Oddaję ci swoje serce - Wendy Holden - ebook + książka

Oddaję ci swoje serce ebook

Wendy Holden

2,0
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Oparta na faktach, poruszająca opowieść o dwóch rodzinach, polskiej i żydowskiej, ich odwadze i poświęceniu w czasie drugiej wojny światowej Między dwoma małżeństwami, należącymi do dwóch różnych światów, nawiązuje się rzadka przyjaźń. Prowadzi do niezwykłych aktów bezinteresownego poświęcenia w czasie nazistowskiej okupacji. Ella Złotnik, młoda dziewczyna, której jedyną winą jest przynależność do narodu żydowskiego, zostaje ocalona przed okrutnym losem czekającym całą jej rodzinę. Katoliccy przyjaciele Złotników, Zofia i Artur Pieńkiewiczowie, postanawiają ukrywać Ellę, lecz za swą odwagę będą musieli zapłacić najwyższą cenę. Książka Wendy Holden mistrzowsko łączy w sobie opis bolesnej, ponurej rzeczywistości wojennej, piękno ludzkich postaw w nieludzkim czasie i subtelność poezji Zofii Pieńkiewicz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 320

Rok wydania: 2024

Oceny
2,0 (4 oceny)
1
0
0
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElBalc56

Nie polecam

Nie można pobrać książki
00
andziaRaf

Nie polecam

Nie można pobrać ksiazki
00
martako88

Nie polecam

Nie można pobrać
00



I Give You My Heart: A True Story of Courage and Survival

Copyright © Wendy Holden 2022

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2024 for the Polish translation by Przemysław Hejmej

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz/artnovo.pl

Grafika na okładce: © Maria Heyens/Arcangel Images; Gordan/Shutterstock; Nattika/Shutterstock; domena publiczna/Wikimedia Commons

Zdjęcia zamieszczone w książce pochodzą z archiwum rodzinnego Jowity Pieńkiewicz i Igora Pietraszewskiego oraz archiwów Anity Perkiel Sarny, Jarosława Janiszewskiego i Wendy Holden.

Redakcja: Katarzyna Łopaciuk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan, Izabela Sieranc

ISBN: 978-83-8230-736-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail: [email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

Katowice 2024 (N524)

Od autorki

Książka powstała na podstawie prawdziwej historii, zapamiętanej przez nielicznych, którzy przeżyli i zdołali ją przechować. Ich opowieść przetrwała dziesięciolecia dzięki determinacji oraz uporowi garstki osób, które przechowały poruszające dowody materialne. Autorka wyraża wdzięczność tym strażnikom pamięci. Jeśli nie dało się odtworzyć szczegółów bądź zapisów niektórych rozmów, zostały one wykreowane na podstawie dostępnych informacji – z błogosławieństwem ocalałych oraz ich rodzin. Imiona i nazwiska osób zapomnianych lub nieznanych zastąpiono innymi, wymyślonymi. Kolejność zdarzeń, zarejestrowanych w tej opowieści, pozostała nienaruszona.

Dedykuję tę książkę dwóm niesamowitym kobietom

– Zuli oraz Elli

Przedmowa

Nie pamiętam, ile miałam lat, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o Holokauście. Jako dziecko wiedziałam, że moi rodzice przeżyli okropną tragedię i dotknęła ich wielka strata. Byłam też mgliście świadoma niezwykłej historii związanej z przeszłością mamy: dotyczyła ona pewnej dzielnej kobiety z Warszawy oraz nastoletniej dziewczyny, której życie owa kobieta uratowała.

Nastolatką była moja mama Ella Frenkiel Złotnik, a jej wybawicielką – Zofia (Zula) Pieńkiewicz. Na przestrzeni lat, kiedy mama dzieliła się ze mną kolejnymi fragmentami wspomnień, na światło dzienne wychodziły nowe informacje. Chłonęłam również wszystko, co podsłuchałam na ten temat w rozmowach matki z przyjaciółmi, którzy – jak ona – przeżyli wojnę. Wiele się od niej nauczyłam: czym są miłość, tolerancja, empatia, przebaczenie i człowieczeństwo.

Gdy byłam dziewczynką, postać Zuli jawiła mi się ogromna, niczym promień światła symbolizujący wszystko, co dobre. Poznałam ją osobiście, mając siedem lat. Zula weszła do naszego nowojorskiego mieszkania z moją mamą pod rękę, prosto z lotniska, ale wcale nie wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażałam. Osoba, którą zobaczyłam, nie miała mitycznych rozmiarów, jakich się spodziewałam; była zwykłą starszą kobietą (pięćdziesiąt cztery lata), znacznie niższą niż w moich wyobrażeniach, o ciepłej twarzy i uśmiechniętych oczach. Nie mówiła po angielsku ani słowa. Odtąd jednak, oczarowana, trzymałam się jej niczym przyklejona. Choć jej przecież nie znałam, to rzeczą zupełnie naturalną stało się zwracanie do Zuli per „babciu”; bądź co bądź była osobą najbliższą prawdziwej babci, którą powinnam mieć.

Obie wspomniane kobiety mieszkały ponad sześć tysięcy kilometrów od siebie, lecz Zula nigdy nie przestawała być obecna w myślach mojej mamy; ich pełna miłości relacja na odległość trwała aż do śmierci. Mimo trudności w komunikacji oraz podróżowaniu do kraju za żelazną kurtyną w okresie zimnej wojny mama odwiedziła Zulę na przestrzeni lat kilkukrotnie i była u jej boku w ostatnich chwilach życia. Kiedy wiele lat później zdrowie mojej matki również zaczęło podupadać, nie zdążyłam jej już wypytać o więcej szczegółów na temat doświadczeń czasów wojny ani też zagłębić się w kolejne wspomnienia.

Teraz sama jestem matką Danielle, Ilany oraz Ari, teściową Rona i Shai, ciotką Josha, Rissy, Davida, Alexy, Griffina, Malin i Jake’a, babcią Leory, Elli, Yuvala, Liv oraz Mai. Odczuwam przymus upublicznienia historii Zuli i Elli, pragnienie, aby ich niezwykła spuścizna była przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Jestem wdzięczna córce Zuli, Jowicie Pieńkiewicz, za podzielenie się ze mną tyloma szczegółami, iloma tylko mogła – to ponadsześćdziesięciostronicowe spisane świadectwo, które okazało się bezcenne dla upamiętnienia historii mojej matki. Jowita zgodziła się też towarzyszyć pisarce Wendy Holden oraz mnie w licznych podróżach w przeszłość, zarówno w sensie geograficznym, jak i przenośnym (a podjęcie kilku z nich nie było wcale dla niej łatwe). Powiedziała mi kiedyś: „Zasługujesz na tę relację. Spróbuję zarysować ci historię dwóch znających się rodzin oraz okoliczności ich codziennego życia”.

Jestem niezmiernie dumna i szczęśliwa, że niezwykłe świadectwo Jowity, wsparte i poszerzone o kwerendę przeprowadzoną przez Wendy, a także o wywiady, w których uczestniczyła moja mama, zostało tak pięknie w tej książce przedstawione. Jest to list miłosny do Zuli i Elli, dwóch kobiet, które nie pozwoliły, aby różnice między nimi stały się powodem rozdzielenia, nie dały się zniszczyć mrokom historii.

Książka Oddaję ci swoje serce wyraża im obu cześć.

Nigdy nie wybrałabym się w tę podróż, gdyby nie miłość i wsparcie mojego męża Marka oraz trojga naszych dzieci. Ich stała zachęta, popychanie mnie ku marzeniu, jakim było ujrzenie owej opowieści w formie spisanej, umożliwiło mi doprowadzenie projektu do końca. Chciałabym również podziękować kilku innym osobom, które w ostatnich latach pomagały mi na różnych obszarach. Dziękuję swemu bratu Mitchelowi Perkielowi za to, że wniósł do książki własne wspomnienia i wrażenia. Szczerą wdzięczność wyrażam Nadii Ficarze z United States Holocaust Memorial Museum za zainteresowanie tą historią, a także za to, że przedstawiła mnie Wendy. Dziękuję ponadto Igorowi Pietraszewskiemu, Dworze Negbi Meneshof, Aline Grossman, Olimpii Novick Sulli oraz Andrzejowi Puchaczowi za wszystko, co zrobili, by wspomóc mnie podczas pisania tej książki.

Oczywiście szczególnie wdzięczna jestem Wendy Holden. Kiedy się poznałyśmy, od razu rozpoznałam w niej nadzwyczajną istotę; posiada ona wrodzoną umiejętność sprawiania, że każdy czuje się ważny i akceptowany. Po przeczytaniu jej książki My, dzieci z obozów (wcześniej wydanej pod tytułem Urodzeni, by żyć) talent pisarski Wendy oraz solidność jej kwerendy stały się dla mnie oczywiste. Każda chwila naszej wspólnej pracy dała mi ogromną radość.

Anita Perkiel Sarna, Nowy Jork, USA

Ogród

Spał sad warzywny w sierpniowym skwarze

A w dali ciężko zapadał świat.

Spojrzałam w blade, zmęczone twarze

Wybrałam Ciebie, jak zrywa się kwiat.

Blada, bezwolna, poszłaś wraz ze mną

Nie wiedząc nawet, po co i gdzie.

W ten jasny ranek było Ci ciemno

I wszędzie obco i wszędzie źle.

Potem mijały dnie i miesiące

Wrastałaś w serce przez lęk i łzy…

Teraz już chyba w żadnej rozłące

Nie zapomnimy się ja i Ty.

Przyrzekłam kiedyś, że Cię uchronię

Że będę Ciebie jak własną strzec

Bóg mi wybaczy, że Cię nie bronię

Ja, która jestem jak strzęp, jak rzecz.

Dziś Twoje święto, moja maleńka

To jedno tylko w darze Ci dam:

Niech Cię kołysze moja piosenka.

Daję Ci serce – wszystko, co mam1.

Zula

Więzienie na Pawiaku, Warszawa, lipiec 1944 roku

Prolog

Londyn, lato 1970 roku

W hotelowym lobby Ella rozpoznała Jowitę natychmiast. I nie chodziło tylko o płaszcz, który tamta miała na sobie – stare letnie okrycie po Zuli, szerokie w pasie – lecz raczej o uśmiech. Taki sam jak u jej matki. Ella podbiegła i gorąco uściskała gościa z Polski. Przez chwilę jej mąż Romek, który stał z boku i się przyglądał, nie był pewny, czy te dwie kobiety się kiedyś rozdzielą.

– Rozpoznałabym cię wszędzie! – zawołała Ella.

Oczy jej błyszczały.

– Uznałam, że jeśli założę ten płaszcz, mimo upływu lat będzie wiadomo, kim jestem – odparła Jowita.

– Pasuje ci – oznajmiła Ella, natychmiast biorąc pod rękę trzydziestoośmiolatkę, młodszą od niej o osiem lat, po czym dalej podziwiała jej ubiór oraz fryzurę.

Jowita zrewanżowała się takim samym komplementem; obie też skomentowały zieloną jedwabną suknię kobiety, która właśnie minęła je w pośpiechu w drodze do baru.

Zafascynowany Romek zakaszlał, przypominając o swoim istnieniu. Ella, przeprosiwszy, przedstawiła męża. Mężczyzna przekrzywił głowę.

– Przypomnijcie, proszę, kiedy się ostatnio widziałyście.

– Osiemnastego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku – odrzekły unisono. Patrząc sobie w oczy, kiwnęły głowami z pełnym szacunkiem dla pamięci o tym doniosłym dniu.

– Zabrano was w środku nocy – dodała Jowita cicho, wywołując dawno pogrzebane wspomnienie nastolatki o smutnych oczach, którą z czasem uznała za siostrę.

– Tak. – Ella ścisnęła jej ramię. – Tak, to prawda.

Romek się roześmiał.

– Nigdy nie zrozumiem kobiet, jak żyję. Tysiąc dziewięćset czterdziesty czwarty? To prawie trzydzieści lat temu, a wy zachowujecie się tak, jakbyście wczoraj jadły razem obiad. A skoro mowa o jedzeniu, drogie panie, to jestem głodny. Pójdźmy coś przekąsić.

Nadal trzymając się pod ręce, obie kobiety ruszyły za Romkiem do sali jadalnej hotelu Ambassador w pobliżu londyńskiego Marble Arch. Nie przestawały rozmawiać. Ella paliła swoje ulubione papierosy marki Kent, które wyjmowała ze srebrnej cygarniczki wysadzanej kamieniami półszlachetnymi, wskutek czego jeszcze bardziej przypominała gwiazdę filmową. Romek nie palił. Jowita pomyślała, że jest przystojny i wygląda niczym rzymski cesarz. Niepotrzebnie się martwiła, że nie rozpozna jego żony – ładnej, młodej dziewczyny, która mieszkała z nimi podczas wojny. Nie chodziło tylko o oczy. Ella po prostu niewiele się zmieniła. Była piękną, bardzo elegancką kobietą, a jej kręcone jasne włosy stanowiły znak szczególny, który trudno byłoby zapomnieć.

Tego wieczoru Romek pałaszował kolację z wielkim apetytem, ale jego towarzyszki prawie nie tknęły jedzenia. Miały sobie mnóstwo do przekazania – dwie stare znajome spotykające się po latach i darzące się sympatią. Jowita opowiedziała, że wolno jej było wybrać się na Zachód tylko dzięki specjalnemu zezwoleniu. Dowiedziawszy się o jej pracy w Teatrze Telewizji Polskiej i Polskiego Radia, zresztą nagradzanej, British Council zaprosił Jowitę do odwiedzenia brytyjskich teatrów i studiów telewizyjnych, gdzie mogłaby zobaczyć aktorów przy pracy. Gościa zakwaterowano w akademiku studenckim w Oksfordzie. Jowita zdążyła już złożyć wizytę w Royal Shakespeare Company w Stratford-upon-Avon.

Ella mówiła z kolei, że wraz z Romkiem prowadzą interesy także na terenie Zjednoczonego Królestwa. Kilka dni temu wyjechali z domu w Nowym Jorku do Europy, gdzie Romek miał do załatwienia sprawy służbowe, chciał również odwiedzić paru starych znajomych. Dopiero w Londynie po skontaktowaniu się z bratem Zuli, Jerzym, Ella dowiedziała się, że w tym samym tygodniu Jowita przyjedzie do Wielkiej Brytanii pierwszy raz w życiu.

– Nie mogłam uwierzyć w taki zbieg okoliczności! Byłam bardzo szczęśliwa, że znów się spotkamy po tak długim czasie.

– Ja też – odrzekła Jowita wzruszona. – Zdecydowanie zbyt długim czasie.

Pozwoliwszy, aby potrawy stygły im w zatłoczonej restauracji hotelowej, kobiety rozmawiały niemal na bezdechu o wszystkim: począwszy od dzieci, przez pracę zawodową, prowadzenie domów, po przyjaciół, wymieniając wspólnych znajomych, z którymi utrzymywały kontakt od wojny. Romek zrezygnował z zadawania pytań i słuchał uważnie, starając się nadążać.

– Muszę ci coś pokazać – powiedziała Ella, nagle o czymś sobie przypominając. Sięgnęła do torebki, wyjęła z niej portfel, a z niego kruchą kartkę papieru, podobną do bibułki. – Widziałaś to już kiedyś? – spytała, a jej wzrok spochmurniał pod wpływem jakiegoś wspomnienia.

Jowita ujęła ostrożnie kruchy wycinek, z którego krawędzi posypały się drobinki. Z drżącymi rękami zaczęła czytać tekst napisany wyraźnym charakterem pisma swej matki, choć pomniejszonym. Był to wiersz zatytułowany Ogród, który Zula ułożyła podczas wojny w żeńskim oddziale niesławnego gestapowskiego więzienia na Pawiaku w Warszawie. Ella wyjaśniła łagodnie:

– Twoja mama dała mi go w celi, w której siedziałyśmy, zanim nas rozdzielono. Niech spojrzę… To musiał być lipiec tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego… Odtąd się z nim nie rozstaję.

Patrzyła, jak wargi Jowity poruszają się bezgłośnie, gdy czyta słowa Zuli skierowane do Elli, ładnej młodziutkiej Żydówki, dla ratowania której ryzykowała życie – swoje oraz całej swojej rodziny. Elli, jasnowłosej, niebieskookiej, którą z czasem zaczęła traktować jak własne dziecko. Ów poruszający wiersz powstał w czasach wielkiej niepewności, kiedy Armia Czerwona zbliżała się do Warszawy, a naziści podejmowali decyzje, którego z więźniów zlikwidować najpierw – eliminowali bowiem świadków swoich zbrodni. Staranny dobór słownictwa świadczył o bliskości, jaka połączyła te dwie ludzkie istoty więzione w straszliwych warunkach.

Wspólna lektura wiersza po latach spowodowała, że pierwsza pękła Ella, a zaraz po niej Jowita. Siedząc tuż obok siebie, wpatrywały się w przeszłość. Jowita powiedziała później:

– Schylałyśmy się nad tą karteczką, objęte… i nagle wybuchnęłyśmy płaczem… Jakby cała restauracja nagle zniknęła. Jakby nie było tych wszystkich eleganckich, gapiących się z konsternacją ludzi, nawet Romka. Tak naprawdę spotkałyśmy się dopiero w tamtej chwili, wojna znów była z nami.

Opisywała, że Romek, który przeżył kilka obozów koncentracyjnych, zachował stoicki spokój.

– Przeczekał pierwszy wybuch, delikatnie uspokajał innych gości, nieco zaniepokojonych, którzy chcieli wezwać pomoc. Potem podał nam wodę oraz chusteczki, zapłacił rachunek i zabrał nas na górę, do apartamentu. Z tamtego wieczoru nie pamiętam już nic więcej poza tym, że było to prawdziwe spotkanie i że Romek się o wszystko zatroszczył. Przez cały czas siedziałyśmy, obejmując się jak dzieci w schronie przeciwlotniczym.

Owego wieczoru Romek, słuchając nowych szczegółów historii, którą – jak sądził – już znał, podjął decyzję. Niezwykła opowieść o Zuli i Elli musiała zostać przekazana światu. Kiedyś już się o to starał, zapraszając do domu dziennikarza, ale czteroczęściowy reportaż, który wówczas powstał, nie zdołał przedstawić tej historii tak, jak na to zasługiwała.

Był to bowiem dramat utkany z miłości i odwagi, poświęcenia i zaufania. Znalazły się w nim największe potworności wojenne oraz groza Holokaustu. Ryzykowano w tym dramacie wiele i wiele utracono, ale dla dobra tych, którzy przetrwali, oraz dla kolejnych pokoleń – dzieci Romka i Elli, a także dla syna Jowity – kwestią kluczową było, ażeby ta historia nie zaginęła wraz ze śmiercią siedzących przed Romkiem dwóch kobiet. Ich gorzkie łzy spadały na kruchy skrawek papieru, który pewnego dnia zmieni się w pył…

1.Mława, 1938 rok

Mosze Złotnik i Artur Pieńkiewicz stanowili zupełnie niespotykaną parę przyjaciół. Poznali się, prowadząc ze sobą interesy jako najbardziej znaczące osoby w mieście, ale naprawdę zbliżyli się dzięki grze w karty, na długo przed tym, zanim ich drogi zostały nieodwołalnie ze sobą związane – na życie i śmierć.

Mosze był odnoszącym sukcesy kupcem zbożowym z rolniczego miasteczka Mława, leżącego sto trzydzieści kilometrów na północ od Warszawy, niedaleko granicy z Prusami Wschodnimi. Tak się składało, że urodził się Żydem. Artur z kolei był miejscowym bankierem. On i jego żona Zofia, znana jako Zula, stanowili filary tutejszej społeczności katolickiej. Małżonkowie organizowali jedne z najbardziej ożywionych spotkań towarzyskich w Mławie, w tym regularne turnieje brydżowe, na które – budząc powszechne kontrowersje – zapraszali Moszego oraz jego żonę Ciporę, znaną też jako Celina.

Podczas poważnych rozgrywek karcianych w salonie eleganckiego mieszkania państwa Pieńkiewiczów, usytuowanego na drugim piętrze, gościom zapewniano mnóstwo jedzenia i wina – Złotnikowie jednak wszystkiego uprzejmie odmawiali, ponieważ nie było koszerne. Brydż stał się w całej Europie bardzo popularny, a w Polsce wręcz modny. Zula, osoba niezależna, wolny duch, spraszała nań tych, których chciała. Przy jednym ze stolików grywali stali goście, do których dołączał Artur, jeśli brakowało kogoś do pary; przy drugim, gdzie zasiadali rozmaici panowie i różne damy, rej wodziła Zula. Salon wypełniał dym papierosowy, śmiech, brzęk kieliszków, a wszystko to przez korytarz docierało do pokoju dwóch małych córek Pieńkiewiczów, Jowity i Kaliny.

Brydżyści zmieniali się z tygodnia na tydzień, ale często bywał wśród nich zastępca komendanta wojewódzkiego policji, a także pojawiali się członkowie Klubu Ziemiańskiego, miejscowi arystokraci, katolicki ksiądz oraz Złotnikowie. Większość tych osób Zula poznała dzięki służbowym koneksjom męża bankowca. Dobór gości, właściwie przypadkowy, wywoływał spore zdziwienie wśród mławskiej elity. Ze względu na panujące w przedwojennej Polsce konwenanse, w obawie przed krytyką, wszelkie zawodowe i osobiste relacje pomiędzy przedstawicielami odmiennych narodowości czy religii ograniczały się zasadniczo do miejsca pracy, rzadko wkraczając do prywatnych domów. Pobożne damy z wyższych sfer, bez wątpienia czerpiące wiedzę z plotek przekazywanych im przez służbę, uważały za skandal, by w „prawdziwie katolickiej rodzinie” przyjmowano księdza wraz z jakimś Żydem – przecież należało się trzymać ustalonych podziałów społecznych.

Panie te nie miały pojęcia, że wielu Żydów – z blisko ośmiotysięcznej gminy mławskiej – również czuło się owym faktem urażonych. Nie tylko Artur był zmuszony się bronić przed tymi, którzy zarzucali mu znajomość ze Złotnikami, ale także Mosze odczuwał presję i musiał zapewniać swego wspólnika, kupca, iż granie w karty z dyrektorem banku jest po prostu „dobre dla interesów”. Władysław Maron, zaprzyjaźniony ksiądz z parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Królowej Polski, napotykał jeszcze większe problemy, próbując przekonywać swoją bigoteryjną trzódkę, że w bywaniu na przyjęciach, na które zaprasza się Żydów, nie ma nic niewłaściwego. Ksiądz ów – zwany Pomidorkiem z powodu wyraźnych rumieńców, których dostawał podczas gry – rozdrażniony skargami, jakie otrzymywał na Pieńkiewiczów i ich karciane zabawy, zasugerował w końcu, aby ludzie sami urządzali sobie mniej skandaliczne przyjęcia, skoro tak im na nich zależy.

Niewielu mieszkańców miasta wiedziało, że Mosze Złotnik i jego żona Celina zapraszani byli – razem albo osobno – na bardziej kameralne spotkania w domu Zuli i Artura. Wprawdzie, tak samo jak podczas rozgrywek brydżowych, nie akceptowali niekoszernego jedzenia, ale przy takich okazjach Mosze pozwalał sobie na kieliszek wódki lub dwa z gospodarzem, a nawet na szklaneczkę sławnej pejsachówki, popularnej podczas Paschy śliwowicy. Panowie rozmawiali o wielu sprawach, w tym o sztuce, kulturze, muzyce i książkach. Artur niemal na pewno opowiedział Złotnikom o zakupie wielkiej działki w Mławie, na której planował zbudować dom z ogrodem i osiąść tam jako emeryt. Mosze natomiast miał okazję podyskutować o stanie swoich interesów w okolicy. Goście rewanżowali się zaproszeniami do siebie na podobne swobodne spotkania. Niekiedy więc Artur i Zula wdziewali palta, zakładali kapelusze i szli odwiedzić Moszego oraz Celinę w ich domu położonym w odległości krótkiego spaceru.

Złotnikowie byli dumnymi rodzicami dwojga małych dzieci – Jochewedy zwanej Ellą i Jiszajahy zwanego Iszajem – ich oczka w głowie. Już jako czternastolatka Ella zaczynała rozkwitać na piękną młodą kobietę o jasnych włosach i bardzo błękitnych oczach. Od najmłodszych lat dziewczynka odznaczała się nadzwyczajnym, godnym pozazdroszczenia spokojnym usposobieniem. Prawem kontrastu jej ośmioletni brat Iszaj miał rude włosy, cięższą sylwetkę i grubsze rysy twarzy, charakter zaś żywy i zmienny, podobnie jak matka. Służba powiadała, że Celina Złotnik prowadzi dom w sposób wzorowy, co niewątpliwie robiło wrażenie na odwiedzających. Ella musiała odziedziczyć po niej owo wrodzone poczucie smaku oraz dobre maniery. Choć Celina odebrała wykształcenie w postępowej szkole żydowskiej i nie była tak ortodoksyjna jak jej mąż, w ich domu przestrzegano zasady koszerności, dość obcej ich katolickim gościom.

Obie społeczności etniczno-wyznaniowe żyły obok siebie od pokoleń, jednak większość mławskich katolików miała blade pojęcie o żydowskich tradycjach. Znane im były główne święta, wiedzieli, że szabat albo sabat odbywa się w każdą sobotę, a jego początkiem jest zapalenie świec w piątkowy wieczór. Rozpoznawali rzucające się w oczy czarne płaszcze i tradycyjne kapelusze, a także rozumieli, dlaczego mieszczący się w ceglanym budynku targ mięsny ma część wydzieloną dla produktów koszernych i część dla niekoszernych. W miejscowych gospodach i restauracjach delektowano się żydowskimi przysmakami, lecz dużo rzadziej do podobnych uprzejmości dochodziło w prywatnych domach – restrykcje dotyczące tego, co Żydom wolno jeść i pić, a czego nie, zniechęcały do utrzymywania z nimi zwyczajnych kontaktów towarzyskich. Zresztą prawie nikt ich z Żydami nie utrzymywał.

W swej długiej i niespokojnej historii Mława przechodziła z rąk do rąk: polskich, pruskich, niemieckich i szwedzkich. W wyniku wojny światowej oraz odrodzenia się państwa polskiego po stu dwudziestu trzech latach obcych rządów stała się ona jednym z miast wyznaczonych na przeprowadzenie w nich państwowych inwestycji, co miało przyspieszyć odbudowę. Liczba mieszkańców szybko rosła, rozwijał się przemysł oparty na gorzelnictwie, odlewnictwie, produkcji cegieł oraz tekstyliów. Mimo to większość dwudziestosześciotysięcznej populacji wciąż podróżowała wozami konnymi bądź dorożkami. Do głównych rozrywek należały dwa doroczne jarmarki, atrakcję stanowiły bezpośrednia linia kolejowa łącząca Mławę z Warszawą i Gdańskiem, a także targ, najbardziej zatłoczony we wtorki i piątki, zamykany natomiast w soboty, czyli w szabat.

W jednej z relacji na temat okresu przedwojennego – zabezpieczonej przez organizację JewishGen zbierającą dane dotyczące żydowskich genealogii – żywo i wymownie sportretowano życie Mławy, szczególnie zaś targ: tętniący gwarem, z kramami i stoiskami wszelkiego rodzaju, na których oferowano najróżniejsze potrawy, żywy inwentarz tudzież inne dobra, a panie domu oraz kupcy targowali się o najwyższej jakości towary. Nie brakowało grajków, połykaczy ognia, iluzjonistów, krawców i szewców. Wokół głównego miejskiego kościoła stały setki koni i wozów.

We wtorki i piątki wszystkie ulice kipiały i pulsowały handlem (…). Od pierwszego brzasku chłopi ściągali na targ w furmankach zaprzęgniętych w jednego albo dwa konie. Wozy były wypakowane pszenicą, koszami owoców, gęśmi, kaczkami, kurami i indykami. Tu i ówdzie leżały świnia albo cielę, a źrebak bądź krowa szły przywiązane do furki. Ci chłopi, którzy przybywali pieszo, nieśli słomiane kosze z masłem, serem, śmietaną w glinianych garnuszkach, wiśnie, truskawki, a nawet drób. Jeden prowadził jałówkę, inny stadko gęsi.

W niekończącym się zgiełku wszystko to ciągnęło na targ z każdej możliwej strony (…). W dni targowe zwykle spokojni Żydzi zmieniali się nie do poznania. Ludzie zapominali się kompletnie, „wychodzili ze skóry”. Żydzi i Żydówki biegali za chłopami i ich furmankami (…); pochwycenie worka zboża, krowy albo kurczaka uważane było za powód do dumy. Handlowano jednak głównie ziarnem. Dany Żyd potrafił nakłonić chłopa jadącego z wozem pszenicy, aby od razu udał się wraz z nim do spichlerza należącego do wielkiego kupca zbożowego, takiego jak Mosze Dawid Złotnik (…). Pośrednikowi wypłacano prowizję „od worka”, po czym ten natychmiast odbiegał w poszukiwaniu kolejnego klienta z furmanką wypakowaną pszenicą.

W soboty i w święta targ odpoczywał, wszystko było zamknięte. Widywano tylko nielicznych, ubranych w aksamity i jedwabie Żydów, którzy zmierzali do synagogi.

W tej zżytej społeczności każdy, kto przybywał spoza Mławy, skupiał na sobie uwagę, a młody bankowiec Artur Pieńkiewicz z żoną nie stanowili tu wyjątku. To jednak o Zuli rozmawiano przede wszystkim, zarówno na targowisku, jak i za zamkniętymi drzwiami domów. Piękna, egzotyczna młoda kobieta miała niezwykłe dzieciństwo: urodziła się w Łodzi, szóstego stycznia 1909 roku, jako córka trzydziestoczteroletniego rosyjskiego szlachcica Pawła Kalinina Karniewskiego oraz jego dwudziestoośmioletniej polskiej żony Jadwigi. Zula wychowywała się w Warszawie, gdzie jej ojciec kierował polskim oddziałem prestiżowego rosyjskiego banku Wołga-Kama. Rodzina spędzała wakacje w pięknym wiejskim majątku na terenie ówczesnej Ukrainy.

Gdy w 1914 roku wybuchła wojna światowa, car ściągnął do stołecznego Piotrogrodu (dziś Sankt Petersburg) dyrektorów wszystkich instytucji państwowych, w tym Pawła, wraz z bankowymi aktywami. Karniewski zabrał ze sobą ciężarną żonę oraz pięcioletnią córeczkę Zulę i osiedlił się w Woroneżu, gdzie prowadził oddział banku. Tam też urodził się ich syn Jerzy. Po wybuchu rewolucji w 1917 roku, w której komunistyczne rady zaczęły likwidację arystokracji, tamtejsi Polacy znaleźli się nagle w poważnym niebezpieczeństwie. Zbrojne bojówki wyległy na ulice polować na „wrogów ludu” – zabito rodzinę carską – więc Paweł i inni szlachcice uciekli z powrotem do Polski. W rozpętanym chaosie poniosła go fala uchodźców, rozdzielając z Jadwigą i dziećmi i zmuszając do wędrowania bez nich. Niewielka rodzina została na pięć lat uwięziona w Rosji, gdzie doświadczyła strasznej biedy, epidemii i żyła w nieustannym zagrożeniu śmiercią albo zesłaniem na Syberię. Jadwiga stała się nieformalną przywódczynią polskich rodzin mieszkających wspólnie w małym domu. Jeszcze do niedawna była żoną bankowca, a teraz najcenniejsze ruchomości wymieniała na jedzenie i opał.

– Sprzedała perłowy naszyjnik za proso – opowiada wnuczka Jadwigi, Jowita. – Całą zimę przetrwali na dwóch workach prosa i beczce kiszonej kapusty. Ludzi chorych na cholerę ukrywali przed władzami oraz pewną śmiercią, leczyli ich starymi syberyjskimi sposobami.

Jadwidze udawało się zachowywać w owym czasie godność. Uparcie trzymała się pewnych standardów, zapewniała dzieciom kształcenie i książki. Cenną żywnością zapłaciła za olejny portret Zuli jako młodej dziewczyny wykonany przez ubogiego artystę.

Zula niewiele opowiadała o latach w Rosji, poza tym, jak bardzo inspirującą osobą była jej matka. Jowita wspomina:

– Myślę, że właśnie to ukształtowało ją jako wojowniczkę, zawsze gotową bić się w obronie praw własnych i innych ludzi.

Zwłaszcza jedno wydarzenie natchnęło Zulę i ośmieliło na resztę życia.

– Do ich miasteczka przybył oddział rewolucjonistów – mówi Jowita. – Ludzie się rozpierzchli, kiedy pomiędzy ową grupą a trockistami wywiązała się walka, bo jedyne, co można było zrobić, to się ukryć. Moja matka, która powinna siedzieć jak mysz pod miotłą, wyjrzała na ulicę i zobaczyła jadącą okrakiem na koniu dziesięcioletnią dziewczynkę, strzelającą gdzie popadnie. Dziewczynka miała srebrne ostrogi oraz piękne zamszowe buty. Widok ten oczarował mamę na całe życie. Chciała być jak ta dziewczynka, przestać się ukrywać niczym kryminalistka. Nigdy jej nie zapomniała.

Gdy w 1922 roku podpisano porozumienie pokojowe, a Jadwiga mogła nareszcie wrócić z dziećmi do Warszawy, Paweł zmienił nazwisko na Kaliniecki, co brzmiało bardziej po polsku. Trzynastoletnia Zula uwielbiała ojca i ogromnie się cieszyła z ponownego spotkania. Jej brat Jerzy, który lepiej mówił po rosyjsku niż po polsku, początkowo nie chciał uznać w tym obcym człowieku swego taty. Wkrótce jednak odnaleźli się z Zulą w zwyczajnym życiu, zwłaszcza że rodzina zajęła piękne mieszkanie w pobliżu ojcowskiego banku. Letnie wakacje spędzali w wiejskim dworku kuzynostwa, w mieście zaś pobierali nauki w prywatnej szkole, aby nadrobić stracone lata. Zuli ogromnie się podobało, że chodzi do zwykłej podstawówki; elegancki szary mundurek nosiła z dumą.

Dwudziestolecie międzywojenne w Warszawie stanowiło złoty wiek dla „miasta ogrodów i pałaców”, zmienionego w godną pozazdroszczenia stolicę potężnego kraju, zwaną Paryżem Europy Środkowej. Ulice tętniły życiem, funkcjonowało mnóstwo kawiarni i teatrów, warszawiacy wszelkich religii, kultur i ras znakomicie prosperowali. Po wiekach cierpień Warszawa z nadzieją spoglądała w przyszłość. Aby pomieścić ponadmilionową populację, budowano wciąż nowe dzielnice. W atmosferze dużego optymizmu i nadziei wszystko zdawało się możliwe. Ukończywszy szkołę z wyróżnieniem oraz biegłą znajomością języków angielskiego, francuskiego i rosyjskiego, Zula wstąpiła na Uniwersytet Warszawski, gdzie zamierzała studiować prawo. Ku rozbawieniu członków rodziny zapisała się również do PPS (Polskiej Partii Socjalistycznej) deklarującej zdecydowaną „walkę o lepsze jutro dla pozbawionych przywilejów społecznych”. Decyzja zostania „kanapową socjalistką”, jak wówczas żartowano, bez wątpienia wynikała z osobistych przeżyć Zuli, doznanej biedy i głodu, które zmieniły jej postrzeganie świata.

Lata gorzkich doświadczeń w Rosji pozostawiły także w jej matce niezatarty ślad. Rodzina zapamiętała pewną noc w Warszawie, gdy zamanifestowały się one szczególnie boleśnie. Jadwiga i Paweł wyszli właśnie z grupą znajomych z opery, gdy nagle ta pierwsza zauważyła wiązkę drewna kominkowego, która przypadkowo wypadła z chłopskiej, skręcającej za róg furmanki. Nie zważając na pozostałych, Jadwiga pobiegła ulicą w swym eleganckim stroju wieczorowym i zaczęła zbierać polana, a następnie chować je pod futrem, żeby zabrać do domu. Incydent uznano za żenujący, lecz to właśnie ów przymus zbierania opału wynikający z czystego lęku przed marnotrawstwem ostatecznie ocalił Jadwigę i jej rodzinę podczas drugiej wojny światowej.

Paweł, wrażliwy człowiek o zdolnościach telepatycznych, intelektualista zainteresowany filozofią i religią, został poproszony o utworzenie sieci spółdzielczych banków oszczędnościowych. Jeden z nich powstał w Mławie, a nowe przedsiębiorstwo zostało nazwane Komunalną Kasą Oszczędności (KKO). Na zastępcę Paweł wybrał sobie bystrego młodzieńca, Artura Pieńkiewicza, pochodzącego ze wschodniej Polski (obecnie część Ukrainy), którego przekonał do porzucenia poprzedniego pracodawcy, a następnie przygotował do samodzielnego prowadzenia interesu, nim sam przejdzie na emeryturę.

Decyzja Artura, żeby nie pracować już dla arystokracji, była zgodna z trendem reform społecznych po wojnie światowej, gdy po ponad wieku pod zaborami Polska odzyskała niepodległość, a tysiące ludzi wracały, by pomóc jej rozkwitać.

Jak niemal każdy w Europie Środkowej w tamtych burzliwych czasach, Artur miał niezwykłe dzieciństwo. Po powstaniu styczniowym w 1863 roku Rosjanie przejęli majątek ziemski jego rodziny, a ci spośród krewnych, których nie zesłano na Sybir, zostali zmuszeni do życia na skrawku dawnych gruntów. Gdy w roku 1917 na Ukrainę dotarła rewolucja, Artur przebywał w jezuickiej szkole z internatem w Symferopolu na Krymie, gdzie słyszał opowieści o rzeziach na polskiej szlachcie. Natychmiast chciał się wybrać razem z chłopakami z tamtych okolic na poszukiwanie rodziny, ale służba bursy zatrzymała go ostrzeżeniem: „Panie, nie wracaj tam. Czekają na ciebie z nożami!”. Rodzicom, dziadkom, trzem braciom i czterem siostrom Artura odcięto głowy, a ich dom rodzinny zmieniono w kupę popiołów.

Osierocony i bezdomny Artur udał się więc do krewnych swojej matki w Kijowie, a po dwóch latach wstąpił do polskiej armii walczącej z bolszewikami. W 1919 roku został ranny; po wyleczeniu przyjaciele pomogli mu wyjechać do Warszawy, by dokończył studia. W ciągu kilku lat awansował na prezesa Banku Ziemiańskiego, gdzie Paweł Kaliniecki dostrzegł jego talent.

– Mój dziadek lubił i szanował tego młodzieńca, który tak wiele stracił – mówi Jowita o swoim przyszłym ojcu. – Był całkowicie sam, bez grosza przy duszy, z przerwą w edukacji, lecz mimo to wyszedł na ludzi. Również moja matka zobaczyła w nim coś szczególnego.

Latem 1927 roku osiemnastoletnia studentka prawa Zula po raz pierwszy odwiedziła swoich rodziców w ich tymczasowym domu w Mławie. Tam przedstawiono ją trzydziestojednoletniemu Arturowi. Oczekiwano, że jako córka szefa będzie utrzymywać kontakty towarzyskie z jego pracownikami, zwłaszcza zaś z protegowanym, który – jak słyszała – słynął ze znakomitych umiejętności tanecznych oraz osiągnięć sportowych. Młodszy brat Zuli, Jerzy, od początku zazdrościł Arturowi postury tudzież sprawności, szczególnie po tym, jak zobaczył go w akcji na parkiecie.

– Tańcząc, nagle się pochylał, by wypić kieliszek wina stojący na podłodze, i znów tańczył – opisywał Jerzy, dodając, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział.

Początkowo Artur uważał Zulę za „ładną i zabawną”, ale nic ponadto. Nie szukał miłości, nie planował się jeszcze wiązać małżeństwem. Ona z kolei – choć studiowała w Warszawie i tam miała wszystkich przyjaciół – zaczęła wykazywać wielką ochotę, by częściej odwiedzać Mławę, i robiła to w prawie każdy weekend oraz przez całe letnie wakacje. Szokowała w miasteczku jako jedyna kobieta, która pali papierosy i nosi spodnie (na wzór Coco Chanel) oraz sandały bez pończoch – uznawano, że wszystko to przystoi wyłącznie mężczyznom. Ale chyba największą kontrowersję wywoływała swoim postanowieniem, że poślubi przystojnego „pana Artura”, nie omówiwszy tej kwestii z nikim – nawet z najbardziej zainteresowanym. Gdy obwieszczała ową doniosłą decyzję rodzicom, kandydata na męża znała zaledwie od paru miesięcy.

– Co takiego? – wykrzyknęła przerażona matka. – A co on na to?

– Nic – odrzekła Zula, wzruszając ramionami. – Jeszcze nie wie, że się ze mną ożeni.

Paweł milczał, ale Jadwiga była niezadowolona: Artur to nieodpowiednia partia, człowiek bez rodziny, ziemi i pieniędzy, za stary dla ich córki. Zbyt dużo o nim wiadomo, argumentowała, żeby mógł zostać przyjęty do śmietanki towarzyskiej miasta.

Wiadomość o niespodziewanej deklaracji pewnej młodej kobiety sprawiła, że Artur zwrócił na nią baczniejszą uwagę. Sam zaczynał ją coraz bardziej lubić, ale na razie nic nie robił. Nieustępliwa Zula bezczelnie go uwodziła, aż wreszcie Pieńkiewicz się w niej zakochał. Wówczas oznajmiła rodzicom, że mężczyzna ten będzie ojcem jej dzieci bez względu na to, czy zgodzą się na małżeństwo, czy nie. Jadwiga – w nadziei, że to przejściowe zauroczenie – namówiła męża, aby wysłać chorą z miłości córkę na Uniwersytet Montpellier na południu Francji, gdzie miałaby poznawać kulturę i historię tego kraju. Przez kolejne półtora roku Zula grzecznie robiła to, co jej kazano, zarazem wysyłając Arturowi lawinę listów i tworząc w ten sposób – jak nazwała to Jowita – „piękną kartę ich relacji”. Lecz gdy usłyszała, że pod jej nieobecność widziano kuzynkę Wandę flirtującą z Arturem, natychmiast przerwała studia i wróciła do Polski. W dniu ślubu, w sierpniu 1929 roku, Artur miał trzydzieści trzy lata, Zula – dwadzieścia.

Po weselu para przeniosła się do pięciopokojowego mieszkania na pierwszym piętrze biało tynkowanego budynku przy ulicy Długiej 7 w Mławie, dwie przecznice od rynku głównego i równie blisko banku Artura. Była to jedyna ceglana kamienica na ulicy, przy której wznosiło się mnóstwo starych drewnianych domów. W budynku mieściło się sześć dużych apartamentów, każdy z nowoczesnymi udogodnieniami, takimi jak elektryczność, łazienka z bieżącą wodą czy toaleta. Rodzice Zuli zapewnili młodym nawet kucharkę, sprowadzając z Warszawy panią Michalinę, a także służącą, ponieważ jako nastolatka Zula stykała się ze służbą nieustannie i nie miała zielonego pojęcia o prowadzeniu domu.

Jak wszystkie eleganckie kobiety w Mławie Zula szyła sobie sukienki w stolicy, ale buty sprawiała na miejscu. Miała bardzo małe stopy, więc ucieszyła się, kiedy odkryła, że na tutejszym Starym Rynku działa zakład znakomitego szewca, niejakiego Ksawerego Bieńkowskiego. Natychmiast zamówiła u niego nowe buty pasujące do reszty ślubnej wyprawki, a nawet zaprosiła znajome z Warszawy do przymiarki fantastycznej kolekcji obuwia, w tym wykwintnych skórzanych oficerek do jazdy konnej i na polowania. Te ostatnie były Zuli bardzo potrzebne. Jej rodzina posiadała wprawdzie odbiornik radiowy, ale już nie telefon czy samochód, gdyż te dobra w rolniczym miasteczku były prawie niedostępne – mieli je wyłącznie komendant policji oraz burmistrz. Ludzie wciąż korzystali z transportu konnego i codziennie budził ich stukot kopyt na bruku.

Zula robiła wszystko, by cieszyć się życiem żony prowincjonalnego bankowca. Współpracowała z Arturem nad rewitalizacją miasta, z całych sił próbowała zaprzyjaźnić się z kobietami tworzącymi Koło Dam Polskich oraz przedstawicielkami miejscowego Czerwonego Krzyża. Ostatecznie odeszła z obu tych organizacji zniesmaczona wąskimi horyzontami członkiń, które nazwała lekceważąco „oszołomkami”. Z błogosławieństwem męża (oraz dzięki jego wsparciu finansowemu) Zula powołała do życia tygodnik, w którym pisywała zaangażowane artykuły dotyczące spraw lokalnych. Niestety czasopismo nie znalazło czytelników. Stęskniona za gwarem wielkiego miasta i jego bujnym życiem towarzyskim, zapisała się na Wydział Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Jeździła regularnie do stolicy na wykłady, sztuki teatralne oraz wystawy, a także spotykać się z przyjaciółmi.

Artur pracował po wiele godzin dziennie, często też zostawał na nocne dyżury ze względu na wymagania nowych klientów. Był postacią bardzo popularną w mieście nie tylko ze względu na swoją nieposkromioną młodą żonę, ale bardziej może z powodu własnego łagodnego sposobu bycia oraz zdolności perswazyjnych. Większość ludzi na tych terenach tradycyjnie trzymała pieniądze w bieliźniarkach, pod materacem albo za świętym obrazkiem, dlatego niełatwo było ich przekonać, aby zdeponowali oszczędności na bankowym koncie. Dzięki zdolnościom Artura interesy szły tak dobrze, że bank dwukrotnie przeprowadzał się do nowej siedziby, za każdym razem większej, najpierw przy ulicy 3 Maja, a potem Chrobrego.

W weekendy oraz latem małżonkowie znajdowali czas, by pojeździć razem konno, pożeglować, popływać albo pograć w tenisa. Artur pełnił też funkcję nieformalnego wodzireja lokalnych balów karnawałowych – prowadził polonezy marszowe oraz klasycznego mazura. Oboje z żoną doskonale strzelali, zdobywając nagrody na lokalnych zawodach strzeleckich organizowanych przez Związek Oficerów Rezerwy.

W domu w Mławie urodziło się ich pierwsze dziecko, dziewczynka, która miała otrzymać imię Ewa, żyła jednak tylko kilka minut. Początkowo niemowlę nie oddychało ani nie wydawało żadnego dźwięku, gdy więc po chwili zapłakało, lekarz podrzucił je do góry z radości, ale nie zdołał złapać. Maleńka Ewa uderzyła główką w podłogę i zginęła na miejscu.

Widząc rozpacz rodzinnego lekarza przerażonego własną głupotą, Zula natychmiast oznajmiła, że był to nieszczęśliwy wypadek.

– Proszę nie rozpaczać – zwróciła się do mężczyzny. – Za rok urodzę kolejne.

Mimo tej wielkoduszności doktor nigdy nie doszedł do siebie. Nie mógł wrócić do pracy, nie mógł nawet znieść widoku Zuli na ulicy, ponieważ zaczynał się trząść, płakać i przepraszać. Wreszcie postradał zmysły i dożył swych dni w klinice psychiatrycznej.

Drugą córkę, Jowitę, Zula wydała na świat dwa lata później, dziewiętnastego grudnia 1932 roku. Urodziła ją w najlepszym szpitalu w Warszawie, na co po śmierci Ewy bardzo nalegał Artur. Młoda kobieta szybko doszła do siebie i miała tyle mleka, że zgłosiła się jako mamka dla dziecka z sąsiedniej sali, którego rodzicielka, pozbawiona pokarmu, starała się o potomka od dziesięciu lat. Lekarz, poprosiwszy Zulę o pomoc, zasugerował zbieranie mleka do butelki, aby łatwiej było je przekazywać chłopcu. Zula odparła:

– Po co zbierać? Dajcie mi go tutaj. Będę mu tak samo wdzięczna, jak on mnie.

Doktor się zawahał.

– Muszę panią ostrzec, że to mały Żyd – powiedział.

Zula wybuchnęła śmiechem.

– Sądzi pan, że mnie pogryzie?

Dziecko, imieniem Icchak, wiele tygodni odżywiało się mlekiem Zuli, za co jego rodzina była dozgonnie wdzięczna. Zula zgodziła się nawet, by dziadek chłopca mógł się przyglądać karmieniu. Potem mówiła:

– To był bardzo imponujący mężczyzna, prawdziwie potężny, przed którym miałam ochotę wstać i się mu ukłonić. Kiedy zobaczył twarz swojego wnuka, ssącego moją pierś, prawie zapłakał.

Niestety Zula straciła potem kontakt z tą rodziną. Zastanawiała się często, co się stało z małym „mlecznym bratem” Jowity, którego tak chętnie karmiła.

Jako młoda mama, już z kolejnym dzieckiem, Kaliną – zwaną „Dola” lub „Doleńka” – która przyszła na świat niebawem, Zula musiała zarzucić studia filozoficzne i skoncentrować się na prowadzeniu domu (miała w tym pomoc), z jednoczesnym zamiarem wychowania nowego pokolenia niezależnych kobiet. Ale Jowita okazała się dzieckiem chorowitym, chudym i anemicznym, które wiele czasu spędzało w szpitalach. Dobrze pamięta swoją zabawną, kochającą, ale też zmienną w nastrojach matkę, która bywała a to ogromnie opiekuńcza, a to chłodna i powściągliwa.

– Nigdy nie wiedzieliśmy, czy danego dania obudzi się taka, czy inna, przez co chyba stałam się osobą nerwową – wspomina Jowita.

W swe dobre dni Zula opowiadała córeczce fantastyczne historie, kąpiąc ją w wielkiej misce. Dzieci nigdy nie mogły się doczekać sobotniej kąpieli – wodę do niej zagrzewano na opalanym węglem piecu. Gdy zdrowie Jowity się poprawiło, stała się bardziej energiczna i musiała się myć częściej niż inni, ponieważ jej ulubionym towarzyszem zabaw był ogromny, mieszkający na parterze bernardyn, pies, którego nazywała Kochanie. Raz zasłynęła tym, że kiedy dziadek z Warszawy przyjechał w odwiedziny samochodem – rzadki widok w Mławie – wraz z paroma innymi dziećmi ześlizgiwała się po brudnej przedniej szybie ubrana w swoją najlepszą białą sukienkę, przeznaczoną na wyjścia do kościoła.

Według Zuli rola żony bankowca była umiarkowanie zabawna. Nowy status społeczny nie sprawił, że przestała budzić ogólną ciekawość, a jej awangardowy styl, oparty na modzie paryskiej, nadal wywoływał konsternację wśród mławskich konserwatystek. Kobietom tym nie podobało się, że żona dyrektora paraduje po mieście w stroju, który uważały za męski, pali papierosy z długim filtrem i chodzi z beretem na głowie zamiast „porządnego” kapelusza. Co gorsza, Zula bez skrępowania skakała na skakance w parku razem ze swoimi dziećmi, uczestniczyła w różnych konkursach zarezerwowanych dla panów, a służbie płaciła więcej niż zwyczajowo w innych domach. W dodatku wsparła finansowo i emocjonalnie swoją niezamężną pokojówkę, gdy ta zaszła w ciążę. A członków domowego personelu zapraszała na recitale muzyczne i tańce. To był istny szok.

Stęskniona za intensywnym życiem towarzyskim Warszawy Zula próbowała się buntować przeciwko ustalonemu harmonogramowi małżeńskiego pożycia. Artur wychodził do pracy codziennie o jednej porze i wracał zawsze dokładnie o tej samej godzinie, prosto na obiad. Zupa miała czekać na stole gorąca, aby odpowiednio ostygnąć, zanim on umyje ręce. Zula skarżyła się wówczas, że czuje się samotna, i usiłowała namówić męża na zmianę rutyny, lecz Artur radził sobie z jej dąsami doskonale. Kiedy była rozdrażniona albo fatalnie się zachowywała, w milczeniu wstawał od stołu i szedł do klubu. Jadwiga zawsze powtarzała, że tylko Artur i Paweł potrafią kontrolować jej krnąbrną córkę, co Jowita potwierdza.

– Kiedy tatuś się zdenerwował, wszyscy cichli, a on nakładał kapelusz i szedł na spacer. Nie musiał krzyczeć. Mama była o wiele bardziej grymaśna. Żyła trochę w świecie fantazji, łatwo się nudziła.

Jowita pamięta, że jej ojciec lubił po obiedzie uciąć sobie dziesięciominutową drzemkę, po której budził się całkowicie wypoczęty. Któregoś dnia, w dzieciństwie, znalazła go śpiącego w gabinecie, po czym przywiązała mu do włosów kilka czerwonych kokardek. Artur obudził się dopiero, gdy do pomieszczenia weszła żona jednego z klientów, niespodziewanie pragnąc porozmawiać z dyrektorem na osobności. Przywitał ją uprzejmie, a potem nie mógł zrozumieć, dlaczego kobieta przez całe spotkanie wydawała się bardzo spłoszona. Zerknięcie w lustro wyjaśniło wszystko.

Determinacja Zuli, by się dobrze bawić, doprowadziła ją do tego, że zaczęła zapraszać gości do siebie na wieczorki towarzyskie i weekendy. A ponieważ coraz bardziej lubiła Celinę Złotnik, zaczęły się spotykać częściej w towarzystwie swoich mężów. „Pani Zula” szczególnie podziwiała cichy, dystyngowany sposób bycia „pani Celiny”, kobiety oczytanej, która stawała się jej przyjaciółką. Zupełnie inny był Mosze, energiczny mężczyzna o rubasznym poczuciu humoru, który stale zwracał się do Artura per „panie dyrektorze”. Zula i Celina nauczyły się wzbogacać swoje życie lekturą w czasach, w których o książki nie było wcale łatwo. Czytywały prasę literacką, pożyczały sobie wzajemnie różne pozycje, szukały kolejnych, sprowadzały nowe wydawnictwa z Warszawy albo z Europy, z entuzjazmem dyskutowały o tych, które podobały im się najbardziej. Celina mówiła i czytała po francusku, pasjonowała się tym językiem i francuską literaturą, dlatego niezmiernie cieszyła ją znajomość z Zulą, osobą mieszkającą niegdyś we Francji i płynnie władającą francuskim.

Wprawdzie Złotnikowie rozmawiali w domu głównie w jidysz, jednak Celina i Mosze świetnie znali także polski, więc obie pary konwersowały swobodnie. Ella Złotnik podobnie jak jej rodzice potrafiła z łatwością wypowiadać się po polsku w sposób charakterystyczny dla ludzi wykształconych, ale jej brat Iszaj nie umiał się pozbyć wyraźnego akcentu, typowego dla uczniów szkoły żydowskiej, do której uczęszczał. Tak czy inaczej, w tamtym czasie dzieci nie dopuszczano do towarzystwa dorosłych gości, ponieważ przed ukończeniem piętnastego roku życia były właściwie niewidzialne, zbyt małe, jak uważano, aby prowadzić inteligentną rozmowę. Popularne ówczesne powiedzenie, znane w każdej grupie wyznaniowej i etnicznej, głosiło, że „dzieci i ryby głosu nie mają”.

Dlatego Jowita i Kalina Pieńkiewiczówny znajdowały się pod surową pieczą guwernantki, starej panny po czterdziestce nazwiskiem Maria Grzębska, którą wszyscy nazywali Panną Marią lub, bardziej familiarnie, Pamają, ponieważ w ten sposób wyrazy te wypowiadała Kalina. Grzębska była córką mławskiej szwaczki, szwagierką ulubionego szewca Zuli, pana Bieńkowskiego. Artur sfinansował studia wyższe synowi Bieńkowskiego, Stanisławowi, stwierdziwszy, że bystry młodzieniec zasługuje na coś więcej niż to, co oferuje mu Mława. Płacił za wszystko, od podręczników po zakwaterowanie, a jego wiara w chłopaka okazała się słuszna – Stanisław został wspaniałym nauczycielem, po latach zaś dyrektorem mławskiego liceum. Szewc i jego żona za tę wielkoduszność byli Arturowi dozgonnie wdzięczni.

Pamaja