Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Przestań scrollować, zacznij żyć!
W świecie, w którym codziennie sięgamy po telefon ponad 2 000 razy, łatwo zatracić się w cyfrowym zgiełku i zapomnieć o prawdziwym życiu. Książka „Odłącz się” Hannah Brencher to inspirujący przewodnik po odzyskiwaniu obecności i spokoju w erze nieustannego połączenia.?
Zainspirowana własnym doświadczeniem wypalenia i przytłoczenia, autorka postanowiła spędzić 1000 godzin bez urządzeń elektronicznych w ciągu roku. Efektem tego wyzwania jest zbiór refleksji, praktycznych wskazówek i przemyśleń, które pomagają czytelnikom:?
Rozpoznać oznaki uzależnienia od technologii i nauczyć się je przezwyciężać.
Docenić piękno codziennych, prostych chwil.
Odnaleźć głębsze połączenie z samym sobą i otaczającym światem.
„Odłącz się” to nie tylko książka o ograniczaniu czasu spędzanego przed ekranem, ale przede wszystkim o odzyskiwaniu kontroli nad własnym życiem i relacjami. To zaproszenie do świadomego życia, w którym technologia służy nam, a nie nami rządzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
Kiedy odłączyłam się po raz pierwszy, wydawało mi się, że tylko o to chodzi. Postawiłam przed sobą wyzwanie: tysiąc odłączonych godzin rocznie. Liczyłam, że uda mi się je zrealizować, może poprawić dyscyplinę korzystania z telefonu i rozwinąć pozostałe aspekty życia.
Wkrótce po odłączeniu dotarło do mnie jednak, że to nie tylko proste wyzwanie. Nie jednorazowy eksperyment, lecz powolne odzyskiwanie życia, w którym z biegiem czasu stawałam się coraz mniej przytomna, mniej obecna i coraz bardziej pozbawiona energii.
Przez wiele lat pozwalałam, by nieustanna łączność za pośrednictwem telefonu (i innych urządzeń elektronicznych) zajęła jedno z najważniejszych miejsc w moim życiu. To ona była moją siłą napędową, to dla niej się budziłam, to z nią kładłam się spać, to z niej korzystałam o każdej porze dnia. Dopóki nie zaczęłam się świadomie odłączać i stopniowo przywracać technologii należnego jej miejsca, nie zdawałam sobie sprawy, ile mi odebrała.
To, co trzymasz dziś w dłoniach, to niekończąca się opowieść – kulminacja ponad tysiąca odłączonych godzin. To historia uczenia się, jak znaleźć równowagę między życiem w świecie cyfrowym a obecnością w realnym, opowieść o wyłączeniu nieustannej obecności w sieci, która spowodowała przemęczenie i odebrała spokój, szansę głębokiej obecności.
Na kolejnych stronach nie znajdziesz propozycji prowadzenia ekstremalnego stylu życia, w tym korzystania z przestarzałych telefonów z klapką, usunięcia wszystkich aplikacji, odrzucenia technologii oraz opuszczenia sieci, by utworzyć wspólnotę, w której do komunikacji posłużą nam przede wszystkim gołębie pocztowe i sygnały dymne. Czasem wydaje mi się, że byłabym wspaniałą przywódczynią takiej odłączonej komuny, ale później na FaceTimie dzwoni do mnie mama, która umawia się z moją córką na śniadanie, choć dzieli je tysiąc mil, albo dostaję wiadomość głosową od przyjaciółki, która się za mnie modli i przekazuje błogosławieństwa na cały dzień. Albo po upływie ponad dziesięciu lat na Facebooku nawiązuję kontakt z przyjaciółką z liceum i nagle zaczynam czuć wdzięczność, że takie portale istnieją.
Technologia oferuje nam wiele cennych, ważnych rzeczy. To jej zawdzięczamy tak ogromne postępy w dziedzinie medycyny. To dzięki niej powstaje tyle firm i zyskują popularność pozytywne ruchy. Większość z nas będzie związana z technologią w takiej czy innej formie w celach zawodowych lub codziennym życiu. Właśnie do tego zmierza świat. Jestem jednak przekonana, że nie musimy być stale obecni w sieci, że możemy znaleźć ścieżkę równowagi, która pozwoli nam lepiej, pełniej uczestniczyć w realnym życiu.
Choć do tego wyzwania nawiązuję w całej książce, wielu omówionych w niej kwestii nauczyłam się już później. Idąc tą drogą, dowiedziałam się, że najlepsze rzeczy – najtrwalsze lekcje – potrzebują czasu na zakorzenienie się w naszej duszy. Wniosków nie wyciągnęłam natychmiast ani nawet z dnia na dzień. Potrzebowałam do tego regularnej, wielogodzinnej praktyki odłączania się przez wiele miesięcy, które przeszły w lata.
Z biegiem czasu coraz dobitniej docierało do mnie, że nie chodzi jedynie o odłączenie, lecz o nieustanną obecność w życiu własnym i innych, o odkrycie utraconych części siebie. O tworzenie zamiast konsumpcji. O dostrzeżenie błogosławieństwa w prozaicznych fragmentach codzienności. O przywrócenie więzi, zadziwienia i oddania przy uwolnieniu się od ciągłego pośpiechu, który budził we mnie niepokój i nerwowość. Pragnęłam być nieustannie obecna we własnym życiu i wciąż do niego wracać. Życzę, by w drodze do tego celu tobie także towarzyszyły te i inne pragnienia.
Jeśli już jesteśmy przy drodze, na co czekasz? Nie musisz dotrzeć do końca tej opowieści, by zacząć to, co prawdopodobnie musisz zrobić, skoro trzymasz w rękach książkę o cudownym wpływie odłączenia lub skoro chcesz sprawdzić, jak opuszczenie świata cyfrowego może wpłynąć na twoje życie. W tę drogę możesz wyruszyć już dziś, wykonując jeden prosty krok: wyłącz telefon. Już teraz, jeśli tylko możesz.
Niedawno dostałam od bliskiej przyjaciółki (która wysłuchiwała, jak do znudzenia rozprawiam o czasie spędzonym poza światem cyfrowym) SMS-a z informacją, że jest gotowa do odłączenia się. Obiecywała sobie zacząć w nowym roku – dokładnie tak samo postępuje wielu z nas, kiedy nieco nas przeraża stojący przed nami cel – ale jednocześnie wiedziała, że nie może tak długo czekać. Musi zacząć natychmiast. W trakcie tamtej rozmowy wyznała mi coś bardzo intymnego: obawia się wyłączyć telefon, bo dopóki trzyma go w dłoni, udaje jej się przekonywać samą siebie, że nie jest straszliwie samotna.
Te obawy podziela wiele osób. Myśl o odłączeniu się – kiedy technologia od tak dawna stanowi nasz podstawowy sposób kontaktu ze światem – jest trudna i przerażająca. Początkowo może być źródłem silnego dyskomfortu. Ale jeśli ktoś poczuł, że łączność mu coś odbiera, niech pomyśli, czy przypadkiem nie czas na zmianę.
W ramach zachęty powtórzę to, co powiedziałam przyjaciółce: zacznij od godziny. Od czegoś niewielkiego.
Pomyśl o czymś, co chcesz zrobić od dawna, o czymś maleńkim, co odsuwasz z powodu maili, bezmyślnego przewijania lub kolejnego wciągającego programu w najnowszej aplikacji streamingowej. Być może chcesz wrócić do pieczenia. A może na nowo oddać się wierze, ale ciągle coś cię od tego odciąga. Może masz ochotę przeczytać książkę, która od wielu miesięcy stoi na półce, lub wyciągnąć z szafy w przedpokoju puzzle i spróbować je ułożyć razem z bliskimi. A może chcesz chwilę posiedzieć na zewnątrz i wsłuchać się w dźwięki, by nikt ci nie przeszkadzał. Nieważne, co to jest – przeznacz godzinę tylko na to. Wyłącz telefon lub umieść go poza zasięgiem wzroku. I wtedy zrób to, na co masz ochotę.
Po upływie tej jednej godziny włącz go. Nic stamtąd nie zniknie. Świat będzie nieustannie pędził naprzód. Wiadomości będą napływać. Ludzie nadal będą zamieszczać te same opowieści i kłócić się w komentarzach. Nic ci nie umknie, za to coś zyskasz: trochę czasu dla siebie, niewielki skrawek swojego życia. Właśnie tak będzie się toczyć twoja historia – powoli, godzina po godzinie.
Po pierwszym odłączeniu będzie ci się wydawać, że chodzi tylko o to. Później jednak stwierdzisz, że po raz pierwszy od bardzo dawna zwracasz uwagę na zachód słońca, lub pójdziesz na kawę z dawnym znajomym czy też zdecydujesz się napisać pierwsze zdanie powieści, o której przestałeś marzyć, choć nie całkiem ją wyrzuciłeś z myśli. I wtedy jakiś fragment ciebie poczuje, że wracasz do życia. Zdasz sobie sprawę, że to, co robisz, nie ogranicza się do odłączenia.
Z biegiem czasu, o ile na to pozwolisz, godziny spędzone w realnym świecie samoistnie staną się twoim nauczycielem. Być może pokażą, jak radzić sobie z nudą lub przywrócą skrywaną w twoim wnętrzu kreatywność. Odłączone godziny mogą ułatwić odkrywanie zadowolenia z życia w obecnym kształcie lub pomóc na nowo dostrzec, co od bardzo dawna wymaga zmiany. Być może stworzą zdecydowanie głębsze więzi ze sobą lub innymi osobami, niż wydawało się to możliwe. Godziny w realnym świecie mogą zaprowadzić cię w miejsce spokoju – gdzie będzie można przebywać we własnym towarzystwie – lub skłonić do głębszej modlitwy, poszukiwań czy dociekań. Choć nie umiem powiedzieć, jaki skutek przyniesie odłączenie, wiem, że warto to zrobić. Zawsze warto uwolnić się od hałasu i sprawdzić, co tam na nas czeka.
Nieustannie liczę, że zawarte w tej książce opowieści i odkrycia łagodnie zachęcą cię do zliczania godzin spędzonych poza światem cyfrowym. Do dzieła. Wyłącz telefon i odnajdź swoje życie. Czeka na twój powrót.
Życzę, by w czasie lektury tej książki przeczytane słowa docierały do ciebie na odpowiednich rozdrożach, niby zaufany towarzysz podążający wraz z tobą przez życie. Pisząc je, wyobrażałam sobie, jak siedzimy naprzeciw siebie – jak delektując się kawą, opowiadamy sobie różne rzeczy bez telefonów w zasięgu wzroku. Zastanawiałam się, co może cię do tego zachęcić. Rozważałam, jakie wątpliwości i obawy mogą się teraz tlić w twojej głowie. Zastanawiałam się, o co możesz pytać w tym procesie i czego możesz się nauczyć o sobie, innych, swojej wierze lub po prostu o życiu. Myślałam, do czego chciałabym wrócić, co chciałabym sobie powiedzieć w różnych okresach w czasie spędzonym w realnym świecie. Później zaś zebrałam to wszystko i zapisałam.
Tym samym, przyjacielu, zapraszam do wylogowania się i odłączenia.
Oto wyzwanie tysiąca odłączonych godzin. Założenie jest proste: odłącz się na tysiąc godzin w ciągu jednego roku.
Na mojej stronie zawarłam schemat do monitorowania (tracker), dzięki czemu możesz się od razu odłączyć i śledzić swoje postępy. Jeśli chcesz pobrać i wydrukować oficjalny schemat lub zarejestrować w wyzwaniu stu odłączonych godzin (nieco bardziej przyjaznym, idealnym na miesiąc), obie pomoce w wersji do wydruku znajdziesz pod adresem www.HannahBrencher.com/Unplugged.
Jeśli wolisz inny sposób śledzenia lub chcesz opracować własny schemat, nie krępuj się. To twoja droga, a ja ci tylko kibicuję. Na początek podsunę kilka wniosków i zachęt, do jakich doszłam w wyniku odłączenia się.
Po kolei. Warto określić, co dla nas oznacza odłączenie. Każdy z nas ma własne życie i odmienne potrzeby. To wyzwanie z założenia ma przywracać siły, nie zaś ograniczać, a to moim zdaniem wymaga wyznaczenia sobie jasnych, choć elastycznych granic.
Dla mnie godzina odłączona, czyli spędzona w realnym świecie, oznacza kilka rzeczy, w tym odłożenie telefonu, brak sprawdzania poczty lub otwierania wielu różnych przeglądarek, brak przeglądania mediów społecznościowych i oglądania programów, brak konsumpcji jakichkolwiek mediów cyfrowych, nawet podcastów i audiobooków. Dla ciebie może to być coś innego. Zachęcam do przemyślenia, co na tym etapie życia oznacza dla ciebie odłączenie, i do celowego wyznaczenia tych granic. Przecież znasz siebie lepiej niż ktokolwiek inny.
Osoby podejmujące to wyzwanie często pytają: a co będzie, jeśli ktoś mnie będzie potrzebował lub coś się zdarzy? Zauważ, że nie namawiam do wyłączenia urządzenia. Na pewnych etapach życia może to nie być wykonalne. By zapewnić swoją dostępność, a zarazem odpocząć od telefonu, nie wyłączam go, lecz usuwam z pola widzenia i chowam do pudełka. To żaden wyjątkowy ani nowy przedmiot, po prostu puszka z Ikei. Trzymam ją w gabinecie na czas, gdy chcę się zająć czymś wymagającym skupienia i odłączenia się. Jeśli córka jest w szkole lub czekam na ważny telefon, mam włączony dźwięk lub wibracje, ale nie mam telefonu w zasięgu wzroku. Można także trzymać telefon w torbie podczas pobytu poza domem lub w schowku samochodu podczas jazdy. Możesz używać trybu samolotowego.
Bardzo ważny jest dobry plan odłączenia się. Jak w przypadku niemal wszystkich dobrych rzeczy, tu także musimy świadomie zrobić miejsce na to, co dla nas najważniejsze.
Jeśli początkowo niełatwo ci zbierać takie godziny, przyjrzyj się swojemu planowi dnia lub tygodnia i zadaj sobie pytanie: kiedy w trakcie tego tygodnia chcę żyć w realnym świecie? Może chcesz zrezygnować z zabierania telefonu do stołu. Może chcesz się całkiem odłączyć rano, by wtedy zapewnić sobie spokój. Może chcesz zrobić sobie cyfrowy „szabas” przez cały dzień w czasie weekendu. W każdym z tych przypadków znajdź chwile, kiedy chcesz sprawdzić, jak żyje się bez technologii. Dobrze wyznaczyć sobie granice – czas i miejsca będące „strefami odłączenia”. To akt dobroci dla siebie. Im więcej zrobisz, tym łatwiej będzie się odłączyć i tym większa szansa, że wplecie się to w stały rytm codzienności.
Na początku skrupulatnie zapisywałam godziny odłączenia. Z biegiem czasu jednak mniej skupiałam się na realizacji wyzwania, a bardziej na pielęgnowaniu tego stylu życia. Gdybym mogła wrócić do początków, powiedziałabym sobie: ciesz się procesem.
Od jednej z uczestniczek wyzwania dowiedziałam się, że kiedy dotarło do niej, że nie zdoła uzyskać tysiaca godzin w roku, zrezygnowała. Niejednokrotnie podejmujemy wyzwanie z nastawieniem „powodzenie/porażka” – poświęćmy temu jednak chwilę i odpowiedzmy sobie na kilka pytań: co zyskasz, częściej się odłączając? Co w twoim życiu nie działa i co chcesz zmienić? Jak odłączenie może ci pomóc zrobić tę jedną rzecz, na której ci zależy?
Nie skupiaj się na statystykach. Przecież w tym wyzwaniu nie chodzi o wykonanie dziennej normy odłączonych godzin, lecz o zapewnienie sobie niespiesznego życia tu i teraz.
Liczy się każda godzina. Nawet jeśli do końca roku zbierzesz dziewięćset, a nie tysiąc godzin, oznacza to, że udało ci się odzyskać dziewięćset godzin i że prawdopodobnie masz mnóstwo dowodów na to, że odłączone godziny wpływają na codzienne życie! W tym zakątku świata powodem do radości są postępy, a nie perfekcja. Bądźmy dumni z pokonanej drogi, zamiast zadręczać się brakiem osiągnięcia celu.
Moim zdaniem w naszej kulturze łatwo skupiać się na wyniku zamiast na procesie, lecz w przypadku odłączonych godzin (i większości rzeczy w życiu) to właśnie proces przynosi to, co najlepsze. Właśnie tam dzieje się cud. Tam nabiera kształtu radość. Tam następuje rozwój. Tak, czasem będzie niełatwo, mimo to zachęcam do dalszych starań. Przyjrzyj się towarzyszącym ci uczuciom. Może nawet zapisz, czego się uczysz po drodze. W ogólnym rozrachunku to ty – osoba ucząca się w ramach tego procesu obecności – masz moc faktycznej zmiany różnych rzeczy. Poczekaj, a zobaczysz. Po prostu poczekaj.
Część 1
ODŁĄCZENIE
Rozdział 1
Punkty wyjścia
Ta historia zaczęła się w dniu moich trzydziestych trzecich urodzin.
Siedziałam po turecku na wykładzinie na osłoniętej werandzie przyjaciółki, wciągając w płuca cichy spokój wczesnego poranka. Otaczała mnie wciskająca się każdą szparą wilgoć, niedająca o sobie zapomnieć w ciężkim powietrzu Florydy. Z wnętrza domu dobiegały mnie śmiechy męża i córki.
Upiłam z kubka łyk parującej kawy i cichutko weszłam w kolejny rok życia. Tyle razy spędzałam urodziny w tym miejscu – w otoczeniu przyjaciół, którzy z biegiem lat stali się moją rodziną. Ten domek na plaży stał się w moim życiu pewnym punktem odniesienia. Już tradycyjnie siadam w kolejnych latach w tym samym miejscu z kubkiem kawy, Biblią i pamiętnikiem. Rozmyślam o ubiegłym roku i snuję nowe plany na nadchodzący.
Większość ludzi zadowoli się w dniu urodzin garścią dobrych życzeń, kawałkiem tortu i tyle. Choć im zazdroszczę, nigdy się do nich nie zaliczałam. Urodziny zawsze traktowałam jak drugi Nowy Rok – pretekst do opracowania wspaniałego planu wprowadzenia w życie kompleksowych zmian w ciągu najwyżej trzystu sześćdziesięciu pięciu dni. Moje urodziny, wypadające ostatniego dnia maja, to niemal dokładnie połowa roku.
Z takich czy innych przyczyn transformacja zawsze mnie pociągała. Zachwycają mnie możliwości, jakie przynosi zmiana. Niewiele rzeczy daje mi większą motywację niż czysta kartka w kalendarzu na początku nowego miesiąca, która zapewnia ogromny potencjał. Tym razem jednak inne części mnie zaczęły się zastanawiać, czy kiedykolwiek wystarczy ta chwila – i to, kim jestem w niej ja. Miałam wrażenie, że ten rok stoi pod znakiem zmęczenia, którego źródła nie umiem wskazać. Brakowało mi wizji na kolejny. Zamiast ekscytacji czułam wyczerpanie. A przecież w moim życiu wszystko było w porządku. Na pozór dobrze sobie radziłam. Mimo to odczuwałam rosnące znużenie, z którym niewątpliwie będę musiała się w końcu zmierzyć.
Ciągle na nowo przeglądałam aplikacje i odpowiadałam na życzenia urodzinowe, usiłując przy tym wyznaczyć sobie cel. Być może mogłabym rozwinąć działalność. Być może mogłabym się czymś zająć na boku. A może wreszcie zacząć biegać. I właśnie wtedy poczułam w głębi duszy tego delikatnego kuksańca – nie wiedziałam, skąd pochodzi, ale zdecydowanie sugerował: wyłącz telefon.
To najlepszy opis – właśnie kuksaniec, jakiś wewnętrzny głos, który nie wydawał się zaniepokojony ani zmęczony. Był silny, ale jednocześnie łagodny. Miałam wrażenie, że to spokój i pewność, zupełnie jakby coś na mnie czekało, jeśli tylko posłucham instrukcji.
„Wyłącz telefon”.
Żyję już dość długo, by wiedzieć, że takie kuksańce – niemal słyszalne – nie zdarzają się wcale często. Wiem tym samym, że kiedy już się pojawią, muszę im poświęcić uwagę.
Od razu i bez namysłu wyłączyłam więc telefon. I nie włączyłam go do wieczora. Nie sprawdzałam z niepokojem, czy o moich urodzinach pamiętało wystarczająco dużo ludzi. Czułam się obecna w tym dniu. Odczuwałam głęboką więź z otaczającymi mnie osobami. Czułam się uczczona i dostrzeżona, zrelaksowana i wypoczęta. Zupełnie jakby po raz pierwszy od dawna moje życie było wystarczające takie, jakie jest. Nie musiałam go naprawiać, zmieniać ani w żaden sposób ulepszać.
W ciągu tych dwunastu godzin doświadczyłam więcej radości niż w całym roku. Byłam obecna w realnym świecie. I to był jakiś początek tych odłączonych godzin.
Jakaś część mnie wiedziała, że odłączenie się to nie kwestia jednorazowa. Nie chodziło o wyłączenie telefonu na jeden dzień i zebranie całej śmietanki. Było to raczej: wyłącz telefon i wyłączaj go wciąż na nowo. Tu jest się czego uczyć. To potrwa.
Było to wezwanie do czegoś głębszego, zaproszenie do oderwania się od życia w nieustannej łączności z siecią, jakie sobie stworzyłam, na rzecz czegoś znacznie lepszego.
Po moich urodzinach zaczęło się rodzić wyzwanie. Wyznaczyłam sobie cel tysiąca odłączonych godzin w ciągu roku. Tysiąc odłączonych godzin w jednym roku oznaczał kilka godzin dziennie spędzonych bez kontaktu z technologią. Moim zamiarem nie była całkowita rezygnacja z niej, chciałam po prostu sprawdzić, czy można z sukcesem powalczyć o równowagę. Określiłam kształt mojej odłączonej godziny: to czas bez telefonu, bez poczty elektronicznej, bez telewizji ani strumieniowego przesyłania wideo.
Opracowałam narzędzie do monitorowania, zawierające tysiąc kółeczek, z których każde odpowiadało jednej odłączonej godzinie. Istnieje cytat przypisywany legendzie zarządzania Peterowi Druckerowi: „Nie można zarządzać czymś, czego nie można zmierzyć”. Niezależnie od tego, czy chodzi o wyrabianie nowego nawyku, czy tworzenie nowego stylu życia, warto dokumentować postępy i w miarę możliwości podawać konkretne informacje.
Wydrukowałam schemat do śledzenia postępów i powiesiłam go na zabytkowych szafkach szkolnych w swoim gabinecie, by zawsze mieć go na widoku.
Od tamtej pory zaczęłam wyłączać telefon na jedną godzinę.
Gdy chodzi o historie zmieniające nasze życie, warto pamiętać, że często mają one wiele punktów wyjścia.
Czasem taki punkt wyjścia jest jasny i wyraźny. Pamiętamy, co mieliśmy wtedy na sobie albo gdzie staliśmy, albo jak dosłownie w ciągu sekundy wszystko nagle zaczęło się rozpadać. Kiedy indziej historia zaczyna się na kilku niewielkich rozdrożach i dopiero po pewnym czasie dociera do nas, że przez cały czas łączyły się one ze sobą, usiłując przykuć naszą uwagę.
Tym samym ta historia mogła się zacząć na osłoniętej werandzie w gorącym klimacie Florydy lub dziesięć lat wcześniej podczas zajęć poświęconych środkom masowego przekazu w college’u. Do tej pory pamiętam, jak nasz profesor wprowadził pojęcie mediów społecznościowych jako istotnego zjawiska kulturowo-technologicznego, które w nadchodzących latach zrewolucjonizuje cały otaczający świat. Pomyślałam wtedy: „O rany, to będzie coś ważnego. Tak bardzo zmieni nasze kontakty ze światem”. Czułam jednak także wewnętrzny niepokój, zupełnie jakby przy braku ostrożności ta możliwość miała nam wiele odebrać.
Być może początkiem tej historii był czas bezpośrednio poprzedzający tę stale odczuwaną w głębi ducha sugestię, by wyłączyć telefon. W Piśmie Świętym znalazłam werset, który wcześniej widziałam dziesiątki razy – Jezus mówi, jak przyszedł, by ludzie mogli doświadczać życia, i to w obfitości. Ponieważ uderzyło mnie to „w obfitości”, zaczęłam drążyć. Zapisałam kilka znaczeń tego zwrotu: znacznie więcej, dużo więcej, dodatkowo, coś więcej, nadzwyczaj, nietypowo, bardziej znacząco. A później zapisałam w pamiętniku: „czy to jest znacznie więcej? To pospieszne tempo, któremu nie mogę dotrzymać kroku? To uczucie, że zawsze muszę być dostępna i zawsze muszę dążyć do czegoś lepszego?”.
Czułam rozdźwięk między sobą a tą obfitością. Towarzyszyło mi poczucie, że wynika ona z pośpiechu i postępu otaczającej mnie technologii oraz konieczności dotrzymywania jej za wszelką cenę tempa w taki czy inny sposób. Im większy pośpiech, tym częściej dopadała mnie myśl: „Nie, musi być lepszy sposób. Muszę wymyślić, jak odzyskać spokój i odpocząć. Wiem, że to możliwe”.
Być może ta historia zaczęła się wiele lat temu w pewien niepozorny wieczór w Nowym Jorku podczas wspinaczki po schodach wychodzących ze stacji metra przy Bleecker Street. Pamiętam, że Manhattan o zmierzchu tętnił życiem i tą skomplikowaną energią, którą napotykamy jedynie na koniec pracy.
Zajrzałam do telefonu, gdzie czekał na mnie mail otrzymany w trakcie podróży metrem przez miasto. Wysłano go przez formularz kontaktowy na mojej stronie. Był niedługi, trzy, może cztery zdania. Nadawca przedstawił się jako Matt ze stanu Ohio. Po prostu Ohio. Starego, dobrego Ohio o populacji 12 milionów mieszkańców. Tyle o nim wiedziałam, nie zostawił nawet adresu, na który mogłabym odpowiedzieć.
Matt wspomniał o swoim przekonaniu, że nic po sobie nie zostawi. Nie był pewien, czy jego życie ma znaczenie. Szczególnie uderzył mnie jednak ostatni wiersz wiadomości, który tak bardzo zapadł mi w pamięć, że nie mogłam wyrzucić go z głowy. Pisał: „Wszystkich przeraża, co się stanie po zgaśnięciu ekranu”.
Stałam przy schodach do metra, wokół mnie niestrudzenie pędzili ludzie, z których większość miała wzrok wbity w telefon, ponieważ zaczęły się pojawiać paseczki zasięgu. Mattowi udało się wyartykułować to, co usiłowało ująć w słowa wielu z nas.
Tak dużą część życia budujemy na nieustannej łączności – na urządzeniach, które nas utwierdzają, nagradzają, wciągają i dają nam poczuć, że nasza obecność się liczy, choć w jednej chwili potrafią także sprawić, że czujemy się całkiem nieważni. Kimże bylibyśmy bez swych ekranów, bez tej nieograniczonej dostępności o każdej porze dnia i nocy?
Choć tamten czterowersowy mail od Matta z Ohio dostałam ponad dziesięć lat temu, rzadko choćby przez jeden dzień nie myślę o ostatniej linijce z tego listu. Nawet jeśli nie miałam pojęcia, co by było, gdyby ekran się kiedyś wyłączył, wiedziałam, że muszę iść za tym wewnętrznym głosem i sprawdzić to na własnej skórze.
Jak się okazuje, po drugiej stronie czekało na mnie całe moje życie.
Rozdział 2
Mapy
Zawsze uwielbiałam mapy, to, że można je przeglądać bez końca, aż wreszcie trafi się na ten zaznaczony farbą drukarską punkcik lub gwiazdkę, która mówi „tu jesteś”. Zachwyca mnie świadomość, że ktoś stał w miejscu, gdzie ty stoisz teraz, na tyle długo, by narysować otoczenie i starannie nadać wszystkiemu nazwę. Czuję, że mogę odetchnąć, rozejrzeć się, a kiedy będę gotowa, znaleźć dalszą drogę.
Wyobraź sobie, że te słowa są mapą – rozłożoną, wygładzoną, rozciągniętą na stole – wskazującą, gdzie byłam przed rozpoczęciem odłączonych godzin.
Jako pierwsze wskażę ci miejsce od dawna nazywane przeze mnie „rosnącym oddaleniem” – ląd, który się rozrastał i z czasem zajmował coraz większe terytorium. W głębi duszy czułam obecność rosnącego odłączenia od lat. Początkowo było niezdolnością do pełnej obecności tu i teraz. Przy tak ogromnej liczbie powiadomień przychodzących o każdej porze dnia i nocy zawsze coś mi uniemożliwiało pełną obecność. Choć wiedziałam, że prawdziwe życie toczy się tuż obok, przez te wszystkie sygnały dźwiękowe i alerty miałam wrażenie, iż wszystko, co ważne i pilne, dzieje się na ekranie. Nawykowo starałam się stale mieć go w zasięgu ręki.
Dokumentowałam chwile. I zamieszczałam je w mediach społecznościowych. Nigdy jednak tak naprawdę nie czułam, że w nich uczestniczę tak bardzo, jak bym chciała. Zawsze byłam gdzie indziej, zajęta ewentualnymi komentarzami innych, polubieniami lub ich zajęciami. Jeśli mam być szczera, moje samopoczucie zależało od zdania i pochwał innych ludzi. To one kształtowały moje nastawienie w realnym świecie. Zupełnie jakbym nie umiała przypisać wartości codziennym doświadczeniom, czekając, aż ktoś zrobi to za mnie.
Nic dziwnego, że to rosnące oddalenie przeniosło się na moje najbliższe relacje. Im więcej czasu spędzałam w sieci, tym mniej energii zostawało mi na kontakty osobiste. Łatwiej mi było utrzymywać powierzchowne relacje. Mniejszym obciążeniem była edycja wypowiadanych słów i przekazywanie fragmentów zamiast całej historii.
Powtarzałam: „U mnie dobrze! U nas w porządku! Zajęta! Jesteśmy zajęci! Życie w ciągłym biegu!”. Tak brzmiała moja odruchowa odpowiedź w wielu okresach życia. Nasza kultura pochwala „bycie zajętym”, nawet jeśli jesteśmy na skraju wypalenia, więc ciągłe powtarzanie tych słów przyszło mi bez trudu. Kiedy patrzę wstecz, dociera do mnie, że posługiwałam się tymi słowami niby tarczą. Mogłam się za nimi ukryć, w ten sposób nie pozwalając innym w pełni wejść w swoje życie.
Wydaje mi się, że kiedy wystarczająco dobrze prezentujemy się w jakiejś wyreżyserowanej roli – kiedy odpowiednio wyselekcjonujemy i odfiltrujemy co uczciwsze fragmenty – nikt nie zadaje trudniejszych pytań, np.: czujesz wypalenie? Albo: czy męczą cię te usilne próby? Czy też po prostu: czy wszystko w porządku?
Rosnące oddalenie wślizgnęło się ukradkiem w życie mojej rodziny. Nasza córka, która miała zaledwie nieco ponad rok, kiedy zaczęłam się oddalać, z pewnością zauważyła, że co kilka minut sięgam po telefon. Był zawsze pod ręką, niby dodatkowa osoba w pokoju, zdolna się włączyć w każdej chwili. Choć była taka maleńka, wyobrażam sobie, że mogła się zastanawiać: „Co tak często odrywa uwagę mamusi ode mnie? Co ważnego widzi w tym niewielkim błyszczącym przedmiocie?”.
Z mężem co prawda nie całkiem się od siebie oddaliliśmy, jednak w naszym wspólnym rytmie bezsprzecznie zapanowała stagnacja. Kładliśmy córkę spać, gotowaliśmy obiad lub zamawialiśmy coś na wynos, a później siadaliśmy każde w swoim kącie. Ja lądowałam na ogromnym fotelu, a on na sofie. Włączaliśmy kolejny wciągający serial, a później bardzo szybko okazywało się, że oboje przewijamy coś na telefonie. Nie skupialiśmy się na oglądanym odcinku ani o nim nie rozmawialiśmy. Istnieliśmy, każde ze swoim telefonem, w odległości nieco ponad metra od siebie. To nazywaliśmy wspólnie spędzonym wieczorem.
Zdaniem wielu moich rozmówców ceną za takie przywiązanie do telefonu jest uczucie, że nikt nie jest już w pełni z nami. Nigdy nie jesteśmy całkiem obecni. Ciągle zajmujemy się urządzeniami. Zabieramy je ze sobą do stołu. Kładziemy obok talerza. Przerywamy rozmowę, by sprawdzić, co słychać w świecie cyfrowym. Kiedyś zadzwoniła moja mama, by poskarżyć się na przyjaciółkę, z którą jadła lunch. Jej towarzyszka przez cały posiłek patrzyła w telefon. Rozmowie brakowało skupienia, była bezosobowa. „Czemu ona w ogóle umówiła się ze mną na lunch? – zapytała moja mama. – Czułam się całkiem zbędna”.
Wygodna prawda co do trzymanych w dłoni urządzeń jest taka, że zawsze jest tam co sprawdzać. I co poczytać. I jakaś podpowiedź samodoskonalenia. Coś do obejrzenia. Kolejna rzecz wymagająca odpowiedzi. Coś do udostępnienia. Następny komentarz, który trzeba zamieścić. Sięgam po telefon, by zrobić jedną rzecz, a później łapię się na przechodzeniu do kolejnych aplikacji, kompletnie nie pamiętając, po co w ogóle go wzięłam.
Natychmiastowa łączność stała się normą, choć zaczynam się zastanawiać, jakim kosztem. Brak urządzeń przekłada się na poczucie izolacji i niepokoju, oderwania od reszty świata. Ma to już nową nazwę. Lęk przed brakiem kontaktu z telefonem komórkowym nazywa się nomofobią (od ang. no more mobile phone). Na całym świecie szybko rośnie liczba osób dostrzegających u siebie ten stan.
Moim zdaniem naszą potrzebę łączności, szczególnie za pośrednictwem mediów społecznościowych, w znacznej mierze napędza klasyczny strach przed przegapieniem czegoś. Wiele lat temu rozmawiałam z kolegą, który wyznał, że kiedyś się odłączył i właśnie wtedy jego ulubiony muzyk dawał sekretny koncert w lokalu tuż obok jego nowojorskiego mieszkania. Ze względu na odłączenie przegapił tweeta o tym i sam koncert. Oznajmił, że nigdy więcej nie wyłączy telefonu – a tym samym nie przegapi kolejnego powiadomienia. Pamiętam, że uznałam to za dość przygnębiający sposób na życie.
Choć trudno w to uwierzyć, z badań wynika, że nasz poziom kortyzolu – hormonu regulującego najważniejsze funkcje organizmu, w tym stres – rośnie nawet wtedy, kiedy telefon mamy zaledwie w polu widzenia lub kiedy wydaje nam się, że słyszymy go w oddali.
Psychiatra kliniczny i założyciel Ośrodka Leczenia Uzależnień od Internetu i Technologii David Greenfield wyjaśnia: „Naturalną reakcją organizmu jest chęć zerkania na telefon, by zmniejszyć stres”1. Więc zerkamy. A przy tym to, na co zerkamy, często jest większym powodem do stresu. Spirala się zacieśnia.
Kolejną rzeczą na mapie, która przyciągnie twój wzrok, jest wyczerpanie. Jest wszechobecne, niby cieniutkie autostrady biegnące we wszystkich kierunkach. Ja sama byłam ciągle zmęczona. Nie chodziło o zmęczenie „młodej mamy” ani „osoby, której udało się jakoś przeżyć niekończącą się pandemię”. Było to ciężkie znużenie psychiczne, które wciskało się we wszystkie aspekty życia, w tym w relacje, karierę zawodową, wiarę i podejście do życia.
Podejrzewam, że to uczucie zna wielu z nas. Kilka lat temu napisałam do czytelników mojego bloga maila zawierającego proste pytanie: „Czy jesteś zmęczony i wyczerpany?”. Do mojej skrzynki pocztowej spłynęły setki odpowiedzi z całego świata. Niespodziewanie wszyscy zaczęli się do tego przyznawać, potakiwać i unosząc dłonie, twierdzić: „Tak, tak właśnie się czuję. Mam wszystkiego dość, wszystko wydaje się zbyt trudne. Nie wiem, jak odzyskać spokój”.
Wydaje mi się, że to wyczerpanie w znacznej mierze wynika z docierających zewsząd informacji. Żyjemy w epoce ciągłego przeciążenia informacjami. Jeszcze przed poranną kawą możemy nawiązać kontakt z sześcioma osobami, przejrzeć skrót aktualnej sytuacji na świecie, odpowiedzieć na pół tuzina maili, pozwolić się wkręcić w kolejne spotkanie na Zoomie, zamówić nowy sweter z Amazona i znaleźć naprawdę świetny przepis na chleb na zakwasie.
Według neuropsycholożki Cynthii Kubu budowa naszych mózgów dostosowana jest do wykonywania w danej chwili jednego zadania, nie zaś do multitaskingu2. Nie wspominając nawet o otwieraniu dwudziestu trzech kart. Powoli, nieświadomie tracimy zdolność koncentracji, ponieważ wpuszczamy do środka coraz więcej szumu. Nasze mózgi nie są przystosowane do jednoczesnego przyjmowania tak wielu informacji. Skraca to nasz czas koncentracji, zwiększa skłonność do wpadania w złość, szkodzi zdrowiu psychicznemu3.
Często miałam wrażenie, że mój mózg otacza mgła, przez którą nie mogę się przedrzeć. Nie umiejąc sobie z nią poradzić, brnęłam w nią coraz głębiej.
Im mocniej tkwiłam w świecie cyfrowym, tym częściej dopadały mnie następujące myśli niby brudne krople wody rozlane po całej mapie: „Muszę być wszystkim dla wszystkich. Muszę przyspieszyć, bo stanę się nieistotna. Nie mogę robić przerw, choć jestem wyczerpana”.
Być może ciebie także dopadł ten szum. Może napędza cię lęk, że nigdy nie robisz wystarczająco dużo. A tym samym nie robisz przerw i niemal nigdy nie odpoczywasz. Jeszcze mocniej wciskasz pedał i każesz sobie robić jeszcze więcej. Żyjesz w przekonaniu, że jeśli zwolnisz, wszystko się zatrzyma. Wmówiłeś sobie, że to dzięki tobie to wszystko jakoś działa. Że wszystko spoczywa na twoich barkach.
A może podobnie jak ja od dawna zmagasz się z lękiem i zamiast dotrzeć do źródła problemów, coraz bardziej zagłębiasz się w technologii z nadzieją na poprawę samopoczucia. Więcej czasu spędzasz w mediach społecznościowych. Piszesz i odbierasz więcej maili. Bierzesz na siebie więcej projektów.
Przez lata narzucałam siebie niewykonalne standardy, podpisując się pod poglądem, że więcej zawsze znaczy lepiej, że zawsze trzeba robić więcej. Dopiero po wyłączeniu telefonu zaczęłam zadawać sobie mądrzejsze pytania: dla kogo są te standardy? Co by się stało, gdybym z nich wreszcie zrezygnowała? Kim bym się stała?
Miałam wrażenie, że moje gorączkowe tempo życia zaczęło prowadzić do nieustannego poczucia przeciążenia. Na powierzchnię wypłynęły inne uczucia: porównywanie się z innymi, zazdrość, niezadowolenie. Te były logiczne, ale pojawienie się innych emocji wprawiło mnie w niepokój. Czułam złość, ale nie znałam jej powodu. Dopadła mnie przemożna apatia, zupełnie jakbym zobojętniała na kwestie do niedawna mi najdroższe. I to właśnie ona najbardziej mnie przeraziła.
Zawsze miałam ogromne, odważne serce mocno odczuwające najróżniejsze emocje. A teraz zupełnie jakby napływający szum wywołał erozję współczucia. Chciałam, by mi zależało na różnych rzeczach. Choć desperacko tego pragnęłam, miałam wrażenie, że nie jestem w stanie wzbudzić w sobie emocji. Czułam się wycieńczona nieustannym napływem nagłówków i historii konsumowanych w internecie. I właśnie to odbierało mi współczucie. Zbieranie tylu emocji pozbawiło mnie uczuć. Czułam się oddalona od celu, pasji i wiary, którą pielęgnowałam od ponad dziesięciu lat – wiary, dzięki której w ogóle zaczęłam się tak bardzo przejmować.
Jeśli już jesteśmy przy wierze, wyobraź sobie na mapie miejsce o bujnej roślinności – miejsce, gdzie cały czas coś rośnie. Niech to będzie rozległa, otwarta przestrzeń, jak leśna polana, choć na mapie nie jest to takie oczywiste. Leży na uboczu, jest ukryta, niby tajemnicze miejsce na peryferiach. Właśnie tak przez lata przedstawiałam sobie swoją wiarę – jako coś cudownego, miejsce wytchnienia.
Zdaję sobie sprawę, że wiara jest kwestią zawiłą i delikatną. Wspominając o niej, zawsze staram się o tym pamiętać. Ja sama nauczyłam się wierzyć w Boga, ale ty możesz wierzyć w coś innego. Niezależnie od tego moim zdaniem zgłębianie lub pogłębianie wiary to długotrwały proces wymagający uwagi. W miarę jak coraz mocniej pogrążałam się w świecie cyfrowym, traciłam czas i zdolność koncentracji. Byłam bardziej rozproszona. Spieszyłam się i niecierpliwiłam. Czas spędzony z Bogiem wydawał mi się wyrywkowy, z łatwością odrywało mnie od niego kolejne powiadomienie lub mail.
Pod pewnymi względami zaczęłam postrzegać swoją wiarę jak przedstawienie. Znałam tekst, umiałam wykonywać odpowiednie gesty, ale coraz słabiej biło mi serce. Wiara, która niegdyś była dla mnie taką tajemnicą, stawała się rozwodniona, ponieważ próbowałam tylko stwarzać pozory. Myślę, że w epoce mediów społecznościowych nietrudno dotrzeć do miejsca, gdzie nasza wiara jest przeznaczona bardziej dla innych niż dla nas samych. Wydaje nam się, że musimy wszystko komentować lub wypowiadać się na każdy temat. Jesteśmy przekonani, że mamy znać wszystkie odpowiedzi, wszystkie właściwe słowa. A przecież wiara zawiera mnóstwo rzeczy, które w ogóle trudno ująć w słowa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. D. Greenfield, cytowany w: Catherine Price, Putting Down Your Phone May Help You Live Longer, „New York Times”, 24 kwietnia 2019, www.nytimes.com/2019/04/24/well/mind/putting-down-your-phone-may-help-you-live-longer.html. [wróć]
2. Cleveland Clinic, Why Multitasking Doesn’t Work, „Health Essentials”, 10 marca 2021, health.clevelandclinic.org/science–clear-multiasking-doesnt-work/. [wróć]
3. R. Blank, Technology and Information Overload: How Digital Overstimulation from Your Gadgets Harms Your Well-Being, Healthier Tech Lifestyle (blog), bez daty, www.healthiertech.co/technology-information-overload/. [wróć]