wpa­truje się we mnie pe­łen uśmie­chu, wręcz pro­mie­nieje, a ja, gdy on jest bli­sko i mocno mnie przy­tula, czuję się do­kład­nie tak samo, jak­bym po­ra­żała świa­tłem, któ­rego do­tąd w so­bie nie do­strze­ga­łam. Może świa­tło w lu­dziach roz­pala się pod cie­płym spoj­rze­niem od­po­wied­niej osoby?

– Chcia­łaś po­wie­dzieć mi coś na te­mat tego fil­miku? – pyta i ru­szamy alejką. Na drze­wach po­ja­wia się co­raz wię­cej żół­tych li­ści, co wzbu­dza we mnie drże­nie.

– Je­steś drze­wem ży­cia, w które ktoś wje­chał?

– Nie, wy­sła­łem fil­mik, bo mi się spodo­bał.

Zbija mnie z tropu. Cho­lera, prze­cież on rze­czy­wi­ście jed­nym lin­kiem nie mu­siał prze­my­cać fi­lo­zo­ficz­nych prze­my­śleń.

– Cho­ciaż… – Za­wie­sza głos. – Wiesz, że tak? Mu­sia­łem to od­kryć pod­świa­do­mie.

– Po­czu­łam, że ten prze­kaz ma głęb­sze zna­cze­nie. Tylko nie chcia­łam się do­my­ślać.

– Kur­czę, ra­cja. Usią­dziemy?

Słońce wy­ła­nia się zza chmur i roz­świe­tla wody pły­ną­cej w dole rzeki. Gdzieś za mną roz­lega się gło­śne szcze­ka­nie psa i śpiew pta­ków, psz­czoła za­styga ko­ły­sana de­li­kat­nym wia­trem, pró­bu­jąc się utrzy­mać na źdźble trawy.

Ja­kub też ma hi­sto­rię, która nim wstrzą­snęła.

Pa­trzę na niego i wi­dzę w oczach skrę­po­wa­nie, odro­binę smutku.

– Ciemna strona ży­cia mnie nie omi­nęła – mówi i od­wraca wzrok. – Za­czy­na­łem tam, ale wy­sze­dłem stam­tąd. Zda­rza mi się wra­cać, ale… – Spo­gląda na mnie i unosi ką­ciki ust. – Ostat­nio już nie.

To nie uśmiech, to gry­mas.

– Do­kąd wra­casz?

– Nie mogę po­wie­dzieć.

– Dla­czego?

– Bo ty je­steś krysz­ta­łem, za­nu­rzasz się w światy pełne do­bra i piękna.

– Skąd o tym wiesz?

– Czy­ta­łem o książ­kach, które tłu­ma­czysz.

– To tylko tłu­ma­cze­nie.

– Wiesz, że nie. Do­ce­niają cię za prze­kłady. Tu nie ma przy­pad­ków, do­sta­jesz i przyj­mu­jesz te po­wie­ści, które do cie­bie pa­sują. Je­steś krysz­ta­łem, twoje my­śli po­dą­żają tylko ja­snymi ścież­kami.

– Dzię­kuję, Ja­ku­bie, ale ja też wiem, co to mrok. Ja też wiem, czym są pro­blemy.

– Nie tylko o to cho­dzi.

– O ko­bietę?

– Długo się skła­da­łem po ostat­nim roz­sta­niu, ale to już za­mknięty te­mat. – Rę­kami wy­ko­nuje gest, jakby się od­ci­nał. – I nie wi­dzę po­trzeby, aby tam wra­cać.

– Dla­czego masz mnie za nie­ska­zi­telną? Prze­cież to fik­cja.

– Nie mo­żesz się do mnie po­rów­ny­wać. Ja na­prawdę by­łem kie­dyś na kra­wę­dzi. I z po­wo­dów za­wo­do­wych, i mi­ło­snych. Je­stem za wraż­liwy.

– To nic złego być wraż­li­wym.

– Nic złego, do­póki nie ruj­nuje to ży­cia.

– Ja­kub… Tłu­ma­czy­łam dwa lata temu pewną książkę. My­ślę, że by ci po­mo­gła. Drzewo ma w niej ogromne, sym­bo­liczne zna­cze­nie. Skoro wy­cho­wały nas te same książki, nie dziwi mnie, że pa­trzymy na świat po­dob­nie. I że w tym, co czuję, nie po­zo­staję sama. Ty je­steś jak…

– Wiem. To samo chcia­łem po­wie­dzieć. Że mamy po­do­bne spoj­rze­nie na lu­dzi i na świat. Cho­ciaż… nie tylko o to cho­dzi, bo do­ty­ka­nie cie­bie też spra­wia mi nie­sa­mo­witą przy­jem­ność.

Na­chyla się do mnie i de­li­kat­nie mu­ska w szyję. Biorę głę­boki wdech, aż do pod­brzu­sza, i pod­daję się przy­jem­nemu ła­sko­ta­niu. Prze­cze­suję gę­ste włosy Ja­kuba, na twa­rzy czuję wiatr i za­czy­nam od­pły­wać.

Zo­stań tu­taj, bo tylko w ten spo­sób mo­żemy so­bie dać spo­kój.

Na­cho­dzą mnie my­śli, z któ­rymi za­czy­nam wal­czyć. Od­ga­niam je, jakby były na­tręt­nymi mu­chami. Tak nie można, nie od po­czątku. Po­trze­bu­jemy czasu, żeby się po­znać, upew­nić. Moje uczu­cia mu­szą być mylne, pró­bują mnie zwieść, a ja nie chcę, by to one mną kie­ro­wały. Je­stem na to za do­ro­sła, zbyt wiele stra­ci­łam w prze­szło­ści przez swoją na­iw­ność.

Pra­gnę ufać, będę ufać, że wszech­świat uło­żył dla nas plan i że każdy ko­lejny dzień przy­nie­sie tylko to, co ma nam przy­nieść. Że wy­da­rzy się tylko to, co ma się wy­da­rzyć i co dla każ­dego z nas bę­dzie naj­zdrow­sze i naj­lep­sze.

– Ty za­czy­nasz mó­wić zda­nie, ja mógł­bym je do­koń­czyć – szep­cze i spo­gląda mi w oczy.

– Z jed­nej strony tak, z dru­giej, wi­dzisz mnie jako dziecko szczę­ścia.

– Bo to prawda. Ro­bisz to, w czym je­steś naj­lep­sza, a lu­dzie cię za to do­ce­niają.

– Ale szłam do tego miej­sca długą i krętą drogą. Co mnie też tro­chę zmę­czyło. Przez ostat­nie lata za­ta­pia­łam się w cu­dzych hi­sto­riach. Spę­dza­łam całe dnie z ob­cymi ludźmi, któ­rzy wraz z ko­lej­nymi sce­nami sta­wali się mi co­raz bliżsi. Za­przy­jaź­nia­łam się z nimi, trak­to­wa­łam jak ro­dzinę. Spę­dza­łam z nimi wa­ka­cje i święta. Zda­rzały się na­wet mo­menty, kiedy wo­la­łam nie wy­cho­dzić do re­al­nego świata.

– Nie ma w tym nic złego. Ja cię po­dzi­wiam, rób to da­lej, je­steś w tym świetna prze­cież. – Wy­ciąga rękę i za­czyna mnie gła­dzić po gło­wie.

– W kółko to sły­szę. – Od­su­wam się od niego i czuję, że za­czy­nam drżeć. – W re­dak­cji mnie chwalą i pod­sy­łają wciąż nowe pro­jekty, a ja czuję, że chcia­ła­bym się wy­nu­rzyć, za­czerp­nąć świe­żego po­wie­trza, do­świad­czyć cze­goś sama, a nie tylko prze­ży­wać z bo­ha­te­rami ksią­żek.

– O mój Boże, chodź do mnie. – Przy­suwa się i obej­muje mnie mocno, a ja kładę głowę na jego tor­sie. Co za ulga, jak mi do­brze. – Biedna Oli­wia, chcia­łaby od­po­cząć, a wo­kół cały świat krzy­czy, że ma pra­co­wać wię­cej i wię­cej. Może po­win­naś wy­je­chać? I nie za­bie­rać ze sobą pracy na wa­ka­cje? Czy­tasz o róż­nych kra­jach, ża­den opis cię nie za­in­spi­ro­wał na tyle, żeby zo­ba­czyć ten świat na wła­sne oczy?

Pa­ryż pach­niał…

– Nie – uci­nam i przy­po­mi­nam so­bie o pod­pi­sa­niu umowy.

– Do­bra, mu­sisz coś zro­bić, bo by­łoby szkoda, gdy­byś się wy­pa­liła. Mnie po­mo­gła kie­dyś jedna po­dróż, która… – Za­my­śla się. – Kur­czę! Wiesz, że przy­wio­złem z niej drzewo ży­cia? – Pa­trzy na mnie, jakby nie ro­zu­miał wła­snych wspo­mnień.

– W ja­kim sen­sie je przy­wio­złeś?

– Na łań­cuszku, ale wła­śnie so­bie uświa­do­mi­łem, że dawno go nie wi­dzia­łem. Bar­dzo dawno! Może to z nim stra­ci­łem to coś…

– Co ta­kiego stra­ci­łeś? Skąd je przy­wio­złeś?

Ja­kub jest prze­jęty. Wi­dzę, jak wo­dzi za­mglo­nym wzro­kiem i pró­buje zlo­ka­li­zo­wać swoją zgubę.

– Kie­dyś mia­łem w ży­ciu ła­twość na wielu płasz­czy­znach… – pró­buje od­po­wia­dać na moje py­ta­nia, ale wciąż po­zo­staje jakby nie­obecny. – W za­ra­bia­niu, w na­wią­zy­wa­niu kon­tak­tów.

– Ży­cie dzieli się na różne etapy, wi­dzę to po so­bie. By­wają do­bre dni, mie­siące, może na­wet lata. A póź­niej za­wsze przy­cho­dzi gor­szy czas.

– Co masz na my­śli, mó­wiąc „gor­szy”?

– Trud­niej­szy, bo strata pracy albo nie­ła­twa de­cy­zja do pod­ję­cia, roz­sta­nie. I tak się ple­cie. Nie­dawno spoj­rza­łam w swoją prze­szłość jak na li­nię, na któ­rej za­zna­czone są wy­da­rze­nia. Pa­trzy­łam na nie z per­spek­tywy czasu. Nie­które są już tylko ni­czym wpisy do atlasu hi­sto­rycz­nego. – Za­wie­szam głos.

– Czyli?

– Data, krótki opis, kropka. Żad­nych emo­cji.

– Ale są i ta­kie, na które pa­trzysz i wciąż czu­jesz – do­po­wiada, za­glą­da­jąc mi in­ten­syw­nie w oczy.

– Za­pach, smak.

– I dresz­cze na skó­rze. Znam to.

– A więc pew­nie ro­zu­miesz, że o to w ży­ciu cho­dzi. Żeby się mie­rzyć z tym, co trudne, kiedy przyjdą gor­sze czasy, i umieć cie­szyć tym, co się ma. A kiedy na­staje do­bry mo­ment, wy­ci­skać z niego ile się da, by mieć póź­niej co wspo­mi­nać z uśmie­chem.

– Nie my­li­łem się, je­steś in­te­li­gentną ko­bietą.

– Ja­kub…

– Pew­nie na­wet sama nie wiesz, jak bar­dzo.

– Po­wiedz to moim ro­dzi­com.

– Daj spo­kój, oni ni­gdy nie zo­ba­czą w to­bie do­ro­słej, za­rad­nej ko­biety. Dla nich już za­wsze bę­dziesz małą Oliwką.

Roz­mowę prze­rywa nam kil­ku­letni chło­piec, który za­trzy­muje się przy nas na ro­we­rze. Wpa­truje się w Ja­kuba, po chwili we mnie i wtedy roz­po­znaję w nim syna są­siadki. Od­wra­cam się i wi­dzę, że jego mama idzie za nim szyb­kim kro­kiem.

– Bar­tuś, tyle razy ci mó­wi­łam, że nie mo­żesz mi ucie­kać! – zwraca się do niego, a on scho­dzi z ro­weru, pod­sta­wia nóżkę i spraw­dza, czy po­jazd stoi sta­bil­nie, po czym pod­cho­dzi do nas i znowu wpa­truje się to we mnie, to w Ja­kuba.

– Co tam? Chwy­ta­cie ostat­nie pro­mie­nie słońca? – pyta Ania, mama chłopca, a ja już mam jej od­po­wie­dzieć, gdy Bar­tuś de­li­kat­nie puka mnie w ko­lano.

– Wie­dzie­li­ście, że ro­sło w tym parku bar­dzo chore drzewo?

Pa­trzę na chłopca i po­dą­żam za kie­run­kiem, który wska­zuje jego pa­lec. Za­uwa­żam dwa wy­so­kie pnie po­zba­wione ga­łęzi.

– Na co było chore? – pyta Ja­kub.

– Nie wiem, ale za­ra­ziło to dru­gie i te­raz oba są pu­ste w środku.

Mały jest prze­jęty hi­sto­rią, którą opo­wiada.

– Smutna hi­sto­ria – do­daje Ania. – Nie bę­dziemy wam prze­szka­dzać, chodź, Bar­tuś.

– Hi­sto­ria o drze­wie ży­cia. „Nie ści­naj – drzewo ży­cia”, ta­bliczka z ta­kim na­pi­sem stała kie­dyś obok. – Chło­piec po prze­ka­za­niu tej in­for­ma­cji nie­chęt­nie od­suwa się od nas i wsiada na ro­wer, a ja mo­men­tal­nie od­wra­cam się do Ja­kuba i za­ta­piam się wprost w jego spoj­rze­niu peł­nym zna­ków za­py­ta­nia. Orien­tuję się jed­nak, że Bar­tuś od­jeż­dża.

– Dzię­ku­jemy za opo­wieść – rzu­cam za nim, a on się od­wraca z uśmie­chem.

Za­pada ci­sza prze­ry­wana gło­śnym kra­ka­niem i wy­bu­chami śmie­chu w od­dali. Wraz z Ja­ku­bem to­niemy w mil­cze­niu. Po­trze­buję chwili, by znów przyj­rzeć się dwóm drze­wom, a wła­ści­wie su­chym, po­zba­wio­nym kory pniom, które pną się do góry, sa­motne, na zie­lo­nym skwe­rze. Sa­motne, ale dość bli­sko sie­bie. Na tyle bli­sko, by jedno zdo­łało za­ra­zić dru­gie.

– Kto to był? – Sły­szę za sobą głos i spo­glą­dam na Ja­kuba.

– Są­siadka z sy­nem.

– Są­sie­dzi cię pod­słu­chują? – Pa­trzy mi w oczy onie­miały, a mnie wciąż bra­kuje słów, więc je­dy­nie wzru­szam ra­mio­nami. – Drzewo ży­cia – po­wta­rza w prze­strzeń. – Two­rzysz ma­giczne sy­tu­acje.

– A może to ty?

– Nie są­dzę… – Kręci głową z nie­do­wie­rza­niem.

– Ty za­czą­łeś, wy­sła­łeś mi fil­mik.

– Uwierz mi, że obej­rza­łem go raz i nie ana­li­zo­wa­łem, po pro­stu po­ru­szyła mnie ta scena.

– I to wy­star­czy. Po­ru­sze­nie.

Ja­kub uśmie­cha się i przy­myka oczy.

– Ta­kie sy­tu­acje dzieją się tylko wtedy, gdy dzia­łamy szcze­rze… – za­czy­nam.

– Z głębi serca i kie­ru­jemy się in­tu­icją – do­po­wiada. – Drzewo ży­cia… – Unosi wzrok i wpa­truje się w niebo, a ja po­dą­żam za nim.

– Ni­g­dzie nie lecę, pod­ją­łem de­cy­zję – Ja­kub po­waż­nym, sto­no­wa­nym gło­sem prze­rywa mil­cze­nie.

Biorę głę­boki wdech. Ja­kiś ro­dzaj ulgi spływa na mnie wraz z tymi sło­wami, ale nie jest to spo­kój. Nie spada mi z serca głaz. Nie opada kur­tyna, a na ekra­nie mo­jego ży­cia nie po­ja­wia się na­pis „The End”. Nie czuję, by tych dwoje na ławce, od te­raz, miało za­cząć ży­cie dłu­gie i szczę­śliwe. Wła­ści­wie wcale nie czuję, bym od­gry­wała w tym se­an­sie ważną rolę. Bo niby zbli­żam się do Ja­kuba, ale on, choć sie­dzi tu ze mną i roz­ma­wia, spra­wia wra­że­nie od­pły­wa­ją­cego we wła­sne sprawy, które go wręcz po­chła­niają.

– W związku z tym do­szedł mi ko­lejny pro­blem, bo mu­szę wy­my­ślić, co da­lej.

– Po­ra­dzisz so­bie. Je­steś prze­cież mą­drym fa­ce­tem, wy­kształ­co­nym, z do­świad­cze­niem na wy­so­kim sta­no­wi­sku. To, że ostat­nio prze­ży­wa­łeś gor­szy czas, nie od­biera ci tego, czego już się w ży­ciu na­uczy­łeś.

– Już tam nie wrócę, w to miej­sce. Nie chcę pra­co­wać dla ko­goś, chciał­bym two­rzyć coś swo­jego, jak ty.

– Co się tam wy­da­rzyło? – py­tam ła­god­nie, pró­bu­jąc uchwy­cić jego roz­bie­gany wzrok.

– Kor­po­ra­cje to pie­kło. A przy­naj­mniej moja nim była, a ja, by móc w niej funk­cjo­no­wać i za­rzą­dzać ludźmi, mu­sia­łem stać się dia­błem.