Offline - Arno Strobel - ebook + książka

Offline ebook

Strobel Arno

4,1
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 349

Data ważności licencji: 1/31/2026

Oceny
4,1 (154 oceny)
65
51
25
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Całkiem niezły thrillerek.
00
Julia_Buszyk

Dobrze spędzony czas

Bardzo mi się podobała! Koniec jest niezwykle zaskakujący i bardzo się wczułam w klimat tej historii.
00
iporombka1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta i zakończenie zaskakujące. Fabuła podobna do Rozgrywki Allie Reynolds.
00
tea_lover

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwy detoks cyfrowy. Dosłownie i w przenośni bohaterowie dostąpią "odcieńcia" od świata. Trzymający w napięciu, zaskakujący i nieprzewidywalny.
00
Jziolk

Nie polecam

Przewidywalna
00

Popularność




Pro­log

Pro­log

Zakręca gorącą wodę i jesz­cze przez chwilę stoi z zamknię­tymi oczami, czu­jąc, jak cie­płe strużki spły­wają po jej ciele, aż zostaje tylko cie­niutka, bły­ska­wicz­nie sty­gnąca war­stewka.

Na drążku przy wej­ściu pod oddzie­loną szklaną ścianą desz­czow­nicę sta­ran­nie roz­wie­szono ręcz­nik frotté. Owija nim ciało tak, by się nie zsu­wał, i wycho­dzi spod prysz­nica.

Sze­ro­kie lustro nad umy­walką jest całe pokryte parą, może więc tylko domy­ślać się swo­jej twa­rzy w tej pozba­wio­nej kon­tu­rów, ciem­nej powierzchni. Unosi dłoń i pal­cem wska­zu­ją­cym kre­śli w mato­wej mgiełce przy­bli­żone zarysy swo­jej głowy, dodaje dwa punk­ciki w miej­scu oczu i uśmiech­niętą buźkę, po czym ozda­bia obra­zek dwoma sple­cio­nymi ser­dusz­kami u dołu. Uśmie­cha się drwiąco, gdy uświa­da­mia sobie, że zacho­wuje się wła­śnie jak zadu­rzona nasto­latka.

– Ty dzie­ciaku – mówi do twa­rzy z mgły, ale jed­no­cze­śnie ogar­nia ją przy­jemna bło­gość, gdy jej wzrok ponow­nie pada na bled­nące powoli ser­duszka.

Flo­rian. Zna go zale­d­wie od kilku tygo­dni, ale ma wra­że­nie, że z dnia na dzień prze­obra­ził jej dotąd spo­kojne i upo­rząd­ko­wane życie w barwne, kipiące ener­gią święto.

Wciąż uśmiech­nięta, bie­rze jeden z ręcz­ni­ków z regału obok umy­walki. Pochyla się i owija nim dłu­gie jasne włosy, two­rząc tur­ban.

Rzut oka na odło­żony na półkę zega­rek uświa­da­mia jej, że jest tuż po dwu­dzie­stej pierw­szej.

Męczący dzień wresz­cie się skoń­czył.

Sesja zdję­ciowa. Fir­mowa pre­zen­ta­cja sklepu jubi­ler­skiego, ruty­nowa chał­tura. Tak przy­naj­mniej sądziła, gdy wybie­rała się tam póź­nym przed­po­łu­dniem. Skąd mogła wie­dzieć, że klient okaże się trud­nym do znie­sie­nia połą­cze­niem pedanta i cho­le­ryka.

Minęła dzie­więt­na­sta, a ona wciąż od nowa foto­gra­fo­wała tę samą biżu­te­rię, gdy tym­cza­sem wła­ści­ciel, Wer­ner Die­dler – a może Wol­fgang? – cze­piał się każ­dego usta­wie­nia apa­ratu i świa­teł. I, podob­nie jak tyle razy wcze­śniej, zada­wała sobie pyta­nie: czemu tak się męczy, zamiast odpu­ścić i żyć z pokaź­nego majątku, który zosta­wił jej ojciec. I jak za każ­dym razem, udzie­liła sobie tej samej odpo­wie­dzi. Bo ma poczu­cie, że robi coś sen­sow­nego, coś, co ją napę­dza.

Odwraca się i wycho­dzi z łazienki. Czas na lampkę wina.

– Ella, włącz play­li­stę Chill – rzuca, mija­jąc komodę w salo­nie, na któ­rej stoi inte­li­gentny gło­śnik.

W kuchni wyciąga z szu­flady kor­ko­ciąg i otwiera butelkę, którą usta­wiła na małym sto­liku zaraz po przyj­ściu do domu. Zasta­na­wia się, czy powinna zadzwo­nić do Flo­riana. Wyje­chał służ­bowo do Rzymu na parę dni i o tej porze sie­dzi pew­nie w ele­ganc­kiej restau­ra­cji z part­ne­rami biz­ne­so­wymi.

Wielka szkoda, że wypa­dło to aku­rat w dniu jej uro­dzin. Z nikim na świe­cie nie spę­dzi­łaby tego wie­czoru chęt­niej niż wła­śnie z nim.

Spo­gląda na tele­fon, który stoi tuż obok w sta­cji ładu­ją­cej na bla­cie, wciąż się jed­nak waha. Czy jeśli zadzwoni, nie uzna, że mu się narzuca albo wręcz naprzy­krza? Z dru­giej strony… czyż to nie roman­tyczny dowód miło­ści, że nie może się docze­kać, by usły­szeć jego głos?

Sięga po kie­li­szek i ogląda go pod świa­tło, rzu­cane przez sto­jącą lampę, podzi­wia­jąc wspa­niałą pur­purę we wnę­trzu naczy­nia. Przy­myka oczy i z wydę­tymi noz­drzami napawa się cudow­nym bukie­tem, łączą­cym nuty wiśni, jeżyny i tabaki. Dopiero potem pozwala sobie na pierw­szy łyk i ponow­nie odsta­wia kie­li­szek.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Katrin.

Jej wzrok znów pada na tele­fon. Tak liczyła, że Flo­rian ode­zwie się w ciągu dnia i złoży jej życze­nia. Jed­no­cze­śnie świet­nie może sobie wyobra­zić, że on ma bar­dzo ner­wowy dzień i cały czas coś na gło­wie.

– A co tam – dodaje sobie odwagi i wyciąga tele­fon z łado­warki. Śmi­ga­jąc pal­cami po kla­wia­tu­rze, zasta­na­wia się, czemu wciąż nie dodała numeru Flo­riana do kon­tak­tów, po czym w napię­ciu przy­tyka tele­fon do ucha.

Jed­nak zamiast ocze­ki­wa­nego sygnału sły­szy dam­ski głos, który naj­pierw po nie­miecku, a potem po angiel­sku tłu­ma­czy jej, że numer, z któ­rym pró­buje się połą­czyć, nie ist­nieje. Zasko­czona, odsuwa tele­fon od ucha i wpa­truje się w barwny ekra­nik, na któ­rym wid­nieje wybrany numer. Nie, nic jej się nie pomy­liło.

– Dziwne – mru­czy pod nosem, i pró­buje jesz­cze raz, by za chwilę znów wysłu­chać tego samego komu­ni­katu. Odkłada tele­fon na półkę, idzie do sypialni i odłą­cza smart­fona od kabla łado­warki. Jesz­cze po dro­dze do kuchni pona­wia próbę, tym razem z komórki. Rezul­tat jest iden­tyczny. Nie ma takiego numeru. – Cho­lera – rzuca i mało deli­kat­nie ciska komórkę na blat obok tele­fonu. Nie ma co, świetne uro­dziny.

Sięga po kie­li­szek i opiera się ple­cami o lodówkę. Jak to moż­liwe, że numeru Flo­riana, na który dzwo­niła iks razy w ostat­nich tygo­dniach, nagle tak pro­stu nie ma? Gdyby miał nowy numer, musia­łaby prze­cież o tym wie­dzieć. Prawda?

Jest pro­gra­mi­stą w fir­mie tele­ko­mu­ni­ka­cyj­nej. Nie wie, czym dokład­nie się tam zaj­muje, ale z pew­no­ścią bez naj­mniej­szego pro­blemu w dowol­nym momen­cie mógłby dostać nowy numer.

Upija duży łyk i odpy­cha się ple­cami od drzwi lodówki.

– Bzdury! – mówi gło­śno i prze­cho­dzi do salonu. Na pewno wszystko się wyja­śni. Praw­do­po­dob­nie to dla­tego, że Flo­rian jest w Rzy­mie i połą­cze­nie z takich czy innych powo­dów nie może zostać zre­ali­zo­wane. A może zgu­bił tele­fon i kazał zablo­ko­wać kartę. A może po pro­stu go okra­dli. W kółko się prze­cież sły­szy, że w Rzy­mie aż roi się od kie­szon­kow­ców.

Gdy mości się wygod­nie na kana­pie, nagle zauważa, że nie gra muzyka. Czy w tym prze­klę­tym dniu zupeł­nie nic już nie działa jak należy?

– Ella? – W napię­ciu czeka na dam­ski głos z inte­li­gent­nego gło­śnika, który zwy­kle pyta o jej życze­nia, ale urzą­dze­nie mil­czy. – Ella! – powta­rza bar­dziej zde­cy­do­wa­nym tonem, jed­nak i teraz darem­nie czeka na reak­cję. – Ella, która godzina? – Gdy rów­nież i to stan­dar­dowe pyta­nie nie pobu­dza gło­śnika do odpo­wie­dzi, odsta­wia kie­li­szek na niski sto­lik obok kanapy i pod­cho­dzi do komody.

Gło­śnik jest włą­czony, na co wska­zuje miga­jąca po pra­wej stro­nie nie­bie­ska dioda wiel­ko­ści główki od zapałki. No dobrze, spró­bujmy jesz­cze raz.

– Ella! Która godzina?

Ale gło­śnik wciąż mil­czy. Wzru­sza ramio­nami i wraca na kanapę. Cudowny świat nowych tech­no­lo­gii. Jeśli jutro gło­śnik wciąż nie będzie dzia­łać, zwróci go. Osta­tecz­nie został kupiony rap­tem kilka tygo­dni temu.

Włą­cza tele­wi­zor, ska­cze po kana­łach i wresz­cie tra­fia na jakiś film o miło­ści, który co prawda zaczął się już jakiś czas temu, ale jest szansa, że pomoże jej się tro­chę odprę­żyć przed snem.

Kilka minut po wpół do jede­na­stej wyłą­cza tele­wi­zor i idzie do łazienki. Dzie­sięć minut póź­niej kła­dzie smart­fona na noc­nym sto­liku, owija się koł­drą i gasi świa­tło. Wkrótce potem zasy­pia, myśląc o Flo­ria­nie.

Nie wie, co ją obu­dziło, ale zdaje sobie sprawę, że musi być śro­dek nocy. W pokoju jest nie­mal zupeł­nie ciemno. Tylko na górze, naprze­ciw okna, widać małą plamkę księ­ży­co­wego świa­tła, które prze­do­stało się przez dwa ostat­nie rzędy nie do końca zacią­gnię­tych żalu­zji; jasny punkt, na któ­rym może sku­pić wzrok.

Wła­śnie zamie­rza obró­cić się na drugi bok i spać dalej, gdy nagle wstrzy­muje oddech. Jej imię… Czy ktoś wymó­wił jej imię? Nie, nie wymó­wił. Wyszep­tał. Gdzieś poza sypial­nią.

Unosi się nieco na łóżku i sku­piona wsłu­chuje się w ciem­ność. Serce bije jej szyb­ciej.

– Katrin… – Znów to sły­szy. Głos brzmi obco, przy­zy­wa­jąco. – Kaaatrin…

Na ple­cach czuje lodo­wate ciarki, na jej czole perlą się maleń­kie kro­ple potu.

Nie, to nie sen. Ktoś jest w jej miesz­ka­niu i ta myśl spra­wia, że boi się bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

I wtem przy­cho­dzi jej do głowy jedyne logiczne wytłu­ma­cze­nie, które ją jed­no­cze­śnie uspo­kaja.

Flo­rian. Wie prze­cież, gdzie chowa zapa­sowy klucz. Powie­działa mu na wypa­dek, gdyby chciał kie­dyś wpaść bez zapo­wie­dzi. I wła­śnie to się teraz wyda­rzyło. Nie jest w żad­nym Rzy­mie, to była tylko zasłona dymna, żeby zro­bić jej taką wyjąt­kową nie­spo­dziankę na uro­dziny. To do niego podobne. A zara­zem to jedyna praw­do­po­dobna moż­li­wość.

W prze­ci­wień­stwie do pomy­słu, że ktoś miałby bez­gło­śnie wła­mać się w nocy do jej miesz­ka­nia, by potem sta­nąć w salo­nie i cicho ją wołać. Takie histo­rie zda­rzają się raczej w kiep­skich hor­ro­rach, a nie w rze­czy­wi­sto­ści, nie w jej wła­snym miesz­ka­niu.

Więc to dla­tego Flo­rian się nie odzy­wał i nie można było się do niego dodzwo­nić. Teraz stoi pew­nie w salo­nie – z ogrom­nym bukie­tem w ręku – i śmieje się pod nosem.

– Flo­rian? – Uświa­da­mia sobie, że mówi szep­tem i powta­rza imię jesz­cze raz, gło­śniej. Znów nasłu­chuje w napię­ciu. Nic. Na pewno stoi obok, cze­ka­jąc na nią, i z całych sił stara się powstrzy­mać od śmie­chu.

Odrzuca koł­drę i ener­gicz­nie wyska­kuje z łóżka. Ma prze­ko­nu­jące wytłu­ma­cze­nie, ale mimo to, gdy wycho­dzi z sypialni, wstrząsa nią dreszcz, jakby musnął ją powiew zim­nego wia­tru.

Po wej­ściu do salonu włą­cza lampę, sto­jącą tuż obok drzwi, i z nadzieją roz­gląda się na boki, ale… nikogo nie ma.

– Flo­rian? – pyta ponow­nie, teraz już nie­pew­nym tonem. – Prze­cież wiem, że tu jesteś. No wyłaź, pokaż się. Prze­stań mnie stra­szyć.

Panu­jąca w pokoju cisza nagle wydaje jej się nie­na­tu­ralna. Odczuwa ją wręcz fizycz­nie, jakby ktoś wci­skał jej watę w uszy. Jej serce znów bije szyb­ciej, aż wresz­cie gło­śno łomo­cze w piersi, co wpraw­dzie prze­rywa przy­gnia­ta­jącą ciszę, ale w żad­nym razie nie popra­wia całej sytu­acji.

Czy to był trzask? Czy coś się obok niej poru­szyło? Nie. Na pewno?

– Katrin!

Wydaje z sie­bie ostry pisk i bez­wied­nie cofa się o krok. Głos należy do kobiety, a spo­sób, w jaki szep­cze jej imię, brzmi… jak głos sza­leńca.

– Chcia­łaś wie­dzieć, która godzina. – Wło­ski na rękach Katrin jeżą się ze stra­chu.

Ella! Rzuca okiem na inte­li­gentny gło­śnik. To prze­cież jakiś kom­pletny obłęd…

– Tak – odpo­wiada cicho, dzi­wiąc się, jak piskli­wie brzmi jej wła­sny głos.

– Katrin, to godzina two­jej śmierci.

Zapiera jej dech w piersi, pokój zaczyna wiro­wać. Maca na oślep w poszu­ki­wa­niu futryny, w końcu opiera się o nią ciężko.

– Co? – szep­cze ledwo dosły­szal­nie.

– Umrzesz – szep­cze głos Elli z jakimś absur­dal­nym zaśpie­wem. – On po cie­bie przyj­dzie.

Serce Katrin tłu­cze się o żebra, każdy oddech spra­wia jej ból. Czuje, jak na jej piersi bez­li­to­śnie zaci­ska się pętla, coraz cia­śniej i cia­śniej.

– Kim… kim jesteś?

– Znasz mnie, Katrin… – Szept staje się bar­dziej ner­wowy i świsz­czący. Co gor­sza, to już nie Ella do niej prze­ma­wia. Ten głos jest męski i Katrin rze­czy­wi­ście go roz­po­znaje. Ale prze­cież… – Umrzesz. Wkrótce… wkrótce po cie­bie przyjdę.

Czuje, jak coś się w niej zmie­nia. Jakby ktoś, nie­za­leż­nie od niej, coś prze­łą­czył w jej wnę­trzu. Odpy­cha się od futryny i szyb­kim kro­kiem pod­cho­dzi do komody. Trzę­są­cymi się dłońmi sięga po kabel, który łączy Ellę z sie­cią, i ostrym szarp­nię­ciem wyrywa wtyczkę z kon­taktu. Unosi gło­śnik wysoko i z całych sił rzuca nim o pod­łogę. Eks­plo­duje, jakby odpa­lono ukryte w nim maleń­kie ładunki wybu­chowe.

Stoi i wpa­truje się w roz­bite urzą­dze­nie, z któ­rego na dru­ci­kach zwi­sają jakieś ele­menty. Jak wnętrz­no­ści z roz­pru­tego brzu­cha, myśli.

– Ella? – Czeka. Pięć sekund, dzie­sięć… nic.

Z wzro­kiem wciąż utkwio­nym w znisz­czo­nym gło­śniku, który nagle zdaje się pro­mie­nio­wać jakąś zło­wrogą aurą, robi krok do tyłu, potem jesz­cze jeden i jesz­cze. Wresz­cie odwraca się gwał­tow­nie i na ugi­na­ją­cych się nogach bie­gnie do sypialni, po odło­żony tele­fon komór­kowy.

Musi zadzwo­nić na poli­cję.

Komórka leży obok lampy na szafce przy łóżku. Widok lśnią­cego czar­nego ekranu działa uspo­ka­ja­jąco. W całej tej upior­nej histo­rii to jej jedyne koło ratun­kowe. Gdy trzę­są­cymi się rękami pró­buje się­gnąć po tele­fon, ekra­nik roz­ja­rza się nagle, a z maleń­kiego gło­śniczka pod spodem roz­lega się męski głos. Szep­cze:

– Nic ci to nie da. Umrzesz. Przyjdę po cie­bie. Wkrótce.

Roz­dział 1

1

No, no, no. – Tho­mas wska­zał głową mło­dego męż­czy­znę, zmie­rza­ją­cego pro­sto w ich stronę przez pusty pla­cyk przed przy­sta­nią. – Król lansu we wła­snej oso­bie. Zakład, że to wła­śnie na tego gościa jesz­cze cze­kamy? Takie to już moje szczę­ście.

Tho­mas Stras­ser miał skłon­ność do tego, by pochop­nie osą­dzać każ­dego, kto w choćby mini­mal­nym stop­niu dbał o wygląd i dobrze się ubie­rał. A już szcze­gól­nie wtedy, gdy był to przed­sta­wi­ciel jego wła­snej płci.

Mogło to wią­zać się z fak­tem, że sam – ze swoją potar­ganą bródką, oku­la­rami w cien­kich meta­lo­wych opraw­kach i wyraź­nie nie­do­pa­so­wa­nych ciu­chach – wyglą­dał jak ucie­le­śniony ste­reo­typ maniaka kom­pu­te­ro­wego, któ­rym w isto­cie był. Pokaźna tusza Tho­masa, która całemu światu obwiesz­czała jego kiep­ską kon­dy­cję fizyczną, sta­no­wiła w tym obra­zie kropkę nad i.

Jed­nak w tym przy­padku Jen­ni­fer była w sta­nie zro­zu­mieć kąśliwe uwagi kolegi z pracy, bo facet, który tym­cza­sem nie­mal się z nimi zrów­nał, sta­no­wił z kolei nie­mal ide­alne ucie­le­śnie­nie odwrot­nego ste­reo­typu.

Miał pew­nie koło trzy­dziestki, a więc był w wieku Jen­ni­fer, ale na tym koń­czyły się podo­bień­stwa, przy­naj­mniej te widoczne na pierw­szy rzut oka. Do jaskra­wo­czer­wo­nej kurtki w uko­śne białe prążki, na któ­rych pysz­nił się fir­mowy napis Bogner, nosił dopa­so­wane spodnie nar­ciar­skie w kolo­rze ciem­no­po­pie­la­tym.

Zacze­sane do tyłu, pokryte żelem włosy two­rzyły na gło­wie gładki ciem­no­brą­zowy hełm. Wzrok przy­cią­gała też opa­le­ni­zna na twa­rzy – natu­ralna albo z sola­rium.

Z zachwy­coną miną wycią­gnął rękę ze smart­fo­nem i zro­bił sobie sel­fie. Zapewne doku­men­to­wał swoje wiel­kie wej­ście, dla sie­bie albo i nie tylko dla sie­bie. Mimo pochmur­nej pogody miał na nosie prze­ciw­sło­neczne lustrzanki w fan­ta­zyj­nych opraw­kach, które rów­nie dobrze mogły ucho­dzić za gogle nar­ciar­skie dla yup­pie. W ogóle „yup­pie” było sło­wem, które jako pierw­sze przy­szło na myśl Jen­ni­fer, kiedy sta­nął przed nimi i bły­snął olśnie­wa­jąco bia­łymi zębami – bez wąt­pie­nia były rezul­ta­tem cięż­kiej pracy den­ty­sty. W tym celu roz­cią­gnął tylko wargi, reszta twa­rzy nawet nie drgnęła. Ręka ze smart­fo­nem opa­dła.

– Cześć, jestem David. – Rozej­rzał się, lustru­jąc pozo­sta­łych człon­ków grupy. – To wy jeste­ście od tego cyfro­wego detoksu, nie?

– Tak – odpo­wie­dział kie­row­nik grupy i przed­sta­wi­ciel biura podróży, sto­jący tuż obok Jen­ni­fer i Tho­masa, który chwilę wcze­śniej przed­sta­wił im się jako Johan­nes Peter­mann. Był tuż po pięć­dzie­siątce, szpa­ko­wate, nie­mod­nie ostrzy­żone włosy się­gały mu do połowy ucha. – To wła­śnie my. A pan to na pewno David Weiss, na któ­rego cze­kamy już od dwu­dzie­stu minut.

– Bar­dzo mi przy­kro – rzu­cił Weiss tonem, który jed­no­znacz­nie mówił: „Ani tro­chę”. – To zna­czy, nie, że jestem David Weiss, z tego powodu nie jest mi w ogóle przy­kro, he, he, ale że musie­li­ście na mnie cze­kać. To się wię­cej nie powtó­rzy.

Ponow­nie wyszcze­rzył zęby.

– W porządku. – Peter­mann zro­bił kilka kro­ków i zwró­cił się do grupy, która teraz była już w kom­ple­cie i razem z nim samym liczyła jede­na­ście osób. Przez chwilę roz­cie­rał dło­nie, pew­nie dla­tego, że nie miał ręka­wi­czek, choć na dwo­rze było minus pięć stopni, po czym wycią­gnął kartkę z kie­szeni kurtki.

– Dobrze, skoro więc jeste­śmy już wszy­scy, witam pań­stwa ser­decz­nie w Schönau na brzegu cudow­nego jeziora Königssee. Tu wła­śnie roz­po­czyna się nasza wyprawa. Na począ­tek chciał­bym krótko przed­sta­wić nasz nie­wielki zespół z Tri­ple-O-Jour­ney. Jeśli nie doczy­ta­li­ście tego pań­stwo jesz­cze w naszych mate­ria­łach, wyja­śnię, że obecne w naszej nazwie trzy O to skrót od Out of Ordi­nary, a więc „dale­kie od banału”. W naszym biu­rze nie orga­ni­zu­jemy stan­dar­do­wych wyjaz­dów urlo­po­wych, a tylko skro­jone na miarę podróże, co zresztą pań­stwa do nas przy­wio­dło. Teraz spraw­dzimy jesz­cze szyb­ciutko, czy zga­dzają się wszyst­kie per­so­na­lia, potem zaś nadej­dzie chwila prawdy. Do tej skrzyni – wska­zał za sie­bie na zie­lone pla­sti­kowe pudło wiel­ko­ści walizki – tra­fią wszyst­kie sprzęty elek­tro­niczne aż do naszego powrotu. Bez obaw, każdy z nich zosta­nie odpo­wied­nio ozna­czony, tak że po wszyst­kim każdy bez kło­potu odnaj­dzie swój smart­fon czy tablet.

Uśmiech­nął się kon­spi­ra­cyj­nie.

– Dla mnie to też jest pierw­szy raz. Jestem bar­dzo pod­eks­cy­to­wany. – Ponow­nie rozej­rzał się po twa­rzach zebra­nych i zakla­skał w dło­nie. – Jak tylko to zała­twimy, możemy ruszać. I jesz­cze jedno: jeśli nikt nie ma nic prze­ciwko, pro­po­nuję, żeby­śmy prze­szli na ty. Od razu poczu­jemy się bar­dziej jak zespół i nie będzie tak sztywno. Wszy­scy się zga­dzają? To świet­nie.

Ski­nął na sto­jącą obok niego pro­mien­nie uśmiech­niętą młodą kobietę.

– Zacznijmy od Ellen Weit­ner, czyli po pro­stu Ellen. Zro­biła licen­cjat z tury­styki i magi­ste­rium z tury­styki mię­dzy­na­ro­do­wej i orga­ni­za­cji imprez, po czym zatrud­niła się u nas.

Dwu­dzie­sto­pa­ro­latka uśmiech­nęła się z pew­nym przy­mu­sem, co pew­nie wyni­kało wła­śnie z tego, że była to jej pierw­sza praw­dziwa praca i chciała robić wszystko abso­lut­nie per­fek­cyj­nie.

– Ten olśnie­wa­jący młody przy­stoj­niak tuż za nią to Nico. Nico Schwerte. – Wska­zał na wyspor­to­wa­nego bru­neta przed czter­dziestką, który kiw­nął głową z uśmie­chem.

– Jest nowy w zespole, a przy­je­chał do nas z Austrii, kon­kret­nie z Damüls w Vorarl­bergu. Nico jest nie tylko wyśmie­ni­tym nar­cia­rzem, ale też bar­dzo doświad­czo­nym prze­wod­ni­kiem gór­skim. Popro­wa­dzi nas od Sankt Bartholomä, żeby­śmy wszy­scy bez­piecz­nie dotarli na miej­sce i wró­cili.

Jen­ni­fer zer­k­nęła na Austriaka i doszła do wnio­sku, że na pierw­szy rzut oka robi nie­zwy­kle sym­pa­tyczne wra­że­nie. Nie był pięk­ni­siem, ale ema­no­wał mło­dzień­czym uro­kiem, wdzię­kiem wiecz­nego chłopca, który za nic nie chce doro­snąć.

– Zosta­łem już tylko ja, Johan­nes. Jestem kie­row­ni­kiem grupy z ramie­nia Tri­ple-O-Jour­ney i odpo­wia­dam za wszystko, co wiąże się z naszą wyprawą. To cały nasz zespół. Jak wszy­scy pań­stwo wie­dzą, po nie­zbyt wyczer­pu­ją­cym pię­cio­go­dzin­nym mar­szu dotrzemy do celu podróży, czyli daw­nego schro­ni­ska gór­skiego. Całą resztę opo­wiem na miej­scu.

Ponow­nie uniósł trzy­maną w ręku kartkę.

– Przejdźmy teraz do pań­stwa. Na pierw­szym miej­scu mamy tutaj… momen­cik… – Jego palec wska­zu­jący wolno prze­su­wał się po papie­rze. – O, jest. Ekipa z Fuchs Tele­com, ope­ra­tora tele­ko­mu­ni­ka­cyj­nego. Firma zde­cy­do­wała się zafun­do­wać pię­cio­dniowy cyfrowy detoks czwórce swo­ich pra­cow­ni­ków, któ­rzy nor­mal­nie od rana do wie­czora mają stycz­ność ze smart­fo­nami i inter­ne­tem. Kto wie, być może sko­rzy­sta z doświad­czeń, które staną się ich udzia­łem w naj­bliż­szych dniach.

Z uśmie­chem zer­k­nął na Jen­ni­fer i Tho­masa oraz sto­ją­cych obok Annę i Flo­riana, któ­rzy dotąd zato­pieni byli w roz­mo­wie, a teraz uśmie­chali się z zakło­po­ta­niem.

– Myślę, że naj­le­piej będzie, jeśli Jen­ni­fer König sama przed­stawi swo­ich pra­cow­ni­ków. – Wycią­gnął rękę w jej kie­runku. – Jenny, zapra­szam.

Od kom­plet­nie nie­zna­jo­mej „pani” do zdrob­nie­nia w nie­spełna dwie minuty. To chyba rekord. Ski­nęła głową z uśmie­chem.

– Z przy­jem­no­ścią. Ten bro­daty poczci­wiec tuż obok mnie to Tho­mas Stras­ser. Nie ma jesz­cze trzy­dziestki i jest jed­nym z naszych naj­młod­szych pro­gra­mi­stów sys­te­mo­wych. Obok niego Anna Simo­nis, nasz tech­nik tele­in­for­ma­tyk, i Flo­rian Trap­pen, który tak jak Tho­mas pra­cuje jako pro­gra­mi­sta sys­te­mowy i jest także odpo­wie­dzialny za two­rze­nie apli­ka­cji.

Jen­ni­fer zauwa­żyła, że na dźwięk nazwi­ska Flo­riana David Weiss drgnął. Teraz wpa­try­wał się w niego, jakby zasta­na­wiał się, skąd może go znać.

Ode­rwała wzrok od tej sceny i uśmiech­nęła się do wszyst­kich.

– Co to wszystko dokład­nie ozna­cza, opo­wie­dzą wam sami w naj­bliż­szych dniach. Czasu będziemy mieć prze­cież pod dostat­kiem, odcięci od inter­netu i smart­fo­nów.

– Wiel­kie dzięki, Jenny – powie­dział Peter­mann i zakla­skał w dło­nie. – W takim razie zostają nam jesz­cze cztery osoby, które z wła­snej ini­cja­tywy zde­cy­do­wały się spę­dzić tutaj te pięć dni, słusz­nie zakła­da­jąc, że dobrze im zrobi krótki urlop od komórki. Oto oni: pań­stwo Annika i Mat­thias Bau­ster­to­wie, któ­rzy wspól­nie pro­wa­dzą nie­wielką firmę, następ­nie San­dra Weber, urzęd­niczka ubez­pie­cze­niowa, i wresz­cie David Weiss, pra­cow­nik firmy zarzą­dza­ją­cej akty­wami z Luk­sem­burga.

– Part­ner! – wrza­snął Weiss, odry­wa­jąc wzrok od Flo­riana. – Cho­ciaż tyle, co? Jestem part­ne­rem w szwaj­car­skiej spółce zarzą­dza­nia akty­wami z sie­dzibą w Luk­sem­burgu.

– Aha, w porządku, niech będzie i tak. – Peter­mann zło­żył kartkę i scho­wał ją z powro­tem do kie­szeni kurtki. – Całej reszty dowie­cie się z pew­no­ścią w naj­bliż­szych dniach od sie­bie nawza­jem. – Ponow­nie zakla­skał w dło­nie. – No a teraz… oddaj­cie mi wasze komórki. A jeśli przy­pad­kiem przy­tar­ga­li­ście też tablety, note­bo­oki i inne elek­tro­niczne gadżety, mimo że zde­cy­do­wa­li­ście się na pięć dni cał­ko­wi­tego cyfro­wego detoksu – wszystko pro­szę do mnie. Liczę na waszą uczci­wość.

Ellen stała już przy zie­lo­nym pudle z nie­wielką torebką w dłoni i uśmiech­nęła się do Jenny, gdy ta jako pierw­sza wrę­czyła jej swój wyłą­czony smart­fon.

– Nie, nie, włóż go sama do torebki, pod­pisz ją swoim nazwi­skiem i zamknij. Potem możesz ją odło­żyć do pudła.

Podała Jenny pisak i kopertę z bia­łego moc­nego papieru o roz­mia­rach mniej wię­cej kartki A5. Czarną czcionką wydru­ko­wano na niej napis OFFLINE, a pod spodem ramkę z miej­scem na nazwi­sko. Na samym dole wid­niało logo Tri­ple-O-Jour­ney: trzy sple­cione ze sobą zie­lone O, w które maleń­kimi liter­kami wpi­sane były słowa Out, Of i Ordi­nary oraz napis JOUR­NEY pod spodem.

Jenny umie­ściła swój smart­fon w koper­cie, wpi­sała nazwi­sko w przy­go­to­wa­nej ramce i zakle­iła brzeg samo­przy­lep­nym skrzy­deł­kiem. Gdy odło­żyła tak zapa­ko­wane urzą­dze­nie do pudła, zado­wo­lony Peter­mann ski­nął jej głową i wska­zał ręką w kie­runku przy­stani.

– Wspa­niale. Tędy pro­szę.

Odwra­ca­jąc się, Jenny zła­pała się na tym, że w myślach wciąż okre­śla kie­row­nika grupy jego nazwi­skiem, ina­czej niż wszyst­kich pozo­sta­łych. Praw­do­po­dob­nie wyni­kało to z róż­nicy wieku. Doszła do wnio­sku, że musi na to uwa­żać, zwra­ca­jąc się do niego.

Biały sta­tek z drew­nianą nad­bu­dówką, który cze­kał na nich przy kei numer dwa, miał na dzio­bie wypi­saną nazwę Markt­schel­len­berg. Na wyście­ła­nych ław­kach w środku mogło pomie­ścić się sie­dem­dzie­się­ciu czy osiem­dzie­się­ciu pasa­że­rów, tym razem jed­nak całe wnę­trze zare­zer­wo­wane było wyłącz­nie dla nich i dla ich bagaży. Zde­cy­do­wa­nie nie przy­pa­dło to do gustu grupce męż­czyzn i kobietw gru­bych zimo­wych kurt­kach, sto­ją­cych na przy­stani, któ­rzy też pla­no­wali odbyć czter­dzie­sto­mi­nu­towy rejs przez Königssee do Sankt Bartholomä.

W środku Markt­schel­len­berg było przy­jem­nie cie­pło, w każ­dym razie od chwili gdy Jenny ode­szła kawa­łek od luku wej­ścio­wego.

Zna­la­zła miej­sce z tyłu przy oknie, posta­wiła ple­cak obok sie­bie i oparła się czo­łem o zimną szybę. Woda była tak kry­sta­licz­nie czy­sta, że bez trudu mogła dostrzec dno, co nie­wąt­pli­wie brało się stąd, że do jeziora nie odpro­wa­dzano żad­nych ście­ków – wyczy­tała to w jakimś arty­kule kilka dni temu. Dowie­działa się też, że w naj­głęb­szym miej­scu jezioro miało sto dzie­więć­dzie­siąt metrów.

– Posta­wi­łaś tak ple­cak, żeby przy­pad­kiem nikt nawet nie pomy­ślał, żeby usiąść obok cie­bie?

Spło­szona Jenny unio­sła wzrok. Nie zauwa­żyła, że Flo­rian sta­nął tuż obok.

– Ty to masz pomy­sły. – Wska­zała z uśmie­chem na zajęte przez ple­cak miej­sce. – To co, chcesz się przy­siąść?

Flo­rian pod­niósł ręce w obron­nym geście:

– No co, mogło być prze­cież tak, że chcia­łaś mieć chwilę spo­koju na tych ostat­nich metrach cywi­li­za­cji. Medy­ta­cja pre­zesa czy coś w tym stylu.

– Co za bred­nie. No chodź, sia­daj wresz­cie. – Zdjęła ple­cak z sie­dze­nia i prze­sta­wiła go na ławkę za sobą.

Flo­rian był miłym face­tem i dobrym pra­cow­ni­kiem, ale nie­kiedy nie mogła się oprzeć wra­że­niu, że z tru­dem przy­cho­dzi mu zaak­cep­to­wa­nie kobiety w roli szefa. Zwłasz­cza że była od niego całe pięć lat młod­sza.

A prze­cież ze wszyst­kimi człon­kami swo­jego małego zespołu miała naprawdę dobre, wręcz kum­pel­skie, rela­cje. Z Flo­ria­nem także, choć na początku nie było łatwo. Pra­co­wał bar­dzo dobrze już od pierw­szego dnia, z tym nie było pro­ble­mów. Zro­bił jed­nak na Jenny wra­że­nie czło­wieka bar­dzo zamknię­tego w sobie, jak gdyby cią­gle dźwi­gał jakieś brze­mię. Z cza­sem jed­nak stał się bar­dziej przy­stępny, a oprócz tego był też war­to­ścio­wym pra­cow­ni­kiem, któ­rego ceniła z wielu powo­dów.

– Ten cały David wykłó­cał się na dwo­rze z Ellen i Johan­ne­sem, że niby dla­czego nie może jesz­cze pil­nie zadzwo­nić w kilka miejsc, zanim odda komórkę – opo­wia­dał Flo­rian, sado­wiąc się obok Jenny na ławce. – Pod­dał się dopiero wtedy, gdy Johan­nes zagro­ził, że jak nie włoży tele­fonu do tej cho­ler­nej koperty, odpły­niemy bez niego. I natych­miast zaczął jęczeć, że koperta prze­zna­czona na jego święty tele­fon nie ma dodat­ko­wej wyściółki.

Jenny nie mogła powstrzy­mać się od śmie­chu.

– Tak, to do niego pasuje. Nie wygląda na łatwego typa.

Flo­rian wyj­rzał przez okno.

– Bar­dzo mnie cie­kawi, jak też sobie pora­dzi bez tego ustroj­stwa.

– Tak przy oka­zji, ja się też zasta­na­wiam, jak sobie pora­dzę. Trudno w to uwie­rzyć, ale już w tej chwili mam wra­że­nie, że cze­goś mi bra­kuje.

Przez chwilę w mil­cze­niu wyglą­dali przez okno, obser­wu­jąc dwie kaczki, które spo­koj­nie prze­pły­wały obok statku.

– Że też im nie zimno. – Na samą myśl o tem­pe­ra­tu­rze wody, która przy­naj­mniej przy powierzchni musiała być bli­ska zera, Jenny prze­szły ciarki po ple­cach.

– Mają grubą… – zaczął Flo­rian, ale prze­rwał mu David, który z łosko­tem posta­wił ple­cak na ławce naprze­ciwko. Mru­gnął do Jenny, Flo­riana obrzu­cił dziw­nym spoj­rze­niem, po czym opadł na sie­dzi­sko i też zaczął wyglą­dać przez okno.

Przez chwilę wszy­scy sie­dzieli pogrą­żeni we wła­snych myślach. Pozo­stali człon­ko­wie grupy wcho­dzili tym­cza­sem na pokład Markt­schel­len­berg i szu­kali dla sie­bie miejsc.

Jenny przy­glą­dała się Mat­thia­sowi, który, sto­jąc na przo­dzie statku, wła­śnie usta­wił przed żoną jej ple­cak. Pomy­ślała, że muszą być w zbli­żo­nym wieku, może on jest ze dwa, trzy lata młod­szy od żony, gdy roz­legł się głos Davida:

– Flo­rian Trap­pen…

Jenny i Flo­rian spoj­rzeli na niego.

– Cały czas zacho­dzę w głowę, skąd znam to nazwi­sko. Nic mi nie przy­cho­dzi na myśl, przy­naj­mniej na razie. Ale przy­po­mnę sobie, na pewno. Ja cię skądś znam…

Roz­dział 2

2

Jenny spoj­rzała pyta­ją­cym wzro­kiem na Flo­riana, który wzru­szył ramio­nami.

– Nie mam poję­cia, o co ci cho­dzi. Jestem nie­mal pewien, że ni­gdy wcze­śniej się nie spo­tka­li­śmy. Zde­cy­do­wa­nie bym cię zapa­mię­tał. Ale może to dla­tego, że wciąż nie mia­łem oka­zji dobrze przyj­rzeć się two­jej twa­rzy. To nie takie pro­ste roz­po­znać kogoś, kto nawet przy zachmu­rzo­nym nie­bie i na pokła­dzie statku ukrywa oczy za lustrzan­kami.

– Hm… nie, nie spo­tka­li­śmy się – odpo­wie­dział David, ani sło­wem nie odno­sząc się do przy­tyku Flo­riana i nie zdej­mu­jąc oku­la­rów. – Myślę raczej, że to twoje nazwi­sko obiło mi się o uszy, a może gdzieś je prze­czy­ta­łem. Ale, tak jak powie­dzia­łem, przy­po­mnę sobie. Mam dobrą pamięć – powie­dział i zaraz odwró­cił głowę. Widocz­nie uznał, że, przy­naj­mniej na razie, temat został cał­ko­wi­cie wyczer­pany.

Po krót­kiej wymia­nie zna­czą­cych spoj­rzeń z Flo­ria­nem, Jenny ponow­nie sku­piła się na wspa­nia­łym widoku za szybą. Przy oka­zji zauwa­żyła, że sta­tek tym­cza­sem odbił od brzegu i powoli oddala się od przy­stani.

Nie tylko góry w tle były przy­sy­pane śnie­giem, rów­nież na brzegu jeziora i w naj­bliż­szej oko­licy zale­gała nie­mal nie­na­ru­szona war­stwa bia­łego puchu. Dachy nie­licz­nych szop i domów, któ­rych jesz­cze nie odśnie­żono, ugi­nały się pod bli­sko pół­me­tro­wymi bia­łymi cza­pami. Dla miej­sco­wych nie było w tym nic dziw­nego, jak dowie­działa się Jenny od osób bywa­łych w tych stro­nach.

Ona jed­nak pocho­dziła z pół­noc­nych Nie­miec, więc taki widok sta­no­wił dla niej rzad­kość. Dla­tego nie sku­piała się zanadto na ewen­tu­al­nych nie­bez­pie­czeń­stwach, wią­żą­cych się z taką ilo­ścią śniegu, tylko po pro­stu podzi­wiała pej­zaż.

Wró­ciła myślami do Davida. Nale­żał do osób, któ­rych pew­nie ni­gdy nie będzie w sta­nie zro­zu­mieć. Musiał prze­cież zda­wać sobie sprawę, że swoim aro­ganc­kim zacho­wa­niem zraża do sie­bie więk­szość ludzi i raczej nie znaj­duje w ten spo­sób przy­ja­ciół. Inna rzecz, że być może miał to gdzieś. Gdy rzu­ciła okiem na jego minę, wyra­ża­jącą cał­ko­wite zado­wo­le­nie z sie­bie, doszła do wnio­sku, że to bar­dzo praw­do­po­dobne.

Zgod­nie z zapo­wie­dzią podróż trwała około czter­dzie­stu minut, wli­cza­jąc w to pię­cio­mi­nu­towy postój przy Ścia­nie Echa mniej wię­cej w poło­wie drogi, kiedy to kapi­tan, sto­jąc w otwar­tych drzwiach, zagrał na trąbce, by zade­mon­stro­wać słynne echo na Königssee.

Na chwilę przed przy­bi­ciem do Sankt Bartholomä, osady zło­żo­nej z kilku rap­tem budyn­ków i małego kościółka, po raz pierw­szy od wschod­niej strony uka­zał im się masyw Wat­zmann, któ­rego wierz­cho­łek spo­wi­jały gęste chmury. Droga na szczyt pięła się stromo przez dwa tysiące metrów i w magiczny spo­sób przy­cią­gała wspi­na­czy z całego świata.

– Halo, halo, pro­szę wszyst­kich o uwagę! – Głos Nica, dobie­ga­jący z sufi­to­wego gło­śnika bez­po­śred­nio nad nimi, wyrwał Jenny z zamy­śle­nia. – Scho­dzimy teraz ze statku i zbie­ramy się bez­po­śred­nio przy przy­stani. Pro­szę się nie roz­cho­dzić, bo mamy bar­dzo napięty gra­fik. Jeśli chcemy dotrzeć do celu za dnia, musimy wkrótce ruszać. Wygląda na to, że podej­ście nie będzie naj­ła­twiej­sze i będziemy potrze­bo­wać co naj­mniej pię­ciu, a może i sze­ściu godzin, w zależ­no­ści od tego, na ile mozolne okaże się podej­ście ser­pen­ty­nami pod Sau­gasse. Do tego na dzi­siej­szy wie­czór znów zapo­wia­dane są opady śniegu.

– Mozolne?! – krzyk­nął Tho­mas ze środka statku i trudno było nie dosły­szeć zanie­po­ko­je­nia w jego gło­sie. – Prze­cież podobno stąd do hotelu pro­wa­dzi „łatwa i nie­wy­czer­pu­jąca trasa”.

Nico zade­mon­stro­wał swój mło­dzień­czy uśmiech.

– Bez obaw, nie będziemy się musieli wspi­nać, ale przez Sau­gasse po pro­stu pro­wa­dzą ser­pen­tyny i tak się składa, że nie­stety bie­gną pod górę. Ostatni raz śnieg padał kilka dni temu, więc tym­cza­sem szlak jest już pew­nie prze­tarty, no ale nie będzie to kla­syczny spa­cer.

– No świet­nie. A co dokład­nie zna­czy pod górę?

– To zna­czy, że na dystan­sie około sze­ściu­set metrów zro­bimy dobre trzy­sta metrów prze­wyż­sze­nia. W tym celu poko­namy trzy­dzie­ści dwie ser­pen­tyny, przy mak­sy­mal­nym nachy­le­niu czter­dzie­stu stopni.

– Hej, młody czło­wieku! – krzyk­nęła do Tho­masa Annika Bau­stert. – Spójrz na mnie. Jestem już dobrze po czter­dzie­stce i wejdę tam tanecz­nym kro­kiem. Jak się zmę­czysz po dro­dze, po pro­stu daj znać, poniosę cię.

Odpo­wie­działy jej wybu­chy śmie­chu, do któ­rych nie dołą­czyli tylko Tho­mas i Jenny. Jenny nie lubiła, gdy kogo­kol­wiek wyśmie­wano z powodu wyglądu, a już na pewno nie jed­nego z jej pra­cow­ni­ków.

– Nie wydaje mi się, żeby mu to teraz bar­dzo pomo­gło – powie­działa gło­śno sie­dząca obok Tho­masa Anna, zwra­ca­jąc się bez­po­śred­nio do Anniki. Ta w odpo­wie­dzi pod­nio­sła obie ręce w geście kapi­tu­la­cji:

– Prze­pra­szam, chcia­łam go tylko tro­chę roz­ru­szać, nic złego nie mia­łam na myśli.

– W każ­dym razie, Tho­ma­sie – pod­jął Nico – nie ma żad­nych powo­dów do obaw. Jak tylko zej­dziemy ze statku, roz­dam wam rakiety śnieżne, na któ­rych nawet w głę­bo­kim śniegu cho­dzi się bar­dzo wygod­nie. Każdy w jakiej takiej kon­dy­cji bez trudu da sobie radę z tą trasą.

„I tu jest wła­śnie pies pogrze­bany” – pomy­ślała Jenny, wsta­jąc z ławki. Na pierw­szy rzut oka widać było, że Tho­mas nie jest zapa­lo­nym spor­tow­cem. O czym jed­nak więk­szość grupy nie miała poję­cia, to fakt, że Tho­mas nie tylko uwiel­biał fast foody i sło­dy­cze, ale na doda­tek palił jak smok i dosta­wał zadyszki nawet po wej­ściu na kilka schod­ków. Ten wła­śnie wyjazd zamie­rzał potrak­to­wać jako oka­zję do uwol­nie­nia się od nałogu czy też, ści­ślej mówiąc, jako kolejną próbę rzu­ce­nia pale­nia. Chwa­lebny zamiar, ale na razie nic to nie zmie­niało w kwe­stii jego zadyszki.

Zeszli ze statku i zgro­ma­dzili się na końcu przy­stani, tak jak pole­cił im Nico.

Jenny szczel­nie zasu­nęła suwak gru­bej kurtki i cia­śniej owi­nęła szyję sza­li­kiem.

Zimny wiatr wci­skał się w każdą szcze­linę, przez co wyda­wało się, że jest jesz­cze bar­dziej lodo­wato niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Zdu­mie­wa­jące, ale nagle poczuła pilną potrzebę, by wziąć do ręki smart­fona i spraw­dzić mejle oraz listę połą­czeń. Miała nadzieję, że w domu wszystko w porządku i że Han­nes ma się dobrze. Pomy­ślała przy tym, że już za cztery mie­siące sta­nie przed ołta­rzem. I po raz kolejny wsłu­chała się w sie­bie, żeby spraw­dzić, co czuje na tę myśl.

– Hej, nie martw się na zapas. – Flo­rian poło­żył rękę na ramie­niu Tho­masa. – Jesz­cze my tu jeste­śmy. Jeśli zrobi się naprawdę ciężko, pomo­żemy sobie nawza­jem.

– Taak, no, zoba­czymy – odpo­wie­dział Tho­mas bez entu­zja­zmu. Jenny widziała, że o niczym w tej chwili nie marzy jak o papie­ro­sie.

– No dobrze. – Peter­mann… Johan­nes usta­wił się przed grupą i natych­miast kilka razy kla­snął w dło­nie. – Witamy w Sankt Bartholomä. Za chwilę Nico i Ellen roz­da­dzą wszyst­kim rakiety śnieżne, które pro­szę sta­ran­nie przy­mo­co­wać do ple­ca­ków do momentu, gdy będą nam potrzebne. Ja w mię­dzy­cza­sie powiem jesz­cze kilka słów. Od tej chwili pokor­nie prze­ka­zuję stery naszemu prze­wod­ni­kowi i należy się z tego tylko cie­szyć, bo gdyby ktoś taki jak ja, kto kom­plet­nie nie orien­tuje się w Alpach Berch­tes­ga­deń­skich, posta­no­wił popro­wa­dzić grupę, to naj­praw­do­po­dob­niej przez dwie godziny tylko krę­ci­li­by­śmy się w kółko, żeby wró­cić do punktu wyj­ścia. – Wszy­scy się roze­śmiali.

– No to rze­czy­wi­ście ide­alne kwa­li­fi­ka­cje na kie­row­nika wycieczki! – krzyk­nął Mat­thias, mąż Anniki, co wzbu­dziło kolejne wybu­chy śmie­chu.

Przy oka­zji Jenny zauwa­żyła, że miał cał­kiem podobną budowę do Tho­masa, co do tej pory nie rzu­ciło jej się w oczy. W tym kon­tek­ście wcze­śniej­sza uwaga jego żony wydała jej się jesz­cze bar­dziej nie na miej­scu.

Przy­go­to­wa­nia do wymar­szu zajęły im jakieś pięt­na­ście minut. Wszy­scy opa­tu­lili się szczel­nie, nie­któ­rzy wycią­gnęli butelki z napo­jami, napili się i ponow­nie zapa­ko­wali je do ple­ca­ków. Roz­dano też rakiety śnieżne, które wyglą­dały zupeł­nie ina­czej niż w wyobra­że­niach Jenny.

Z róż­nych sta­rych fil­mów pamię­tała, że rakiety to wiel­kie, pła­skie przed­mioty z ple­cionki, na któ­rych czło­wiek poru­sza się jak kaczka. Sprzęt, który wrę­czyła jej Ellen, nie miał z tym za wiele wspól­nego. Rakiety miały około pięć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów dłu­go­ści, wyko­nane były z włókna węglo­wego i wyglą­dały jak wiel­kie kąpie­lowe klapki ze skom­pli­ko­wa­nymi wią­za­niami na górze. Zgod­nie ze sło­wami Ellen miały też spe­cjal­nie pod­piętki, dzięki czemu buty można było sta­wiać poziomo nawet przy nachy­le­niu stoku rów­nym trzy­dzie­ści stopni.

Nico i Ellen pomo­gli jesz­cze wszyst­kim przy­mo­co­wać te cuda tech­niki do ple­ca­ków. Można było ruszać.

Przez pierw­sze pół godziny poru­szali się w luź­nym szyku wzdłuż pła­skiego brzegu jeziora, korzy­sta­jąc ze szlaku wydep­ta­nego w śniegu przez innych tury­stów. Potem Nico popro­wa­dził ich w prawo, gdzie teren lekko się wzno­sił.

Jenny wraz z Flo­ria­nem zamy­kali grupę, dotrzy­mu­jąc towa­rzy­stwa Tho­ma­sowi. Anna, kilka metrów przed nimi, zajęta była przede wszyst­kim wysłu­chi­wa­niem nie­koń­czą­cej się gada­niny Davida.

Nico oka­zał się dobrym i uważ­nym prze­wod­ni­kiem. Co chwila się cofał, dopy­tu­jąc, czy tempo nie jest zbyt szyb­kie, po czym znów wra­cał na pro­wa­dze­nie i zakła­dał ślad. Jeśli tak to miało wyglą­dać do samego końca, przej­dzie trasę dwu­krot­nie dłuż­szą od wszyst­kich pozo­sta­łych.

Co pół godziny zarzą­dzał postój i pozwa­lał im na kilka minut prze­rwy. Potem ponow­nie ruszali w drogę, pro­wa­dzącą przez księ­ży­cowy, ska­li­sty kra­jo­braz wśród stro­mych ścian, na widok któ­rych Jenny ogar­niało poczu­cie głę­bo­kiej pokory.

Co jakiś czas musieli się prze­ci­skać mię­dzy zwa­lo­nymi drze­wami lub pniami albo wdra­py­wać się na stare, czę­ściowo zmur­szałe pniaki, ster­czące ze śniegu.

Po bli­sko dwóch godzi­nach mar­szu Jenny nie była już pewna, czy zdo­ła­łaby odna­leźć drogę powrotną, gdyby nagle została sama.

Bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści, Tho­mas radził sobie cał­kiem nie­źle, choć przy każ­dym bar­dziej stro­mym podej­ściu natych­miast zale­wał się potem i sapał jak loko­mo­tywa.

Gdy dotarli do słyn­nych ser­pen­tyn, byli w dro­dze już od pra­wie trzech godzin.

Nico zatrzy­mał się i cze­kał, aż wszy­scy do niego dołą­czą, po czym wska­zał na zbo­cze, wzno­szące się stromo za jego ple­cami.

– Dotar­li­śmy wła­śnie do Sau­gasse. Jak sami widzi­cie, idzie się tu dość ostro pod górę, ale damy radę. Naj­wy­raź­niej po ostat­nich opa­dach nikt jesz­cze tędy nie szedł, co ozna­cza, że nie ma jesz­cze prze­tar­tego szlaku, któ­rym mogli­by­śmy ruszyć. Dla­tego Ellen i ja pomo­żemy wam teraz zało­żyć rakiety. Sami zoba­czy­cie, że pod­piętki wręcz nad­zwy­czaj­nie uła­twiają pod­cho­dze­nie pod górę. Od tego miej­sca idziemy gęsiego i bar­dzo pro­szę, patrz­cie uważ­nie, gdzie sta­wia­cie stopy. Wszystko jasne? No to jazda, zakła­damy rakiety.

– I co? – zwró­ciła się Jenny do Tho­masa. – Jak myślisz?

Kiw­nął głową, ze wzro­kiem utkwio­nym we wznie­sie­niu.

– Dam sobie radę. – Wykrzy­wił twarz w uśmie­chu. – W końcu teraz jestem już nie­pa­lący.

– I to jest wła­ściwa postawa – powie­działa jakaś kobieta sto­jąca za Jenny. Oka­zało się, że to San­dra, urzęd­niczka ubez­pie­cze­niowa, z którą jak dotąd Jenny nie zamie­niła ani słowa. W trak­cie mar­szu widać ją było raz tu, raz tam, obok Johan­nesa albo Mat­thiasa i Anniki. Mogła być odro­binę star­sza niż Jenny; wyglą­dała na jakieś trzy­dzie­ści sie­dem, osiem lat. Falu­jące kru­czo­czarne włosy, tak bujne, że nie mie­ściły się pod jasną weł­nianą czapką, spra­wiały, że jej pocią­gła twarz wyda­wała się jesz­cze bled­sza.

– No wła­śnie – przy­tak­nęła Jenny. – Nie chcesz chyba, żeby Annika wzięła cię na barana.

– Wiem, jak to jest. – San­dra spoj­rzała na Tho­masa z powagą. – I naprawdę masz rację, czło­wiek od razu czuje, że łatwiej mu oddy­chać, jak da sobie spo­kój z tym świń­stwem. Sama rzu­ci­łam nie tak dawno temu. Zde­cy­do­wa­nie nie jest to łatwe, ale jak już dotrzesz na górę, będziesz z sie­bie dumny i prze­ko­nasz się, że pod­ją­łeś wła­ściwą decy­zję.

– Taką mam nadzieję – odparł Tho­mas i uśmiech­nął się do niej z wdzięcz­no­ścią, po czym pochy­lił się, by zało­żyć rakiety.

Czte­ro­krot­nie zatrzy­my­wali się na krótki postój. Ku rado­ści Jenny tylko raz stało się tak z powodu Tho­masa, który oznaj­mił, że nie daje już rady.

Po godzi­nie i dwu­dzie­stu minu­tach wdra­pali się wresz­cie na górę i mogli w nagrodę podzi­wiać impo­nu­jące widoki.

Wszy­scy jesz­cze dyszeli i sapali, pró­bu­jąc wyrów­nać oddech, gdy sta­nął przed nimi Nico, rado­sny i w dosko­na­łej for­mie, jakby nie prze­szedł nawet dwóch kro­ków.

– Moje gra­tu­la­cje, macie to już za sobą. Zanim ruszymy dalej, odpocz­nij­cie przez chwilę i naciesz­cie się wido­kiem na pasmo Hachel­kopf. Masywu Wat­zmann nie­stety nie widać, bo zakry­wają go chmury. Od tego momentu dalej idziemy pod górę, przez Ofen­loch i Kle­ine Sau­gasse, ale tak stromo jak na poprzed­nim odcinku już nie będzie. Po tym, co już prze­szli­ście, reszta naprawdę wyda wam się nie­dziel­nym spa­cer­kiem. – Mru­gnął do Tho­masa, żeby dodać mu otu­chy i mówił dalej: – Naj­wyż­szy punkt naszej wędrówki poło­żony jest na wyso­ko­ści tysiąca sze­ściu­set sie­dem­dzie­się­ciu metrów, skąd doj­dziemy do schro­ni­ska Kärlingerhaus nad jezio­rem Fun­ten­see. Stam­tąd do naszego hotelu jest jesz­cze dobra godzina drogi. Są pyta­nia?

– Ja mam jedno! – krzyk­nął Mat­thias, ścią­ga­jąc na sie­bie spoj­rze­nia wszyst­kich. – Rano słu­cha­łem w radiu pro­gnozy pogody. Mówili, że będzie padać, miej­scami dość mocno. Nie znam się na cho­dze­niu po górach, ale widzia­łem kie­dyś doku­ment o tury­stach, któ­rych zasko­czyła burza śnieżna. Nie wyglą­dało to za wesoło. Jeśli dobrze rozu­miem, już mamy nie­wiel­kie opóź­nie­nie. Naj­wi­docz­niej potrze­bu­jemy wię­cej czasu niż było w pla­nie – zer­k­nął z ukosa na Tho­masa – poza tym już z Schönau ruszy­li­śmy z małym pośli­zgiem. – Tym razem spoj­rzał zna­cząco na Davida. – Co będzie, jeśli zacznie sypać, gdy będziemy jesz­cze w dro­dze?

David zro­zu­miał alu­zję i kpiąco uniósł brew.

– Ty tak poważ­nie? I z powodu tych dzie­się­ciu minut spóź­nie­nia robisz minę, jakby ktoś wczo­raj dosy­pał ci szczyptę plu­tonu do zupy?

Zanim Mat­thias zdą­żył zare­ago­wać, Nico potrzą­snął głową.

– Zała­ma­nie pogody jest prze­wi­dy­wane dopiero na wie­czór, ale nawet gdyby zaczęło padać wcze­śniej, to nie od razu będzie to gwał­towna śnie­życa, która mogłaby nam spra­wić kło­poty. Gdy­bym choć w nie­wiel­kim stop­niu mógł przy­pusz­czać, że będzie ina­czej, nie ruszy­li­by­śmy w drogę. W porządku?

– W porządku, oby było tak, jak mówisz.

– Dobrze, w takim razie ruszamy.

Zanim dotarli na miej­sce, w któ­rym mieli spę­dzić kolejne pięć dni bez tele­fo­nów i inter­netu, minęły jesz­cze trzy godziny, a śnieg wciąż nie zaczął padać.

Wła­śnie zapa­dał zmierzch, gdy Jenny wraz z Tho­ma­sem i Anną poko­nali ostat­nie wznie­sie­nie.

Hotel leżał przed nimi w nie­wiel­kim obni­że­niu terenu, które wśród skal­nych ścian spra­wiało wra­że­nie polany i w gasną­cym świe­tle dnia już samo w sobie robiło nie­sa­mo­wite wra­że­nie. Jed­nak na widok budynku po ple­cach Jenny prze­szedł dreszcz. Sto­jący obok niej Tho­mas naj­wy­raź­niej poczuł się tak samo, bo mruk­nął:

– O w mordę! Jak dom z pie­przo­nego hor­roru.

Roz­dział 3

3

Widok budynku spra­wił, że Jenny od razu pomy­ślała o Lśnie­niu Ste­phena Kinga. Nie, wcale nie przy­po­mi­nał fil­mo­wego hotelu Over­look, ale przy gasną­cym świe­tle dnia ta skom­pli­ko­wana budowla wyglą­dała tak nie­przy­jaź­nie, że ogar­nęła ją nagła chęć, by natych­miast zawró­cić i jak naj­szyb­ciej odda­lić się na bez­pieczną odle­głość.

Kom­pleks hote­lowy, osza­lo­wany ciem­nym, nie­mal czar­nym, drew­nem, spra­wiał wra­że­nie, jakby ktoś pousta­wiał razem wiele małych budyn­ków, nie zwa­ża­jąc na jaką­kol­wiek syme­trię. Ota­czały go liczne kępy drzew, roz­miesz­czone zbyt rów­no­mier­nie, by sądzić, że wyro­sły tu przy­pad­kowo.

Jenny nie bar­dzo potra­fiła oce­nić, ile poko­jów znaj­duje się w tym zbio­ro­wi­sku budyn­ków, z całą pew­no­ścią było ich jed­nak dużo wię­cej, niż to sobie wyobra­żała na pod­sta­wie opisu. Teraz zro­zu­miała też, dla­czego na stro­nie inter­ne­to­wej znaj­do­wały się tylko zdję­cia wnętrz.

– Oto nasz hotel. – Cał­kiem nie­po­trzeb­nie wyja­śnił Nico. Mówił gło­śno, chcąc zagłu­szyć prze­ra­żone pomruki, dobie­ga­jące od strony grupy. – Przy­szły Moun­tain Para­dise. Nie pytaj­cie mnie, czemu hote­lowi w Alpach Berch­tes­ga­deń­skich nadaje się angiel­ską nazwę. Jeśli czu­je­cie się tak samo jak ja, kiedy dotar­łem tu na reko­ne­sans dwa tygo­dnie temu, to naj­praw­do­po­dob­niej chce­cie teraz stąd uciec.

– No co ty, nie­zły odjazd – wtrą­cił David. – Taka buda, a tu nagle Moun­tain Para­dise. Mnie to bawi. Kto tu mieszka, yeti?

Nico daro­wał sobie komen­tarz i mówił dalej:

– Mogę wam jed­nak zarę­czyć, że będzie­cie bar­dzo przy­jem­nie zasko­czeni, gdy zoba­czy­cie wnę­trza, a przy­naj­mniej odno­wioną część, w któ­rej się zatrzy­mamy. Hotel zbu­do­wano na początku zeszłego wieku i przez kolejne lata nie­ustan­nie roz­bu­do­wy­wano, jak wyraź­nie widać na załą­czo­nym obrazku. Wcze­śniej był schro­ni­skiem dla tury­stów i wspi­na­czy, któ­rzy mieli tu bazę do wypraw. Jakieś dwa lata temu ówcze­sny wła­ści­ciel zamknął inte­res i hotel stał pusty przez jakiś czas, aż zupeł­nie nie­dawno zna­lazł się inwe­stor, który przy­stą­pił do bar­dzo kosz­tow­nej reno­wa­cji. Jeśli się nie mylę, ma tutaj powstać luk­su­sowy ośro­dek, z dala od stre­sów i codzien­nego zgiełku. Kie­row­nic­two Tri­ple-O-Jour­ney zupeł­nie przy­pad­kowo zwró­ciło uwagę na to miej­sce i od razu doszło do wnio­sku, że to ide­alne warunki, by prze­te­sto­wać w prak­tyce nasz nowy pomysł wyjaz­dów na cyfrowy detoks. Jeśli okaże się on takim suk­ce­sem, jak wszy­scy sądzimy, można chyba liczyć na dłuż­szą współ­pracę z wła­ści­cielami. – Zama­szy­stym gestem wska­zał na góry wokół. – Nie ma tu abso­lut­nie nic. Ani inter­netu, ani zasięgu. Tylko cisza i spo­kój.

– A jeśli zda­rzy się nagły wypa­dek? – chciał wie­dzieć Mat­thias.

– Wła­śnie – dodała jego żona. – Co, gdy­by­śmy potrze­bo­wali leka­rza?

Nico ski­nął głową.

– Na taką ewen­tu­al­ność mamy radio­sta­cję, żeby skon­tak­to­wać się z ratow­ni­kami gór­skimi. Jeste­śmy tu odosob­nieni, ale nie cał­kiem odcięci od świata. Dobrze, dość już gada­nia. Pozwól­cie, że zapro­szę was do środka, żeby­ście prze­ko­nali się na wła­sne oczy, że pozory mylą i że naj­bliż­sze dni spę­dzimy w naprawdę luk­su­so­wych warun­kach.

W odpo­wie­dzi natych­miast ponow­nie roz­le­gły się pomruki nie­do­wie­rza­nia, a człon­ko­wie grupy z mie­sza­nymi uczu­ciami, wyraź­nie odbi­ja­ją­cymi się na nie­któ­rych twa­rzach, pode­szli do hotelu.

Wej­ście do budynku znaj­do­wało się za drze­wami i ze wznie­sie­nia, na któ­rym stali, nie dało się go nie­stety dostrzec. Już sam jego widok skła­niał do zre­wi­do­wa­nia pierw­szego wra­że­nia.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że ten frag­ment pod­dano już reno­wa­cji. Gdy Johan­nes jako pierw­szy pod­szedł do wej­ścia na odle­głość dwóch metrów, olbrzy­mie szklane płyty roz­su­nęły się z cichym szu­mem, odsła­nia­jąc prze­stronny hall, wyło­żony jasnym kara­ryj­skim mar­mu­rem. Długi na dzie­sięć metrów i rów­nież wyło­żony mar­mu­rem kon­tuar wydzie­lał z tej prze­strzeni przy­szłą recep­cję. Źró­dło świa­tła, ukryte pod bla­tem, roz­świe­tlało jasną powierzch­nię nie­bie­skawą poświatą. Widać było, że nie oszczę­dzano tutaj na pra­cach remon­to­wych. Kim­kol­wiek był tajem­ni­czy inwe­stor, z pew­no­ścią nie musiał się liczyć z każ­dym gro­szem.

– Wow! – wyrwało się Annie tak gło­śno, że jej okrzyk odbił się od pustych ścian. – Nico miał rację. Tego się na pewno nie spo­dzie­wa­łam. Tu jest po pro­stu… wspa­niale.

– Fakt, coś w moim stylu – dodał David. – Wrócę tu, jak wszystko będzie gotowe. – Po raz pierw­szy od wyjazdu zdjął oku­lary sło­neczne, po czym obró­cił się wokół wła­snej osi. Jenny spo­strze­gła, że ma ciem­no­nie­bie­skie oczy.

Rów­nież pozo­stali człon­ko­wie grupy spra­wiali wra­że­nie zachwy­co­nych.

– Moi dro­dzy – zaczął Johan­nes i oczy­wi­ście zakla­skał w dło­nie. Odbity od mar­mu­rów dźwięk zabrzmiał jak trzask bicza. – Jak sami widzi­cie, powstaje tutaj wspa­niały ośro­dek i mamy wiel­kie szczę­ście, że pozwo­lono nam prze­te­sto­wać go w sta­nie, można powie­dzieć, suro­wym. Na razie prace zostały wstrzy­mane, bo zaj­mu­jąca się nimi firma zgło­siła upa­dłość, a kolejny prze­targ jest w toku. Ozna­cza to, że cały ośro­dek jest wyłącz­nie do naszej dys­po­zy­cji.

Jakiś szept ode­rwał uwagę Jenny od Johan­nesa i kazał spoj­rzeć na dwóch męż­czyzn, któ­rzy weszli do hallu przez jakieś boczne drzwi. Sta­nęli kilka metrów od grupy i teraz przy­glą­dali się Johan­ne­sowi bez słowa.

Star­szy z nich musiał mieć co naj­mniej sześć­dzie­siątkę. Wciąż bujne brą­zowe włosy, z zaska­ku­jąco nie­licz­nymi siwymi pasmami, sil­nie kon­tra­sto­wały z głę­bo­kimi bruz­dami, prze­ci­na­ją­cymi twarz i czoło. Wydatny brzuch napie­rał na nie­bie­skie robo­cze spodnie na szel­kach, jak gdyby chciał je roz­sa­dzić.

Jego kolega rów­nież miał na sobie strój robo­czy, na nim wisiał jed­nak on jak na wie­szaku. Był znacz­nie młod­szy, może koło czter­dziestki. Jego chuda, pocią­gła twarz natych­miast nasu­nęła Jenny sko­ja­rze­nie z fretką. Gdy po kolei lustro­wał człon­ków grupy, w jego spoj­rze­niu było coś pod­stęp­nego.

– Ach, oczy­wi­ście – powie­dział Johan­nes, a Jenny przy­szła do głowy nie­do­rzeczna myśl, że naj­wy­raź­niej zapo­mniał zakla­skać. – O wilku mowa. Mówi­łem wła­śnie, że mamy cały hotel tylko dla sie­bie, ale to nie do końca prawda, bo oprócz nas są tu jesz­cze ci dwaj pano­wie. To gospo­da­rze hotelu, czy też, ści­ślej mówiąc, byłego hotelu. Horst przej­dzie już wkrótce na zasłu­żoną eme­ry­turę, więc na sta­no­wi­sku pozo­sta­nie tylko Timo, który będzie odpo­wia­dał także za przy­szły Moun­tain Para­dise.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki