Oddech Słońca - Bogusław Dąbrowski - ebook + książka

Oddech Słońca ebook

Dąbrowski Bogusław

4,5

Opis

Kolejna książka autora „Spalić paszport”. Franciszkanin Bogusław Dąbrowski spędził prawie dwadzieścia lat w Ugandzie. Jak długo można wytrwać na misji, kochać Afrykę, nie zatracając swego zapału, wiary, sensu życia w innej kulturze? Nie wiedząc, czy nadal się jest białym czy już czarnym? Co robić, by nie uciec w aktywizm i pracoholizm?

Książka zaczyna się od upadku. Ojciec Bogusław, porwawszy się „z motyką na Afrykę”, w pewnym momencie trafił do szpitala, gdzie spotkał doktora Darabelę - lekarza mędrca:

„Jest ojciec przemęczony, trzeba zwolnić tempo życia - usłyszał.

– Tylko jak to zrobić? Mam za dużo obowiązków.

– Ojciec wszystko robi za szybko. Nawet oddycha za szybko. Niech ojciec podpatruje przyrodę… Wszystko ma swój rytm. Noc i dzień – tak oddycha świat.

Po powrocie do Kakooge zabrałem się do solidnej pracy, przede wszystkim nad sobą. Najpierw w codziennej medytacji uwzględniłem odpowiednie oddychanie… Przeczytałem z Księgi Rodzaju fragment o tym, jak Bóg tchnął oddech w pierwszych ludzi ulepionych z ziemi, dając im życie. Czytałem go już wiele razy w życiu, ale tym razem interpretowałem go zupełnie inaczej. Co innego z niego wyciągałem. A więc oddech to życie! Eureka!

Bóg stworzył dzień i noc – oddech świata.”

Niesłychanie autentyczne wyznanie, by przestać poprawiać Pana Boga. A do tego cudowne reportaże z miejsc w Afryce, do których nie trafia się jako turysta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bogusław Dąbrowski Oddech Słońca ISBN Copyright © Bogusław Dąbrowski, 2021 Redaktor prowadzący Jan Grzegorczyk Redakcja językowa Agnieszka Czapczyk Projekt okładki Agnieszka Herman Projekt i opracowanie techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Przed wiekami ludzkość znalazła drogę do monoteizmu. Wydaje mi się, że nadszedł czas, aby uczynić krok następny, aby wiarę w jednego Boga uzupełnić wiedzą o jednej ludzkości, a wobec jej jedności zbledną wszystkie kolory partii i kolory skóry.

Viktor Emil Frankl

 

Mojemu bratu Dariuszowi, jego żonie Agnieszce oraz ich dzieciom: Kasi, Pawłowi i Ani

Wstęp

Odkąd przybyłem na misję dziewiętnaście lat temu, wszystko wokół kręciło się w tych dwóch kolorach, białym i czarnym, chociaż w tle jest bardzo kolorowa Afryka. Obie kultury — europejska i afrykańska — wchodziły w reakcję i wywoływały we mnie najczęściej burzę z błyskawicami.

W książce Spalić paszport napisałem, że pierwsi misjonarze katoliccy w Afryce, biali ojcowie, aby nie mieć pokusy ucieczki, po przybyciu na Czarny Ląd palili swoje paszporty. Decyzja bez prawa odwrotu. Po wydaniu książki moi bracia zaczęli żartować, że owszem palą paszporty, ale tu, w Polsce — żeby nikt ich nie wysłał na misję.

Gdy do naszej misji przyjeżdżają goście, proszą mnie, bym opowiadał im o moich przeżyciach w Afryce. Opowiadam więc o tym, jak widziałem biegającego po Kampali mężczyznę pomalowanego na biało i posypanego mąką z kassawy; ktoś mi wytłumaczył, że to taki zwyczaj w plemieniu Busoga: biegają po miejscu zamieszkania w towarzystwie rodziny dzień przed obrzędem obrzezania… Albo o tym, co usłyszałem od mojego sąsiada Magezi, że w zamieszkującym na granicy z Kongiem plemieniu Lendu, wśród którego on pracuje, zmarłych chowa się w pozycji pionowej. Te i wiele innych historii, które mi się przydarzyły albo o których ktoś tutejszy mi opowiedział, znajdują się w tej książce. Zapraszam czytelnika z serca Europy, by wszedł do serca Afryki...

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W Ugandzie

Amagezi muliro, bwe gukubula okima ewa munno.

Mądrość jest jak ogień, jeśli ci go zabraknie, możesz pójść po niego do sąsiada.

Noc

— Jeśli nie wypłacisz nam zaległych wypłat, to podamy ciebie do sądu! — W słuchawce zabrzmiał męski głos.

— Proszę tę sprawę wyjaśnić z dyrektorem szkoły, który was zatrudnił — rzuciłem zdesperowany i wyłączyłem telefon.

Ale po godzinie przewracania się na łóżku i bezowocnych próbach zaśnięcia musiałem ponownie go włączyć, bo w komórce miałem nastawiony budzik. Bałem się, że zaśpię na poranną mszę. Niestety, dzwoniono jeszcze kilka razy. Nauczyciele „wolontariusze” nękali mnie kolejnymi pogróżkami:

— Jesteś właścicielem szkoły, więc jeśli nam nie wypłacisz zaległych pieniędzy, to policja zamknie cię do więzienia, a gdyby nie, to wydamy ciebie czarownikom, a oni już wiedzą, jak załatwić tę sprawę.

Nie byłem w stanie zasnąć… Przed sobą miałem cały czas twarze nauczycieli „wolontariuszy”… Kim oni byli?

Wszystko zaczęło się w roku 2014, kiedy jako przełożony misji w Kakooge zakładałem szkołę zawodową. Nie znając niuansów ugandyjskiej edukacji, poprosiłem miejscowych braci ze zgromadzenia zajmującego się edukacją (Brothers of Christian Instruction), aby zajęli się jej prowadzeniem. Niestety, pierwsze doświadczenie okazało się nie najlepsze. Mimo że byłem przedstawicielem właściciela szkoły, czyli zakonu franciszkanów, nowo mianowany dyrektor nie informował mnie o prawdziwym stanie finansów placówki. Zatrudnił wielu swoich znajomych i członków rodziny, którzy według mnie byli tam zbędni.

— Po co taka duża liczba pracowników w szkole? — zapytałem w końcu zdenerwowany. Czułem, że jest coś nie tak. — Przecież nie mamy aż tylu uczniów i nie mamy pieniędzy na wypłaty dla nich.

— Niech się ojciec nie przejmuje, to są nauczyciele wolontariusze i oni pracują za darmo.

Zdziwiłem się.

— Jak to? Dorośli ludzie pracują za darmo? To w jaki sposób utrzymują siebie i swoje rodziny?

Na to już mi nie odpowiedział. Postanowiłem dowiedzieć się, jak naprawdę wyglądają finanse szkoły. Szybko zrozumiałem, że szkoła jest zadłużona. Zażądałem od dyrektora, by zwolnił kilku nauczycieli, tych rzekomych wolontariuszy. Najpierw udał, że się na mnie obraził, a gdy naciskałem na odpowiedź, nagle wyjechał z Kakooge i nie odbierał ode mnie telefonów.

Ból głowy

Rano rozrywało mi głowę. Nie mogłem zebrać myśli, jakby ktoś powyłączał styki w moim mózgu. Wiedziałem tylko, że dziś mam jechać do Kampali po zakupy i wybrać pieniądze z banku. Magezi przyszedł, aby uzgodnić plan pracy na dziś, a ja stałem jak zamurowany, nie mogąc wypowiedzieć żadnego słowa. Zakneblowany. Musiało to trwać strasznie długo. Pracownik patrzył na mnie zaskoczony. W końcu przemówiłem:

— Sorry, ale czuję się koszmarnie… Rób dziś to, co chcesz.

Odszedł, zdziwiony zarówno moimi słowami, jak i zachowaniem. Wszystkiemu przyglądał się miejscowy menelik Lule, zwyczajowo pobierający wodę z naszej cysterny i dostarczający ją ludziom za drobną opłatą, którą przeznaczał na piwo. Gdy przechodziłem koło niego, zapytał z chytrym uśmieszkiem:

— Czy ojciec coś sobie łyknął w nocy?

Nic nie powiedziałem, tylko wykrzywiając usta w sztucznym uśmiechu, pogroziłem mu palcem. Ojciec Ssonko, widząc, że coś jest nie w porządku, chciał pojechać ze mną, ale uparłem się, że nie. Potem wsiadłem do samochodu i ruszyłem w kierunku stolicy.

W drodze poczułem, że nie dam rady dojechać do Kampali. Po przejechaniu około dwudziestu kilometrów zatrzymałem się w centrum medycznym w Luweero. Zbadano mi ciśnienie. Sto osiemdziesiąt na sto. Podano mi captopril i poproszono, bym trochę poleżał. A potem kazali mi pojechać do szpitala w Kampali na dalsze badania. Musiałem z wielkim bólem głowy przejechać jeszcze osiemdziesiąt kilometrów, nim dotarłem do celu.

W szpitalu w Kampali

Na szczęście trafiłem na znajomą siostrę Nafuuka. Zorganizowała szybkie przyjęcie mnie na oddział.

— Powinien ojciec zostać tu dłużej, bo musimy zrobić odpowiednie badania — powiedziała zatroskana. — Przydzielimy ojcu specjalny pokój.

Dostałem pokój z łóżkiem i z czterema współtowarzyszami cierpienia, którzy byli w dużo poważniejszym stanie ode mnie. Na warunki ugandyjskie to pełen komfort. Potraktowano mnie jak VIP-a, ale wtedy było mi to obojętne. Potrzebowałem się tylko gdzieś położyć. Pielęgniarka zbadała mi ciśnienie i pobrała krew. Po kilku godzinach przyszedł lekarz. Miał około siedemdziesięciu lat, był niski i szczupły. Jego rysy i twarz bielsza niż u mieszkańców Ugandy wskazywały, że chyba pochodził z jakiegoś plemienia z Tanzanii, które są spokrewnione albo z białymi kolonizatorami, albo z Arabami. Później słyszałem, że wszyscy w szpitalu tytułowali go profesorem.

— Jestem doktor Darabela. — Wyciągnął rękę na przywitanie.

— Ojciec Kalungi — odpowiedziałem uradowany.

Długo mnie badał. Dotykał nadgarstków i obejmował dłońmi nogi przy styku ze stopami. Przyglądał się moim oczom, osłuchiwał, mierzył ciśnienie i wypytywał o dolegliwości i okoliczności, w których się pojawiają. Wyjaśniłem mu, że ostatnio miałem dużo stresu związanego z prowadzeniem szkoły zawodowej.

Kiwał głową.

— Musi ojciec teraz dobrze wypocząć — orzekł po chwili.

— A nie mógłbym dostać po prostu jakichś tabletek?

Uśmiechnął się i podał mi rękę na pożegnanie.

Zostałem sam w swoim „vipowskim” pokoju. Przewróciłem się na bok i starałem się usnąć. Ale krótkie sny przywoływały koszmary.

Najpierw leciałem samolotem w połowie wypełnionym afrykańskimi dziećmi, które prawie całą podróż histerycznie płakały. Wcześniej, jeszcze na lotnisku, maluchy te zostały odebrane rodzicom. Zastanawiałem się dlaczego. Czy jadą, aby je leczyć? Czy też jakieś rodziny zamówiły je do adopcji? Podczas lotu dziećmi opiekowały się stare europejskie kobiety. Aby uspokoić podopiecznych, opiekunki pokazywały im lalki Barbie, co wywoływało jeszcze głośniejszy krzyk — dzieci traktowały te lalki jak czarownice. Chyba te Europejki wcześniej nie miały doświadczenia w pracy z dziećmi… Wreszcie płaczące dzieci wzięły na ręce Afrykanki. Gdy dzieci zobaczyły czarne twarze, wcisnęły swoje buźki w piersi opiekunek i rączkami dosłownie wbijały się w ich ciała.

Po tym śnie był następny. Widziałem w nim bawiące się dziewczynki, które zrywały kwiaty w naszym ogrodzie. Chciałem im zwrócić uwagę, ale ciekawość, co będzie dalej, powstrzymała mnie od tego. Potem jedna z nich założyła na głowę białą sukienkę, traktując ją jak welon. Przystrojona w kwiaty „panna młoda” szła w towarzystwie „druhen” godnym krokiem, naśladując zachowanie podczas prawdziwego ślubu. W pewnym momencie dziewczynka grająca pannę młodą „urodziła” lalkę, następnie ją biła, a w końcu zakopała.

W dalszej części snu był kolejny pogrzeb. Mąż naszej sąsiadki w pudełku po butach przyniósł ciało noworodka, które spłodził z inną kobietą, a które umarło przy porodzie. Ciałko zakopano przy drodze. Przechodnie wyrywali trawę i rzucali ją na grób. To tutejszy zwyczaj. Panowała cisza…

Obudziłem się. Przy łóżku stała miejscowa pielęgniarka. Podała mi do zażycia lekarstwa. Kiedy wyszła, odmówiłem Koronkę do Bożego miłosierdzia i znów zapadłem w sen.

Tym razem śniła mi się spowiedź. Spowiadałem w jakimś afrykańskim języku chłopca ze szkoły podstawowej z północy Ugandy. Nie bardzo rozumiałem, co mówi. W każdym razie domyślałem się, że zabił człowieka. Mógł mieć jakieś dwanaście lat. Próbowałem trochę po angielsku, ale on znał niewiele słów. Kilka razy pytałem, czy mu przypadkiem nie chodzi o jakieś zwierzę, czy na pewno o człowieka? Ciągle obstawał przy swoim. Dzieci z armii Kony’ego, do której został zaciągnięty, na rozkaz wodza zabijały swoich rodziców. Tak im łamano sumienia i robiono z nich maszyny do zabijania. Dzieci bywają czasem okrutne. W czasach mojej młodości naśmiewaliśmy się z jednej koleżanki, która miała pryszcze i nie radziła sobie z nauką. Była „ofiarą” w naszej klasie. Zamknęła się w sobie i musiała chodzić do psychologa. Gdy dowiedzieliśmy się o tym, to jeszcze więcej naśmiewaliśmy się z niej. Wiedziałem, że robię źle, ale nie byłem w stanie przeciwstawić się zbiorowej przemocy.

Tym razem obudziło mnie zamieszanie. W sali krzątało się kilka osób w białych kitlach. Okazało się, że jeden z chorych umarł. Bałem się zasnąć po raz kolejny, modliłem się za zmarłego i rozmyślałem o życiu, o tym, jakie ono jest kruche.

Najciekawsze, że to wszystko, co teraz pojawiało się w sennych koszmarach, kiedyś przeżyłem w rzeczywistości. Wszystko wychodziło ze mnie.

Leki, modlitwa i spanie, czyli koszmary. Taki był schemat mojego pobytu w szpitalu. Po kilku dniach takiego odpoczynku i kuracji ponownie przyszedł do mnie profesor.

— Jak się ojciec czuje? — spytał.

— Nieźle — odpowiedziałem, żeby nie sprawić mu zawodu. — Tylko śnią mi się ciągle koszmary. Nigdy aż tak nie miałem.

— Organizm odreagowuje stres. Jest ojciec przemęczony, trzeba zwolnić tempo życia. Zrobić plan dnia i położyć nacisk na rekreację i wypoczynek, potrzebna jest też regularna sjesta.

— Tylko jak to zrobić? Mam za dużo obowiązków.

— Ojciec wszystko robi szybko. Nawet oddycha za szybko. Niech ojciec podpatruje przyrodę… Wszystko ma swój rytm. Noc i dzień, tak oddycha świat.

A potem usiadł na krześle i zademonstrował, jak napełniać płuca. Wciągnął dużą dawkę powietrza i powoli je wypuszczał.

— Najpierw wciągamy powietrze przez nos — instruował — chwilę zatrzymujemy je w głowie, tak żeby miało czas dotlenić mózg, i z pełną świadomością wypuszczamy je, śledząc, gdzie i jak się ono rozchodzi po organizmie. Oddychamy przeponowo.

Zastanawiałem się, czy to proste ćwiczenie w czymś mi pomoże. Opuszczałem szpital nieco zawiedziony. Doktor nie wypisał mi zbyt wielu lekarstw. Powiedział, że źródło zdrowia tkwi w moim umyśle.

Oddech

Po powrocie do Kakooge zabrałem się do solidnej pracy, przede wszystkim nad sobą. Najpierw w codziennej medytacji uwzględniłem odpowiednie oddychanie. Odstawiłem do kąta swój sceptycyzm. Przeczytałem z Księgi Rodzaju fragment o tym, jak Bóg tchnął oddech w pierwszych ludzi ulepionych z ziemi, dając im życie. Czytałem go już wiele razy w życiu, ale tym razem interpretowałem go zupełnie inaczej. Co innego z niego wyciągałem. A więc oddech to życie! Eureka! Czyżby wyjaśniło mi się to, co miał prawdopodobnie na myśli doktor Darabela?

Bóg stworzył dzień i noc — oddech świata. „A ojciec chciałby skrócić noc do minimum. Poprawić Boga” — docierało do mnie echo słów Darabeli.

Ponadto zacząłem bardziej dbać o zdrowie fizyczne. Po południu robiłem spacery po naszym lesie, z przystankami na ćwiczenia oddechowe. Oddychałem pełną piersią, dotleniając wszystkie organy ciała.

Oddech był jak woda, co nawadnia ziemię. Słońce z witaminą D dawało energię i zdrowie. Spacery działały pozytywnie na emocje, uspokajały mnie. Podczas tych moich ćwiczeń na łonie natury nieraz czułem się, jakbym przebywał w raju. Powoli odzyskiwałem radość życia.

Marsze powoli przechodziły w jogging. Zacząłem biegać, ale po przebiegnięciu kilkuset metrów — a może i mniej — zatykało mnie duszne i wilgotne tropikalne powietrze. Musiałem zwolnić tempo. Postanowiłem się jednak nie poddawać, bo już pierwszego dnia otrzymałem nagrodę: małpa zamieszkująca nasz las przywitała mnie radosnymi okrzykami i biciem brawo. Każde okrążenie, które miało prawie kilometr, nagradzała oklaskami. Posłałem jej całusa w podziękowaniu za doping.

Kiedy okrzepłem nieco fizycznie, postanowiłem uregulować sytuację szkoły zawodowej. Zwolniłem dyrektora i poprosiłem przełożonego braci, aby przysłał na jego miejsce innego. Udało się, tym razem wybór był znacznie lepszy. Nauczycieli „wolontariuszy” zaprosiłem na spotkanie i po długiej dyskusji podpisali dokumenty, że nie mają do mnie żadnych pretensji, a ja w zamian musiałem wypłacić im „zaległe” pensje. Szkoła zaczęła powoli normalnie pracować. Jeden kamień spadł mi z serca. Koszmary odeszły. Jeszcze niedawno nie widziałem wyjścia. Uśmiechałem się na wspomnienie swojej „czarnej dziury”.

Chris

Pewnego dnia zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałem męski głos:

— Mam na imię Chris, otrzymałem numer telefonu ojca od koleżanki z polskiej ambasady, chciałbym porozmawiać.

— Na jaki temat?

— Czy mógłbym w ojca parafii wygłosić wykład na temat ugandyjskich problemów?

Już chciałem zbyć rozmówcę, postanowiłem jednak oddać trochę dobra, które ostatnio w takiej dawce otrzymałem.

— Gdzie jesteś? — spytałem.

— Aktualnie w Kampali, realizuję tu kilka projektów.

— Mogę przyjechać w poniedziałek. Spotkajmy się w południe w centrum handlowym Garden City w Kampali.

— Okej.

Zapisałem w notatniku termin spotkania i wróciłem do swoich zajęć.

W poniedziałek w sieci sklepów, gdzie zazwyczaj robię cotygodniowe zakupy, czekał na mnie wysoki i silny mężczyzna o kruczoczarnych włosach i ciemnych bystrych oczach. Jego młoda twarz miała to konkretne „coś”, co nadawało jej szczególny charakter. Podszedł do mnie bez wahania, widocznie też się odróżniałem.

— To ja jestem Chris. Zapraszam ojca na lunch — zaproponował bez większych wstępów.

Siedliśmy przy małym okrągłym stoliku i po chwili zamówiliśmy pizzę. Gdy czekaliśmy na posiłek, Chris opowiedział o sobie. Dowiedziałem się między innymi, że skończył kilka prestiżowych uczelni i zna kilka języków oraz że pracuje dla Unii Europejskiej. Kelner przyniósł pizzę, zabraliśmy się do jej pałaszowania.

— Jako przedstawiciel Unii Europejskiej chciałbym zapytać, czy byłaby możliwość wygłoszenia u ojca w parafii prelekcji na temat praw człowieka i problemów występujących w Ugandzie?

— A jakie są to problemy? — spytałem zaciekawiony.

Chris wyciągnął z teczki zapisaną kartkę papieru i podał mi ją. Przebiegłem szybko oczami jedną stronę drobnego druczku: Uganda należy do najbiedniejszych krajów świata i wciąż panuje w niej dyktatura, korupcja, analfabetyzm, kryzys rodziny, konflikty plemienne rodzące się z poczucia wyższości jednych plemion nad innymi, odrębności klanowe, nepotyzm, niższa pozycja kobiety w społeczeństwie, rozrost slumsów, złe drogi, rozkradanie funduszów pomocy zagranicznej, bezrobocie, brak wody, brak elektryczności, brak wolności wyrażania różnych opinii w mediach, brak sprawiedliwości i pokoju, brak leków w szpitalach, duża śmiertelność na malarię i AIDS, pogłębiające się ubóstwo.Chciałem już odłożyć tę litanię bolączek, ale oczy Chrisa były wlepione we mnie, jakbym czytał dostarczone objawienie; nie chciałem, żeby poczuł się zlekceważony. Czytałem więc dalej: Zadłużenie międzynarodowe, handel bronią, problem uchodźców i wypędzonych, problemy demograficzne, zagrożenia rodziny, utrzymywanie się w niektórych regionach praktyki niewolnictwa i przemoc domowa, składanie ofiar z ludzi, lęki powodowane przez duchy, opętania, poligamia, praktykowanie magii, bezkrytyczne przyjmowanie nowych modeli popkultury płynących z Zachodu kosztem zagubienia tradycyjnych wartości, narkotyki, prostytucja, brak należytej dbałości o lokalne środowisko naturalne, przejawiający się na przykład w rabunkowym wycinaniu drzew, homofobia i kary dla mniejszości seksualnych.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki