Offline - Strobel Arno - ebook + książka

Offline ebook

Strobel Arno

4,1

Opis

„Do thrillerów Arno Strobla nie potrzeba zakładki, i tak ich nie odłożysz, dopóki nie skończysz czytać. To geniusz!” Sebastian Fitzek Kiedy uczestnicy organizowanej zimą wyprawy nazwanej Cyfrowym detoksem docierają do odciętego od cywilizacji hotelu położonego na wysokości 2000 metrów, mają nadzieję na spędzenie kilku dni w urokliwym miejscu, bez zasięgu i bez codziennych wyzwań. Ich spokój nie trwa jednak długo. Już drugiego dnia pobytu jeden z uczestników znika, a gdy zostaje znaleziony, reszta zaczyna bać się o swoje życie. Stary opustoszały hotel, pełen krętych korytarzy i mrocznych pomieszczeń, okazuje się pułapką. Dla uczestników wyprawy rozpoczyna się gra o najwyższą stawkę. Znajdują się poza zasięgiem, uwięzieni w zasypanym śniegiem ogromnym budynku i wiedzą, że nikt nie przyjdzie im z pomocą. A śnieżyca na zewnątrz tylko przybiera na sile… Kto będzie następny? Jak przetrwać, gdy nikomu nie można ufać, a każda noc może być ostatnia? Razem z Offline przekroczysz granice strachu...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (133 oceny)
60
38
23
11
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iporombka1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta i zakończenie zaskakujące. Fabuła podobna do Rozgrywki Allie Reynolds.
00
tea_lover

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwy detoks cyfrowy. Dosłownie i w przenośni bohaterowie dostąpią "odcieńcia" od świata. Trzymający w napięciu, zaskakujący i nieprzewidywalny.
00
Jziolk

Nie polecam

Przewidywalna
00
Renija94

Dobrze spędzony czas

@rewi.books W dzisiejszych czasach , kiedy każdy z nas spędza mnóstwo czasu przy komputerze czy na telefonie, z pewnością przydałby się od tego odpoczynek. Bohaterowie książki ,, Offline" to pracownicy , których firma wysłała na tzw. Cyfrowy Detoks. Mają spędzić parę dni w hotelu , bez zasięgu i dostępu do mediów. Zapowiada się nieźle do momentu , kiedy jeden z uczestników znika. Kiedy się już odnajduje, reszta jest ogromnie przerażona tym co się wydarzyło. Okazuje się , że członkowie grupy znaleźli się w pułapce bez wyjścia. Teraz już nie wiedzą komu mogą ufać a komu nie. Kto będzie następną ofiarą a co najgorsze kto jest sprawcą tego wszystkiego. Najgorsze jest to , że na pewno to jeden z nich ... Opis książki sprawił, że nie przeszłam obok tego tytułu obojętnie. Nie żałuję , że sięgnęłam po tę książkę , ponieważ historia jest całkiem niezła. Czyta się ją z zaciekawieniem i na pewno nie nudzi. Wiele opuszczonych pokoi , hotel częściowo w remoncie i zabójca tam grasujący. To wszys...
00
Joanna_ad

Nie oderwiesz się od lektury

Zapiera dech w piersiach.
00

Popularność




Pro­log

Pro­log

Zakręca gorącą wodę i jesz­cze przez chwilę stoi z zamknię­tymi oczami, czu­jąc, jak cie­płe strużki spły­wają po jej ciele, aż zostaje tylko cie­niutka, bły­ska­wicz­nie sty­gnąca war­stewka.

Na drążku przy wej­ściu pod oddzie­loną szklaną ścianą desz­czow­nicę sta­ran­nie roz­wie­szono ręcz­nik frotté. Owija nim ciało tak, by się nie zsu­wał, i wycho­dzi spod prysz­nica.

Sze­ro­kie lustro nad umy­walką jest całe pokryte parą, może więc tylko domy­ślać się swo­jej twa­rzy w tej pozba­wio­nej kon­tu­rów, ciem­nej powierzchni. Unosi dłoń i pal­cem wska­zu­ją­cym kre­śli w mato­wej mgiełce przy­bli­żone zarysy swo­jej głowy, dodaje dwa punk­ciki w miej­scu oczu i uśmiech­niętą buźkę, po czym ozda­bia obra­zek dwoma sple­cio­nymi ser­dusz­kami u dołu. Uśmie­cha się drwiąco, gdy uświa­da­mia sobie, że zacho­wuje się wła­śnie jak zadu­rzona nasto­latka.

– Ty dzie­ciaku – mówi do twa­rzy z mgły, ale jed­no­cze­śnie ogar­nia ją przy­jemna bło­gość, gdy jej wzrok ponow­nie pada na bled­nące powoli ser­duszka.

Flo­rian. Zna go zale­d­wie od kilku tygo­dni, ale ma wra­że­nie, że z dnia na dzień prze­obra­ził jej dotąd spo­kojne i upo­rząd­ko­wane życie w barwne, kipiące ener­gią święto.

Wciąż uśmiech­nięta, bie­rze jeden z ręcz­ni­ków z regału obok umy­walki. Pochyla się i owija nim dłu­gie jasne włosy, two­rząc tur­ban.

Rzut oka na odło­żony na półkę zega­rek uświa­da­mia jej, że jest tuż po dwu­dzie­stej pierw­szej.

Męczący dzień wresz­cie się skoń­czył.

Sesja zdję­ciowa. Fir­mowa pre­zen­ta­cja sklepu jubi­ler­skiego, ruty­nowa chał­tura. Tak przy­naj­mniej sądziła, gdy wybie­rała się tam póź­nym przed­po­łu­dniem. Skąd mogła wie­dzieć, że klient okaże się trud­nym do znie­sie­nia połą­cze­niem pedanta i cho­le­ryka.

Minęła dzie­więt­na­sta, a ona wciąż od nowa foto­gra­fo­wała tę samą biżu­te­rię, gdy tym­cza­sem wła­ści­ciel, Wer­ner Die­dler – a może Wol­fgang? – cze­piał się każ­dego usta­wie­nia apa­ratu i świa­teł. I, podob­nie jak tyle razy wcze­śniej, zada­wała sobie pyta­nie: czemu tak się męczy, zamiast odpu­ścić i żyć z pokaź­nego majątku, który zosta­wił jej ojciec. I jak za każ­dym razem, udzie­liła sobie tej samej odpo­wie­dzi. Bo ma poczu­cie, że robi coś sen­sow­nego, coś, co ją napę­dza.

Odwraca się i wycho­dzi z łazienki. Czas na lampkę wina.

– Ella, włącz play­li­stę Chill – rzuca, mija­jąc komodę w salo­nie, na któ­rej stoi inte­li­gentny gło­śnik.

W kuchni wyciąga z szu­flady kor­ko­ciąg i otwiera butelkę, którą usta­wiła na małym sto­liku zaraz po przyj­ściu do domu. Zasta­na­wia się, czy powinna zadzwo­nić do Flo­riana. Wyje­chał służ­bowo do Rzymu na parę dni i o tej porze sie­dzi pew­nie w ele­ganc­kiej restau­ra­cji z part­ne­rami biz­ne­so­wymi.

Wielka szkoda, że wypa­dło to aku­rat w dniu jej uro­dzin. Z nikim na świe­cie nie spę­dzi­łaby tego wie­czoru chęt­niej niż wła­śnie z nim.

Spo­gląda na tele­fon, który stoi tuż obok w sta­cji ładu­ją­cej na bla­cie, wciąż się jed­nak waha. Czy jeśli zadzwoni, nie uzna, że mu się narzuca albo wręcz naprzy­krza? Z dru­giej strony… czyż to nie roman­tyczny dowód miło­ści, że nie może się docze­kać, by usły­szeć jego głos?

Sięga po kie­li­szek i ogląda go pod świa­tło, rzu­cane przez sto­jącą lampę, podzi­wia­jąc wspa­niałą pur­purę we wnę­trzu naczy­nia. Przy­myka oczy i z wydę­tymi noz­drzami napawa się cudow­nym bukie­tem, łączą­cym nuty wiśni, jeżyny i tabaki. Dopiero potem pozwala sobie na pierw­szy łyk i ponow­nie odsta­wia kie­li­szek.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Katrin.

Jej wzrok znów pada na tele­fon. Tak liczyła, że Flo­rian ode­zwie się w ciągu dnia i złoży jej życze­nia. Jed­no­cze­śnie świet­nie może sobie wyobra­zić, że on ma bar­dzo ner­wowy dzień i cały czas coś na gło­wie.

– A co tam – dodaje sobie odwagi i wyciąga tele­fon z łado­warki. Śmi­ga­jąc pal­cami po kla­wia­tu­rze, zasta­na­wia się, czemu wciąż nie dodała numeru Flo­riana do kon­tak­tów, po czym w napię­ciu przy­tyka tele­fon do ucha.

Jed­nak zamiast ocze­ki­wa­nego sygnału sły­szy dam­ski głos, który naj­pierw po nie­miecku, a potem po angiel­sku tłu­ma­czy jej, że numer, z któ­rym pró­buje się połą­czyć, nie ist­nieje. Zasko­czona, odsuwa tele­fon od ucha i wpa­truje się w barwny ekra­nik, na któ­rym wid­nieje wybrany numer. Nie, nic jej się nie pomy­liło.

– Dziwne – mru­czy pod nosem, i pró­buje jesz­cze raz, by za chwilę znów wysłu­chać tego samego komu­ni­katu. Odkłada tele­fon na półkę, idzie do sypialni i odłą­cza smart­fona od kabla łado­warki. Jesz­cze po dro­dze do kuchni pona­wia próbę, tym razem z komórki. Rezul­tat jest iden­tyczny. Nie ma takiego numeru. – Cho­lera – rzuca i mało deli­kat­nie ciska komórkę na blat obok tele­fonu. Nie ma co, świetne uro­dziny.

Sięga po kie­li­szek i opiera się ple­cami o lodówkę. Jak to moż­liwe, że numeru Flo­riana, na który dzwo­niła iks razy w ostat­nich tygo­dniach, nagle tak pro­stu nie ma? Gdyby miał nowy numer, musia­łaby prze­cież o tym wie­dzieć. Prawda?

Jest pro­gra­mi­stą w fir­mie tele­ko­mu­ni­ka­cyj­nej. Nie wie, czym dokład­nie się tam zaj­muje, ale z pew­no­ścią bez naj­mniej­szego pro­blemu w dowol­nym momen­cie mógłby dostać nowy numer.

Upija duży łyk i odpy­cha się ple­cami od drzwi lodówki.

– Bzdury! – mówi gło­śno i prze­cho­dzi do salonu. Na pewno wszystko się wyja­śni. Praw­do­po­dob­nie to dla­tego, że Flo­rian jest w Rzy­mie i połą­cze­nie z takich czy innych powo­dów nie może zostać zre­ali­zo­wane. A może zgu­bił tele­fon i kazał zablo­ko­wać kartę. A może po pro­stu go okra­dli. W kółko się prze­cież sły­szy, że w Rzy­mie aż roi się od kie­szon­kow­ców.

Gdy mości się wygod­nie na kana­pie, nagle zauważa, że nie gra muzyka. Czy w tym prze­klę­tym dniu zupeł­nie nic już nie działa jak należy?

– Ella? – W napię­ciu czeka na dam­ski głos z inte­li­gent­nego gło­śnika, który zwy­kle pyta o jej życze­nia, ale urzą­dze­nie mil­czy. – Ella! – powta­rza bar­dziej zde­cy­do­wa­nym tonem, jed­nak i teraz darem­nie czeka na reak­cję. – Ella, która godzina? – Gdy rów­nież i to stan­dar­dowe pyta­nie nie pobu­dza gło­śnika do odpo­wie­dzi, odsta­wia kie­li­szek na niski sto­lik obok kanapy i pod­cho­dzi do komody.

Gło­śnik jest włą­czony, na co wska­zuje miga­jąca po pra­wej stro­nie nie­bie­ska dioda wiel­ko­ści główki od zapałki. No dobrze, spró­bujmy jesz­cze raz.

– Ella! Która godzina?

Ale gło­śnik wciąż mil­czy. Wzru­sza ramio­nami i wraca na kanapę. Cudowny świat nowych tech­no­lo­gii. Jeśli jutro gło­śnik wciąż nie będzie dzia­łać, zwróci go. Osta­tecz­nie został kupiony rap­tem kilka tygo­dni temu.

Włą­cza tele­wi­zor, ska­cze po kana­łach i wresz­cie tra­fia na jakiś film o miło­ści, który co prawda zaczął się już jakiś czas temu, ale jest szansa, że pomoże jej się tro­chę odprę­żyć przed snem.

Kilka minut po wpół do jede­na­stej wyłą­cza tele­wi­zor i idzie do łazienki. Dzie­sięć minut póź­niej kła­dzie smart­fona na noc­nym sto­liku, owija się koł­drą i gasi świa­tło. Wkrótce potem zasy­pia, myśląc o Flo­ria­nie.

Nie wie, co ją obu­dziło, ale zdaje sobie sprawę, że musi być śro­dek nocy. W pokoju jest nie­mal zupeł­nie ciemno. Tylko na górze, naprze­ciw okna, widać małą plamkę księ­ży­co­wego świa­tła, które prze­do­stało się przez dwa ostat­nie rzędy nie do końca zacią­gnię­tych żalu­zji; jasny punkt, na któ­rym może sku­pić wzrok.

Wła­śnie zamie­rza obró­cić się na drugi bok i spać dalej, gdy nagle wstrzy­muje oddech. Jej imię… Czy ktoś wymó­wił jej imię? Nie, nie wymó­wił. Wyszep­tał. Gdzieś poza sypial­nią.

Unosi się nieco na łóżku i sku­piona wsłu­chuje się w ciem­ność. Serce bije jej szyb­ciej.

– Katrin… – Znów to sły­szy. Głos brzmi obco, przy­zy­wa­jąco. – Kaaatrin…

Na ple­cach czuje lodo­wate ciarki, na jej czole perlą się maleń­kie kro­ple potu.

Nie, to nie sen. Ktoś jest w jej miesz­ka­niu i ta myśl spra­wia, że boi się bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

I wtem przy­cho­dzi jej do głowy jedyne logiczne wytłu­ma­cze­nie, które ją jed­no­cze­śnie uspo­kaja.

Flo­rian. Wie prze­cież, gdzie chowa zapa­sowy klucz. Powie­działa mu na wypa­dek, gdyby chciał kie­dyś wpaść bez zapo­wie­dzi. I wła­śnie to się teraz wyda­rzyło. Nie jest w żad­nym Rzy­mie, to była tylko zasłona dymna, żeby zro­bić jej taką wyjąt­kową nie­spo­dziankę na uro­dziny. To do niego podobne. A zara­zem to jedyna praw­do­po­dobna moż­li­wość.

W prze­ci­wień­stwie do pomy­słu, że ktoś miałby bez­gło­śnie wła­mać się w nocy do jej miesz­ka­nia, by potem sta­nąć w salo­nie i cicho ją wołać. Takie histo­rie zda­rzają się raczej w kiep­skich hor­ro­rach, a nie w rze­czy­wi­sto­ści, nie w jej wła­snym miesz­ka­niu.

Więc to dla­tego Flo­rian się nie odzy­wał i nie można było się do niego dodzwo­nić. Teraz stoi pew­nie w salo­nie – z ogrom­nym bukie­tem w ręku – i śmieje się pod nosem.

– Flo­rian? – Uświa­da­mia sobie, że mówi szep­tem i powta­rza imię jesz­cze raz, gło­śniej. Znów nasłu­chuje w napię­ciu. Nic. Na pewno stoi obok, cze­ka­jąc na nią, i z całych sił stara się powstrzy­mać od śmie­chu.

Odrzuca koł­drę i ener­gicz­nie wyska­kuje z łóżka. Ma prze­ko­nu­jące wytłu­ma­cze­nie, ale mimo to, gdy wycho­dzi z sypialni, wstrząsa nią dreszcz, jakby musnął ją powiew zim­nego wia­tru.

Po wej­ściu do salonu włą­cza lampę, sto­jącą tuż obok drzwi, i z nadzieją roz­gląda się na boki, ale… nikogo nie ma.

– Flo­rian? – pyta ponow­nie, teraz już nie­pew­nym tonem. – Prze­cież wiem, że tu jesteś. No wyłaź, pokaż się. Prze­stań mnie stra­szyć.

Panu­jąca w pokoju cisza nagle wydaje jej się nie­na­tu­ralna. Odczuwa ją wręcz fizycz­nie, jakby ktoś wci­skał jej watę w uszy. Jej serce znów bije szyb­ciej, aż wresz­cie gło­śno łomo­cze w piersi, co wpraw­dzie prze­rywa przy­gnia­ta­jącą ciszę, ale w żad­nym razie nie popra­wia całej sytu­acji.

Czy to był trzask? Czy coś się obok niej poru­szyło? Nie. Na pewno?

– Katrin!

Wydaje z sie­bie ostry pisk i bez­wied­nie cofa się o krok. Głos należy do kobiety, a spo­sób, w jaki szep­cze jej imię, brzmi… jak głos sza­leńca.

– Chcia­łaś wie­dzieć, która godzina. – Wło­ski na rękach Katrin jeżą się ze stra­chu.

Ella! Rzuca okiem na inte­li­gentny gło­śnik. To prze­cież jakiś kom­pletny obłęd…

– Tak – odpo­wiada cicho, dzi­wiąc się, jak piskli­wie brzmi jej wła­sny głos.

– Katrin, to godzina two­jej śmierci.

Zapiera jej dech w piersi, pokój zaczyna wiro­wać. Maca na oślep w poszu­ki­wa­niu futryny, w końcu opiera się o nią ciężko.

– Co? – szep­cze ledwo dosły­szal­nie.

– Umrzesz – szep­cze głos Elli z jakimś absur­dal­nym zaśpie­wem. – On po cie­bie przyj­dzie.

Serce Katrin tłu­cze się o żebra, każdy oddech spra­wia jej ból. Czuje, jak na jej piersi bez­li­to­śnie zaci­ska się pętla, coraz cia­śniej i cia­śniej.

– Kim… kim jesteś?

– Znasz mnie, Katrin… – Szept staje się bar­dziej ner­wowy i świsz­czący. Co gor­sza, to już nie Ella do niej prze­ma­wia. Ten głos jest męski i Katrin rze­czy­wi­ście go roz­po­znaje. Ale prze­cież… – Umrzesz. Wkrótce… wkrótce po cie­bie przyjdę.

Czuje, jak coś się w niej zmie­nia. Jakby ktoś, nie­za­leż­nie od niej, coś prze­łą­czył w jej wnę­trzu. Odpy­cha się od futryny i szyb­kim kro­kiem pod­cho­dzi do komody. Trzę­są­cymi się dłońmi sięga po kabel, który łączy Ellę z sie­cią, i ostrym szarp­nię­ciem wyrywa wtyczkę z kon­taktu. Unosi gło­śnik wysoko i z całych sił rzuca nim o pod­łogę. Eks­plo­duje, jakby odpa­lono ukryte w nim maleń­kie ładunki wybu­chowe.

Stoi i wpa­truje się w roz­bite urzą­dze­nie, z któ­rego na dru­ci­kach zwi­sają jakieś ele­menty. Jak wnętrz­no­ści z roz­pru­tego brzu­cha, myśli.

– Ella? – Czeka. Pięć sekund, dzie­sięć… nic.

Z wzro­kiem wciąż utkwio­nym w znisz­czo­nym gło­śniku, który nagle zdaje się pro­mie­nio­wać jakąś zło­wrogą aurą, robi krok do tyłu, potem jesz­cze jeden i jesz­cze. Wresz­cie odwraca się gwał­tow­nie i na ugi­na­ją­cych się nogach bie­gnie do sypialni, po odło­żony tele­fon komór­kowy.

Musi zadzwo­nić na poli­cję.

Komórka leży obok lampy na szafce przy łóżku. Widok lśnią­cego czar­nego ekranu działa uspo­ka­ja­jąco. W całej tej upior­nej histo­rii to jej jedyne koło ratun­kowe. Gdy trzę­są­cymi się rękami pró­buje się­gnąć po tele­fon, ekra­nik roz­ja­rza się nagle, a z maleń­kiego gło­śniczka pod spodem roz­lega się męski głos. Szep­cze:

– Nic ci to nie da. Umrzesz. Przyjdę po cie­bie. Wkrótce.

Roz­dział 1

1

No, no, no. – Tho­mas wska­zał głową mło­dego męż­czy­znę, zmie­rza­ją­cego pro­sto w ich stronę przez pusty pla­cyk przed przy­sta­nią. – Król lansu we wła­snej oso­bie. Zakład, że to wła­śnie na tego gościa jesz­cze cze­kamy? Takie to już moje szczę­ście.

Tho­mas Stras­ser miał skłon­ność do tego, by pochop­nie osą­dzać każ­dego, kto w choćby mini­mal­nym stop­niu dbał o wygląd i dobrze się ubie­rał. A już szcze­gól­nie wtedy, gdy był to przed­sta­wi­ciel jego wła­snej płci.

Mogło to wią­zać się z fak­tem, że sam – ze swoją potar­ganą bródką, oku­la­rami w cien­kich meta­lo­wych opraw­kach i wyraź­nie nie­do­pa­so­wa­nych ciu­chach – wyglą­dał jak ucie­le­śniony ste­reo­typ maniaka kom­pu­te­ro­wego, któ­rym w isto­cie był. Pokaźna tusza Tho­masa, która całemu światu obwiesz­czała jego kiep­ską kon­dy­cję fizyczną, sta­no­wiła w tym obra­zie kropkę nad i.

Jed­nak w tym przy­padku Jen­ni­fer była w sta­nie zro­zu­mieć kąśliwe uwagi kolegi z pracy, bo facet, który tym­cza­sem nie­mal się z nimi zrów­nał, sta­no­wił z kolei nie­mal ide­alne ucie­le­śnie­nie odwrot­nego ste­reo­typu.

Miał pew­nie koło trzy­dziestki, a więc był w wieku Jen­ni­fer, ale na tym koń­czyły się podo­bień­stwa, przy­naj­mniej te widoczne na pierw­szy rzut oka. Do jaskra­wo­czer­wo­nej kurtki w uko­śne białe prążki, na któ­rych pysz­nił się fir­mowy napis Bogner, nosił dopa­so­wane spodnie nar­ciar­skie w kolo­rze ciem­no­po­pie­la­tym.

Zacze­sane do tyłu, pokryte żelem włosy two­rzyły na gło­wie gładki ciem­no­brą­zowy hełm. Wzrok przy­cią­gała też opa­le­ni­zna na twa­rzy – natu­ralna albo z sola­rium.

Z zachwy­coną miną wycią­gnął rękę ze smart­fo­nem i zro­bił sobie sel­fie. Zapewne doku­men­to­wał swoje wiel­kie wej­ście, dla sie­bie albo i nie tylko dla sie­bie. Mimo pochmur­nej pogody miał na nosie prze­ciw­sło­neczne lustrzanki w fan­ta­zyj­nych opraw­kach, które rów­nie dobrze mogły ucho­dzić za gogle nar­ciar­skie dla yup­pie. W ogóle „yup­pie” było sło­wem, które jako pierw­sze przy­szło na myśl Jen­ni­fer, kiedy sta­nął przed nimi i bły­snął olśnie­wa­jąco bia­łymi zębami – bez wąt­pie­nia były rezul­ta­tem cięż­kiej pracy den­ty­sty. W tym celu roz­cią­gnął tylko wargi, reszta twa­rzy nawet nie drgnęła. Ręka ze smart­fo­nem opa­dła.

– Cześć, jestem David. – Rozej­rzał się, lustru­jąc pozo­sta­łych człon­ków grupy. – To wy jeste­ście od tego cyfro­wego detoksu, nie?

– Tak – odpo­wie­dział kie­row­nik grupy i przed­sta­wi­ciel biura podróży, sto­jący tuż obok Jen­ni­fer i Tho­masa, który chwilę wcze­śniej przed­sta­wił im się jako Johan­nes Peter­mann. Był tuż po pięć­dzie­siątce, szpa­ko­wate, nie­mod­nie ostrzy­żone włosy się­gały mu do połowy ucha. – To wła­śnie my. A pan to na pewno David Weiss, na któ­rego cze­kamy już od dwu­dzie­stu minut.

– Bar­dzo mi przy­kro – rzu­cił Weiss tonem, który jed­no­znacz­nie mówił: „Ani tro­chę”. – To zna­czy, nie, że jestem David Weiss, z tego powodu nie jest mi w ogóle przy­kro, he, he, ale że musie­li­ście na mnie cze­kać. To się wię­cej nie powtó­rzy.

Ponow­nie wyszcze­rzył zęby.

– W porządku. – Peter­mann zro­bił kilka kro­ków i zwró­cił się do grupy, która teraz była już w kom­ple­cie i razem z nim samym liczyła jede­na­ście osób. Przez chwilę roz­cie­rał dło­nie, pew­nie dla­tego, że nie miał ręka­wi­czek, choć na dwo­rze było minus pięć stopni, po czym wycią­gnął kartkę z kie­szeni kurtki.

– Dobrze, skoro więc jeste­śmy już wszy­scy, witam pań­stwa ser­decz­nie w Schönau na brzegu cudow­nego jeziora Königssee. Tu wła­śnie roz­po­czyna się nasza wyprawa. Na począ­tek chciał­bym krótko przed­sta­wić nasz nie­wielki zespół z Tri­ple-O-Jour­ney. Jeśli nie doczy­ta­li­ście tego pań­stwo jesz­cze w naszych mate­ria­łach, wyja­śnię, że obecne w naszej nazwie trzy O to skrót od Out of Ordi­nary, a więc „dale­kie od banału”. W naszym biu­rze nie orga­ni­zu­jemy stan­dar­do­wych wyjaz­dów urlo­po­wych, a tylko skro­jone na miarę podróże, co zresztą pań­stwa do nas przy­wio­dło. Teraz spraw­dzimy jesz­cze szyb­ciutko, czy zga­dzają się wszyst­kie per­so­na­lia, potem zaś nadej­dzie chwila prawdy. Do tej skrzyni – wska­zał za sie­bie na zie­lone pla­sti­kowe pudło wiel­ko­ści walizki – tra­fią wszyst­kie sprzęty elek­tro­niczne aż do naszego powrotu. Bez obaw, każdy z nich zosta­nie odpo­wied­nio ozna­czony, tak że po wszyst­kim każdy bez kło­potu odnaj­dzie swój smart­fon czy tablet.

Uśmiech­nął się kon­spi­ra­cyj­nie.

– Dla mnie to też jest pierw­szy raz. Jestem bar­dzo pod­eks­cy­to­wany. – Ponow­nie rozej­rzał się po twa­rzach zebra­nych i zakla­skał w dło­nie. – Jak tylko to zała­twimy, możemy ruszać. I jesz­cze jedno: jeśli nikt nie ma nic prze­ciwko, pro­po­nuję, żeby­śmy prze­szli na ty. Od razu poczu­jemy się bar­dziej jak zespół i nie będzie tak sztywno. Wszy­scy się zga­dzają? To świet­nie.

Ski­nął na sto­jącą obok niego pro­mien­nie uśmiech­niętą młodą kobietę.

– Zacznijmy od Ellen Weit­ner, czyli po pro­stu Ellen. Zro­biła licen­cjat z tury­styki i magi­ste­rium z tury­styki mię­dzy­na­ro­do­wej i orga­ni­za­cji imprez, po czym zatrud­niła się u nas.

Dwu­dzie­sto­pa­ro­latka uśmiech­nęła się z pew­nym przy­mu­sem, co pew­nie wyni­kało wła­śnie z tego, że była to jej pierw­sza praw­dziwa praca i chciała robić wszystko abso­lut­nie per­fek­cyj­nie.

– Ten olśnie­wa­jący młody przy­stoj­niak tuż za nią to Nico. Nico Schwerte. – Wska­zał na wyspor­to­wa­nego bru­neta przed czter­dziestką, który kiw­nął głową z uśmie­chem.

– Jest nowy w zespole, a przy­je­chał do nas z Austrii, kon­kret­nie z Damüls w Vorarl­bergu. Nico jest nie tylko wyśmie­ni­tym nar­cia­rzem, ale też bar­dzo doświad­czo­nym prze­wod­ni­kiem gór­skim. Popro­wa­dzi nas od Sankt Bartholomä, żeby­śmy wszy­scy bez­piecz­nie dotarli na miej­sce i wró­cili.

Jen­ni­fer zer­k­nęła na Austriaka i doszła do wnio­sku, że na pierw­szy rzut oka robi nie­zwy­kle sym­pa­tyczne wra­że­nie. Nie był pięk­ni­siem, ale ema­no­wał mło­dzień­czym uro­kiem, wdzię­kiem wiecz­nego chłopca, który za nic nie chce doro­snąć.

– Zosta­łem już tylko ja, Johan­nes. Jestem kie­row­ni­kiem grupy z ramie­nia Tri­ple-O-Jour­ney i odpo­wia­dam za wszystko, co wiąże się z naszą wyprawą. To cały nasz zespół. Jak wszy­scy pań­stwo wie­dzą, po nie­zbyt wyczer­pu­ją­cym pię­cio­go­dzin­nym mar­szu dotrzemy do celu podróży, czyli daw­nego schro­ni­ska gór­skiego. Całą resztę opo­wiem na miej­scu.

Ponow­nie uniósł trzy­maną w ręku kartkę.

– Przejdźmy teraz do pań­stwa. Na pierw­szym miej­scu mamy tutaj… momen­cik… – Jego palec wska­zu­jący wolno prze­su­wał się po papie­rze. – O, jest. Ekipa z Fuchs Tele­com, ope­ra­tora tele­ko­mu­ni­ka­cyj­nego. Firma zde­cy­do­wała się zafun­do­wać pię­cio­dniowy cyfrowy detoks czwórce swo­ich pra­cow­ni­ków, któ­rzy nor­mal­nie od rana do wie­czora mają stycz­ność ze smart­fo­nami i inter­ne­tem. Kto wie, być może sko­rzy­sta z doświad­czeń, które staną się ich udzia­łem w naj­bliż­szych dniach.

Z uśmie­chem zer­k­nął na Jen­ni­fer i Tho­masa oraz sto­ją­cych obok Annę i Flo­riana, któ­rzy dotąd zato­pieni byli w roz­mo­wie, a teraz uśmie­chali się z zakło­po­ta­niem.

– Myślę, że naj­le­piej będzie, jeśli Jen­ni­fer König sama przed­stawi swo­ich pra­cow­ni­ków. – Wycią­gnął rękę w jej kie­runku. – Jenny, zapra­szam.

Od kom­plet­nie nie­zna­jo­mej „pani” do zdrob­nie­nia w nie­spełna dwie minuty. To chyba rekord. Ski­nęła głową z uśmie­chem.

– Z przy­jem­no­ścią. Ten bro­daty poczci­wiec tuż obok mnie to Tho­mas Stras­ser. Nie ma jesz­cze trzy­dziestki i jest jed­nym z naszych naj­młod­szych pro­gra­mi­stów sys­te­mo­wych. Obok niego Anna Simo­nis, nasz tech­nik tele­in­for­ma­tyk, i Flo­rian Trap­pen, który tak jak Tho­mas pra­cuje jako pro­gra­mi­sta sys­te­mowy i jest także odpo­wie­dzialny za two­rze­nie apli­ka­cji.

Jen­ni­fer zauwa­żyła, że na dźwięk nazwi­ska Flo­riana David Weiss drgnął. Teraz wpa­try­wał się w niego, jakby zasta­na­wiał się, skąd może go znać.

Ode­rwała wzrok od tej sceny i uśmiech­nęła się do wszyst­kich.

– Co to wszystko dokład­nie ozna­cza, opo­wie­dzą wam sami w naj­bliż­szych dniach. Czasu będziemy mieć prze­cież pod dostat­kiem, odcięci od inter­netu i smart­fo­nów.

– Wiel­kie dzięki, Jenny – powie­dział Peter­mann i zakla­skał w dło­nie. – W takim razie zostają nam jesz­cze cztery osoby, które z wła­snej ini­cja­tywy zde­cy­do­wały się spę­dzić tutaj te pięć dni, słusz­nie zakła­da­jąc, że dobrze im zrobi krótki urlop od komórki. Oto oni: pań­stwo Annika i Mat­thias Bau­ster­to­wie, któ­rzy wspól­nie pro­wa­dzą nie­wielką firmę, następ­nie San­dra Weber, urzęd­niczka ubez­pie­cze­niowa, i wresz­cie David Weiss, pra­cow­nik firmy zarzą­dza­ją­cej akty­wami z Luk­sem­burga.

– Part­ner! – wrza­snął Weiss, odry­wa­jąc wzrok od Flo­riana. – Cho­ciaż tyle, co? Jestem part­ne­rem w szwaj­car­skiej spółce zarzą­dza­nia akty­wami z sie­dzibą w Luk­sem­burgu.

– Aha, w porządku, niech będzie i tak. – Peter­mann zło­żył kartkę i scho­wał ją z powro­tem do kie­szeni kurtki. – Całej reszty dowie­cie się z pew­no­ścią w naj­bliż­szych dniach od sie­bie nawza­jem. – Ponow­nie zakla­skał w dło­nie. – No a teraz… oddaj­cie mi wasze komórki. A jeśli przy­pad­kiem przy­tar­ga­li­ście też tablety, note­bo­oki i inne elek­tro­niczne gadżety, mimo że zde­cy­do­wa­li­ście się na pięć dni cał­ko­wi­tego cyfro­wego detoksu – wszystko pro­szę do mnie. Liczę na waszą uczci­wość.

Ellen stała już przy zie­lo­nym pudle z nie­wielką torebką w dłoni i uśmiech­nęła się do Jenny, gdy ta jako pierw­sza wrę­czyła jej swój wyłą­czony smart­fon.

– Nie, nie, włóż go sama do torebki, pod­pisz ją swoim nazwi­skiem i zamknij. Potem możesz ją odło­żyć do pudła.

Podała Jenny pisak i kopertę z bia­łego moc­nego papieru o roz­mia­rach mniej wię­cej kartki A5. Czarną czcionką wydru­ko­wano na niej napis OFFLINE, a pod spodem ramkę z miej­scem na nazwi­sko. Na samym dole wid­niało logo Tri­ple-O-Jour­ney: trzy sple­cione ze sobą zie­lone O, w które maleń­kimi liter­kami wpi­sane były słowa Out, Of i Ordi­nary oraz napis JOUR­NEY pod spodem.

Jenny umie­ściła swój smart­fon w koper­cie, wpi­sała nazwi­sko w przy­go­to­wa­nej ramce i zakle­iła brzeg samo­przy­lep­nym skrzy­deł­kiem. Gdy odło­żyła tak zapa­ko­wane urzą­dze­nie do pudła, zado­wo­lony Peter­mann ski­nął jej głową i wska­zał ręką w kie­runku przy­stani.

– Wspa­niale. Tędy pro­szę.

Odwra­ca­jąc się, Jenny zła­pała się na tym, że w myślach wciąż okre­śla kie­row­nika grupy jego nazwi­skiem, ina­czej niż wszyst­kich pozo­sta­łych. Praw­do­po­dob­nie wyni­kało to z róż­nicy wieku. Doszła do wnio­sku, że musi na to uwa­żać, zwra­ca­jąc się do niego.

Biały sta­tek z drew­nianą nad­bu­dówką, który cze­kał na nich przy kei numer dwa, miał na dzio­bie wypi­saną nazwę Markt­schel­len­berg. Na wyście­ła­nych ław­kach w środku mogło pomie­ścić się sie­dem­dzie­się­ciu czy osiem­dzie­się­ciu pasa­że­rów, tym razem jed­nak całe wnę­trze zare­zer­wo­wane było wyłącz­nie dla nich i dla ich bagaży. Zde­cy­do­wa­nie nie przy­pa­dło to do gustu grupce męż­czyzn i kobietw gru­bych zimo­wych kurt­kach, sto­ją­cych na przy­stani, któ­rzy też pla­no­wali odbyć czter­dzie­sto­mi­nu­towy rejs przez Königssee do Sankt Bartholomä.

W środku Markt­schel­len­berg było przy­jem­nie cie­pło, w każ­dym razie od chwili gdy Jenny ode­szła kawa­łek od luku wej­ścio­wego.

Zna­la­zła miej­sce z tyłu przy oknie, posta­wiła ple­cak obok sie­bie i oparła się czo­łem o zimną szybę. Woda była tak kry­sta­licz­nie czy­sta, że bez trudu mogła dostrzec dno, co nie­wąt­pli­wie brało się stąd, że do jeziora nie odpro­wa­dzano żad­nych ście­ków – wyczy­tała to w jakimś arty­kule kilka dni temu. Dowie­działa się też, że w naj­głęb­szym miej­scu jezioro miało sto dzie­więć­dzie­siąt metrów.

– Posta­wi­łaś tak ple­cak, żeby przy­pad­kiem nikt nawet nie pomy­ślał, żeby usiąść obok cie­bie?

Spło­szona Jenny unio­sła wzrok. Nie zauwa­żyła, że Flo­rian sta­nął tuż obok.

– Ty to masz pomy­sły. – Wska­zała z uśmie­chem na zajęte przez ple­cak miej­sce. – To co, chcesz się przy­siąść?

Flo­rian pod­niósł ręce w obron­nym geście:

– No co, mogło być prze­cież tak, że chcia­łaś mieć chwilę spo­koju na tych ostat­nich metrach cywi­li­za­cji. Medy­ta­cja pre­zesa czy coś w tym stylu.

– Co za bred­nie. No chodź, sia­daj wresz­cie. – Zdjęła ple­cak z sie­dze­nia i prze­sta­wiła go na ławkę za sobą.

Flo­rian był miłym face­tem i dobrym pra­cow­ni­kiem, ale nie­kiedy nie mogła się oprzeć wra­że­niu, że z tru­dem przy­cho­dzi mu zaak­cep­to­wa­nie kobiety w roli szefa. Zwłasz­cza że była od niego całe pięć lat młod­sza.

A prze­cież ze wszyst­kimi człon­kami swo­jego małego zespołu miała naprawdę dobre, wręcz kum­pel­skie, rela­cje. Z Flo­ria­nem także, choć na początku nie było łatwo. Pra­co­wał bar­dzo dobrze już od pierw­szego dnia, z tym nie było pro­ble­mów. Zro­bił jed­nak na Jenny wra­że­nie czło­wieka bar­dzo zamknię­tego w sobie, jak gdyby cią­gle dźwi­gał jakieś brze­mię. Z cza­sem jed­nak stał się bar­dziej przy­stępny, a oprócz tego był też war­to­ścio­wym pra­cow­ni­kiem, któ­rego ceniła z wielu powo­dów.

– Ten cały David wykłó­cał się na dwo­rze z Ellen i Johan­ne­sem, że niby dla­czego nie może jesz­cze pil­nie zadzwo­nić w kilka miejsc, zanim odda komórkę – opo­wia­dał Flo­rian, sado­wiąc się obok Jenny na ławce. – Pod­dał się dopiero wtedy, gdy Johan­nes zagro­ził, że jak nie włoży tele­fonu do tej cho­ler­nej koperty, odpły­niemy bez niego. I natych­miast zaczął jęczeć, że koperta prze­zna­czona na jego święty tele­fon nie ma dodat­ko­wej wyściółki.

Jenny nie mogła powstrzy­mać się od śmie­chu.

– Tak, to do niego pasuje. Nie wygląda na łatwego typa.

Flo­rian wyj­rzał przez okno.

– Bar­dzo mnie cie­kawi, jak też sobie pora­dzi bez tego ustroj­stwa.

– Tak przy oka­zji, ja się też zasta­na­wiam, jak sobie pora­dzę. Trudno w to uwie­rzyć, ale już w tej chwili mam wra­że­nie, że cze­goś mi bra­kuje.

Przez chwilę w mil­cze­niu wyglą­dali przez okno, obser­wu­jąc dwie kaczki, które spo­koj­nie prze­pły­wały obok statku.

– Że też im nie zimno. – Na samą myśl o tem­pe­ra­tu­rze wody, która przy­naj­mniej przy powierzchni musiała być bli­ska zera, Jenny prze­szły ciarki po ple­cach.

– Mają grubą… – zaczął Flo­rian, ale prze­rwał mu David, który z łosko­tem posta­wił ple­cak na ławce naprze­ciwko. Mru­gnął do Jenny, Flo­riana obrzu­cił dziw­nym spoj­rze­niem, po czym opadł na sie­dzi­sko i też zaczął wyglą­dać przez okno.

Przez chwilę wszy­scy sie­dzieli pogrą­żeni we wła­snych myślach. Pozo­stali człon­ko­wie grupy wcho­dzili tym­cza­sem na pokład Markt­schel­len­berg i szu­kali dla sie­bie miejsc.

Jenny przy­glą­dała się Mat­thia­sowi, który, sto­jąc na przo­dzie statku, wła­śnie usta­wił przed żoną jej ple­cak. Pomy­ślała, że muszą być w zbli­żo­nym wieku, może on jest ze dwa, trzy lata młod­szy od żony, gdy roz­legł się głos Davida:

– Flo­rian Trap­pen…

Jenny i Flo­rian spoj­rzeli na niego.

– Cały czas zacho­dzę w głowę, skąd znam to nazwi­sko. Nic mi nie przy­cho­dzi na myśl, przy­naj­mniej na razie. Ale przy­po­mnę sobie, na pewno. Ja cię skądś znam…

Roz­dział 2

2

Jenny spoj­rzała pyta­ją­cym wzro­kiem na Flo­riana, który wzru­szył ramio­nami.

– Nie mam poję­cia, o co ci cho­dzi. Jestem nie­mal pewien, że ni­gdy wcze­śniej się nie spo­tka­li­śmy. Zde­cy­do­wa­nie bym cię zapa­mię­tał. Ale może to dla­tego, że wciąż nie mia­łem oka­zji dobrze przyj­rzeć się two­jej twa­rzy. To nie takie pro­ste roz­po­znać kogoś, kto nawet przy zachmu­rzo­nym nie­bie i na pokła­dzie statku ukrywa oczy za lustrzan­kami.

– Hm… nie, nie spo­tka­li­śmy się – odpo­wie­dział David, ani sło­wem nie odno­sząc się do przy­tyku Flo­riana i nie zdej­mu­jąc oku­la­rów. – Myślę raczej, że to twoje nazwi­sko obiło mi się o uszy, a może gdzieś je prze­czy­ta­łem. Ale, tak jak powie­dzia­łem, przy­po­mnę sobie. Mam dobrą pamięć – powie­dział i zaraz odwró­cił głowę. Widocz­nie uznał, że, przy­naj­mniej na razie, temat został cał­ko­wi­cie wyczer­pany.

Po krót­kiej wymia­nie zna­czą­cych spoj­rzeń z Flo­ria­nem, Jenny ponow­nie sku­piła się na wspa­nia­łym widoku za szybą. Przy oka­zji zauwa­żyła, że sta­tek tym­cza­sem odbił od brzegu i powoli oddala się od przy­stani.

Nie tylko góry w tle były przy­sy­pane śnie­giem, rów­nież na brzegu jeziora i w naj­bliż­szej oko­licy zale­gała nie­mal nie­na­ru­szona war­stwa bia­łego puchu. Dachy nie­licz­nych szop i domów, któ­rych jesz­cze nie odśnie­żono, ugi­nały się pod bli­sko pół­me­tro­wymi bia­łymi cza­pami. Dla miej­sco­wych nie było w tym nic dziw­nego, jak dowie­działa się Jenny od osób bywa­łych w tych stro­nach.

Ona jed­nak pocho­dziła z pół­noc­nych Nie­miec, więc taki widok sta­no­wił dla niej rzad­kość. Dla­tego nie sku­piała się zanadto na ewen­tu­al­nych nie­bez­pie­czeń­stwach, wią­żą­cych się z taką ilo­ścią śniegu, tylko po pro­stu podzi­wiała pej­zaż.

Wró­ciła myślami do Davida. Nale­żał do osób, któ­rych pew­nie ni­gdy nie będzie w sta­nie zro­zu­mieć. Musiał prze­cież zda­wać sobie sprawę, że swoim aro­ganc­kim zacho­wa­niem zraża do sie­bie więk­szość ludzi i raczej nie znaj­duje w ten spo­sób przy­ja­ciół. Inna rzecz, że być może miał to gdzieś. Gdy rzu­ciła okiem na jego minę, wyra­ża­jącą cał­ko­wite zado­wo­le­nie z sie­bie, doszła do wnio­sku, że to bar­dzo praw­do­po­dobne.

Zgod­nie z zapo­wie­dzią podróż trwała około czter­dzie­stu minut, wli­cza­jąc w to pię­cio­mi­nu­towy postój przy Ścia­nie Echa mniej wię­cej w poło­wie drogi, kiedy to kapi­tan, sto­jąc w otwar­tych drzwiach, zagrał na trąbce, by zade­mon­stro­wać słynne echo na Königssee.

Na chwilę przed przy­bi­ciem do Sankt Bartholomä, osady zło­żo­nej z kilku rap­tem budyn­ków i małego kościółka, po raz pierw­szy od wschod­niej strony uka­zał im się masyw Wat­zmann, któ­rego wierz­cho­łek spo­wi­jały gęste chmury. Droga na szczyt pięła się stromo przez dwa tysiące metrów i w magiczny spo­sób przy­cią­gała wspi­na­czy z całego świata.

– Halo, halo, pro­szę wszyst­kich o uwagę! – Głos Nica, dobie­ga­jący z sufi­to­wego gło­śnika bez­po­śred­nio nad nimi, wyrwał Jenny z zamy­śle­nia. – Scho­dzimy teraz ze statku i zbie­ramy się bez­po­śred­nio przy przy­stani. Pro­szę się nie roz­cho­dzić, bo mamy bar­dzo napięty gra­fik. Jeśli chcemy dotrzeć do celu za dnia, musimy wkrótce ruszać. Wygląda na to, że podej­ście nie będzie naj­ła­twiej­sze i będziemy potrze­bo­wać co naj­mniej pię­ciu, a może i sze­ściu godzin, w zależ­no­ści od tego, na ile mozolne okaże się podej­ście ser­pen­ty­nami pod Sau­gasse. Do tego na dzi­siej­szy wie­czór znów zapo­wia­dane są opady śniegu.

– Mozolne?! – krzyk­nął Tho­mas ze środka statku i trudno było nie dosły­szeć zanie­po­ko­je­nia w jego gło­sie. – Prze­cież podobno stąd do hotelu pro­wa­dzi „łatwa i nie­wy­czer­pu­jąca trasa”.

Nico zade­mon­stro­wał swój mło­dzień­czy uśmiech.

– Bez obaw, nie będziemy się musieli wspi­nać, ale przez Sau­gasse po pro­stu pro­wa­dzą ser­pen­tyny i tak się składa, że nie­stety bie­gną pod górę. Ostatni raz śnieg padał kilka dni temu, więc tym­cza­sem szlak jest już pew­nie prze­tarty, no ale nie będzie to kla­syczny spa­cer.

– No świet­nie. A co dokład­nie zna­czy pod górę?

– To zna­czy, że na dystan­sie około sze­ściu­set metrów zro­bimy dobre trzy­sta metrów prze­wyż­sze­nia. W tym celu poko­namy trzy­dzie­ści dwie ser­pen­tyny, przy mak­sy­mal­nym nachy­le­niu czter­dzie­stu stopni.

– Hej, młody czło­wieku! – krzyk­nęła do Tho­masa Annika Bau­stert. – Spójrz na mnie. Jestem już dobrze po czter­dzie­stce i wejdę tam tanecz­nym kro­kiem. Jak się zmę­czysz po dro­dze, po pro­stu daj znać, poniosę cię.

Odpo­wie­działy jej wybu­chy śmie­chu, do któ­rych nie dołą­czyli tylko Tho­mas i Jenny. Jenny nie lubiła, gdy kogo­kol­wiek wyśmie­wano z powodu wyglądu, a już na pewno nie jed­nego z jej pra­cow­ni­ków.

– Nie wydaje mi się, żeby mu to teraz bar­dzo pomo­gło – powie­działa gło­śno sie­dząca obok Tho­masa Anna, zwra­ca­jąc się bez­po­śred­nio do Anniki. Ta w odpo­wie­dzi pod­nio­sła obie ręce w geście kapi­tu­la­cji:

– Prze­pra­szam, chcia­łam go tylko tro­chę roz­ru­szać, nic złego nie mia­łam na myśli.

– W każ­dym razie, Tho­ma­sie – pod­jął Nico – nie ma żad­nych powo­dów do obaw. Jak tylko zej­dziemy ze statku, roz­dam wam rakiety śnieżne, na któ­rych nawet w głę­bo­kim śniegu cho­dzi się bar­dzo wygod­nie. Każdy w jakiej takiej kon­dy­cji bez trudu da sobie radę z tą trasą.

„I tu jest wła­śnie pies pogrze­bany” – pomy­ślała Jenny, wsta­jąc z ławki. Na pierw­szy rzut oka widać było, że Tho­mas nie jest zapa­lo­nym spor­tow­cem. O czym jed­nak więk­szość grupy nie miała poję­cia, to fakt, że Tho­mas nie tylko uwiel­biał fast foody i sło­dy­cze, ale na doda­tek palił jak smok i dosta­wał zadyszki nawet po wej­ściu na kilka schod­ków. Ten wła­śnie wyjazd zamie­rzał potrak­to­wać jako oka­zję do uwol­nie­nia się od nałogu czy też, ści­ślej mówiąc, jako kolejną próbę rzu­ce­nia pale­nia. Chwa­lebny zamiar, ale na razie nic to nie zmie­niało w kwe­stii jego zadyszki.

Zeszli ze statku i zgro­ma­dzili się na końcu przy­stani, tak jak pole­cił im Nico.

Jenny szczel­nie zasu­nęła suwak gru­bej kurtki i cia­śniej owi­nęła szyję sza­li­kiem.

Zimny wiatr wci­skał się w każdą szcze­linę, przez co wyda­wało się, że jest jesz­cze bar­dziej lodo­wato niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Zdu­mie­wa­jące, ale nagle poczuła pilną potrzebę, by wziąć do ręki smart­fona i spraw­dzić mejle oraz listę połą­czeń. Miała nadzieję, że w domu wszystko w porządku i że Han­nes ma się dobrze. Pomy­ślała przy tym, że już za cztery mie­siące sta­nie przed ołta­rzem. I po raz kolejny wsłu­chała się w sie­bie, żeby spraw­dzić, co czuje na tę myśl.

– Hej, nie martw się na zapas. – Flo­rian poło­żył rękę na ramie­niu Tho­masa. – Jesz­cze my tu jeste­śmy. Jeśli zrobi się naprawdę ciężko, pomo­żemy sobie nawza­jem.

– Taak, no, zoba­czymy – odpo­wie­dział Tho­mas bez entu­zja­zmu. Jenny widziała, że o niczym w tej chwili nie marzy jak o papie­ro­sie.

– No dobrze. – Peter­mann… Johan­nes usta­wił się przed grupą i natych­miast kilka razy kla­snął w dło­nie. – Witamy w Sankt Bartholomä. Za chwilę Nico i Ellen roz­da­dzą wszyst­kim rakiety śnieżne, które pro­szę sta­ran­nie przy­mo­co­wać do ple­ca­ków do momentu, gdy będą nam potrzebne. Ja w mię­dzy­cza­sie powiem jesz­cze kilka słów. Od tej chwili pokor­nie prze­ka­zuję stery naszemu prze­wod­ni­kowi i należy się z tego tylko cie­szyć, bo gdyby ktoś taki jak ja, kto kom­plet­nie nie orien­tuje się w Alpach Berch­tes­ga­deń­skich, posta­no­wił popro­wa­dzić grupę, to naj­praw­do­po­dob­niej przez dwie godziny tylko krę­ci­li­by­śmy się w kółko, żeby wró­cić do punktu wyj­ścia. – Wszy­scy się roze­śmiali.

– No to rze­czy­wi­ście ide­alne kwa­li­fi­ka­cje na kie­row­nika wycieczki! – krzyk­nął Mat­thias, mąż Anniki, co wzbu­dziło kolejne wybu­chy śmie­chu.

Przy oka­zji Jenny zauwa­żyła, że miał cał­kiem podobną budowę do Tho­masa, co do tej pory nie rzu­ciło jej się w oczy. W tym kon­tek­ście wcze­śniej­sza uwaga jego żony wydała jej się jesz­cze bar­dziej nie na miej­scu.

Przy­go­to­wa­nia do wymar­szu zajęły im jakieś pięt­na­ście minut. Wszy­scy opa­tu­lili się szczel­nie, nie­któ­rzy wycią­gnęli butelki z napo­jami, napili się i ponow­nie zapa­ko­wali je do ple­ca­ków. Roz­dano też rakiety śnieżne, które wyglą­dały zupeł­nie ina­czej niż w wyobra­że­niach Jenny.

Z róż­nych sta­rych fil­mów pamię­tała, że rakiety to wiel­kie, pła­skie przed­mioty z ple­cionki, na któ­rych czło­wiek poru­sza się jak kaczka. Sprzęt, który wrę­czyła jej Ellen, nie miał z tym za wiele wspól­nego. Rakiety miały około pięć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów dłu­go­ści, wyko­nane były z włókna węglo­wego i wyglą­dały jak wiel­kie kąpie­lowe klapki ze skom­pli­ko­wa­nymi wią­za­niami na górze. Zgod­nie ze sło­wami Ellen miały też spe­cjal­nie pod­piętki, dzięki czemu buty można było sta­wiać poziomo nawet przy nachy­le­niu stoku rów­nym trzy­dzie­ści stopni.

Nico i Ellen pomo­gli jesz­cze wszyst­kim przy­mo­co­wać te cuda tech­niki do ple­ca­ków. Można było ruszać.

Przez pierw­sze pół godziny poru­szali się w luź­nym szyku wzdłuż pła­skiego brzegu jeziora, korzy­sta­jąc ze szlaku wydep­ta­nego w śniegu przez innych tury­stów. Potem Nico popro­wa­dził ich w prawo, gdzie teren lekko się wzno­sił.

Jenny wraz z Flo­ria­nem zamy­kali grupę, dotrzy­mu­jąc towa­rzy­stwa Tho­ma­sowi. Anna, kilka metrów przed nimi, zajęta była przede wszyst­kim wysłu­chi­wa­niem nie­koń­czą­cej się gada­niny Davida.

Nico oka­zał się dobrym i uważ­nym prze­wod­ni­kiem. Co chwila się cofał, dopy­tu­jąc, czy tempo nie jest zbyt szyb­kie, po czym znów wra­cał na pro­wa­dze­nie i zakła­dał ślad. Jeśli tak to miało wyglą­dać do samego końca, przej­dzie trasę dwu­krot­nie dłuż­szą od wszyst­kich pozo­sta­łych.

Co pół godziny zarzą­dzał postój i pozwa­lał im na kilka minut prze­rwy. Potem ponow­nie ruszali w drogę, pro­wa­dzącą przez księ­ży­cowy, ska­li­sty kra­jo­braz wśród stro­mych ścian, na widok któ­rych Jenny ogar­niało poczu­cie głę­bo­kiej pokory.

Co jakiś czas musieli się prze­ci­skać mię­dzy zwa­lo­nymi drze­wami lub pniami albo wdra­py­wać się na stare, czę­ściowo zmur­szałe pniaki, ster­czące ze śniegu.

Po bli­sko dwóch godzi­nach mar­szu Jenny nie była już pewna, czy zdo­ła­łaby odna­leźć drogę powrotną, gdyby nagle została sama.

Bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści, Tho­mas radził sobie cał­kiem nie­źle, choć przy każ­dym bar­dziej stro­mym podej­ściu natych­miast zale­wał się potem i sapał jak loko­mo­tywa.

Gdy dotarli do słyn­nych ser­pen­tyn, byli w dro­dze już od pra­wie trzech godzin.

Nico zatrzy­mał się i cze­kał, aż wszy­scy do niego dołą­czą, po czym wska­zał na zbo­cze, wzno­szące się stromo za jego ple­cami.

– Dotar­li­śmy wła­śnie do Sau­gasse. Jak sami widzi­cie, idzie się tu dość ostro pod górę, ale damy radę. Naj­wy­raź­niej po ostat­nich opa­dach nikt jesz­cze tędy nie szedł, co ozna­cza, że nie ma jesz­cze prze­tar­tego szlaku, któ­rym mogli­by­śmy ruszyć. Dla­tego Ellen i ja pomo­żemy wam teraz zało­żyć rakiety. Sami zoba­czy­cie, że pod­piętki wręcz nad­zwy­czaj­nie uła­twiają pod­cho­dze­nie pod górę. Od tego miej­sca idziemy gęsiego i bar­dzo pro­szę, patrz­cie uważ­nie, gdzie sta­wia­cie stopy. Wszystko jasne? No to jazda, zakła­damy rakiety.

– I co? – zwró­ciła się Jenny do Tho­masa. – Jak myślisz?

Kiw­nął głową, ze wzro­kiem utkwio­nym we wznie­sie­niu.

– Dam sobie radę. – Wykrzy­wił twarz w uśmie­chu. – W końcu teraz jestem już nie­pa­lący.

– I to jest wła­ściwa postawa – powie­działa jakaś kobieta sto­jąca za Jenny. Oka­zało się, że to San­dra, urzęd­niczka ubez­pie­cze­niowa, z którą jak dotąd Jenny nie zamie­niła ani słowa. W trak­cie mar­szu widać ją było raz tu, raz tam, obok Johan­nesa albo Mat­thiasa i Anniki. Mogła być odro­binę star­sza niż Jenny; wyglą­dała na jakieś trzy­dzie­ści sie­dem, osiem lat. Falu­jące kru­czo­czarne włosy, tak bujne, że nie mie­ściły się pod jasną weł­nianą czapką, spra­wiały, że jej pocią­gła twarz wyda­wała się jesz­cze bled­sza.

– No wła­śnie – przy­tak­nęła Jenny. – Nie chcesz chyba, żeby Annika wzięła cię na barana.

– Wiem, jak to jest. – San­dra spoj­rzała na Tho­masa z powagą. – I naprawdę masz rację, czło­wiek od razu czuje, że łatwiej mu oddy­chać, jak da sobie spo­kój z tym świń­stwem. Sama rzu­ci­łam nie tak dawno temu. Zde­cy­do­wa­nie nie jest to łatwe, ale jak już dotrzesz na górę, będziesz z sie­bie dumny i prze­ko­nasz się, że pod­ją­łeś wła­ściwą decy­zję.

– Taką mam nadzieję – odparł Tho­mas i uśmiech­nął się do niej z wdzięcz­no­ścią, po czym pochy­lił się, by zało­żyć rakiety.

Czte­ro­krot­nie zatrzy­my­wali się na krótki postój. Ku rado­ści Jenny tylko raz stało się tak z powodu Tho­masa, który oznaj­mił, że nie daje już rady.

Po godzi­nie i dwu­dzie­stu minu­tach wdra­pali się wresz­cie na górę i mogli w nagrodę podzi­wiać impo­nu­jące widoki.

Wszy­scy jesz­cze dyszeli i sapali, pró­bu­jąc wyrów­nać oddech, gdy sta­nął przed nimi Nico, rado­sny i w dosko­na­łej for­mie, jakby nie prze­szedł nawet dwóch kro­ków.

– Moje gra­tu­la­cje, macie to już za sobą. Zanim ruszymy dalej, odpocz­nij­cie przez chwilę i naciesz­cie się wido­kiem na pasmo Hachel­kopf. Masywu Wat­zmann nie­stety nie widać, bo zakry­wają go chmury. Od tego momentu dalej idziemy pod górę, przez Ofen­loch i Kle­ine Sau­gasse, ale tak stromo jak na poprzed­nim odcinku już nie będzie. Po tym, co już prze­szli­ście, reszta naprawdę wyda wam się nie­dziel­nym spa­cer­kiem. – Mru­gnął do Tho­masa, żeby dodać mu otu­chy i mówił dalej: – Naj­wyż­szy punkt naszej wędrówki poło­żony jest na wyso­ko­ści tysiąca sze­ściu­set sie­dem­dzie­się­ciu metrów, skąd doj­dziemy do schro­ni­ska Kärlingerhaus nad jezio­rem Fun­ten­see. Stam­tąd do naszego hotelu jest jesz­cze dobra godzina drogi. Są pyta­nia?

– Ja mam jedno! – krzyk­nął Mat­thias, ścią­ga­jąc na sie­bie spoj­rze­nia wszyst­kich. – Rano słu­cha­łem w radiu pro­gnozy pogody. Mówili, że będzie padać, miej­scami dość mocno. Nie znam się na cho­dze­niu po górach, ale widzia­łem kie­dyś doku­ment o tury­stach, któ­rych zasko­czyła burza śnieżna. Nie wyglą­dało to za wesoło. Jeśli dobrze rozu­miem, już mamy nie­wiel­kie opóź­nie­nie. Naj­wi­docz­niej potrze­bu­jemy wię­cej czasu niż było w pla­nie – zer­k­nął z ukosa na Tho­masa – poza tym już z Schönau ruszy­li­śmy z małym pośli­zgiem. – Tym razem spoj­rzał zna­cząco na Davida. – Co będzie, jeśli zacznie sypać, gdy będziemy jesz­cze w dro­dze?

David zro­zu­miał alu­zję i kpiąco uniósł brew.

– Ty tak poważ­nie? I z powodu tych dzie­się­ciu minut spóź­nie­nia robisz minę, jakby ktoś wczo­raj dosy­pał ci szczyptę plu­tonu do zupy?

Zanim Mat­thias zdą­żył zare­ago­wać, Nico potrzą­snął głową.

– Zała­ma­nie pogody jest prze­wi­dy­wane dopiero na wie­czór, ale nawet gdyby zaczęło padać wcze­śniej, to nie od razu będzie to gwał­towna śnie­życa, która mogłaby nam spra­wić kło­poty. Gdy­bym choć w nie­wiel­kim stop­niu mógł przy­pusz­czać, że będzie ina­czej, nie ruszy­li­by­śmy w drogę. W porządku?

– W porządku, oby było tak, jak mówisz.

– Dobrze, w takim razie ruszamy.

Zanim dotarli na miej­sce, w któ­rym mieli spę­dzić kolejne pięć dni bez tele­fo­nów i inter­netu, minęły jesz­cze trzy godziny, a śnieg wciąż nie zaczął padać.

Wła­śnie zapa­dał zmierzch, gdy Jenny wraz z Tho­ma­sem i Anną poko­nali ostat­nie wznie­sie­nie.

Hotel leżał przed nimi w nie­wiel­kim obni­że­niu terenu, które wśród skal­nych ścian spra­wiało wra­że­nie polany i w gasną­cym świe­tle dnia już samo w sobie robiło nie­sa­mo­wite wra­że­nie. Jed­nak na widok budynku po ple­cach Jenny prze­szedł dreszcz. Sto­jący obok niej Tho­mas naj­wy­raź­niej poczuł się tak samo, bo mruk­nął:

– O w mordę! Jak dom z pie­przo­nego hor­roru.

Roz­dział 3

3

Widok budynku spra­wił, że Jenny od razu pomy­ślała o Lśnie­niu Ste­phena Kinga. Nie, wcale nie przy­po­mi­nał fil­mo­wego hotelu Over­look, ale przy gasną­cym świe­tle dnia ta skom­pli­ko­wana budowla wyglą­dała tak nie­przy­jaź­nie, że ogar­nęła ją nagła chęć, by natych­miast zawró­cić i jak naj­szyb­ciej odda­lić się na bez­pieczną odle­głość.

Kom­pleks hote­lowy, osza­lo­wany ciem­nym, nie­mal czar­nym, drew­nem, spra­wiał wra­że­nie, jakby ktoś pousta­wiał razem wiele małych budyn­ków, nie zwa­ża­jąc na jaką­kol­wiek syme­trię. Ota­czały go liczne kępy drzew, roz­miesz­czone zbyt rów­no­mier­nie, by sądzić, że wyro­sły tu przy­pad­kowo.

Jenny nie bar­dzo potra­fiła oce­nić, ile poko­jów znaj­duje się w tym zbio­ro­wi­sku budyn­ków, z całą pew­no­ścią było ich jed­nak dużo wię­cej, niż to sobie wyobra­żała na pod­sta­wie opisu. Teraz zro­zu­miała też, dla­czego na stro­nie inter­ne­to­wej znaj­do­wały się tylko zdję­cia wnętrz.

– Oto nasz hotel. – Cał­kiem nie­po­trzeb­nie wyja­śnił Nico. Mówił gło­śno, chcąc zagłu­szyć prze­ra­żone pomruki, dobie­ga­jące od strony grupy. – Przy­szły Moun­tain Para­dise. Nie pytaj­cie mnie, czemu hote­lowi w Alpach Berch­tes­ga­deń­skich nadaje się angiel­ską nazwę. Jeśli czu­je­cie się tak samo jak ja, kiedy dotar­łem tu na reko­ne­sans dwa tygo­dnie temu, to naj­praw­do­po­dob­niej chce­cie teraz stąd uciec.

– No co ty, nie­zły odjazd – wtrą­cił David. – Taka buda, a tu nagle Moun­tain Para­dise. Mnie to bawi. Kto tu mieszka, yeti?

Nico daro­wał sobie komen­tarz i mówił dalej:

– Mogę wam jed­nak zarę­czyć, że będzie­cie bar­dzo przy­jem­nie zasko­czeni, gdy zoba­czy­cie wnę­trza, a przy­naj­mniej odno­wioną część, w któ­rej się zatrzy­mamy. Hotel zbu­do­wano na początku zeszłego wieku i przez kolejne lata nie­ustan­nie roz­bu­do­wy­wano, jak wyraź­nie widać na załą­czo­nym obrazku. Wcze­śniej był schro­ni­skiem dla tury­stów i wspi­na­czy, któ­rzy mieli tu bazę do wypraw. Jakieś dwa lata temu ówcze­sny wła­ści­ciel zamknął inte­res i hotel stał pusty przez jakiś czas, aż zupeł­nie nie­dawno zna­lazł się inwe­stor, który przy­stą­pił do bar­dzo kosz­tow­nej reno­wa­cji. Jeśli się nie mylę, ma tutaj powstać luk­su­sowy ośro­dek, z dala od stre­sów i codzien­nego zgiełku. Kie­row­nic­two Tri­ple-O-Jour­ney zupeł­nie przy­pad­kowo zwró­ciło uwagę na to miej­sce i od razu doszło do wnio­sku, że to ide­alne warunki, by prze­te­sto­wać w prak­tyce nasz nowy pomysł wyjaz­dów na cyfrowy detoks. Jeśli okaże się on takim suk­ce­sem, jak wszy­scy sądzimy, można chyba liczyć na dłuż­szą współ­pracę z wła­ści­cielami. – Zama­szy­stym gestem wska­zał na góry wokół. – Nie ma tu abso­lut­nie nic. Ani inter­netu, ani zasięgu. Tylko cisza i spo­kój.

– A jeśli zda­rzy się nagły wypa­dek? – chciał wie­dzieć Mat­thias.

– Wła­śnie – dodała jego żona. – Co, gdy­by­śmy potrze­bo­wali leka­rza?

Nico ski­nął głową.

– Na taką ewen­tu­al­ność mamy radio­sta­cję, żeby skon­tak­to­wać się z ratow­ni­kami gór­skimi. Jeste­śmy tu odosob­nieni, ale nie cał­kiem odcięci od świata. Dobrze, dość już gada­nia. Pozwól­cie, że zapro­szę was do środka, żeby­ście prze­ko­nali się na wła­sne oczy, że pozory mylą i że naj­bliż­sze dni spę­dzimy w naprawdę luk­su­so­wych warun­kach.

W odpo­wie­dzi natych­miast ponow­nie roz­le­gły się pomruki nie­do­wie­rza­nia, a człon­ko­wie grupy z mie­sza­nymi uczu­ciami, wyraź­nie odbi­ja­ją­cymi się na nie­któ­rych twa­rzach, pode­szli do hotelu.

Wej­ście do budynku znaj­do­wało się za drze­wami i ze wznie­sie­nia, na któ­rym stali, nie dało się go nie­stety dostrzec. Już sam jego widok skła­niał do zre­wi­do­wa­nia pierw­szego wra­że­nia.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że ten frag­ment pod­dano już reno­wa­cji. Gdy Johan­nes jako pierw­szy pod­szedł do wej­ścia na odle­głość dwóch metrów, olbrzy­mie szklane płyty roz­su­nęły się z cichym szu­mem, odsła­nia­jąc prze­stronny hall, wyło­żony jasnym kara­ryj­skim mar­mu­rem. Długi na dzie­sięć metrów i rów­nież wyło­żony mar­mu­rem kon­tuar wydzie­lał z tej prze­strzeni przy­szłą recep­cję. Źró­dło świa­tła, ukryte pod bla­tem, roz­świe­tlało jasną powierzch­nię nie­bie­skawą poświatą. Widać było, że nie oszczę­dzano tutaj na pra­cach remon­to­wych. Kim­kol­wiek był tajem­ni­czy inwe­stor, z pew­no­ścią nie musiał się liczyć z każ­dym gro­szem.

– Wow! – wyrwało się Annie tak gło­śno, że jej okrzyk odbił się od pustych ścian. – Nico miał rację. Tego się na pewno nie spo­dzie­wa­łam. Tu jest po pro­stu… wspa­niale.

– Fakt, coś w moim stylu – dodał David. – Wrócę tu, jak wszystko będzie gotowe. – Po raz pierw­szy od wyjazdu zdjął oku­lary sło­neczne, po czym obró­cił się wokół wła­snej osi. Jenny spo­strze­gła, że ma ciem­no­nie­bie­skie oczy.

Rów­nież pozo­stali człon­ko­wie grupy spra­wiali wra­że­nie zachwy­co­nych.

– Moi dro­dzy – zaczął Johan­nes i oczy­wi­ście zakla­skał w dło­nie. Odbity od mar­mu­rów dźwięk zabrzmiał jak trzask bicza. – Jak sami widzi­cie, powstaje tutaj wspa­niały ośro­dek i mamy wiel­kie szczę­ście, że pozwo­lono nam prze­te­sto­wać go w sta­nie, można powie­dzieć, suro­wym. Na razie prace zostały wstrzy­mane, bo zaj­mu­jąca się nimi firma zgło­siła upa­dłość, a kolejny prze­targ jest w toku. Ozna­cza to, że cały ośro­dek jest wyłącz­nie do naszej dys­po­zy­cji.

Jakiś szept ode­rwał uwagę Jenny od Johan­nesa i kazał spoj­rzeć na dwóch męż­czyzn, któ­rzy weszli do hallu przez jakieś boczne drzwi. Sta­nęli kilka metrów od grupy i teraz przy­glą­dali się Johan­ne­sowi bez słowa.

Star­szy z nich musiał mieć co naj­mniej sześć­dzie­siątkę. Wciąż bujne brą­zowe włosy, z zaska­ku­jąco nie­licz­nymi siwymi pasmami, sil­nie kon­tra­sto­wały z głę­bo­kimi bruz­dami, prze­ci­na­ją­cymi twarz i czoło. Wydatny brzuch napie­rał na nie­bie­skie robo­cze spodnie na szel­kach, jak gdyby chciał je roz­sa­dzić.

Jego kolega rów­nież miał na sobie strój robo­czy, na nim wisiał jed­nak on jak na wie­szaku. Był znacz­nie młod­szy, może koło czter­dziestki. Jego chuda, pocią­gła twarz natych­miast nasu­nęła Jenny sko­ja­rze­nie z fretką. Gdy po kolei lustro­wał człon­ków grupy, w jego spoj­rze­niu było coś pod­stęp­nego.

– Ach, oczy­wi­ście – powie­dział Johan­nes, a Jenny przy­szła do głowy nie­do­rzeczna myśl, że naj­wy­raź­niej zapo­mniał zakla­skać. – O wilku mowa. Mówi­łem wła­śnie, że mamy cały hotel tylko dla sie­bie, ale to nie do końca prawda, bo oprócz nas są tu jesz­cze ci dwaj pano­wie. To gospo­da­rze hotelu, czy też, ści­ślej mówiąc, byłego hotelu. Horst przej­dzie już wkrótce na zasłu­żoną eme­ry­turę, więc na sta­no­wi­sku pozo­sta­nie tylko Timo, który będzie odpo­wia­dał także za przy­szły Moun­tain Para­dise.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki