Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klasyka literatury wojennej. Wstrząsająca. Autentyczna. Niezapomniana.
Najbardziej sugestywny i ludzki zarazem obraz wojny podwodnej, jaki kiedykolwiek powstał. - „The Atlantic”
Jedna z najbardziej ekscytujących i przejmujących wojennych historii, porównywana z Na Zachodzie bez zmian Remarque’a.
Świat ograniczony do metalowej trumny niemieckiego okrętu podwodnego podczas II wojny światowej. Okręt to wstrząsający w swym realizmie obraz życia na pokładzie U-Boota – pełen napięcia, zwierzęcego niemal strachu, wahań między poczuciem obowiązku a zwątpieniem. Śledząc zachowania ludzi, Buchheim z brutalną szczerością, bez patosu i taniego heroizmu, oddaje bezsens konfliktu, który niszczy ich fizycznie i psychicznie.
Ta relacja z piekła stała się międzynarodowym bestsellerem i podstawą słynnej ekranizacji w reżyserii Wolfganga Petersena.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 25 godz. 50 min
Lektor: Leszek Wojtaszak
Choć książka ta jest powieścią, nie jest ona wytworem fantazji. Autor przeżył odtworzone w niej wydarzenia, stanowią one sumę jego doświadczeń zdobytych na okrętach podwodnych. Mimo to opisy postaci nie są portretami osób żyjących wtedy czy jeszcze dzisiaj.
Przedstawione w tej książce działania okręt prowadził jesienią i zimą 1941 roku. W tym czasie zarysowały się już zmiany na wszystkich frontach. Pod Moskwą, po raz pierwszy w tej wojnie, oddziały Wehrmachtu zostały zatrzymane. W północnej Afryce jednostki brytyjskie przeszły do ofensywy. Stany Zjednoczone przygotowywały dostawy dla Związku Radzieckiego i – bezpośrednio po ataku japońskim na Pearl Harbor – stały się również stroną wojującą.
Z czterdziestu tysięcy marynarzy niemieckich okrętów podwodnych w czasie drugiej wojny światowej trzydzieści tysięcy nie powróciło.
Lothar-Günther Buchheim
Z kwater oficerskich w hotelu Majestic do Bar Royal droga prowadzi tuż nad brzegiem; jest to właściwie jeden rozciągnięty zakręt długości pięciu kilometrów. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, mimo to widać bladą wstęgę szosy.
Dowódca wcisnął pedał gazu w podłogę, jakby brał udział w nocnym wyścigu. Ale nagle musi puścić gaz i nadusić hamulec. Opony piszczą. Hamuje, puszcza, znowu ostro hamuje. Stary robi to dobrze i bez poślizgu zatrzymuje ciężki wóz przed dziko machającym rękami facetem. Granatowy mundur. Czapka z daszkiem. Co to za naszywka na rękawie? Bosman!
Stoi, gestykulując gwałtownie, obok stożka światła naszych reflektorów. Nie widać jego twarzy. Dowódca chce powoli ruszyć, ale bosman młóci dłońmi w osłonę chłodnicy i ryczy:
– Ty żwawa sarenko, złamię ci serce prędko!
Przerwa, potem znowu werbel na chłodnicy i jeszcze raz:
– Ty żwawa sarenko, złamię ci serce prędko!
Dowódca wykrzywia twarz. Zaraz eksploduje. Ale nie, wrzuca wsteczny. Wóz skacze do tyłu, tak że nieomal uderzam głową w szybę.
Potem pierwszy bieg. Slalomowy skręt. Wyjące opony. Drugi bieg.
– To był nasz beo1 – wyjaśnia mi dowódca. – Schlany jak bela.
Główny mechanik, który siedzi za nami, klnie pod nosem.
Ledwie dowódca porządnie się rozpędził, musi znowu hamować. Ale tym razem ma trochę więcej czasu, już z daleka bowiem rozpoznajemy w świetle reflektorów rozkołysany szereg. Przynajmniej dziesięciu ludzi stoi w poprzek ulicy. Bez wyjątku marynarze w kulanich.
Gdy podjeżdżamy bliżej, widzę, że wszyscy mają penisy na wierzchu.
Stary trąbi. Szereg dzieli się i suniemy przez sikający szpaler.
– Nazywają to polewaczką… To wszystko ludzie z naszego okrętu.
Główny mechanik mamrocze coś.
– Inni są w burdelu – mówi dowódca. – Tam na pewno teraz duży ruch. Merkel również wychodzi jutro w morze.
Przez dobry kilometr nie widzimy nikogo. Potem w reflektorach pojawia się wzmocniony patrol żandarmerii.
– Mam nadzieję, że rano nie będzie nikogo brakowało – dolatuje mnie z tyłu. – Kiedy chłopcy są schlani, łatwo o drakę z blacharzami.
– Nie rozpoznają własnego dowódcy – burczy Stary pod nosem. – To już szczyt wszystkiego!
Jedzie teraz wolniej.
– Całkiem świeży to ja też nie jestem – mówi, na poły się odwracając. – Trochę za dużo uroczystości jak na jeden dzień. Najpierw pogrzeb w bazie dziś rano… Tego bosmana, którego rąbnęło podczas nalotu na Châteauneuf. A w czasie pogrzebu znowu nalot z tym całym bam-bum. To się nie godzi: w czasie pogrzebu! Pelotka strąciła trzy bombowce.
– I co jeszcze było? – pytam.
– Dzisiaj nic więcej. Ale wczorajsze rozstrzelanie wciąż czuję w żołądku. Dezercja. Jasna sprawa. Maszynista. Dziewiętnaście lat. Nie mówmy o tym. A później, po południu, świniobicie w Majesticu. Pomyślane zapewne jako święto. Czernina, czy jak się to tam nazywa, nie smakowała nikomu.
Stary zatrzymuje się przed lokalem, tam gdzie na murze ogrodu wypisano metrowej wielkości literami BAR ROYAL. Jest to betonowa budowla w kształcie statku między ulicą nadbrzeżną a boczną drogą wychodzącą pod ostrym kątem z sosnowego lasu. W poprzek budynku, niczym wielki mostek, sterczy oszklone piętro.
W Bar Royal występuje Monique. Alzatka, której niemczyzna ogranicza się do ułomków żołnierskiego żargonu. Czarnowłosa, czarnooka, pełna temperamentu kluska z piersiami. Poza nią atrakcją są trzy kelnerki w głęboko wyciętych bluzkach i trójosobowy zespół: bezbarwni, wystraszeni faceci, z wyjątkiem perkusisty, Mulata, któremu jego funkcja wyraźnie sprawia przyjemność.
Organizacja Todta zarekwirowała ten lokal i kazała go wymalować. Teraz jest to mieszanka fin de siècle’u i Domu Sztuki Niemieckiej. Malowidło ścienne nad podium dla orkiestry przedstawia pięć zmysłów albo Gracji. Pięć Gracji – trzy Gracje? Dowódca flotylli odebrał lokal Organizacji Todta, mówiąc: „Marynarze okrętów podwodnych potrzebują odprężenia!”, „Oficerowie okrętów podwodnych nie mogą ciągle siedzieć w burdelu!”, „Powinniśmy stworzyć wytworniejszą atmosferę dla naszych ludzi!”.
„Wytworniejszą atmosferę” zapewniają postrzępione dywany, wytarte skórzane fotele, polakierowane na biało treliaże ze sztuczną winoroślą à la Rüdesheim na ścianach, czerwone abażury kinkietów i spłowiałe zasłony z czerwonego aksamitu na oknach.
Dowódca najpierw rozgląda się z krzywym uśmiechem, a potem obrzuca towarzystwo spojrzeniem kaznodziei, przyciskając podbródek do szyi i marszcząc czoło. Wreszcie powoli przysuwa sobie fotel, ciężko opada na niego i wyciąga nogi. Kelnerka Clementine natychmiast przydreptuje, trzęsąc piersiami, a Stary zamawia piwo dla wszystkich.
Nim dostajemy piwo, drzwi otwierają się z hukiem i wchodzi pięciu mężczyzn, sami kapitanowie, wnosząc z pasków na rękawach, a za nimi jeszcze trzech poruczników i podporucznik. Trzej spośród kapitanów mają białe czapki: dowódcy okrętów podwodnych.
W padającym na nich świetle rozpoznaję Flossmanna. Jest to nieprzyjemny facet o cholerycznym usposobieniu, krępy i jasnowłosy, który niedawno chwalił się, że podczas ostatniego patrolu, przeprowadzając atak artyleryjski na płynący samotnie statek, najpierw kazał ostrzelać z karabinów maszynowych łodzie ratunkowe, „żeby stworzyć jasną sytuację”.
Dwaj następni to nierozłączni Kupsch i Stackmann, którzy jadąc na urlop do domu, nie dotarli poza Paryż i od tej pory gadają wciąż o przeżyciach w burdelach.
– Jeśli poczekamy jeszcze godzinę, będzie tu cała broń podwodna – burczy Stary. – Już od dawna zastanawiam się, dlaczego Anglicy nie przyślą tu komandosów i nie zlikwidują za jednym zamachem tego interesu i dowódcy floty w jego pałacyku w Kernével. Nie rozumiem, dlaczego nie zajmą tego interesu… to tak blisko wody, a tuż obok jest cały ten bajzel w Port-Louis. Gdyby mieli ochotę, mogliby nas łapać nawet na lasso. Dzisiejsza noc, na przykład, bardzo by się do tego nadawała.
Stary nie ma ani wąskiej, rasowej twarzy, ani żylastej sylwetki bohatera okrętów podwodnych z książki z obrazkami. Wygląda raczej poczciwie, jak kapitan Hapagu, i porusza się ociężale.
Grzbiet jego nosa zwęża się na środku, skrzywia w lewo i znowu rozszerza. Jasnoniebieskie oczy są ukryte pod brwiami permanentnie ściągniętymi od czujnego wpatrywania się w morze. Zwykle tak zaciska powieki, że w cieniu brwi widać tylko dwie cienkie kreski, a z kącików oczu rozchodzi się promieniście mnóstwo zmarszczek. Dolną wargę ma pełną, podbródek mocno zarysowany, już wczesnym popołudniem pokryty rudawą szczeciną. Grube, mocne rysy dodają twarzy powagi. Kto nie zna jego wieku, bierze go za czterdziestolatka, chociaż jest dziesięć lat młodszy. W porównaniu jednak z przeciętnym wiekiem dowódców ten trzydziestolatek istotnie jest już stary.
Dowódca nie lubi wielkich słów. W jego dziennikach działań bojowych akcje wyglądają jak zabawy dziecięce. Z trudem można coś z niego wyciągnąć. Zazwyczaj porozumiewamy się fragmentami zdań, luźno krążąc wokół tematu. Byle tylko nie nazywać rzeczy po imieniu. Lekka domieszka ironii, nieznaczne zaokrąglenie warg wystarczają, a ja zdaję sobie sprawę, co Stary naprawdę myśli. Kiedy wychwala dowódcę floty i omija mnie przy tym wzrokiem, wiem, co to ma znaczyć.
Nasza ostatnia noc na lądzie. A pod czczą gadaniną zawsze przenikliwy strach: Pójdzie dobrze? Uda się nam?
Aby się uspokoić, mówię sobie: Stary to pierwszorzędny facet. Nic nim nie wstrząśnie. To nie zupak. I nie jakiś zaślepiony awanturnik. Jest godny zaufania. Pływał na żaglowcach. Pięści jakby stworzone, by obezwładniać szarpiące się płótno i operować ciężkimi linami. Zawsze miał sukcesy. Dwieście tysięcy ton to port pełen statków. Zawsze wychodził cało z najgorszych tarapatów.
Jeśli pójdziemy na północ, będzie mi potrzebny sweter. Simone nie powinna przychodzić do portu. Są tylko przykrości. Te kundle z SD stale na nas czatują. Zazdrosne świnie. Freikorps Dönitza… tu nie mają dostępu.
Nie mam pojęcia, dokąd właściwie pójdziemy. Pewnie na środkowy Atlantyk. Mało naszych okrętów na morzu. Całkiem kiepski miesiąc. Wzmocniona obrona. Tommies nauczyli się wielu rzeczy. Szczęście się odwróciło. Konwoje są doskonale strzeżone. Prien, Schepke, Kretschmer – wszyscy skończyli się na konwojach. Wszyscy, z wyjątkiem Kretschmera, poszli na dno. I wszystkich trafiło prawie w tym samym czasie – w marcu. Schepkego szczególnie paskudnie. Zaklinował się między studzienką peryskopu a osłoną pomostu, gdy niszczyciel taranował jego obrzuconą bombami łajbę. Asy! Wielu już nie ma. Endrass załamał się nerwowo. Ale Stary ciągle jest nietknięty: spokojny fachowiec. Introwertyk. Nie wykańcza się piciem. Naprawdę nie widać w nim śladu napięcia, gdy tak sobie siedzi i duma.
Muszę wyjść. W toalecie słyszę dwóch oficerów wachtowych, którzy stoją obok mnie przy zażółconej wykafelkowanej ścianie.
– …muszę sobie jeszcze podupczyć.
– Tylko nie wsadź go obok. Jesteś zalany jak haubica nadbrzeżna!
Gdy pierwszy wychodzi, drugi ryczy za nim:
– Wetknij jej serdeczne pozdrowienia ode mnie!
Ludzie z okrętu Merkla. Pijani. Inaczej nie bluzgaliby w ten sposób.
Wracam do stołu. Nasz główny mechanik wyciąga ramię i wyławia swą szklankę. To całkiem inny człowiek niż Stary. Ze swymi czarnymi oczami i czarnym śladem zarostu wygląda jak Hiszpan – zupełnie jak z obrazu El Greca. Nerwowy typ. Zna jednak swój kramik od A do Z. Dwadzieścia siedem lat. Prawa ręka dowódcy. Zawsze pływał ze Starym. Rozumieją się bez słów.
– Gdzie nasz drugi owu? – chce wiedzieć Stary.
– Na pokładzie. Ma jeszcze wachtę, ale prawdopodobnie przyjdzie!
– No tak, ktoś musi wykonywać robotę – powiada Stary. – A pierwszy?
– W burdelu! – plotkuje główny mechanik.
– On i burdel? Można się uśmiać! – mówi Stary. – Prawdopodobnie pisze testament. On przecież zawsze ma wszystko uporządkowane.
O asystenta, który należy do NSDAP, a po rejsie ma zastąpić naszego głównego mechanika, Stary nie pyta w ogóle.
Będzie nas więc sześciu w mesie oficerskiej; dużo ludzi na taką małą ciupkę.
– Gdzie podziewa się Thomsen? – pyta chief. – Nie może nas przecież wystawić do wiatru!
Philipp Thomsen, dowódca UF i od niedawna kawaler Krzyża Rycerskiego, składał po południu sprawozdanie. Zagłębiony w skórzanym fotelu, oparty na łokciach i z dłońmi złączonymi w modlitewnym geście, spoglądał nad palcami na przeciwległą ścianę.
– …potem obrzucali nas przez trzy kwadranse bombami głębinowymi. Natychmiast po detonacji dostaliśmy na głębokości około sześćdziesięciu metrów sześć do ośmiu bomb, dość blisko okrętu. Płaskie nastawienie. Jedna była wycelowana szczególnie dobrze, wybuchła mniej więcej na wysokości działa i jakieś siedemdziesiąt metrów z boku. Trudno powiedzieć dokładnie. Inne bomby spadły od ośmiuset do tysiąca metrów z boku. Potem, po jakiejś godzinie, znowu poszła seria. To było w nocy, między dwudziestą trzecią trzydzieści a pierwszą. Najpierw pozostaliśmy w zanurzeniu, a potem ruszyliśmy wolniutko, na coraz mniejszej głębokości. Wynurzyliśmy się i poszliśmy za konwojem. Rankiem jeden z niszczycieli zrobił wypad w naszym kierunku. Stan morza trzy i trochę wiatru, od czasu do czasu deszcz. Dość pochmurno. Doskonałe warunki do ataków nawodnych. Zeszliśmy pod powierzchnię i przygotowaliśmy się. Strzał. Pudło. Potem kolejny. Niszczyciel szedł wolno naprzód. Spróbowaliśmy strzału z wyrzutni rufowej. I wtedy chwyciło. Później szliśmy za konwojem, aż dostaliśmy rozkaz zmiany kursu. Zetschke zameldował o drugim konwoju. Utrzymywaliśmy kontakt, składając na bieżąco meldunki. Koło osiemnastej podeszliśmy do konwoju. Dobra pogoda, stan morza od dwóch do trzech. Dość pochmurno. – Tu Thomsen zrobił przerwę. – Bardzo komiczne: wszystkie sukcesy odnosiliśmy w dniach, w których ktoś z załogi obchodził urodziny. Naprawdę niesamowite. Za pierwszym razem urodziny miał maszynista. Za drugim radzik. Samotny frachtowiec przypadł na urodziny kucharza, a niszczyciel na mata torpedystów. Zupełne wariactwo!
Okręt Thomsena miał cztery proporczyki na wysuniętym do połowy peryskopie, kiedy dziś rano wchodził do portu na fali przypływu. Trzy białe za zatopione statki handlowe i jeden czerwony – za niszczyciel.
Ochrypły głos Thomsena zabrzmiał nad zapaskudzoną olejem wodą jak szczekanie psa:
– Oba silniki stop!
Okręt miał jeszcze dość rozpędu, by ślizgając się, bezszelestnie dobić do pirsu. Przy tym ukazał się nam od dziobu: z oleistego sosu śmierdzącej wody portowej wystawał wysoko niby wazon z tkwiącym w nim zbyt ciasno upchanym bukietem. Mało barw – bukiet nieśmiertelników. Główki kwiatów niczym blade plamy między ciemnym mchem zarostu. Po zbliżeniu plamy przekształciły się w blade, wynędzniałe twarze. Podkrążone, zapadnięte oczy. Kredowa skóra. Niektóre pary oczu błyszczą jak w gorączce. Brudnoszare, pokryte zaschniętą solą skórzane kurtki. Zmierzwione długie włosy, na których z trudem utrzymują się czapki. Thomsen wyglądał naprawdę na chorego: wychudły jak tyczka grochowa, policzki zapadnięte. Jego uśmiech – z pewnością w zamierzeniu przyjacielski – był jak zamarznięty.
– Melduję posłusznie UF po powrocie z rejsu bojowego!
A my na to z całych sił:
– Hura, UF!
Od magazynu numer jeden powróciło kraczące echo, a potem jeszcze jedno słabsze – od stoczni Penhoët.
Stary nosi swoją najstarszą marynarkę i demonstruje w ten sposób pogardę dla wyświeżonych i wyprasowanych. Jej przód od dawna nie jest już granatowy, lecz wypłowiał do szarzyzny, wyblakł od kurzu i plam. Złote dawniej guziki pokryte są zielonym grynszpanem. Również barwy koszuli nie można określić – jest granatowoszara, przechodząca w fiolet. Czarno-biało-czerwona wstęga, na której dynda jego Krzyż Rycerski, przekształciła się w skręcony sznurek.
– To już nie jest stary rocznik! – narzeka dowódca, wędrując badawczym spojrzeniem po młodych oficerach pokładowych przy stole na środku. – Teraz przychodzą pistolety… Bojowe typy: mocni w pysku.
Od niedawna w lokalu wyróżniają się dwie grupy: „stare pierniki”, jak sami się nazywają towarzysze Starego, i „młodzi junacy”, ukształtowani światopoglądowo młodzieńcy z wiarą w Führera w oczach, owi napinacze szczęk, jak mówi o nich Stary, którzy przed lustrem ćwiczą przenikliwe spojrzenie i ściskają pośladki tylko dlatego, że modnie jest chodzić z zaciśniętymi półdupkami, sprężynując na piętach i przesuwając ciężar ciała lekko ku przodowi.
Patrzę na to zgromadzenie młodych bohaterów, jakbym widział ich po raz pierwszy. Zaciśnięte usta z ostrymi bruzdami przy obu kącikach. Chrapliwe głosy. Nadęci poczuciem przynależności do elity łowcy orderów. W głowie nic innego jak tylko: „Führer patrzy na ciebie. Nasza bandera jest czymś więcej niż śmierć”.
Przed dwoma tygodniami jeden z nich zastrzelił się w Majesticu, bo złapał syfilis. „Poległ za naród i ojczyznę” – poinformowano jego narzeczoną.
Poza grupą starych wojaków i młodym narybkiem jest jeszcze samotnik Kügler. Siedzi ze swoim pierwszym oficerem przy drzwiach do klozetu. Kügler z dębowymi liśćmi, które zapewniają dystans wobec obu stron. Kügler, szlachetny rycerz głębin, Parsifal i Prometeusz nieugięcie wierzący w ostateczne zwycięstwo. Stalowe spojrzenie, dumna postawa, ani grama tłuszczu za dużo – doskonała, nieskazitelna rasa panów. Kügler zatyka sobie uszy palcami wskazującymi, kiedy nie chce słuchać świństw albo docinków wątpiących cyników.
Lekarz flotylli rezyduje przy stole obok. Również on zajmuje szczególną pozycję. Jego mózg zgromadził kolekcję najśmielszych sprośności. Z tego powodu nazywają go krótko i zwięźle „starą świnią”. Lekarz flotylli uważa, że dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć lat Tysiącletniej Rzeszy już minęło, i mówi o tym otwarcie, kiedy uważa za stosowne albo kiedy jest pijany.
Ma dopiero trzydzieści lat, jednak cieszy się u nas powszechnym szacunkiem. W swoim trzecim rejsie bojowym objął dowództwo i doprowadził okręt do bazy, po tym jak w koncentrycznym ataku dwóch samolotów poległ dowódca, a obaj oficerowie pokładowi leżeli ciężko ranni na kojach.
– Był tu jakiś exitus? Czy to stypa? – ryczy teraz. – Gdzie my właściwie jesteśmy?
– Jest przecież wystarczająco głośno! – mruczy Stary i ostrożnie łyka piwo.
Monique musiała zrozumieć lekarza flotylli. Swe jaskrawo uszminkowane usta zbliża do mikrofonu tak, jakby go chciała oblizać, lewą ręką wymachuje pękiem fioletowych strusich piór i wydziera się zachrypłym głosem:
– J’attendrai le jour et la nuit!
Perkusista wodzi miotełkami po obitym srebrem bębnie.
Pisk, szloch, jęki – Monique dramatyzuje piosenkę skrętami ciała, wypinaniem i chowaniem swych obfitych, błękitnawo połyskujących piersi, energiczną pracą tyłka i mnóstwem szmirowatych zagrywek z piórami. Trzyma je za głową niczym indiański pióropusz i otwartą ręką kilkakrotnie szybko uderza się po ustach. Następnie przeciąga od tyłu pióropusz między nogami – le jour et la nuit – i wywraca oczami. Pieszczotliwe gładzenie piór, drgawki bioder naprzeciw przeciągniętego znów w górę pióropusza, kołysanie biodrami. A teraz, składając usta w ryjek, dmucha na pióra…
Nagle mruga, patrząc w kierunku drzwi. Aha, dowódca flotylli ze swoim adiutantem! Ten wysoki stojak zakończony twarzyczką gimnazjalisty nie jest wart więcej niż przelotne mrugnięcie. Dowódca flotylli nie pozwala sobie nawet na porozumiewawczy uśmiech, za to rzuca dokoła spłoszonym wzrokiem, jakby już szukał innych drzwi, aby niepostrzeżenie się oddalić.
– Oho, cóż za dostojny gość zjawił się wśród podrzędnego ludu! – ryczy Trumann, szczególnie trudny typ ze starej gwardii, wśród łkań Monique: car l’oiseau qui s’enfuit. Zataczając się, idzie ku fotelowi dowódcy flotylli. – No, stary bojowniku… mamy wyskok na front, co? Chodź, tu jest fajne miejsce… Siedzenia dla orkiestry… cały krajobraz od dołu… Co, nie chcesz? Też dobrze! Każdemu wedle potrzeb… i jak tylko może!
Trumann jak zwykle jest pijany w sztok. Jego czarne, zjeżone włosy są obsypane popiołem z papierosów. Kilka niedopałków wplątało mu się w gęstą czuprynę. Jeden jeszcze dymi. Trumann może w każdej chwili stanąć w płomieniach. Krzyż Rycerski nosi z tyłu. „Kiloński kołnierz… żelazny kiloński kołnierz”, mówi o tej ozdobie.
Okręt Trumanna nazywany jest „okrętem huraganowego ognia”. Od piątego rejsu prześladuje go legendarny pech: nigdy nie był na morzu dłużej niż tydzień. „Pełzanie do bazy na kolanach i brodawkach piersi”, jak to określa Trumann, stało się jego chlebem powszednim. Zawsze łapią go już na podejściu do rejonu operacyjnego; bombardują go lotnicy, obrzucają bombami głębinowymi. Stale były awarie – połamane rury wydechowe, uszkodzone sprężarki – ale już żadnej szansy na sukces. Każdy we flotylli dziwi się w duchu, jak Trumann i jego ludzie wytrzymują te ciągłe kopniaki losu przy całkowitym braku sukcesów.
Akordeonista wytrzeszcza oczy nad rozciągniętym miechem, jakby miał jasnowidzenie. Mulat wystaje zza księżyca swego wielkiego bębna tylko do trzeciego guzika koszuli; musi być karłem albo stołek ma za niski. Monique zaokrągla usta jak karp i jęczy do mikrofonu: In my solitude… Pochyla się przy tym tak bardzo ku Trumannowi, że ten nagle wrzeszczy: „Ratunku! Trucizna!”, i opada bezwładnie. Monique urywa. Trumann wiosłuje ramionami, potem dźwiga się znowu do połowy i ryczy: „Prawdziwy miotacz ognia… musiała zeżreć cały warkocz czosnku. Boże, o Boże!”.
Zjawia się August Mayerhofer, główny mechanik Trumanna. Odkąd nosi na kurtce Krzyż Niemiecki, nazywają go „August z sadzonym jajkiem”.
– No i jak było w burdelu? – ryczy do niego Trumann na powitanie. – Pociupciałeś jak należy? To zawsze dobrze robi na cerę. Twój staruszek Trumann wie coś na ten temat.
Przy sąsiednim stoliku wyją wspólnie: „O, ty piękny We-e-esterwaldzie…”. Lekarz flotylli dyryguje fałszującym chórem za pomocą butelki wina. Tuż koło podium, wokół dużego okrągłego stołu, który na mocy cichego porozumienia zarezerwowany jest dla starej gwardii, siedzą albo zwisają w skórzanych fotelach, mniej lub bardziej pijani, wyłącznie koledzy Starego: „bracia syjamscy” Kupsch i Stackmann, Merkel, Keller zwany „Prastarym” i Kortmann zwany „Indianinem”. Wszyscy oni są przedwcześnie posiwiałymi morskimi gladiatorami, którzy uciekli śmierci spod kosy i udają, że są lodowato spokojni, choć doskonale wiedzą, jak wyglądają ich szanse. Potrafią godzinami z pozbawionym wyrazu wzrokiem tkwić niemal bez ruchu w fotelu. Nie są natomiast zdolni utrzymać szklanki w dygoczących dłoniach.
Wszyscy mają za sobą więcej niż sześć najcięższych rejsów, z próbami nerwów najgorszego rodzaju, torturami wyższego stopnia, sytuacjami bez wyjścia, które tylko cudem obróciły się na ich korzyść. Nie ma ani jednego, który nie wrócił już zdemolowanym okrętem, że tak powiem, wbrew oczekiwaniom – z górnym pokładem spustoszonym przez bomby lotnicze, wgniecionym po staranowaniu kioskiem, wgniecionym dziobem, pękniętym kadłubem sztywnym. Ale za każdym razem stali prosto jak świeca na pomoście swego okrętu, jakby nic szczególnego im się nie przydarzyło.
Fason nakazuje zachowywać się tak, jakby to wszystko nie było niczym nadzwyczajnym. Wycie i szczękanie zębami nie są dozwolone. DOP utrzymuje tę grę w ruchu. Dla DOP-a w porządku jest ten, kto jeszcze ma na tułowiu szyję i głowę oraz cztery kończyny. Dla DOP-a wariatem jest ten, kto szaleje. Zamiast starych dowódców powinien był od dawna wysyłać na frontowych okrętach świeżych i nieobciążonych ludzi. Niestety nieobciążeni nowicjusze ze swoimi nietkniętymi nerwami nawet w przybliżeniu nie są tak sprawni jak starzy dowódcy. A ci stosują wszelkie, najbardziej nawet wymyślne sztuczki, by nie rozdzielić się z dobrym, doświadczonym oficerem pokładowym, który powinien już być dowódcą okrętu.
Endrass nie powinien był wychodzić w morze… nie w tym stanie. Był już całkiem pomylony. Ale tak to już jest: DOP-a poraziła ślepota. On nie widzi, że ktoś się skończył. Albo nie chce tego widzieć. Przecież to te stare asy przynoszą mu sukcesy… nadzienie do meldunków nadzwyczajnych.
Orkiestra robi przerwę. Znowu mogę zrozumieć fragmenty rozmowy.
– Gdzie właściwie jest Kallmann?
– Ten z pewnością nie przyjdzie!
– No tak, można go zrozumieć!
Kallmann wszedł przedwczoraj do portu z trzema proporczykami zwycięstwa na wysuniętym do połowy peryskopie: trzy parowce. Ostatni z nich zatopił na płytkich wodach przybrzeżnych za pomocą działa.
– Kosztowało to ponad sto pocisków! Morze było wzburzone. Musieliśmy strzelać przy okręcie zwróconym pod kątem czterdziestu pięciu stopni do fali. Wcześniej, o dziewiętnastej, podczas zmierzchu, strzelaliśmy pod wodą. Dwa trafienia w dwunastotysięcznik, jedno pudło. Zaraz potem nas dopadli. Przez osiem godzin bomby głębinowe. Prawdopodobnie nie mieli już ani jednej na pokładzie, kiedy przerwali.
Z tymi swoimi zapadniętymi policzkami i jasnymi kosmykami brody Kallmann wyglądał jak Jezus na krzyżu. Wyłamywał sobie dłonie, jakby było mu to potrzebne do wyciśnięcia z siebie słów. Słuchaliśmy go w napięciu, maskując naszą niepewność specjalnie podkreślonym zainteresowaniem. Kiedy wreszcie zada pytanie, którego się boimy?
Zakończywszy relację, przestał wyłamywać dłonie. Siedział bez ruchu, opierając łokcie na kolanach i splatając palce. Popatrzył na nas nad tymi splecionymi palcami i zapytał ze sztuczną obojętnością:
– Co z Bartlem?
Nikt nie odpowiedział. Dowódca flotylli lekko skłonił głowę.
– Hmm… cóż, spodziewałem się tego, gdy straciłem z nim kontakt radiowy. – Minuta milczenia, a potem Kallmann spytał natarczywie: – Nic nie wiadomo?
– Nie!
– Jest jeszcze jakaś szansa?
– Nie!
Dym papierosowy wisiał nieruchomo przy ich ustach.
– Byliśmy razem przez cały postój okrętów w stoczni. Namówiłem go też na wspólne wyjście – powiedział wreszcie Kallmann. Bezradnie, z zakłopotaniem.
Rzygać się chciało. Wszyscy wiedzieliśmy, jak bardzo Kallmann i Bartel byli zaprzyjaźnieni. Zawsze jakoś załatwiali, by razem wychodzić w morze. Atakowali te same konwoje. Kallmann powiedział kiedyś: „Człowiek czuje się pewniej, kiedy wie, że nie jest sam”.
Przez wahadłowe drzwi wchodzi Bechtel. Ze swoimi niemal białymi włosami, rzęsami i brwiami wygląda jak wygotowany w rosole. Kiedy jest tak blady jak teraz, szczególnie wyraźne są jego piegi.
Wielkie halo. Bechtla otacza grupa młodszych. Powinien postawić im kolejkę za swoje odrodzenie.
Bechtel ma za sobą przeżycie, które Stary określił jako „naprawdę niecodzienne”. Po gwałtownym obrzuceniu go bombami głębinowymi Bechtel, z najróżniejszymi uszkodzeniami, wynurzył się w półmroku przedświtu i stwierdził, że przed działem leży sycząca bomba głębinowa. Korweta była jeszcze w pobliżu, a bomba przed kioskiem. Została nastawiona na większą głębokość i dlatego nie wybuchła, gdy na sześćdziesięciu metrach spadła na pokład.
Bechtel ruszył od razu oboma dieslami całą naprzód, bosman zaś musiał wytoczyć bombę za burtę niby beczkę ze smołą. Gruchnęła już po dwudziestu pięciu sekundach, była więc nastawiona na sto metrów. A potem Bechtel musiał znów się zanurzyć i dostał jeszcze dwadzieścia bomb głębinowych.
– Ja bym przywiózł tu tego cielaka – ryczy Merkel.
– Chętnie byśmy to zrobili. Tylko że nie dawało się wyłączyć tego paskudnego syczenia. Po prostu nie znaleźliśmy odpowiedniego guziczka. Wesoło było!
Buda coraz bardziej się zapełnia. Thomsena ciągle nie ma.
– Gdzie on jest?
– Może poszedł na jeszcze jeden szybki numerek?
– No nie wiem… w tym stanie?
– Z Krzyżem Rycerskim na szyi… to musi być całkiem nowe poczucie rozkoszy!
Po południu, w czasie wręczania Krzyża Rycerskiego przez dowódcę flotylli, Thomsen stał jeszcze jak żelazny posąg. Tak się usztywnił, że ani okiem nie mrugnął. Wątpliwe, czy w tym stanie słyszał choćby jedno słowo wzniosłego przemówienia dowódcy.
– Powinien uważać, żebym mu nie zżarł tego jego zasranego kundla – wymruczał wówczas Trumann. – Na każdej odprawie to bydlę! Tu nie menażeria. Niedługo sprawi sobie lwa berberyjskiego.
– Małpiszon! – rzuca teraz pod adresem deefa, który oddalił się po męskim uścisku dłoni i błyśnięciu oczami. A potem mówi cynicznie do wszystkich, pokazując wyciągniętym palcem fotografie poległych na trzech ścianach, obrazek w czarnej ramce koło obrazka: – Piękny wzór tapety. Koło drzwi jeszcze się paru zmieści!
Wtedy wyobrażam sobie zdjęcie, które z pewnością jako następne musi się pojawić w czarnej ramce na ścianie: Beckmann.
Beckmann już dawno powinien wrócić. Trzygwiazdkowy meldunek nie da na siebie długo czekać. Był kompletnie pijany, gdy wyciągnięto go z paryskiego pociągu. Czterech ludzi musiało go wynosić. Pociąg dalekobieżny czekał, aż to zrobią. Beckmanna można było przewiesić na sznurze. Spieprzony całkowicie. Oczy albinosa. I to wszystko na dwadzieścia cztery godziny przed wyjściem w morze. Jak lekarz flotylli postawił go znowu na nogi? Beckmanna prawdopodobnie dopadł samolot. Przestał się meldować tuż po wyjściu. Trudno w to uwierzyć – Tommies ważą się teraz dolatywać aż do pławy Nanni 1.
Przychodzi mi na myśl Bode, oficer sztabu admirała w Kernével, stary samotnik, który zwykł się upijać sam późnym wieczorem w mesie. W jednym miesiącu straciliśmy trzydzieści okrętów.
– Człowiek staje się… staje się alkoholikiem, jeśli za każdym razem się upija.
Flechsig, ciężki, grubo ciosany mężczyzna z grupy weteranów, rzuca się na ostatni wolny fotel przy naszym stole. Flechsig wrócił przed tygodniem z Berlina. Od tamtej pory prawie się nie odzywał. Ale teraz zaczyna:
– Mówi do mnie ten durny małpiszon, taki prawdziwy dupek sztabowy: „Prawa dowódców okrętów do noszenia białych czapek nie ujęto w żadnych przepisach mundurowych!”. „Pragnąłbym posłusznie zalecić, by nadrobiono to przeoczenie!”, powiedziałem wtedy. – Bierze parę potężnych łyków martella ze szklanki i dokładnie wyciera usta wierzchem dłoni. – To lubię: cyrk z powodu czapki dowódcy! – mówi. – A tutaj musimy słuchać kierowcy wyścigowego. Co oni sobie właściwie myślą? Przysyłać nam kierowcę wyścigowego… Pana Stucka! Fotosy z podpisem! Uśmiać się można! A potem ten palant! Tylko tego nam trzeba, żeby taki reklamiarz podbudowywał nas moralnie!
Erler, młody porucznik, który ma już za sobą pierwszy rejs w roli dowódcy okrętu, otwiera kopniakiem drzwi, tak że uderzają z hukiem o ścianę. Z kieszeni na piersi zwisa mu koniuszek różowych majtek. Dopiero dziś rano wrócił z urlopu, a już po południu przechwalał się w Majesticu swymi sukcesami. Wedle jego słów w rodzinnym miasteczku urządzono mu pochód z pochodniami. Od burmistrza otrzymał pół wieprza. Mógł wszystko udowodnić wycinkami z gazet: stał na balkonie ratusza z prawicą wzniesioną w niemieckim pozdrowieniu, czczony przez ojczyznę bohater marynarki wojennej.
– Cóż, on też będzie coraz cichszy – mamrocze Stary.
W orszaku Erlera przybywa spiker radiowy Kress, oślizły wazeliniarz, i były mówca okręgowy Marks, który pisze teraz najeżone frazesami tasiemcowe artykuły. Obaj wyglądają jak Pat i Pataszon w marynarskich mundurach: radiowiec wysoki i chudy, zaciekły Marks – tłusty i okrągły.
Na ich widok Stary hałaśliwie siąka nosem.
Ulubionym słówkiem radiowca jest „nieprzerwanie”. „Nieprzerwanie potęgowane działania”… Zbrojenia, sukcesy, wola ataku – wszystko musi być rozwijane nie-prze-rwa-nie.
Erler staje przed Starym i natarczywie zaprasza go do wzniesienia toastu. Stary przez chwilę w ogóle nie reaguje, ale potem, przechylając głowę jak u fryzjera, oznajmia:
– Na dobrą flaszkę zawsze mamy czas!
Już wiem, co zaraz nastąpi: na środku lokalu Erler pokazuje swoją metodę otwierania szampana jednym krótkim uderzeniem od dołu grzbietem noża w zgrubienie szyjki butelki. W tym jest genialny. Korek wylatuje wraz ze szklanym pierścieniem szyjki bez żadnych odłamków, a szampan tryska jak z gaśnicy pianowej. Od razu przychodzi mi na myśl pewne ćwiczenie drezdeńskiej straży pożarnej: w swoje święto strażacy umieścili przed operą stalowy maszt ze swastyką z rur na szczycie. Wokół masztu rozstawiło się stado czerwonych wozów strażackich. Cały ogromny plac zapchany był czekającym tłumem. Nagle z głośników zagrzmiała komenda: „Piana naprzód!”. Z czterech końców swastyki strzeliła piana, swastyka zaczęła się kręcić coraz szybciej i szybciej, aż stała się tryskającym pianą wiatrakiem. Tłum zawołał: „A-a-a-ach!”. Wtedy piana zaczęła się zabarwiać na różowo, potem czerwono, fioletowo, wreszcie niebiesko, zielono i żółto. Ludzie klaskali, podczas gdy przed operą powstała głęboka po kostki warstwa anilinowej mazi.
Znowu trzaśnięcie drzwi. To wreszcie on – Thomsen. Na poły podtrzymywany, na poły popychany przez swoich oficerów, ze szklistym spojrzeniem wtacza się do środka. Szybko przysuwam fotel, byśmy mogli przyjąć go do naszego kółka.
Monique śpiewa z francuskim akcentem:
– Perhaps I am Napoleon, perhaps I am the king…
Zbieram ze stołów przywiędłe kwiaty i sypię je Thomsenowi na głowę. Szczerząc zęby w uśmiechu, Thomsen pozwala się tak przystroić.
– Gdzie jest dowódca flotylli? – pyta Stary.
Dopiero teraz uświadamiamy sobie, że dowódca flotylli znowu zniknął. Jeszcze przed właściwą uroczystością. Küglera również nie ma.
– Tchórze! – wymyśla Trumann, podnosi się z trudem i chwiejnym krokiem wychodzi między stołami. Wraca ze szczotką klozetową w ręku.
– Co za ohyda! – wykrztusza Stary.
Ale Trumann przytacza się bliżej. Staje, opiera lewą rękę na naszym stole przed Thomsenem, parę razy wciąga powietrze i ryczy ze wszystkich sił:
– Cisza w burdelu!
Muzyka natychmiast milknie. Trumann porusza ociekającą szczotką w górę i w dół tuż przy twarzy Thomsena i bełkocze płaczliwie:
– Nasz wspaniały, czcigodny, niepijący i nieobabiony Führer w swojej chwalebnej karierze od terminatora malarza do największego wodza wszech czasów… czy coś się nie zgadza? – W pijackim oszołomieniu parę chwil napawa się swym nastrojem, po czym deklamuje dalej: – Wielki znawca floty, niezrównany strateg morski, któremu spodobało się w jego niezmierzonej mądrości… co dalej? – Toczy dokoła pytającym spojrzeniem, beka głośno i wali: – Wielki dowódca floty, który temu moczącemu się w nocy, palącemu cygara angielskiemu syfilitykowi… hi, hi, hi, co on jeszcze wymyślił?… a więc tej dupie Churchillowi pokazał wreszcie, gdzie raki zimują!
Wyczerpany Trumann opada na fotel i zionie mi w twarz przesiąkniętym koniakiem oddechem. W skąpym świetle jest zielony.
– Pasować na rycerza… pasować natychmiast nowego rycerza! – bełkocze. – Zasrany Gröfaz i zasrany Churchill!
Pat i Pataszon wciskają się ze swoimi krzesłami do naszego kręgu. Podlizują się Thomsenowi, by wykorzystując jego upojenie, dowiedzieć się czegoś o jego ostatnim rejsie. Nikt nie wie, dlaczego ciągle starają się o wywiady do swoich sztampowych artykułów. Ale Thomsen od dawna już nie nadaje się do rozmowy. Patrzy na obu otępiałym wzrokiem, a gdy dużo do niego gadają, od czasu do czasu rzuca tylko:
– Tak, właśnie tak… Wyleciał w powietrze… jak oczekiwano! Trafienie dokładnie za mostkiem… parowiec Blue Funnel. Nie rozumiecie, panowie? Nie, nie funny… funnel!
Kress czuje, że Thomsen robi go w balona, i przełyka sucho. Wygląda komicznie, gdy jego jabłko Adama porusza się w górę i w dół.
Stary rozkoszuje się tym mozolnym piłowaniem. Nie myśli wcale pomóc.
Wreszcie Thomsen już nic nie pojmuje.
– Wszystko gówno! Te zasrane torpedy! – ryczy.
Wiem, o co mu chodzi: w ostatnich tygodniach wśród torped były niewypały, jeden za drugim. Tyle awarii nie może być dziełem przypadku. Po cichu mówi się o sabotażu.
Nagle Thomsen zrywa się z przerażeniem w oczach. Nasze kieliszki i szklanki tłuką się. Zadzwonił telefon. Thomsen myślał, że to dzwonek alarmowy.
– Puszka rolmopsów! – żąda teraz, chwiejąc się gwałtownie. Udaje, że zerwał się tylko po to, by wyrazić to życzenie, i ryczy na cały lokal: – Rolmopsy dla całej bandy!
Z boku docierają do mnie fragmenty relacji, jaką Merkel składa swojemu towarzystwu.
– Mat z centrali był dobry. Pierwszorzędny gość. Maszynisty muszę się pozbyć, nie nadaje się do niczego… Korweta była w położeniu zerowym. Chief nie zdążył dostatecznie szybko zanurzyć okrętu… Ktoś pływał w morzu. Wyglądał jak foka. Podpłynęliśmy, bo chcieliśmy poznać nazwę statku. Facet był cały czarny od ropy, wisiał w kole ratunkowym.
Erler odkrył, że można robić potworny hałas, przeciągając pustą butelką po żeberkach grzejnika. Parę butelek po winie pęka, ale Erler nie rezygnuje. Rozdeptywane szkło chrzęści. Monique rzuca wściekłe spojrzenia, bo nie może przekrzyczeć wrzawy.
Merkel podnosi się i drapie między nogami przez kieszeń spodni. Teraz zjawia się również jego główny mechanik. Wszyscy zazdroszczą mu umiejętności gwizdania na dwóch palcach. Potrafi wszystko: przenikliwe gwizdy opryszków, sygnały pogotowia policyjnego, szaleńcze zestawienia tonów, fantazyjne trele.
Jest w dobrym nastroju i zaraz zgadza się nauczyć mnie gwizdania na palcach. Najpierw jednak musi iść do klozetu. Gdy wraca, wzywa mnie:
– Dalej, wymyj łapy!
– Po co?
– Jeżeli to problem… jeśli o mnie chodzi, możesz umyć jedną.
Po myciu chief Merkla ogląda dokładnie moją prawą dłoń. Potem zdecydowanie wsadza sobie do ust mój palec wskazujący i środkowy, gwiżdże na nich parę próbnych tonów… i już robi się z tego melodia, coraz bardziej przenikliwa i pikantna.
Chief Merkla wywraca przy tym oczami. Jestem po prostu oszołomiony. Jeszcze parę skocznych taktów i koniec. Z szacunkiem patrzę na swoje mokre palce. Chief Merkla mówi, że powinienem zapamiętać ich ustawienie.
– Pięknie! – Próbuję gwizdać na palcach, ale wychodzi mi tylko parę żałosnych tonów i syk nieszczelnego węża ze sprężonym powietrzem.
Chief Merkla kwituje tę próbę zrozpaczonym spojrzeniem. Z niewinną miną znów wkłada sobie moje palce do ust i gwiżdże na nich, jakby grał na fagocie.
Zgadzamy się, że wszystko musi zależeć od języka.
– Ale języków niestety nie możecie wymienić! – mówi Stary.
– Pozbawiona radości młodzież! – ryczy Kortmann w chwili przerwy w hałasie. Mężczyzna z orlą twarzą zwany Indianinem. W Kernével u DOP-a Kortmann jest w niełasce z powodu tej historii z tankowcem Bismarcka. Odmówił wykonania rozkazu. Ratować niemieckich marynarzy! Pozbawić swój okręt sprawności bojowej! Nie wykonać strategicznych zadań z powodu czułostkowości! To mogło się zdarzyć tylko Kortmannowi, któremu z czasów starej gwardii zostały w mózgu antyczne bzdury: „Troska o los rozbitków jest pierwszym przykazaniem każdego marynarza!”.
Teraz może sobie krzyczeć ten staromodny pan Kortmann, który dla DOP-a zbyt wolno pojmuje i jeszcze nie spostrzegł, że obyczaje stały się surowsze.
Pech naturalnie też odegrał w tym swoją rolę. Czy ten angielski niszczyciel musiał się zjawić akurat wtedy, gdy Kortmann połączony był wężem z tankowcem? Tankowiec przeznaczono właściwie dla Bismarcka. Ale Bismarck nie potrzebował już paliwa. Poszedł na dno wraz z dwoma i pół tysiącem ludzi. Tak więc tankowiec tłukł się w pobliżu bez odbiorcy, wypełniony po brzegi. Wtedy dowództwo zdecydowało, że okręty podwodne powinny go opróżnić. I właśnie gdy Kortmann to robił, Anglicy rozwalili mu tankowiec przed nosem. Pięćdziesięciu ludzi z załogi pływało w morzu, a dobroduszny Indianin nie mógł pozwolić, by tak sobie dalej pływali.
Kortmann był jeszcze dumny z tego, że upchnął pięćdziesięciu marynarzy na okręcie typu VII C, na którym nie ma miejsca nawet dla załogi. Gdzie ich pomieścił, pozostanie jego tajemnicą. Prawdopodobnie zrobił to metodą sardynek w oliwie: jedna głowa w prawo, druga w lewo i wszyscy na wydechu. Poczciwy Kortmann myślał z pewnością, że dokonał cudu.
Pijaństwo zaczyna zacierać granicę między obozami starych wojowników i młodego narybku. Wszyscy chcą teraz mówić jednocześnie. Słyszę, jak Böhler peroruje:
– Istnieją przecież wytyczne… jasne wytyczne, moi panowie! Rozkazy! Całkiem wyraźne rozkazy!
– Wytyczne, moi panowie, wyraźne rozkazy – małpuje go Thomsen. – Nie rozśmieszaj mnie. Trudno o bardziej niewyraźne! – Przekrzywiwszy głowę, obserwuje Böhlera. Naraz pojawiają mu się w oku złośliwe iskierki i wali prosto z mostu: – To przecież jest system, żeby nam nie mówić wyraźnie.
Do kręgu wtyka swoją marchwianą głowę Saemisch. Dobrze już popił. W słabym świetle jego cera przypomina skórę oskubanej i sparzonej kury.
– Co ty tyle myślisz – bełkocze. – Zawsze mówię: koń ma dużą głowę. Niech konie myślą.
Böhler mówi do rudego Saemischa:
– Sprawa wygląda tak: w wojnie totalnej skuteczność naszej broni może się…
– Ględzenie ze wstępniaka Kompanii Propagandowej – szydzi Thomsen.
– Niech pan pozwoli mi się wypowiedzieć! Weźmy taki przykład: krążownik pomocniczy wyłowił pewnego Tommy’ego, który już trzy razy się topił. O co w tym chodzi? Prowadzimy wojnę czy tylko demontaż? Co z tego, że zatapiamy statki, skoro oni wyławiają swoich rozbitków i ci ludzie są mustrowani na kolejny statek… Przecież dostają za to kupę forsy!
Teraz wszystko idzie jak należy, teraz Böhler rzucił hasło do podjęcia palącego, lecz będącego tabu tematu: niszczyć wroga czy tylko jego statki? Zabijać marynarzy czy tylko zatapiać frachtowce?
– Tak jest wszędzie – upiera się Saemisch.
Wtedy włącza się Trumann. Agitator Trumann czuje się tak, jakby to do niego się zwracano. Trudny temat, którego wszyscy unikają – wszyscy z wyjątkiem starego Trumanna. Robi się ciekawie. Zaraz będzie się mówiło otwartym tekstem.
– Najpierw troszkę to usystematyzujemy – komenderuje. – DOP rozkazał: niszczyć przeciwnika… z niezłomnym duchem walki, zdecydowanym męstwem, nieustępliwym zaangażowaniem i tak dalej… całe te bzdury. DOP nie powiedział jednak ani słowa o tym, żeby atakować ludzi, którzy pływają w wodzie… prawda?
Bezczelny Trumann jest więc jeszcze na tyle przytomny, żeby bawić się w prowokatora.
Thomsen również natychmiast się włącza:
– Nie, tego naturalnie nie powiedział. On tylko nie-dwu-znacz-nie dał do zrozumienia, że właśnie strata załóg szczególnie mocno dotknęłaby przeciwnika.
Trumann robi przebiegłą minę i troszeczkę podżega rozpalający się ogień.
– No i?
Thomsen odzywa się znowu rozgrzanym przez koniak, przekornym głosem:
– Każdy może sobie dośpiewać resztę… Chytrze pomyślane!
W tej chwili Trumann zaczyna naprawdę dmuchać w ogieniek.
– Jest ktoś, kto te problemy rozwiązał na swój sposób i powiada: nie ruszać ludzi, ale rozstrzeliwać łodzie ratunkowe. Jeśli pogoda jest taka, że ci faceci zaraz zdechną w morzu, to tym lepiej, sprawa załatwiona! Przestrzegamy konwencji… zgadza się? A DOP może uważać, że go zrozumiano!
Każdy wie, o kim mowa, ale nikt nie spogląda w kierunku Flossmanna.
Muszę pomyśleć o rzeczach, które chcę wziąć. Tylko najpotrzebniejsze. Zdecydowanie nowy sweter. Również wodę kolońską. Żyletki… no tych mogę sobie oszczędzić…
– Cała ta robota jest do niczego niepodobna – słyszę ponownie Thomsena. – Póki ktoś ma kawałek pokładu pod stopami, można go odstrzelić, ale kiedy taki biedak jest już w wodzie, chwyta za serce. To komiczne, co?
– Chcę powiedzieć – włącza się znowu Trumann – jak ta sprawa wygląda w rzeczywistości…
– Tak?
– Jak się widzi takiego faceta pływającego w wodzie, człowiek wyobraża sobie, że to on sam. Tak to bywa. Z całym parowcem nikt nie może się identyfikować. On nie działa na uczucia. Ale pojedynczy człowiek… owszem! I zaraz cała sprawa wygląda inaczej. Robi się nieprzyjemnie. A ponieważ nieprzyjemnie, to i nieładnie, dorabia się do tego ideę i szach-mach, wszystko znowu jest w porządku!
Nowy sweter, który zrobiła mi na drutach Simone, jest wspaniały. Kołnierz do połowy uszu, wzór w warkocz – nie za kusy, ale i nie za długi. Może będziemy musieli popłynąć na północ. Duński szlak albo jeszcze dalej. Konwoje do Rosji. Paskudne, że się nic nie wie.
– Jako rozbitkowie są jednak bezbronni! – rzuca Saemisch oskarżycielskim tonem.
– To już słyszeliśmy! Stara płyta!
Wszystko zaczyna się od nowa.
– Już raz zauważyłem, że na tankowcach również są ludzie – podnieca się Thomsen. – Również bezbronni, nie? No tak, do logiki nie przywiązuje się tu wagi! – Macha ręką z rezygnacją, mruczy: „Ach, gówno!”, i zwiesza głowę.
Mam ogromną ochotę wstać i wynieść się stąd, wreszcie spakować porządnie moje graty. Jedną, dwie książki. Tylko które? Nie wdychać więcej oparów alkoholu! To, co się tu dzieje, może wykończyć najsilniejszego mężczyznę. Zachować w miarę trzeźwy umysł. Ostatnia noc na lądzie. Zapasowe filmy. Obiektyw szerokokątny. Czapka dziana. Czarna czapka do białego swetra. To musi komicznie wyglądać.
Lekarz opiera się wyciągniętymi ramionami o mój lewy i Starego prawy bark, jakby chciał zademonstrować ćwiczenia na poręczach.
– Czy to uroczystość z okazji odznaczenia Krzyżem Rycerskim – wrzeszczy z całych sił, przekrzykując grającą znowu muzykę – czy spotkanie filozofów? Koniec z tą zasraną gadaniną!
Dopiero teraz spostrzegam, że dyskusja przy stole Thomsena wciąż trwa. Tylko Thomsen opadł na fotel i milczy.
Ryk lekarza przestrasza paru oficerów pokładowych. Zrywają się i natychmiast przystępują do akcji, jakby tylko czekali na takie wezwanie. Włażą na krzesła i z góry leją piwo do pianina, w którego klawisze tłucze jak szalony jakiś kapitan. Butelkę po butelce. Pianino chętnie połyka piwo.
A ponieważ zespół i pianino nie robią dosyć hałasu, uruchomiony zostaje też gramofon. Gramofon jęczy na najwyższej głośności: Where is the tiger?… Where is the tiger?
Nagle wyrośnięty jasnowłosy porucznik zrzuca marynarkę, jednym susem wskakuje na stół i kręci brzuchem.
– Dojrzał do sceny!
– Najwyższa klasa!
– Przerwać, bo zaraz stanę się pedziem!
Podczas frenetycznego aplauzu jeden z mężczyzn zawija się wygodnie w czerwony chodnik, wkłada sobie na szyję białe koło ratunkowe, które wisiało jako dekoracja na ścianie, i natychmiast zasypia.
Bechtel, człowiek z natury niezbyt zdolny do rozpasanych rozrywek, patrząc błędnym wzrokiem, wybija dłońmi takt rumby, która wyciska z tancerza ostatnie poty.
Nasz główny mechanik, który dotąd siedział cicho przy stole i dumał, także wychodzi z siebie: wspina się na treliaż przy ścianie nad sceną i naśladując małpę, zrywa w takt muzyki sztuczne winogrona. Treliaż chwieje się, potem jak w starym filmie Bustera Keatona odchyla na chwilę na pół metra od ściany i wreszcie wali razem z mechanikiem na podium.
Pianista, z odrzuconą do tyłu głową, jakby z trudem musiał odczytywać nuty z sufitu, rąbie teraz w rytm marsza. Wokół pianina tworzy się grupa, która ryczy:
Będziemy maszerować,
choćby z nieba padał gówien deszcz!
My chcemy do Schlicktown,
bo to na zadupiu jest!
– Jędrnie, męsko, po teutońsku – burczy Stary.
Trumann wpatruje się w swoją szklankę, a potem podskakuje, jakby dotknął przewodu pod napięciem, i ryczy:
– Skol!
Z odległości dobrych dziesięciu centymetrów wlewa sobie z góry piwo do ust, zostawiając szeroką, mokrą smugę na marynarce.
– Cholerne świństwo! – klnie, gdy widzi, jak się urządził.
Clementine biegnie z ręcznikiem. Zamek błyskawiczny z tyłu jej sukienki puścił przy szwie. Gdy nachyla się nad Trumannem, zagłębienia pod jej kolanami odcinają się jak biały ser od czarnego materiału.
– Prosiaczek! – szepcze Trumannowi na ucho i dokładnie go wyciera. Zwiesza przy tym swe okazałe piersi tak blisko jego twarzy, że mógłby je gryźć. Jest teraz bardzo zatroskaną mamusią.
– Prawdziwa orgia! – słyszę Meiniga, który nazywany jest „plugawym językiem flotylli”. – Brakuje tylko bab!
Jakby to było hasło, znikają pierwszy i drugi oficer z okrętu Merkla. Jeszcze przed drzwiami wahadłowymi rozglądają się, jak gdyby coś zbroili. Myślałem, że już dawno ich nie ma.
– Chędożą ze strachu – mruczy Stary. – Jest im to potrzebne jak wóda żołnierzom w okopach.
Z bocznego stolika słyszę:
…kiedy miał zachciankę,
skakał w kuchni na stół
i ciupciał rąbankę.
I tak jest zawsze: szlachetni rycerze Führera, świetlana przyszłość narodu, a potem parę kolejek koniaku plus piwo Beck i kończy się sen o nieskazitelnym, promiennym bohaterze.
– Godne uwagi – mamrocze Stary i wyciąga rękę po swoje szkło. – Te zasrane fotele… człowiek w ogóle nie może się podnieść!
– Cha, cha, cha! – śmieje się ktoś przy sąsiednim stoliku. – Moja dziewczyna też tak mówi: „Nie może się już podnieść! Nie może się już podnieść!”.
Stary zastyga z na wpół otwartymi ustami, tak jest skonsternowany.
Prastary uporczywie potrząsa głową.
– Teraz to koniec. Pewne jak grób: ja nie wrócę. Teraz to koniec!
– Naturalnie, że wrócisz – uspokaja go Trumann.
– Skrzynka koniaku, że nie wrócę… Zakład?
– I co, mam ją potem oddać jakiemuś aniołowi… aniołowi w białej koszuli? – pyta Trumann.
Prastary wpatruje się w niego bezrozumnie.
– A więc… a więc uważaj: jeśli wrócisz, to przecież przegrałeś – próbuje wyjaśnić mu Trumann. – To jasne, nie? I wtedy stawiasz mi skrzynkę koniaku. A jeśli nie wrócisz, to wygrałeś…
– Właśnie!
– I wtedy ja stawiam skrzynkę koniaku!
– Tak jest!
– No to się teraz pytam: komu?
– Komu? Wtedy stawiasz ją mnie… Przecież to logiczne!
– Ale ty już utonąłeś!
– Ja? A to jak?
Na stole jeden wielki bałagan: butelki po szampanie z utrąconymi szyjkami, popielniczki z pływającymi petami, puszki po rolmopsach i potłuczone kieliszki. Trumann z zadowoleniem przygląda się temu rumowisku szkła. Podczas przerwy w muzyce fortepianowej unosi prawą rękę i ryczy:
– Uwaga!
– Sztuczka z obrusem! – mówi nasz główny mechanik.
Trumann z namysłem skręca róg obrusa jak sznurek – potrzebuje na to co najmniej pięciu minut, ponieważ dwa razy na wpół skręcony obrus wymyka mu się z rąk. Potem wolno daje lewą ręką znak pianiście, a ten zaraz, jakby ćwiczył ten numer, młóci tusz na klawiszach. Trumann, koncentrując się jak sztangista, wpatruje się przez minutę bez ruchu w swoje ręce trzymające skręcony koniuszek, po czym ryczy dziko: „Cyk!”, i potężnym zamachem zrywa do połowy obrus ze stołu. Brzęk tłuczonych kieliszków, łoskot i trzask spadających na podłogę butelek i talerzy.
– Gówno! Cholerne gówno! – klnie Trumann i maszeruje po chrzęszczącym szkle. Chwiejąc się, steruje do kuchni i ryczy o szczotkę i szufelkę. A potem, przy wariackim śmiechu całego towarzystwa, pełza między stołami i zaciekle wymiata skorupy. Niebawem zostawia już za sobą ślady krwi.
Trzonek szczotki, uchwyt szufelki – wszystko natychmiast zabarwia się na czerwono. Dwaj porucznicy chcą zabrać Trumannowi sprzęt, ten jednak z uporem trzyma go mocno, aby zmieść wszystko do ostatniego odłamka.
– Posprzątać… najpierw trzeba porządnie posprzątać. Zawsze musi być picobello… czysty okręt…
Wreszcie wali się na fotel, a lekarz w stopniu kapitana wyciąga mu z dłoni trzy czy cztery odłamki szkła. Krew kapie na blat stołu. I wtedy Trumann krwawą ręką ociera sobie twarz.
– Do diabła! – mówi Stary.
– Gówno mnie to obchodzi! – ryczy Trumann, pozwala jednak przykleić sobie plaster opatrunkowy, który Christel przynosi, wywracając oczami.
Ledwie posiedział pięć minut w fotelu i już znowu się zrywa, wyciąga z kieszeni kawałek sfatygowanej gazety i wrzeszczy:
– Jeśli nic nie przychodzi wam do głowy, barany, to tutaj są złote słowa…
Patrzę na to, co trzyma w ręku: to testament komandora porucznika Mönkeberga, który rzekomo zginął w walce z wrogiem, ale w rzeczywistości stracił życie całkiem niebohatersko, mianowicie łamiąc kark. A złamał kark, gdy gdzieś na Atlantyku, w spokojnym miejscu, bo właśnie była piękna pogoda, chciał się wykąpać. Skakał szczupakiem z kiosku, kiedy okręt przechylił się na drugą burtę, a Mönkeberg rąbnął głową w zbiornik balastowy.
Jego wzniosły łabędzi śpiew wydrukowały wszystkie gazety.
Trumann trzyma wycinek w wyciągniętej ręce.
– I ja, i ty… wszyscy za jednego… jeden za wszystkich… I tak mówię wam: koledzy, tylko wyjątkowy hart bojowy… zaplecze dramatycznej walki o historycznym znaczeniu dla całego świata… bezimienne bohaterstwo… historyczna wielkość… całkowicie nieporównywalna… jedyna w swoim rodzaju… nieprzemijający rozdział męskiej próby i żołnierskiej ofiarności… najwyższy etos… żyjący i ci, co po nas przyjdą… niech przyniosą owoce… stosownie do odwiecznego testamentu, którego należy okazać się godnym!
Ciągle trzymając ubrudzony i z pewnością już nieczytelny wycinek przed oczami, Trumann chwieje się w przód i w tył, ale nie pada. Wygląda, jakby jego buty przykleiły się do podłogi.
– Niezły numer – mówi Stary. – Tego to już się nie da powstrzymać!
Jakiś porucznik usiadł przy pianinie i gra jazzowe melodie, ale Trumannowi to nie przeszkadza, znowu mówi urywanym głosem:
– My, koledzy… chorążowie przyszłości… życie i duch wybranych jednostek… z pojęciem „służby” jako najwyższego etosu tych jednostek… świetlany przykład dla pozostałych… potężniejsze niż los jest męstwo… samotna decyzja… chłodna kalkulacja… zdecydowana odwaga… miłość i wierność tak potwornej wielkości, że wy, bałwany, nie macie o tym pojęcia… cenniejsza niż diamenty… Próba… tak jest… dumna i męska. Hura! W głębinach Atlantyku znalazł swój grób. Hi, hi, hi, hi! Ścisła więź… front i ojczyzna… gotowość do ponoszenia ofiar aż do ostatniego. Nasz ukochany naród niemiecki. Nasz wspaniały, zesłany przez Boga Führer i naczelny dowódca… Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!
Niektórzy krzyczą razem z nim. Prastary zakłopotany patrzy przed siebie. Böhler obrzuca Trumanna spojrzeniem obrażonej guwernantki, po czym podnosi się i wychodzi bez pożegnania.
Trumann chichocze. Z ust zwisają mu długie pasma śliny, rozgląda się dokoła.
– Wszyscy porządni ludzie już sobie poszli. Ta crème de la crème, szlachetni! Tylko pro… pro… proletariusze zostali, opoje cholerni i kurwiarze… wyrzutki! Szumowiny z Freikorpsu Dönitza! Kto teraz nie zostanie, będzie rozstrzelany!
– Ty… odejdź od moich wymion! – krzyczy Monique.
Chodzi o lekarza wojskowego. Zdaje się, że urządził się przy niej za wygodnie.
– W takim razie cofnę się do swojego napletka – cedzi lekarz, a całe jego towarzystwo ryczy ze śmiechu.
Trumann znowu opada na fotel i opuszcza powieki. Już myślę: Stary się mylił. Teraz poczciwy Trumann zaśnie na naszych oczach. Nagle jednak Trumann zrywa się jak ukłuty przez tarantulę i z kieszeni kurtki wygrzebuje pistolet.
Jeden z oficerów ma jeszcze tyle refleksu, że ściąga mu ramię w dół. Pocisk rąbie w parkiet, tuż przed czubkiem buta Starego. Ten potrząsa tylko głową i mówi:
– Przy takiej muzyce to nawet nie było szczególnie głośne.
Pistolet znika, a Trumann z nadąsaną miną opada na fotel.
Monique, która z opóźnieniem zareagowała na strzał, wyskakuje zza baru, kręci się koło Trumanna, głaszcząc go pod brodą, jakby chciała go namydlić do golenia, a potem szybko wbiega na podium i jęczy do mikrofonu:
– In my solitude…
Kątem oka widzę, jak Trumann podnosi się niby na zwolnionym filmie. Swoje ruchy rozkłada równo na pojedyncze odcinki, wreszcie stoi, patrząc ironicznie, przynajmniej pięć minut i chwiejąc się, czeka, aż Monique się wyjęczy. Kiedy wszyscy klaszczą frenetycznie, niemrawo przechodzi między stołami aż do ściany, opiera się o nią, patrzy, patrzy i nagle błyskawicznie wyrywa z kieszeni spodni drugi pistolet i ryczy, aż mu żyły występują na szyi:
– Wszyscy pod stoły!
Tym razem nie ma nikogo w pobliżu, by mu podbić rękę.
– Długo mam czekać?! – wrzeszczy znowu Trumann.
Stary, wyciągnąwszy do przodu nogi, zsuwa się z fotela. Trzej czy czterej inni szukają osłony za pianinem. Pianista padł na kolana. Ja też kucam na podłodze jak do modlitwy. Naraz w lokalu zapada śmiertelna cisza i już trzaskają, jeden za drugim, strzały.
Stary liczy głośno. Monique wydaje spod stołu przeraźliwe krzyki, które przenikają aż do szpiku kości.
– Koniec! – woła Stary.
Trumann wystrzelał cały magazynek.
Zerkam ponad blatem: pięciu damom na ścianie nad podium brakuje twarzy. Tynk jeszcze się sypie. Stary wstaje pierwszy i przekrzywiając głowę, ogląda szkody.
– Fantastyczny wyczyn, godny rodeo… i to jeszcze z pokaleczonymi łapami!
Trumann schował już pistolet i zadowolony uśmiecha się od ucha do ucha.
– Najwyższy czas, co? Najwyższy czas, że te wierne niemieckie zołzy dostały w łeb, co?
Wprost rozpływa się z samozadowolenia.
Nagle, z wysoko podniesionymi rękami, jakby chciała skapitulować, i skrzecząc najwyższym falsetem niczym w śmiertelnym strachu, zjawia się nasza „burdelmama”.
Na jej widok Stary zsuwa się znowu z fotela. Ktoś ryczy:
– Kryj się!
Cud, że ta wypindrzona stara fregata, która gra tu rolę gospodyni, nie pokazała się wcześniej. Wysztafirowała się po hiszpańsku: przyklejone śliną loki przed uszami, lśniący grzebień z szylkretu we włosach – falujący posąg tłuszczu z nabrzmiałymi wszędzie wypukłościami. Ma pantofle z czarnego aksamitu. Na serdelkowatych palcach pierścienie z olbrzymimi sztucznymi kamieniami. To monstrum cieszy się szczególną łaską dowódcy garnizonu.
Zazwyczaj jej głos brzmi tak, jakby się smażyła słonina. Teraz jednak miota piskliwie francuskie obelgi.
– Kaput, kaput – słyszę wśród wrzasków.
– Kaput… tu ma rację – mówi Stary.
Thomsen przytyka butelkę do ust i ssie z niej koniak jak z piersi.
Merkel ratuje sytuację. Wspina się na krzesło i z zamaszystymi ruchami dyrygenta intonuje:
O święty dzień
Radosnych pień,
Gdy bożych łask
Spadł na nas blask…
Wszyscy ryczymy zachwyceni razem z nim.
„Burdelmama” załamuje ręce jak aktorka w tragedii. Jej piskliwy głos przebija się od czasu do czasu przez nasz chóralny śpiew. Robi gest, jakby chciała zerwać z siebie obszytą cekinami szarfę, ostatecznie jednak wczepia ciemnoczerwone paznokcie we włosy, wydaje przeraźliwy pisk, zawraca i ucieka.
Merkel spada z krzesła, chóralny śpiew milknie.
– Ale rozróba! Boże, co za zamęt! – mówi Stary.
W każdym wypadku, myślę sobie, muszę wziąć ocieplacz. Z angory. Świetna sprawa.
Lekarz wojskowy przyciąga sobie Monique na kolana, obejmuje prawicą jej tyłek, a lewą ręką podnosi jej pierś, jakby chciał zważyć melona. Bujna Monique, w swojej za bardzo opiętej szmatce, piszczy, wyrywa się i wpada na gramofon, tak że igła z głuchym pierdnięciem przejeżdża w poprzek rowków. Alzatka niemal pęka ze śmiechu.
Lekarz wali pięścią w stół, aż podskakują butelki, i robi się czerwony jak burak od wstrzymywania parsknięcia. Ktoś sięga z tyłu do jego szyi oboma ramionami, jakby go chciał objąć, lecz gdy cofa ręce, krawat lekarza kończy się tuż pod węzłem, a kapitan wcale tego nie zauważa. Porucznik z nożyczkami ucina już krawat Saemischa, potem Thomsena, Monique zaś widzi to, ze śmiechu pada na podium i wierzgając nogami, pokazuje, że pod sukienką ma tylko malutkie czarne majteczki, coś w rodzaju cache-sexe. Obserwujący ją Belser już trzyma syfon i kieruje ostry strumień między uda Monique, a ona kwiczy jak tuzin szczypanych w ogon prosiąt. Merkel stwierdza, że brakuje mu końcówek krawata, Stary mruczy: „prawdziwy pucz Kappa”, na co Merkel chwyta wypełnioną do połowy butelkę koniaku i ciska nią w brzuch odcinacza krawatów, a ten łamie się wpół jak trafiony bokser.
– Czysty… ładny rzut – chwali Stary.
Teraz w powietrzu leci kawałek sztachety. Chowamy głowy, tylko Stary, uśmiechając się, siedzi bez ruchu i deklamuje basem:
…z trzaskiem nadleciał marmurowy blat,
Do małego knajpiarza wielkie lustro biegło,
A morze grzmiało i dął straszny wiatr.
Pianino musi połknąć jeszcze więcej piwa.
– Wóda powoduje im-po-ten-cję – bełkocze Thomsen. Nie może już prawie utrzymać się na nogach.
– Jeszcze do pałacyku? – pyta mnie Stary.
– Nie… trochę się zdrzemnąć! Przynajmniej parę godzin!
Thomsen podnosi się z trudem.
– Idę… idę z wami… cholerny bajzel… dalej, do chaty… Jeszcze trzeba tylko… trzeba odcedzić kartofle!
Białe światło księżyca za drzwiami wahadłowymi uderza mnie jak cios. Na to światło nie byłem przygotowany: migotliwe, błyszczące srebro. Pas nadbrzeżny wygląda jak białoniebieska, żarząca się w zimnym ogniu wstęga, ulice, domy – wszystko jest zanurzone w tym chłodnym, neonowym świetle.
Boże! Ten księżyc wprost nie mieści się w głowie. Jest okrągły i biały jak camembert. Błyszczący camembert. Można by łatwo czytać gazetę. Cała zatoka wygląda jak zgnieciona cynfolia. Olbrzymia płaszczyzna od brzegu aż po horyzont: miliony metalicznych faset. Srebrny horyzont odcina się od aksamitnie czarnego nieba.
Mrużę oczy. Wyspa naprzeciwko wygląda jak ciemny, migotliwy grzbiet karpia. Komin zatopionego frachtowca, ułomek masztu – wszystko ostre jak nóż. Opieram dłonie o betonową poręcz; w dotyku jest jak pumeks. Nieprzyjemne uczucie. Geranium w skrzynkach; można rozróżnić każdy pąk. Podobno bomby z iperytem pachną jak geranium.
Kontrastowe cienie! Szum przyboju na plaży! W głowie czuję słabnące fale. Migotliwa metaliczna powłoka księżycowego morza niesie mnie w górę i w dół, w górę i w dół. Jakiś pies zaczyna ujadać – księżyc szczeka.
Gdzie jest Thomsen, ten nowy rycerz? Gdzie on się podział? Z powrotem do Bar Royal. Powietrze można kroić nożem. Zastałe, ułożone warstwami powietrze.
– Gdzie jest Thomsen?
Przecież był tu jeszcze przed chwilą, nie mógł tak po prostu odejść.
Kopnięciem otwieram drzwi do klozetu. Byle tylko nie dotykać mosiężnych klamek.
Tam leży. Tam leży Thomsen, wyciągnięty na prawym boku w wielkiej kałuży żółtej uryny, a koło jego głowy kupa rzygowin, które spiętrzyły mocz w rynience. Na kratce do kanału druga kupa rzygowin. Prawą stroną twarzy Thomsen tkwi w mętnym żółtym rosole. Krzyż Rycerski również nurza się w moczu. Koło ust Thomsena tworzą się i pękają coraz to nowe pęcherzyki, wydaje bowiem jakieś dźwięki. Wśród bulgotania słyszę:
– Wal-czyć… zwy-cię-żyć albo zgi-nąć! Wal-czyć, zwy-cię-żyć albo zgi-nąć! Wal-czyć, zwy-cię-żyć albo zgi-nąć!
Zaraz też będę rzygać. Gwałtownie dławi mnie w gardle.
– Dalej, wstawaj! – wyduszam z siebie i chwytam Thomsena za kołnierz. Nie chcę zamoczyć rąk w żółtej urynie.
– Chciałem… chciałem… chciałem dziś wieczorem… tak… tak… porządnie sobie podupczyć – bełkocze Thomsen. – Now I am… in no condition to fuck.
Zjawia się Stary. Chwytamy Thomsena za nogi i ręce. Pół niosąc, pół ciągnąc, wywlekamy go za drzwi klozetu. Również z twarzy kapie mu mętny żółty rosół. Prawy bok munduru jest całkowicie przemoczony.
– No dalej, pomóżcie!
Muszę wypuścić Thomsena. Wpadam z powrotem do klozetu. W jednym gwałtownym skurczu wyrzucam wszystko, co miałem w żołądku, na kafelki posadzki. Konwulsyjne dławienie łamie mnie wpół. Ze łzami w oczach opieram się o wykafelkowaną ścianę. Mój lewy rękaw jest podciągnięty. Widzę tarczę zegarka: druga w nocy. Do diabła: o szóstej trzydzieści przyjeżdża samochód, by zawieźć mnie do portu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Słownik i wyjaśnienia wyrazów oraz skrótów z zakresu terminologii morskiej i wojskowej znajdują się na końcu książki. [wróć]
Tytuł oryginału: Das Boot
Copyright © 1973 Piper Verlag GmbH, München
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor tego wydania: Błażej Kemnitz
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Paweł Panczakiewicz
Fotografia na okładce
© Chris Clor/Tetra images/Getty Images
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Okręt, wyd. VI, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-615-7
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer