Oby w piekle podawali piwo - Tucker Max - ebook

Oby w piekle podawali piwo ebook

Tucker Max

0,0
44,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Bestseller "New York Timesa"

Może uczysz się, a może już pracujesz. Pewnie płacisz podatki, chodzisz na wybory i czasami nawet robisz coś dla ogółu. Pomagasz sąsiadce. Chronisz przyrodę i bierzesz odpowiedzialność za swoje czyny. Segregujesz śmieci. Słowem -- jesteś świadomym obywatelem. Masz cel, który starasz się zrealizować. Twoje życie jest uporządkowane i podporządkowane zasadom, które akceptujesz i które akceptuje społeczeństwo. A przecież wcale nie musisz tak żyć! Tę książkę najlepiej po prostu odłożyć na półkę. Nie nauczysz się z niej niczego pożytecznego. To opowieść o całkowicie nagannym życiu, pełnym pijaństwa i dość przypadkowego seksu, za to pozbawionym jakichkolwiek celów i zasad. Napisana dosadnym, ostrym językiem, lekka i dowcipna. Nie znajdziesz tu recepty na sukces, ale możesz liczyć na niespotykaną, choć zupełnie nieakceptowalną społecznie rozrywkę. Jeśli jednak upierasz się przy szukaniu głębszego sensu tej opowieści, możesz potraktować ją jako manifest wolności i bunt przeciwko systemowi. Tucker Max jest kompletnym gnojkiem, pijakiem i kobieciarzem. Brak mu choćby cienia empatii. To egoista, narcyz i erotoman. Upija się w każdych warunkach (najchętniej na cudzy koszt), zaczepia nieodpowiednie osoby (zanim to sobie przemyśli) i uprawia seks z każdą kobietą (którą zdoła do tego namówić). Jest mu z tym wszystkim dobrze i nie ma zamiaru niczego zmieniać. Innymi słowy, to człowiek szczęśliwy i spełniony.

W końcu jeśli piekło istnieje, to na pewno serwują tam piwo!

"To książka absolutnie zabawna i całkowicie naganna".

"New York Times"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 562

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tucker Max

Oby w piekle podawali piwo

Tytuł oryginału: I Hope They Serve Beer In Hell

Tłumaczenie: Marcin Kuchciński

Projekt okładki: ULABUKA

ISBN: 978-83-283-2314-8

Copyright © 2006, 2009, 2016 Tucker Max

All rights reserved. No part of this book may be reproduced in any form or by any means without the prior written consent of the publisher, excepting brief quotes used in reviews.

CITADEL PRESS and the Citadel logo are Reg. U.S. Pat. & TM Off.

Polish edition copyright © 2016 by Helion S.A.

All rights reserved.

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniej­szej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficz­ną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą

Shutterstock Images LLC.

Wydawnictwo HELION ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Słowo wstępu od autora

Ja naprawdę nazywam się Tucker Max. Inne osoby pojawiające się w tej książce ukryte są pod pseudonimami, chyba że podaję pełne imię i nazwisko.

Wszystkie wydarzenia przedstawione w tej książce są prawdziwe. Zmieniłem jedynie niektóre daty, miejsca i cechy charakterystyczne, aby uniknąć ewentualnej odpowiedzialności karnej.

Mam nadzieję, że lektura tej książki zapewni Ci tyle samo przyjemności, ile mnie sprawiło przeżywanie tego wszystkiego.

OPOWIEŚCI TUCKERA MAXA

Historia o spodniach i barze sushi

Wydarzyło się w lipcu 2001 roku.

Spisane w lipcu 2001 roku.

Kiedyś myślałem, że to red bull jest najbardziej szkodliwym wynalazkiem ostatnich pięćdziesięciu lat. Byłem w błędzie. Tytuł ten przejął przenośny alkomat. Tak, to samo urządzenie, którego gliniarze używają od dziesięciu lat do sprawdzania trzeźwości kierowców, dostępne jest teraz dla każdego. Ma rozmiar i kształt małego telefonu komórkowego. Z górnej części wychodzi przezroczysta rurka, która wygląda niemal jak antena. Dmuchasz w tę rurkę i po kilku sekundach na ekraniku wyświetla się wynik w promilach. Chociaż wynik badania alkomatem nie jest tak precyzyjny jak z badania krwi, to jednak dokładność do jednej dziesiątej promila jest wystarczająca jak na moje potrzeby.

Mieszkałem wtedy w Boca Raton na Florydzie, a alkomat kupiłem po to, by zabrać go ze sobą na sobotnią imprezę. Oto cała historia:

21.00. Wchodzę do restauracji. Jestem pierwszy z naszej paczki, chociaż rezerwacja była na dziewiątą. W restauracji już jest tłoczno — pełno w niej typów, które jak wszy opanowały południową Florydę. Już mam doła, zamawiam więc wódkę i wodę gazowaną.

21.08. Dalej nikogo. Zamawiam kolejną wódkę i wodę. Zastanawiam się, czy nie sprawdzić sobie już poziomu alkoholu we krwi, ale wydaje mi się, że jest jeszcze za wcześnie i alkomat niczego nie wykaże.

21.10. Po mojej lewej siedzą dwie Żydówki. Obie po trzydziestce, obie się na mnie gapią i obie mają sztuczne cycki. Jedna z nich ma wyjątkowo duże sztuczne cycki. Wylewają się z bluzki i przywołują mnie do siebie. Ich właścicielka nie jest jednak atrakcyjna. Zwiększam tempo picia.

21.15. Nikt nie doszedł. Zamawiam trzecią wódkę i wodę. Czekając na zamówienie, sięgam po alkomat. Wydmuchuję dwie dziesiąte promila. To najwspanialszy wynalazek pod słońcem. Poprawia mi się humor. Pokazuję alkomat Żydówkom ze sztucznymi piersiami. Zaczynamy rozmawiać.

21.16. Obie mówią z ciężkim akcentem z Long Island. Wołam barmana i zmieniam zamówienie na podwójną wódkę z lodem i odrobiną wody.

21.23. Już czworo gości przy barze dmuchało w mój alkomat, włącznie z dwiema kobietami ze sztucznymi cyckami. Każdy chce wiedzieć, ile ma promili. Znajduję się w centrum uwagi. Jestem szczęśliwy.

21.25. Pojawia się pierwszy członek mojej paczki. Pokazuję mu alkomat. Jest zachwycony. Stawia mi kolejkę. Kobiety ze sztucznymi cyckami głośno informują nas, że mają ochotę na drinki. Mój kumpel stawia im drinki. Ja zamawiam podwójną wódkę z lodem. Bez wody.

21.29. Dmucham ponownie. Zero cztery. Piję od pół godziny i jestem już po czterech głębszych. Mój intelekt działa sprawnie pomimo lekkiej alkoholowej mgiełki, która powoli zaczyna się formować… Cztery wódki… Wynik cztery dziesiąte… to musi oznaczać, że każdy drink to jedna dziesiąta promila. Dochodzę do wniosku, że mogę wypić naprawdę sporo. Mówię jednej z kobiet ze sztucznymi cyckami, że jest bardzo interesująca.

21.38. Jest już nas sześciu z ośmiu. Okłamuję kelnerkę, że to już wszyscy, i dziewczyna sadza nas przy stole. Każdy mówi tylko o moim alkomacie. Wszyscy chcą się mi przypochlebić. Wybaczam im spóźnienie. Dochodzę do wniosku, że może jednak będzie to udany wieczór.

21.40. Ponownie dmucham. Zero pięć. To mnie zaskakuje. Od momentu, w którym wydmuchałem zero cztery, nie zamawiałem przecież następnego drinka. Coś tam się mi kołacze z poświęconych środkom odurzającym zajęć w szkole , że tempo absorpcji alkoholu przez organizm jest stałe, bez względu na prędkość spożywania alkoholu. Ta informacja jednak szybko wyparowuje mi z głowy, gdy dwie laski z sąsiedniego stolika pytają mnie o alkomat.

21.42. Laska Numer Dwa leci na mnie. Zaczyna opowiadać mi historię o tym, jak kiedyś gliny zatrzymały ją na drodze i musiała dmuchać w urządzenie podobne do tego, ale na szczęście puścili ją wolno. Mówi mi, że zawsze chciała być policjantką, ale nie mogła zdać egzaminu wstępnego do akademii policyjnej, choć próbowała dwa razy. Ja mówię jej, że musi być naprawdę inteligentna. Przestaje zwracać na mnie uwagę. Okazuje się, iż Laska Numer Dwa jest najwyraźniej dość inteligentna, by przejrzeć mój zbyt słabo skryty sarkazm.

22.04. Zainteresowanie moim przenośnym alkomatem słabnie. Rozmowa potoczyła się w innym kierunku. Nie jestem już w centrum uwagi. Nie podoba mi się to. Jeśli reflektor nie świeci prosto na mnie, czuję się wewnątrz taki malutki.

22.06. Moi kompani zaczynają rozmawiać o bioenergoterapii. Wszyscy są oczarowani dziewczyną, która miała zajęcia z tego przedmiotu. Wygłaszam swoją opinię, że leczenie energią jest bezsensownym i solipsystycznym tworem pseudonaukowym. Oni uważają, że bioenergoterapia jest prawdziwą nauką, gdyż wykładowca tej dziewczyny studiował na Harvardzie. Jeden z moich kumpli twierdzi, że to „pełnoprawna, uznana dziedzina nauki”, w powietrzu kreśląc znak cudzysłowu. Mówię im, że oni wszyscy są (w powietrzu kreśląc znak cudzysłowu) „pełnoprawnymi, uznanymi idiotami”, skoro wierzą w takie bzdury jak uzdrawianie energią. Dwie dziewczyny oskarżają mnie o wąskie horyzonty myślowe. Ja na to, że ich umysły są za to tak otwarte, że aż wyciekły im mózgi. Wszyscy gapią się na mnie z jawną dezaprobatą. Nienawidzę każdego, kto siedzi przy moim stole.

22.08. Całkowicie wyłączam się z ich niedorzecznej dyskusji. Piję czystą wódkę tak szybko, jak tylko jest mi ją w stanie dostarczyć kelner pozujący na Ethana Hawke’a. Dmucham w alkomat co trzy minuty i patrzę, jak promile powoli idą w górę.

22.10. Zero siedem.

22.17. Zero osiem. Przekroczyłem poziom, który pozwalałby mi legalnie usiąść za kierownicą w stanie Floryda. Ogłaszam ten fakt wszem i wobec.

22.26. Zero dziewięć.

22.27. Postanawiam sprawdzić, jak bardzo mogę być pijany, a jednocześnie jeszcze jakoś funkcjonować. Wiem, że trzy i pół promila to dawka śmiertelna dla większości ludzi. Dochodzę do wniosku, że dwa promile będą dobrym celem.

22.28. Wstaję, nie odzywam się ani słowem do siedmiorga mędrców przy moim stole i wracam do baru. Nie zostawiam im pieniędzy za moje dotychczasowe drinki.

22.29. Babki ze sztucznymi cyckami nadal siedzą za barem. Chcą drinków. Zmartwiony, że po półtorej godzinie picia mam tylko dziewięć dziesiątych promila, postanawiam wychylić od razu kilka kolejek. Pozwalam kobietom wybierać drinki, pod warunkiem jednak, że nie zamówią whiskey ani niczego, co pachnie jak whiskey czy też ją w jakikolwiek sposób przypomina (trafiłem kiedyś na ostry dyżur w szpitalu z powodu wypicia zbyt dużej ilości whiskey, ale im tego nie mówię).

22.30. Drinki pojawiają się przed nami. Tequila. Sądząc po rachunku, bardzo dobra tequila. Wchodzi gładko. Zamawiamy następną kolejkę.

23.14. Wydmuchuję półtora promila. Pokonałem ważny punkt krytyczny. Zostało tylko pół promila do realizacji mojego celu. Rozpiera mnie duma. Pokazuję wszystkim mój wynik. Ludzie przy barze są pod wrażeniem. Jestem ich idolem. Ktoś stawia mi kolejkę.

23.28. Dopadają mnie mdłości. Uświadamiam sobie, że nie zdążyłem niczego zjeść. Ponieważ nie chcę wracać do mojego stolika ani jeść przy barze, wychodzę i idę na drugą stronę ulicy do baru sushi.

23.29. W sushi-barze odbywa się impreza bieliźniana. Połowa gości paraduje w piżamach lub innych strojach nocnych. Wszyscy są tak samo beznadziejni jak ci w barze, z tą tylko różnicą, że są w bieliźnie.

23.30. Czuję się zagubiony. Jedyne, czego chcę, to sushi. Stoję w drzwiach i jak zaczarowany przyglądam się tłumowi półnagich ludzi. Jakaś przeciętnie urodziwa dziewczyna, która najwyraźniej pracuje w tej restauracji, każe mi rozebrać się do bielizny. Tłumaczę jej, że nie jestem na to przygotowany. Po prostu chcę zjeść sushi. Mówi, że muszę przynajmniej zdjąć spodnie. Pytam, czy dzięki temu będę mógł liczyć na sushi. Mówi, że tak. Zdejmuję więc spodnie.

23.30. Gdy rozpinam rozporek, zatrzymuję się na chwilę, zastanawiając się, co mam pod spodem i czy w ogóle coś tam mam. Rozważam, czy jednak może nie będzie lepiej zostać w spodniach. Dochodzę do wniosku, że jedzenie jest w tej chwili ważniejsze od mojej godności.

23.31. Zdejmuję spodnie. Mam na sobie bokserki Gapa w różowe i białe paski. Zdecydowanie zbyt obcisłe na tę okazję. Upewniam się tylko, czy nic mi nie wystaje. Wszyscy uważnie mnie obserwują przy tej czynności.

23.32. Zamawiam sushi, pokazując palcem kolorowe rysunki i mrucząc coś pod nosem.

23.33. Pokazuję mój alkomat jakiemuś facetowi przy barze. Jest pod wrażeniem i pokazuje go innym. Wokół mnie zaczyna zbierać się spora gromadka. Znów jestem gwiazdą wieczoru.

23.41. Wydmuchuję jeden i siedem dziesiątych promila. Informuję wszystkich o celu, jaki sobie wyznaczyłem. Ktoś stawia mi drinka.

23.42. Wychylam kieliszek. Jakiś znajomy smak sprawia, że robi mi się w środku ciepło. Pytam, co to. „Likier na bazie koniaku”. Tak, Bóg na pewno istnieje i musi mnie nienawidzić.

23.47. Stawiają przede mną sushi. Polewam je sosem sojowym i pakuję sobie do ust tak szybko, jak tylko nadążają ręce.

23.49. Sushi zjedzone. Nikt nie zwraca uwagi na moje maniery — wszyscy pchają się do mojego alkomatu, chcąc sprawdzić swoje promile.

00.18. Wydycham dwa promile. JESTEM BOGIEM. Bar sushi eksploduje entuzjazmem. Mężczyźni biją brawo. Dziewczyny szaleją na moim punkcie. Każdy chce ze mną porozmawiać. Wybaczam im ich niedostatki, gdyż wszyscy zwracają uwagę tylko na mnie.

00.31. Nieoczekiwanie tracę status boga. Ktoś wydmuchał dwa przecinek dwa promila. To wyzwanie rzucone mojej męskości. Zamawiam wysokoprocentowy rum bacardi 151. Zapijam piwem. Tłum jest pełen podziwu.

00.33. Wypijam rum i piwo. Do gościa, który wyzwał mnie na ten pojedynek, rzucam bez sensu: „I kto teraz rządzi tym barem, SUKO??”. Tłum wokół wiwatuje. Uwaga znów jest po mojej stronie. To ja jestem Maximus. Tłum jest mój. Ja rządzę tym barem.

00.36. Uważniej przyglądam się swojemu przeciwnikowi. Okazuje się być wysokim, muskularnym mężczyzną o niewiarygodnie szerokich barach. Na twarzy bynajmniej nie maluje mu się radość. Obserwuje mnie, po czym zamawia drinka, wychyla go jednym haustem i uśmiecha się do mnie. Dochodzę do wniosku, że mogłem sobie darować uwagę pod jego adresem. W tym momencie uświadamiam sobie także, że mój żołądek nie znajduje zrozumienia dla moich wyczynów. Ignoruję go. Wciąż przecież mam widownię, która pragnie mnie podziwiać.

00.54. Wydmuchuję dwa przecinek dwa. Entuzjazm jest umiarkowany. Wszyscy czekają na wynik mojego adwersarza.

00.56. Gość wydmuchuje dwa i cztery. Uśmiecha się do mnie protekcjonalnie. Zamawiam dwa kolejne kieliszki.

00.59. Wychylam pierwszy. Płyn nie przyjmuje się zbyt dobrze w moim żołądku. Postanawiam zrobić sobie krótką przerwę od picia. Tłum nie jest tym zachwycony.

01.10. Dogania mnie rzeczywistość. Zaraz będę rzygał. OBFICIE. Próbuję dyskretnie wydostać się na zewnątrz.

01.11. Biegnąc do drzwi, przewracam jakąś dziewczynę.

01.11. Potykam się o krzak, wpadam między jego gałęzie i zaczynam rzygać. Ustami. I nosem. To wcale nie jest przyjemne.

01.14. Nie mogę zrozumieć, dlaczego tak bardzo bolą nie nogi. Między kolejnymi skurczami żołądka udaje mi się na nie spojrzeć. Nie mam spodni, a łydki upstrzone są cierniami i kolcami z krzewu.

01.18. Skończyłem wymiotować. Teraz próbuję powstrzymać krwawienie. Nagle prosto w oczy ktoś świeci mi latarką. Mówię jej właścicielowi, żeby „zabrał to pieprzone światło z mojej twarzy”. Właściciel latarki przedstawia się jako policjant. Przepraszam go i pytam, w czym problem. Zapada długa chwila milczenia. Światło wciąż wali mnie po oczach.

— Synu, gdzie są twoje spodnie? — pada w końcu pytanie.

Pamiętając poprzednie spotkanie ze stróżami prawa i uświadamiając sobie, że nie ma wokół mnie nikogo, kto mógłby wyciągnąć mnie za kaucją z aresztu, zbieram w sobie wszystkie siły, by wytrzeźwieć w ekspresowym tempie. Ponownie przepraszam i wyjaśniam, że moje spodnie zostały w pobliskiej restauracji, z której musiałem wyjść, by podzielić się sushi z tym oto krzewem. Policjant wcale się nie śmieje. Kolejna długa pauza.

— Nie zamierzasz dziś prowadzić samochodu, prawda?

— Ależ NIE. NIE, NIE, NIE… Panie władzo, ja nawet nie mam ważnego prawa jazdy.

01.20. Policjant każe mi wracać do środka, założyć spodnie i wezwać taksówkę.

01.21. Wracam do baru sushi. Kilka osób jakoś dziwnie mi się przygląda. Zerkam w dół i chowam częściowo wyeksponowane jaja z powrotem do bokserek. Nie wiem tylko, co zrobić z krwawiącymi nogami. Rozglądam się w poszukiwaniu spodni.

01.24. Nigdzie nie mogę znaleźć spodni. Za to alkomat jest na widoku. Dmucham. Dwa i trzy dziesiąte promila. Ktoś informuje mnie, że mój przeciwnik właśnie wydmuchał Dwa i sześć. I że jeszcze nie zwrócił. Każę im wszystkim, żeby „pocałowali mnie w dupę”. To moje ostatnie klarowne wspomnienie.

08.15. Budzę się. Nie mam pojęcia, gdzie jestem. Na pewno jest bardzo gorąco. Okropnie się pocę. Śmierdzi zepsutym mięsem.

08.16. Jestem w swoim samochodzie. Wszystkie szyby są podniesione. Słońce świeci prosto we mnie. W samochodzie musi być przynajmniej pięćdziesiąt stopni. Otwieram drzwi i próbuję wysiąść, ale jedynie walę się na chodnik. Strupy, którymi pokryte są moje nogi, otwierają się na nowo. Penis wypada mi z bokserek w różowe paski i ląduje, wraz z resztą mojego ciała, w brudnej kałuży.

08.19. Cuchnąca woda w końcu pozwala mi odzyskać pełną świadomość. Nie mogę znaleźć spodni. Ani komórki. Ani portfela. Ale wciąż mam alkomat. Wydmuchuję zero dziewięć. Według prawa stanu Floryda nie mogę prowadzić samochodu.

08.22. Odpalam silnik i jadę do domu.

Pozwólcie, że dobrze wam to wszystko wytłumaczę: to była jedna z pięciu najbardziej pijackich nocy w moim życiu. Byłem schlany jak świnia. Wymiotowałem wiele razy, w tym także kilkakrotnie przez nos. JEZU, PRZECIEŻ PO PRZEBUDZENIU wciąż miałem zero dziewięć promila. Po prostu szaleństwo. To urządzenie jest okropne. Prawdziwy diabeł w tranzystorach.

Moja rada dla ciebie: unikaj go za wszelką cenę.

Noc, której omal nie zginęliśmy

Wydarzyło się w kwietniu 1999 roku.

Spisane w lipcu 2001 roku.

Jedne noce są zabawne, inne szalone, ale są też i takie, które sprawiają, że mężczyzna staje się legendą.

Sobotni wieczór, studenckie czasy (dodajmy, że na wydziale prawa). Ja i czterej moi kumple (Wkurw, Złotowłosy, Brązik i Krecha) znajdowaliśmy się w mieszkaniu El Pijusa. El Pijus miał w mieście kolegę z czasów szkoły średniej, Thomasa, i chciał mu pokazać, jak należy się bawić. Imprezę zaczęliśmy o siódmej i natychmiast zabraliśmy się za jedzenie. I picie całego morza alkoholu.

El Pijus, który mieszkał ze swoją narzeczoną, był bardzo podekscytowany spotkaniem ze starym kolegą i zaczął naprawdę ostro. Jego dziewczyna, Kristy, znając skłonności El Pijusa do różnych niestandardowych zachowań pod wpływem alkoholu, przygwoździła mnie w kącie i wymusiła obietnicę, że pozostanę trzeźwy do końca imprezy i odwiozę wszystkich do domu. Byłem jej winien przysługę, więc musiałem się zgodzić. Chociaż wtedy byłem tym bardzo wkurzony, to jednak na koniec okazało się, iż była to najlepsza decyzja mojego życia.

Jedzenie i alkohol się skończyły, postanowiliśmy więc wyjść na miasto i przetestować jakiś nowy bar. Ktoś wspomniał o lokalu Shooters II i o tym, że jest tam mechaniczny byk. Klamka zapadła.

Zanim dotarliśmy na miejsce, El Pijus i Thomas byli już tak skuci, że śpiewali piosenki Johnny’ego Casha, a przechodząc przez parking, kopali stojące tam samochody. Pozostali byli w niewiele lepszej formie. Wkurw, który nawet na trzeźwo jest dość nerwowy (stąd przydomek), był tak pijany, że zaczął podejrzliwie patrzeć nawet na znaki stopu. Po dwugodzinnych — przegranych — zapasach z czterdziestoprocentowym Jimem Beamem był gotów na bójkę z kimś innym. Brązik i Złotowłosy z trudem utrzymywali kierunek. Przygotowywałem się na najgorsze.

Musieliśmy zapłacić dwa dolary wejściówki. Dziewczyna za ladą miała na sobie obcisły strój kowbojki z czerwonej lycry ozdobiony białymi tasiemkami i falbankami. Na nogach czarno-białe kozaki z wężowej skórki. Całości dopełniał biały kapelusz kowbojski z szerokim rondem i wzorkiem w skórę pantery.

Bar utrzymano w klasycznym stylu neowesternowym: na ścianach wisiały bydlęce rogi, puszki po smarze i siodła. Niemal oczekiwałem, że zaraz w tym tłumie niespokojnych mieszczuchów dojrzę gdzieś Patricka Swayze. Byłem tak zajęty oglądaniem tych wszystkich wiejskich akcesoriów, że zauważyłem TO dopiero wtedy, gdy Wkurw gwałtownie wciągnął powietrze:

— O kurwa! To jest zajebiste!

Pośrodku lokalu znajdowało się coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem: profesjonalny ring zapaśniczy.

Powiedzmy to sobie jasno: w samym środku baru postawiono ring, na którym znajdowali się ludzie — ewidentnie zawodowcy — walczący ze sobą. Chyba ze trzy minuty potrwało, zanim zrozumiałem, co tak naprawdę dzieje się przed moimi oczami.

Prawdziwy ring zapaśniczy. W knajpie. Dwóch spoconych osiłków siłuje się ze sobą. Za ringiem wisi plakat dumnie oznajmujący wszystkim zainteresowanym: „STOWARZYSZENIE ZAPAŚNIKÓW Z POŁUDNIA”.

Wkurw zareagował pierwszy. W szkole średniej był zapaśnikiem, a teraz, nawalony jak stodoła i pełen palącego go od środka gniewu, przepchnął się przez tłumy otaczające ring i zaczął na cały regulator miotać przekleństwami:

— TE PIEPRZONE KLOWNY SĄ OKROPNE! MOJA BABCIA BYŁABY LEPSZA! MACIE SZCZĘŚCIE, ŻE NIE JESTEM TAM Z WAMI, WY SSĄCE KUTASY CIOTY! DAJCIE MI WALCZYĆ, A SKOPIĘ IM TE PIEPRZONE TYŁKI!!

Trwało to dobre pięć minut. Cała nasza paczka stała tam jak zaczarowana — w pijanym zwidzie koncentrowaliśmy się na tej surrealistycznej komedii, która rozgrywała się przed naszymi oczami. W jednym tylko trzeba było przyznać rację Wkurwowi: goście na ringu rzeczywiście nie wyglądali najlepiej. Choć określenie „nie wyglądali najlepiej” oznacza dla mnie tylko to, że byli „grubi i obrzydliwi”.

Zaledwie jedno piwo później Wkurw podjął decyzję. Pokonał liny oddzielające gapiów od ringu i zaczął tłuc w krawędź maty, dalej wykrzykując do zapaśników. Ochroniarz kazał mu przestać. Wkurw zrozumiał to jako zachętę do wejścia na ring. Dwóch bramkarzy ściągnęło go za nogi, zanim jeszcze z piwem w ręku zdążył się cały tam wdrapać. Odebraliśmy naszego kolegę z rąk ochroniarzy, obiecując, że od tej pory będzie się zachowywał jak należy, i by go uspokoić, daliśmy mu kolejne piwo. Wkurw nie ustawał i w kółko powtarzał do siebie: „Nawet moja babcia skopałaby im tyłki. To jakiś żart”.

W tym momencie zauważyłem, jak bardzo się wyróżniamy z tłumu. Mieliśmy na sobie typowe „mundurki” studenckie: spodnie khaki i koszulki z kołnierzykami. Nikt inny nie podzielał naszego wyczucia stylu. Pozostali goście lokalu nosili „wsiokowe stroje codzienne”: brudne niebieskie dżinsy i podkoszulki z przeróżnymi napisami w stylu „Come Smell What the Rock Is Cooking”. Ci lepiej ubrani mieli na sobie kowbojskie kapelusze, kowbojskie buty, flanelowe koszule i czyste niebieskie dżinsy. Ponieważ wychowałem się w Kentucky, doskonale wiedziałem, że tacy ludzie z reguły nie odnoszą się zbyt przyjaźnie do tych, których postrzegają jako bogatych snobów, szczególnie jeśli są to pijane bogate snoby. Na razie odłożyłem tę myśl na półkę z podpisem: „czarnowidztwo”.

Wkurw znów zdążyć się od nas oddalić i wdał się w dyskusję z grupką młodych wieśniaków na temat wartości Północy i Południa. Dodajmy, że Wkurw jest z Pensylwanii. Rozmówcy nie podzielali jego poglądów. Wkurw przechwalał się, że jest w stanie pokonać każdego z zapaśników obecnych tego wieczoru w barze. Dwóch buraków, z których jeden był naprawdę bardzo gruby, twierdziło, że są kuzynami jednego z zapaśników — tego, którego wołali Motorbike Mike czy jakoś inaczej, równie głupio. Wkurw zakwestionował preferencje seksualne ich kuzyna. W grupie była dziewczyna, która twierdziła, że Motorbike Mike jest jej chłopakiem. Wkurw zakwestionował jej gust, moralne prowadzenie się i inteligencję.

Tłuścioch — ten, który mówił, że jest kuzynem Motorbike Mike’a, i który najwyraźniej był także jakimś krewnym dziewczyny — poczuł się dot­knięty tymi wątpliwościami. Miał około stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, co czyniło go wyższym o dobre dwadzieścia centymetrów od Wkurwa. Jego okulary z grubymi szkłami były tak potwornie brudne, że miałem ochotę zedrzeć mu je z twarzy i wytrzeć o własną koszulę (a pamiętajcie, byłem całkowicie trzeźwy). Biały niegdyś podkoszulek wysmarowany był jakimś smarem i keczupem, a plamy zasłaniały częściowo logo koncertu króla country, George’a Straita. Burakowi ewidentnie przydałby się jakiś szybki kurs logicznego myślenia, gdyż na razie przegrywał dyskurs słowny z kimś, kto był zbyt pijany, by wejść na ring zapaśniczy. Dialog leciał jakoś tak:

Wkurw: „Południe pełne jest matkojebców i wieśniaków. W jaki sposób jesteś z nimi spokrewniony?”

Wieśniak próbuje wyjaśnić. Nie jestem w stanie zrozumieć jego wywodu. Wkurw ignoruje go całkowicie.

Wkurw: „Nic nie zmienia faktu, że chodzą ze sobą i są spokrewnieni. To kazirodztwo. Jesteś śmieciem z Południa i wytworem chowu wsobnego.”

Wieśniak: „A Północ to po prostu banda bogatych dupków.”

Wkurw: „Być może, ale to nie zmienia faktu, iż nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Najwyraźniej jesteś więc do tego wszystkiego także idiotą”.

Wieśniak: „Eeee… Jesteś gówno wart, tak jak i ta twoja Północ.”

Wkurw: „Och, jaka wspaniała puenta. Jedynie dowodzisz słuszności moich słów, debilu.”

Wieśniak: „Kurwa, zaraz ci normalnie przyjebię. Zobaczymy, kto jest wtedy lepszy, ty bogaty dupku.”

Trwało to tak jeszcze kilka minut, aż w końcu skończyła się runda zapaśnicza, co stworzyło naturalną pauzę w akcji. Odciągnąłem Wkurwa na bok, odrywając go od tej niezwykle stymulującej konwersacji, i wróciliśmy do naszej grupy przy barze. Wkurw zamówił szoty dla każdego.

Po szotach trzeba było przepłukać gardło kolejką piwa, a zaraz potem uruchomiono mechanicznego byka. Wkurw nie tylko zapisał się do kolejki, ale jeszcze nie przestawał krzyczeć na stojącego po drugiej stronie baru tłuściocha z brudnymi okularami, aż ten przyszedł i też się zapisał. El Pijus rzucił na ladę dziesięciodolarowy banknot, a burakowi wyzwanie.

— Hej, ty, dziesięć dolarów na to, że mój kumpel dłużej się utrzyma na tym byku niż twój TŁUSTY TYŁEK!

— Pieprz się, palancie z Północy. Będę lepszy od twojej starej. — Wieśniak przyjął wyzwanie.

— Co? Mojej matki tu nie ma, ty idioto. Musisz pokonać tylko jego. — El Pijus wskazał na Wkurwa.

Miejscowy odszedł bez słowa. Kilka dziewczyn spadło z byka i nadeszła jego kolej. Dosiadł mechaniczną bestię, ale wylądował na macie już po jakichś czterech sekundach. Kiepsko! Szydziliśmy z niego bez litości, a on w odpowiedzi wystawił w naszym kierunku palec. Dostał od nas owację.

Wkurw utrzymał się na byku przez pełne osiem sekund — i było na co popatrzeć. Przez pierwsze cztery sekundy szło mu całkiem nieźle, ale wtedy byk zarzucił i Wkurw poleciał do przodu. Gdyby był ulepiony z tej samej gliny co wieśniak, to odpuściłby i wylądował na miękkich poduszkach. Ale Wkurw jest jak pitbull: gdy już zaciśnie na czymś szczęki, to nie rozewrze ich, póki nie umrze. W rezultacie całym ciężarem ciała wylądował na jądrach, które rozpłaszczyły się na jego nadgarstku, przezornie przywiązanym do siodła. Widać było, jak zielenieje. Z uznaniem trzeba więc potraktować fakt, że w sumie utrzymał się na byku przez pełne osiem sekund.

Wkurw oraz El Pijus i Thomas, którzy przyłączyli się do dyskusji na temat wyższości Północy nad Południem, zaczęli drwić z grubasa.

— Hej, Jethro, jak to możliwe, że utrzymałem się dłużej niż ty? — To oczywiście Wkurw. — Już sama twoja tłusta dupa powinna utrzymać cię na miejscu dłużej niż te cztery sekundy.

— Czy ktokolwiek z Południa potrafi zrobić coś dobrze? — To Thomas.

— Może gdybyś nie pieprzył swojej kuzynki, dałbyś radę utrzymać się dłużej. — El Pijus nie mógł być gorszy.

— Myślałeś, że Północ jest nic nie warta? Nigdy wcześniej nie widziałem na oczy mechanicznego byka, a i tak cię pokonałem, ty żałosny dupku! — To oczywiście znów Wkurw.

Lokals znów wystawił środkowy palec, obrzucił nas stekiem wyzwisk, które zapewne w jego mniemaniu miały nas obrazić, ale były tylko żałosnym ciągiem bzdur, po czym zabrał swoich znajomych w inną część lokalu. Ten szybki odwrót wkurzył Wkurwa:

— HEJ, ON WISI CI DZIESIĘĆ DOLCÓW!

El Pijus i ja przekonaliśmy go jednak, że wszystko w porządku i że w tym przypadku wystarczy nam zwycięstwo moralne.

Po przerwie na ujeżdżanie byka znów zaczęły się zapasy. Przez pewien czas był spokój. Zapaśnicy byli tłuściochami, ale korzystali z pomocy rekwizytów (obrzucali się puszkami i innymi rzeczami) oraz oblewali się ukradkiem sztuczną krwią, tak więc było to nawet dość zabawne.

Na chwilę musiałem wyjść do kibla, a gdy wróciłem, Wkurwa znów nigdzie nie było widać. Znalazłem go dopiero po chwili — stał przy ringu, próbując chwycić jednego z zapaśników za kostkę nogi. Podbiegłem do niego, ale było za późno. Dwóch ochroniarzy ściągnęło go już z ringu i próbowali go teraz uspokoić. Wkurw oczywiście nie chciał się im podporządkować.

To było tak, jakby wziąć pitbulla na wystawę psów rasowych — trudno było nad nim zapanować. Pomogłem ochroniarzom odsunąć mojego kumpla od ringu, ale w ten sposób znaleźliśmy się w tej części baru, do której ewakuował się nasz gruby wieśniak wraz ze swoimi poplecznikami. W międzyczasie dołączył do nich Motorbike Mike, by umizgiwać się do swojej dziewczyny i bratać się z pierdylionem swoich kuzynów. Wkurw, widząc naszego tłuściocha, natychmiast w imieniu El Pijusa zażądał od niego dziesięciu dolarów. Motorbike Mike i ja próbowaliśmy ich jakoś rozdzielić, ale wtedy Wkurw uświadomił sobie, kogo ma przed sobą, i zaczął do niego wykrzykiwać:

— IDŹ, PIEPRZ SWOJEGO KUZYNA! TY SKRZYWIONY GENETYCZNIE KUTASIE, ODDAWAJ MI MOJE DZIESIĘĆ DOLCÓW. SKOPIĘ WAM OBU TE WASZE POŁUDNIOWE, BIAŁE, GÓWNIANE DUPY!

No i rozpętało się piekło.

Ochroniarze stracili cierpliwość dla Wkurwa i trzej z nich, przy pomocy Motorbike Mike’a, dosłownie podnieśli go do góry i wyrzucili przez tylne drzwi. Scena wprost z Wykidajły. Musiałem wrócić po kumpli, którzy nadal siedzieli przy barze, aby powiedzieć im, że Wkurw został wykluczony z gry. El Pijus i Thomas byli już nawaleni — czule się obejmowali i przypominali sobie historie z czasów wspólnej nauki. Brązik głuszył jedyną barmankę z pełnym uzębieniem, a Złotowłosy zagrzewał do walki zapaśników, zachęcając ich do jeszcze hojniejszego oblewania się sztuczną krwią.

Trzeba wam niestety wiedzieć, że gdy El Pijus się spije, to zwykle na horyzoncie czai się przemoc. Informacja o wyrzuceniu z baru Wkurwa podziałała na niego jak płachta na byka i w szale zaczął rozbijać popielniczki, zrzucając je jedną po drugiej z baru. To nie spodobało się kierownikowi, który odciągnął mnie na bok.

— Synu. Myślę, że czas już, abyście ty i twoi przyjaciele zabrali się stąd. — Nie owijał niczego w bawełnę.

— Tak jest. Zgadzam się z panem całym sercem. Proszę mi tylko pozwolić zebrać ich do kupy i już wychodzimy — obiecałem.

Objąłem kumpli i przedstawiłem im nasze położenie. Zostaliśmy wyrzuceni z baru i wychodzimy. Już prowadziłem ich w stronę wyjścia, gdy nagle ni stąd, ni zowąd pojawił się Wkurw.

— Cześć, chłopaki — mówi.

— Co tu robisz? Przecież właśnie cię wyrzucili!

— Trzeba czegoś więcej, by się mnie stąd pozbyć. Zapłaciłem dwa dolce za wstęp, mam opaskę i zamierzam dostać to, za co zapłaciłem.

Tłumaczę mu, że właśnie wszyscy zostaliśmy poproszeni o opuszczenie lokalu, tak więc chyba najwyższy czas wyjść. Znów udaje mi się zapanować nad całą gromadką i idziemy do drzwi. El Pijus wychodzi jako pierwszy i gdy czeka na resztę, jego wzrok pada na półciężarówkę zaparkowaną tuż przy wejściu. Bierze zamach i z całej siły kopie prosto w grill. Dwa razy. Nadal próbuję zapanować nad kumplami, kiedy za moimi plecami pojawia się potężnie zbudowany lokals. Podchodzi prosto do El Pijusa.

— Ej, czy ty właśnie kopłeś te bryke? — odzywa się po wiejsku.

El Pijus nie bardzo wie, co ma odpowiedzieć. Jest świadom, iż winien jest zarzucanego mu czynu, ale koleś jest naprawdę duży, stąd też wątpliwości, czy powinien się przyznawać. W rezultacie nie mówi nic i tylko się gapi na zwalistą postać.

— Pytałem cię o coś. Czy to ty kopłeś te bryke? — powtarza pytanie olbrzym.

— A ty kto, do kurwy nędzy? — El Pijus postanawia odpowiedzieć pytaniem.

Niestety, przypadkiem chyba odgadł magiczne hasło, gdyż wieśniak natychmiast wali go z liścia prosto w twarz. Thomas, który dotychczas tylko stał z boku i się przyglądał, rzuca butelkę z piwem na ziemię, bierze niewielki zamach i próbuje uderzyć agresora. Cios nie jest najcelniejszy i walka przeradza się w taniec kiepskiego choreografa, gdy wszyscy trzej na zmianę wyprowadzają ciosy i odskakują, by uniknąć kontry.

Zanim zdążyłem w ogóle zainterweniować (w momencie, gdy padł pierwszy cios, byłem od nich oddalony o dobre kilka metrów), z drzwi wypada dziesięciu kolejnych lokalsów. Dzięki pomocy Brązika udaje mi się odciągnąć El Pijusa i Thomasa od rosnącej grupki miejscowych. Na chwilę odzyskuję kontrolę nad sytuacją.

— Spokojnie. Odjeżdżamy. Przepraszam za wszystkie problemy, ale my już się stąd zmywamy — mówię.

Przy drzwiach jest już jakichś dwudziestu, trzydziestu chłopa. Gapią się na nas i krzyczą, podczas gdy Brązik, Krecha, Złotowłosy i ja próbujemy odciągać Thomasa i El Pijusa jak najdalej od nich.

Kilka sekund później Wkurw przepycha się skutecznie przez tłum przy drzwiach, ale niestety pojawia się po naszej stronie dokładnie w tym momencie, gdy któryś z wieśniaków krzyczy coś wyjątkowo obrzydliwego na El Pijusa. Wkurw, równie lojalny, co pijany, natychmiast rzuca się na niego, przyszpilając go dokładnie do tej samej ciężarówki, którą przed trzema minutami El Pijus raczył był skopać.

Wydarzenia kolejnej minuty zlewają się w jakiś niewyraźny ciąg, ale kilka obrazów pamiętam z nieco większą ostrością:

Wkurw z głową wciśniętą w żołądek jakiegoś gościa tłukący go bez opamiętania po żebrach, podczas gdy od tyłu już podchodzą do niego inni lokalsi.

Złotowłosy i inny z miejscowych trzymający się wzajemnie za szyje i próbujący wydusić jeden z drugiego życie.

El Pijus i Thomas, wsparci o siebie plecami, wymachujący pięściami na wszystkich, którzy śmią się do nich zbliżyć.

Krecha stojący na samym środku ulicy i prowadzący dyskusję.

Ja i Brązik próbujący odciągnąć Wkurwa od ludzkiego worka treningowego.

I wtedy z ust Brązika padają słowa, które diametralnie zmieniają obraz całej sytuacji

— BROŃ! ON MA PIEPRZONĄ BROŃ! MA BROŃ! BROŃ! BROŃ! BROŃ! PIEPRZONĄ BROŃ!

Słowo „broń” ma zadziwiający wpływ na bójkę. W tamtym konkretnym przypadku zakończyło ją w trybie natychmiastowym. Ostrzeżenie jeszcze dobrze nie przebrzmiało, a El Pijus, Thomas i Krecha już znaleźli się na ulicy, podczas gdy Złotowłosy, Wkurw i ja zaczęliśmy się niepewnie wycofywać w ich stronę.

W końcu Brązikowi i mnie udało się jakoś odpędzić całą gromadkę z dala od źródła zamieszania i skierować ich do pierwszej bezpiecznej przystani, jaką udało nam się znaleźć. Weszliśmy po schodach prowadzących do baru Oak Room — Wkurw szedł jako pierwszy. Przed wejściem zatrzymały nas trzy dziewczyny.

— Cześć! Witamy na Jesiennej Akcji Filantropijnej Stowarzyszenia Studentek Phi Phi. Wejściówka kosztuje dwa dolary. Jakie bractwo reprezentujecie?

— Dwa dolary? Przed chwilą zapłaciłem dwa dolary i musiałem brać udział w jakiejś bójce. Co to ma znaczyć? Tucker? Weź ty z nimi porozmawiaj, ja nie zamierzam płacić ani centa. — Reakcja Wkurwa była natychmiastowa. — Gdzie jest moje cholerne piwo?

Przepchnął się obok dziewczyn i skierował do baru.

— Hej! Tak nie można! Dwa dolary za wstęp! Kolego…

Mam już dosyć. Próbuję przejść obok policjantek z Phi Phi, ale jedna z nich chwyta mnie za rękę.

— Przepraszam, ale musisz zapłacić dwa dolary. I jeszcze dwa za swojego niemiłego kolegę.

To była ta kropla, która przepełniła czarę.

— Jaja sobie ze mnie robicie? — pytam. — Czy wy tu w ogóle pracujecie?

— Nie, nie — broni się dziewczyna. — Ale to jest impreza charytatywna naszego stowarzyszenia.

— Skoro tu nie pracujecie, to zejdźcie mi z drogi. Wypiję za waszą imprezę charytatywną. — Byłem już naprawdę wkurzony.

W końcu Brązik płaci za wszystkich i jeszcze dorzuca dwie dychy na poprawę nastroju studentkom. Facet gotów jest zrobić wszystko, aby tylko zjednać sobie płeć przeciwną.

Wszyscy pijemy piwo, włącznie ze mną. El Pijus stawia nam kolejkę, a następnie zbiera wszystkich wokół siebie. Jego przemowa nie jest miejscami zbyt klarowna.

— No dobra, chłopaki… teraz na poważnie. Broń? OK. Żaden z nas nie może nigdzie się ruszać bez reszty. Możemy zginąć. Naprawdę. Od broni. Nie możemy wyjść z tego baru w pojedynkę. Tylko razem. Musimy trzymać się razem. Możemy zostać zastrzeleni. Rozumiecie? Wszyscy razem.

Zgadzamy się. Wszyscy jednak są tak nawaleni, że nikt nie załapał ironii. Uśmiecham się pod nosem i idę do kibla. Sam.

W drodze powrotnej uśmiecham się do pięknej dziewczyny, a ona odwzajemnia uśmiech. Napisałem książkę na temat podrywu, dlatego też teraz podchodzę do niej i rzucam ulubionym tekstem:

— Czy to ty zaprosiłaś tu tych wszystkich ludzi? Myślałem, że będziemy tu tylko we dwoje.

Dziewczyna śmieje się i kolejne dwadzieścia minut spędzam zanurzony w jej głębokich, zielonych oczach, udając, że interesują mnie głupoty, którymi mnie zagaduje. Piękny dom, szkoda, że nikogo nie ma w środku.

W końcu przypominam sobie o pasterskich obowiązkach i rozglądam się po barze. Tak tylko kontrolnie, by się upewnić, że wszystko jest w porządku. Niestety, z przerażeniem konstatuję, ŻE NIGDZIE NIE WIDAĆ ŻADNEGO Z MOICH PRZYJACIÓŁ.

Zostawiam dziewczynę w pół zdania i po krótkich poszukiwaniach natykam się na Brązika, który stoi przy drzwiach i gawędzi z jedną z tych lasek, które kazały nam zapłacić za wstęp.

— Gdzie są wszyscy? — pytam.

— A przyszli tu ci wieśniacy i ich zabrali. Myślę, że lepiej będzie, jak tu zostaniemy.

— CO?? — drę się na pełny regulator. — POJEBAŁO CIĘ??? TYLKO MY JESTEŚMY TU TRZEŹWI!!!

Zbiegam jak szalony po schodach ­i natykam się na scenę, którą jakby żywcem przeniesiono z fatalnego remake’u West Side Story z lat dziewięćdziesiątych.

Na dziedzińcu, bliżej mnie, widzę moich kumpli: El Pijusa, Thomasa, Złotowłosego, Wkurwa i Krechę, jak stoją na ławkach, pokazują coś palcami, żywo gestykulują i krzyczą, niczym zgraja dzikich pawianów.

Na drugim końcu dziedzińca zebrało się około dwudziestu lokalsów, zachowujących się w podobny sposób. To jak jakiś pieprzony pokaz rytuału męskiej dominacji. Pomiędzy tymi dwiema grupami stoi pięciu potężnych ochroniarzy, próbując załagodzić sytuację i rozdzielić zwaśnione obozy.

Właśnie w tym momencie Wkurw podejmuje próbę ataku — rozpędza się i biegnie na przeciwnika. Na całe szczęście — głównie dla niego — jednemu z bramkarzy udaje się go przechwycić i wciska jego głowę pod swoją pachę. Wkurwowi się to nie podoba i zaczyna okładać go po żebrach. Chciałby zapewne sięgnąć do twarzy, ale mój kolega nie imponuje wzrostem i twarz ochroniarza jest poza zasięgiem jego rąk. Pomagam bramkarzowi odciągnąć Wkurwa na naszą stronę dziedzińca, z dala od zdemilitaryzowanej strefy pośrodku. Ochroniarz dochodzi do słusznego wniosku, że jestem jedynym trzeźwym członkiem tej grupy, i mówi mi słowa, które po tylekroć już słyszałem w czasach studenckich:

— Zabierz stąd swoich kumpli.

— Jasne, człowieku, ale nasz samochód został na parkingu. Musicie nas tam odeskortować. Te pieprzone buraki mają broń i są na nas naprawdę wściekli — wyjaśniam.

Ochroniarz dostrzega logikę w moim wywodzie i objaśnia sytuację swoim kolegom, w efekcie czego otaczają nas i zwartym szykiem wyprowadzają w stronę parkingu. Wieśniacy oczywiście nie są zadowoleni z takiego obrotu spraw, ale szef ochroniarzy jakoś zdołał powstrzymać ich od otwartego ataku na nas. Mogę tylko zgadywać, że zagroził udziałem swoich ludzi w bójce i wezwaniem glin.

W końcu docieramy do samochodu Krechy, ale wtedy zauważam, że nie ma z nami Brązika. No kurwa mać. Pewnie tchórz został w Oak Room… ale nie, właśnie znów go widzę. Jest na parkingu, tuż obok tej samej półciężarówki, którą El Pijus kopał z takim zapamiętaniem. Co więcej, Brązik podchodzi do kierowcy, którym okazuje się starszy gość.

Dostrzega to także Thomas, który natychmiast wszczyna alarm:

— O cholera, chłopaki! Brązik ma kłopoty!

— Co? Gdzie? — El Pijus natychmiast się interesuje. — Brązik! MUSIMY MU POMÓC! — krzyczy i wyrywa się z kordonu, biegnąc w stronę półciężarówki i kumpla.

Rozmowy, którą poniżej przytaczam, nie słyszałem osobiście, ale została mi ona — dość wiernie — powtórzona zarówno przez Brązika, jak i przez El Pijusa. Okazało się, że Brązik podjął się misji uspokojenia starszego gościa, który nie tylko jest właścicielem rzeczonej półciężarówki, ale też całego baru, w którym to wszystko się zaczęło. Gość właśnie miał odwołać swoich siepaczy, kiedy nagle podbiegł do nich El Pijus.

— Synu, twoi przyjaciele naprawdę mają szczęście, że chcesz ich z tego wyciągnąć. Normalnie zabijam takich jak oni — mówi stary.

— Tak jest, proszę pana. Jestem bardzo zobowiązany, że możemy rozwiązać ten problem polubownie — przytakuje Brązik.

El Pijus podbiega i rzuca:

— Hej, Brązik, o co chodzi? Wypieprzajmy stąd. On ma spluwę!

— Spluwę? — dziwi się właściciel półciężarówki i baru. — Mam dwie spluwy — chwali się, po czym wyciąga ze schowka w samochodzie dziewięciomilimetrowy pistolet i teraz macha nim w powietrzu jedną ręką, w drugiej wciąż trzymając obrzyna.

— O KURWA! — wykrzykuje El Pijus, próbując wycofać się tak gwałtownie, że traci równowagę i zalicza glebę.

— El Pijus, odejdź — uspokaja go Brązik. — Idź do samochodu. Ja się tu wszystkim zajmę.

— Zaraz, zaraz, chłoptasiu — odzywa się właściciel baru. — To przecież ty skopałeś mój samochód. Musisz mi zapłacić za nowy grill.

— El Pijus, daj spokój, idziemy. — Brązik nie daje za wygraną. — Proszę pana, mój przyjaciel musi już iść do domu. Jest bardzo pijany. A pański grill wygląda świetnie.

— Kto mi za niego zapłaci? Do jasnej cholery! — Wieśniak nie daje się tak łatwo zbyć.

Na całe szczęście w tym momencie do gry wracają ochroniarze i udaje nam się wszystkim wcisnąć do samochodu Krechy. Ponieważ jestem jedyną trzeźwą osobą, siadam za kółkiem i podjeżdżam do samochodu Złotowłosego. Złotowłosy i Brązik przesiadają się. Patrzymy, jak wsiadają do wozu i ruszają.

To ważne, gdyż tematem rozmowy, jaka toczy się w naszym samochodzie przez całą dwudziestominutową drogę do Chapel Hill, jest właśnie to wydarzenie. El Pijus jest przekonany, że zostawiliśmy naszych dwóch kumpli na pastwę wieśniaków. Wkurw nie przyjmuje do wiadomości faktu, że ktokolwiek miał tam broń. Thomas jest pewien, że ktoś nas śledzi. Krecha zasypia. Szło to mniej więcej tak:

— Chłopaki, zostawiliśmy Złotowłosego i Brązika. Już nie żyją, kurwa. Zostawiliśmy ich na pewną śmierć. Dlaczego? — dopytuje Wkurw.

— Tucker, kurwa, weź przyspiesz. Te światła są za nami od samego Durham. — To Thomas.

— Chłopaki, spokój — uciszam wszystkich. — Złotowłosy i Brązik są bezpieczni. Wieśniak z bronią zaparkował swój samochód i nigdzie się nie rusza. Jesteśmy bezpieczni, więc wszyscy się zamknijcie.

— O jakiej broni gadacie? Tam nie było żadnej broni — zapewnia Wkurw.

— Pieprz się, Wkurw. Ja widziałem tę pieprzoną broń. Widziałem broń, z której teraz zabijają Brązika i Złotowłosego. Jak mogliśmy ich, do kurwy nędzy, zostawić? Zabili ich. Zostawiliśmy ich na ŚMIERĆ! JUŻ NIE ŻYJĄ! KURWA!! — El Pijus upiera się przy swoim.

— Nie mieli broni — zapewnia Wkurw.

— PIEPRZ SIĘ! WIDZIAŁEM JĄ. MIELI DWIE SPLUWY, DUPKU! — szaleje El Pijus.

— Ja mówię serio. Jedź na posterunek. Te buraki jadą za nami. — Thomas nadal tkwi w swojej manii prześladowczej.

— A jakie to ma znaczenie? Nie mają żadnej broni — mówi Wkurw.

— PIEPRZ SIĘ, CZŁOWIEKU. WIDZIAŁEM BROŃ. JA WIDZIAŁEM TĘ PIEPRZONĄ BROŃ! ZŁOTOWŁOSY I BRĄZIK JUŻ NIE ŻYJĄ! JAK TO MOŻLIWE!? ZOSTAWILIŚMY ICH TAM! — To oczywiście dalej El Pijus.

— To są światła tamtej półciężarówki. Jedzie za nami od Durham. Tucker, mówię ci na poważnie, zrób coś, by ich zgubić.

— Porzuciliśmy naszych przyjaciół… JESTEŚMY BANDĄ TCHÓRZY!

— Mów za siebie — ostrzega El Pijusa Tom.

— PIEPRZ SIĘ, WKURW! ZATŁUKĘ CIĘ!

W końcu dotarliśmy do Chapel Hill. Złotowłosy i Brązik są cali i zdrowi, nikt nas nie śledził, Krecha obudził się, a wszyscy przekonali Wkurwa, że tamci rzeczywiście mieli broń. Wypiliśmy kilka piw, uspokoiliśmy się i postanawiamy wrócić do domów.

Jestem wykończony. Bycie jedynym trzeźwym w grupie pijanych półgłówków nie jest niczym zabawnym. Pieprzę to; od tej pory będę pił i jeździł po pijaku. Rozwożę kumpli. Na końcu są El Pijus i Thomas. Postanawiam wysiąść z nimi i iść się napić u nich piwa. W końcu zasłużyłem sobie.

El Pijus mówi, że jest głodny. Wyciąga z lodówki surowe, gotowe ciasto, rozrywa opakowanie, wykłada masę na blachę i wrzuca ją do piekarnika, nastawiając temperaturę na wartość „najniższa z temperatur piekielnych”. Rzuca nam kilka puszek piwa, rozsiadamy się i relacjonujemy sobie wydarzenia tej nocy, uzupełniając sobie nawzajem luki w ich przebiegu. Gdzieś tak po dwóch piwach z sypialni wychodzi zaspana Kristy.

— Co tu tak czuć? — zwraca się do El Pijusa.

— Och, przepraszam, kochanie. Palą mi się ciastka.

— No dobrze. Chłopaki, moglibyście gadać nieco ciszej? Rano idę do pracy.

— Ciszej? Mamy być ciszej? — Thomas nie wytrzymuje. — KOBIETO! MAMY SZCZĘŚCIE, ŻE W OGÓLE ŻYJEMY!

Wypadki oralne

Wydarzyło się w latach 1994 – 2004.

Spisane w lipcu 2004 roku.

Seks oralny… słodkie dźwięki milczenia. Problem z seksem oralnym polega na tym, że jest z nim tak samo jak z pisaniem: jeśli zrobi się to dobrze, jest wspaniały, ale niestety tak wiele rzeczy może pójść źle… A gdy któraś z nich już się przydarzy, to przestaje być fajnie. Oto kilka z najzabawniejszych historyjek, w których ja i seks oralny gramy główne role.

Mów, nie wypluwaj

To w szkole średniej zrozumiałem, że seks oralny może być bolesną przyjemnością. Chodziłem wtedy z dziewczyną z innej szkoły, która mieszkała w mojej okolicy. Oprócz tego, że była jedną z najgorętszych lasek, jakie kiedykolwiek znałem, była też tą pierwszą, która zrobiła mi loda. Oboje byliśmy początkujący w tych kwestiach, ale dziewczyna postawiła jeden warunek: mam jej dać znać, kiedy zacznę dochodzić. Wynikało to z tego, iż przekonałem ją — naprawdę nie zmyślam — że to nie liczy się jako „prawdziwy” seks oralny, jeśli tylko nie wytrysnę jej w ustach. Czyż siedemnastolatki nie są zabawne?

Zadziałało kilkadziesiąt pierwszych razy — gdy czułem, że zaraz nie wytrzymam, dawałem jej „grzecznościowy znak”, dokładnie tak, jak prosiła. Ale pewnego razu coś nie wyszło. Siedzieliśmy w moim samochodzie, zaparkowanym na wprost jej domu, do którego odwiozłem ją po randce. Zaproponowałem, by zamiast pocałunku na dobranoc obciągnęła mi na dobranoc. Pomysł bardzo jej się spodobał.

Podniecony faktem, że ssie mi pałę zaledwie kilkanaście metrów od domu, w którym czekał na nią jej znienawidzony przeze mnie ojciec, szybko odleciałem. Byłem pochłonięty falą ekstazy wzmocnionej poczuciem ryzyka, gdy nagle usłyszałem jej stłumiony okrzyk. Natychmiast usiadła wyprostowana, z na wpół rozchylonymi, pełnymi mojej spermy ustami. Ciekło jej po brodzie.

— Ty dupku! — rzuciła, po czym wypluła zawartość prosto w moją twarz. Co za rozbryzg!

Wciąż dochodziłem do siebie po tym nieoczekiwanym zdarzeniu — moje własne soki zostały wyplute na moją własną twarz — gdy wyskoczyła z samochodu i pobiegła do domu. Bezzwłocznie odjechałem. Jakoś nie miałem ochoty stawiać czoła jej ojcu z twarzą pokrytą własną spermą.

Gdy już poczułem się bezpiecznie, nie mogłem przestać się śmiać. Nie miałem jeszcze wtedy pojęcia, że to dopiero pierwszy z długiej serii dziwacznych przypadków w dziedzinie seksu oralnego z moim udziałem.

Panna Pawica

Dziewczyna — nazwijmy ją Jayne — z którą zacząłem chodzić w wakacje po skończeniu szkoły średniej, nigdy wcześniej nie brała do buzi. Z doświadczenia wiedziałem już, że jeśli dziewczyna mówi, że „normalnie to ona nie robi loda”, w końcu zrobi mi naprawdę niesamowicie dobrze ustami. Lepsze od nich są tylko te, które mówią, że nigdy tego nie robią. Jayne była wyjątkiem.

Była w tym naprawdę najgorsza. Nigdy nie miałem gorszego seksu oralnego i nigdy nawet nie słyszałem o dziewczynie, która robiłaby to gorzej. Jej zęby wbijały się w mojego małego, nie potrafiła utrzymać żadnego rytmu, nie wykazywała żadnego entuzjazmu i z jakiejś tajemniczej przyczyny w jej ustach nigdy nie było mokro. Prawdziwa tragedia.

Dopiero po jakimś miesiącu szczegółowych instrukcji z mojej strony w końcu doszliśmy do momentu, w którym nie musiałem przerywać po pięciu minutach i prosić ją, by zrobiła mi to ręką — naprawdę było aż tak źle. Po jakimś kolejnym miesiącu podszkoliła się już na tyle, że niemal dochodziłem do końca. Ale oto najdziwniejszy fakt w tym wszystkim: bez względu na to, jak bardzo się podszkoliła, nigdynieruszałagłową. Tak, uwierzcie mi: trzymała głowę nieruchomo, zmuszając mnie do poruszania biodrami. Było to dość wkurzające, ale byłem cierpliwy: ona była naprawdę piękna, a ja jeszcze dość młody, by wierzyć, że jestem zdolny do prawdziwej miłości.

Pewnej nocy szło nam naprawdę nieźle. Leżałem na plecach i podrzucałem entuzjastycznie biodra, gdy nagle poczułem w kroczu coś ciepłego i mokrego. Spojrzałem w dół. Było tam MNÓSTWO jakiegoś dziwnego płynu.

Poczułem się nieco zdezorientowany — choć rzeczywiście byłem już blisko wytrysku, to przecież jednak do tego nie doszło. Sperma była jakaś taka gęsta, bardzo ciemna i znacznie bardziej kleista niż to, co kiedykolwiek wystrzeliło z mojego ptaszka. Moja pierwsza myśl była taka, że zaraziła mnie jakąś okropną chorobą weneryczną, która tak właśnie wpłynęła na moje soki. Szybko odrzuciłem taką możliwość, ale gonitwa myśli nie ustawała. Nadal nie mogłem zrozumieć, co się stało, dlatego zapytałem:

— Co ty z nim zrobiłaś?

Spojrzała na mnie, a wyraz jej twarzy powiedział mi wszystko.

— O mój Boże! Czy ty właśnie zrzygałaś się na mojego ptaszka? Czy ty właśnie ZWYMIOTOWAŁAŚ NA MOJEGO KUTASA?

Tak, Tucker. Dokładnie to zrobiła.

Chodziłem z nią jeszcze przez dwa lata (piękno ma zadziwiający wpływ na męski mózg), ale już nigdy nie uprawialiśmy seksu oralnego, ograniczając się od tej pory do klasyki.

Bycze oko

Kolejny wypadek „przy pracy” wydarzył się kilka lat później, na studiach, niedługo po tym, jak odkryłem wytrysk na twarz. Jeszcze zanim rozpropagowałem termin „spermooczka”, co polega na robieniu nasieniem „makijażu” na twarzy dziewczyny, byłem wielkim fanem tej sztuki.

Gdy poczułem, że jest już blisko, położyłem ją na plecach i wystrzeliłem prosto na twarz solidną porcję spermy. Będąc jeszcze neofitą w tym względzie, nie bardzo jednak wiedziałem, gdzie można, a raczej gdzie nie można celować. Niestety pierwszy i najsilniejszy z pięciu wyrzutów trafił ją prosto w oko. Skończyłem i opadłem na łóżko bardzo z siebie zadowolony i dumny z malarskiego dzieła, ale w tym momencie zobaczyłem skurcz bólu na jej twarzy.

— Kotku, wszystko OK? Co się dzieje?

— Ja… nie widzę… Jezu, jak to boli… To mnie pali!

Pomogłem jej zebrać jak najwięcej nasienia z oka i zaprowadziłem ją — wciąż nagą i spoconą — do łazienki, gdzie przemywała się przez dobre pięć minut.

Najwyraźniej nasienie i oko nie są sobie pisane. Jeszcze przez kilka godzin wołałem do niej „Czerwonooka”, aż się w końcu wkurzyła i odmówiła zrobienia mi kolejnego loda. Przeprosiłem. Wybaczyła i wszystko było dobrze, aż do momentu, w którym się zorientowała, że włosy lepią się jej od mojego nasienia. Musiała dwa razy myć głowę, zanim wszystko zeszło. Nie muszę chyba mówić, że to był koniec wytrysków na twarz. Od tamtej pory połykała wszystko do ostatniej kropelki, jak jakaś zakonnica, która nie chce stracić ani okruszka hostii.

Co to znaczy „dać plamę”

Pewnego razu, gdy odwiedzałem rodzinę i przyjaciół w Waszyngtonie, poszedłem wieczorem do baru, a wyszedłem z niego z chętną dziewczyną. Będę szczery: nie była atrakcyjna. Ale była i miała na mnie ochotę, a także — co zapewne było w tym wszystkim najważniejsze — wyglądała na taką, która potrafi zrobić świetnego loda. Na pewno znasz ten typ: dziewczyna niespecjalnie ładna, przeciętna pod każdym względem, ale z tym wzrokiem, który mówi ci: „Ssę pałę tak, jakbym sama wynalazła ten rodzaj seksu”.

Gdy dotarliśmy do jej mieszkania, byłem już dość pijany, ale to jej nie zniechęciło. Nie zdążyliśmy nawet dojść do sypialni. Chwyciła mnie zaraz za progiem, rozpięła mi spodnie, pchnęła mnie na białą sofę, uklękła przede mną i zaczęła działać.

Mój Boże — moje przeczucie okazało się trafione w stu procentach. Byłem w siódmym niebie. Pracowała nade mną przez co najmniej dwadzieścia minut — ani razu nie wyjmując z ust mojego penisa, ssąc w odpowiednich momentach i w odpowiednich miejscach. Była w tym tak dobra, że spociły mi się nawet kostki u nóg. Niech Bóg błogosławi tego, kto ją tego nauczył.

Gdy tylko skończyła, wstała i poszła do łazienki, by umyć zęby (tak, była z tych, które to właśnie robią). Ja zaś wstałem, by przeszukać kieszenie spodni i wyłowić z nich gumkę. Wtedy jednak mój wzrok padł na sofę: OGROMNY ślad po schnącym powoli nasieniu był doskonale widoczny na ŚNIEŻNOBIAŁEJ tkaninie.

Roześmiałem się, ale po chwili przypomniałem sobie, że jestem przecież u niej… Przywiozła mnie do siebie, a droga zajęła dobre pół godziny. Kiedy tak rozmyślałem nad perspektywą łapania stopa, by móc jakoś wrócić do domu, dziewczyna wyszła z łazienki. O cholera.

Wykazałem się refleksem. Spodnie rzuciłem na sofę i siląc się na romantyczność, zapędziłem ją do sypialni, gdzie musiałem zerżnąć ją co najmniej trzy lub cztery razy, zanim w końcu zasnęła. Gdy już spokojnie leżała w objęciach Morfeusza, wymknąłem się do salonu i odwróciłem poduszkę sofy na drugą stronę.

Do dziś nie wiem, czy kiedykolwiek odkryła tę plamę.

Blowjob Betty

Wszystkie opisane dotychczas przypadki miały miejsce w czasach, gdy byłem młody i przejmowałem się jeszcze takimi kwestiami jak uczucia i emocje. W miarę jak robiłem się coraz starszy, a moje serce zmieniało się w kamień, uświadomiłem sobie, że mogę być prawdziwym dupkiem i że nikt mi w związku z tym nic nie zrobi. W rezultacie przestałem się przejmować i podejmowałem coraz śmielsze i ryzykowniejsze próby.

Przez jakiś czas chodziłem z dziewczyną — dajmy jej na imię Betty. Mieszkała razem z trzema koleżankami, ale akurat wtedy nie było żadnej z nich, więc rozgościliśmy się w salonie. Betty była prawdziwą mistrzynią i bardzo lubiła mi obciągać. Wspinała się właśnie na wyżyny swojego kunsztu, ale na ułamek sekundy przed moim wystrzałem otworzyły się drzwi.

Jej współlokatorka miała doskonały widok: Betty klęczała przede mną i ssała tak, jakby brała udział w zdjęciach próbnych do jakiegoś pornola. Z główką członka w ustach i dłonią na jego nasadzie, usłyszała dźwięk i spojrzała w stronę drzwi. Spojrzenia koleżanek — jednej stojącej w drzwiach, drugiej na kolanach — skrzyżowały się. I wtedy jednocześnie stały się dwie rzeczy:

Wytrysnąłem w usta Betty.

Koleżanka krzyknęła i rzuciła się z powrotem do drzwi.

Nie miałem ejakulacji od dobrych trzech dni, dlatego też mój wytrysk był potężny — godny Petera Northa, gwiazdy filmów porno. Ósemka w mojej prywatnej skali wytrysków. To było za dużo dla Betty, zwłaszcza że się tego nie spodziewała.

Próbowała dzielnie połknąć moją gwiazdorską dawkę, ale nie dała rady. Jak już wspomniałem, nie była gotowa, a oprócz tego jej mózg zapewne koncentrował się jeszcze na fakcie, że przed chwilą widziała ją koleżanka. Zaczęła się po prostu dławić. Nie mogła już nawet odkaszlnąć czy złapać powietrza — po prostu zaczęła robić się czerwona i umierała na moich oczach, a moje nasienie miało stać się główną przyczyną tego nieszczęścia.

Nie miałem pojęcia, co robić; przecież nigdy wcześniej nie widziałem dziewczyny, która zakrztusiłaby się spermą. Myślałem, że takie rzeczy dziać się mogą tylko w utworach raperów.

Po jakichś pięciu sekundach bezczynnego przyglądania się przypomniały mi się słowa piosenki Blowjob Betty zespołu Too Short: „A young girl died just last night, she choked on sperm in her windpipe…” („Młoda dziewczyna umarła zeszłej nocy, zakrztusiła się spermą…”). A następnie zrobiłem tę jedyną rzecz, która przyszła mi do głowy: zastosowałem chwyt Heimlicha.

Stanąłem za nią, objąłem ją od tyłu tuż poniżej linii piersi i z całej siły wbiłem zaciśnięte pięści w jej mostek. Powtórzyłem to jakieś trzy razy, aż zaczęła ciężko dyszeć, wykaszlała moje nasienie na kanapę i krzyknęła:

— PRZESTAŃ! — Kaszlnięcie. — TO BOLI! — Kaszlnięcie. — PRZESTAŃ, TY DUPKU!

Wszystko i tak skończyło się na wizycie w szpitalu. Nie, nie wziąłem jej tam na udrożnienie dróg oddechowych — w końcu się przecież nie zadławiła. Po prostu dała się zaskoczyć i nasienie wpadło jej do nosa. Nie… Chcąc uratować jej życie, przesadziłem z siłą i złamałem jej żebro.

Kulminacyjnym momentem tego wieczoru była chwila, kiedy lekarz na ostrym dyżurze pochwalił mnie za fachowe wykonanie manewru Heimlicha. Okazuje się, że aby zrobić to dobrze, najwyraźniej trzeba złamać ratowanej osobie żebro.

Mnie i Betty nigdy już nie udało się odzyskać starej magii w naszym związku. Może dlatego, że przez całe dwa tygodnie nie mogła przeze mnie wziąć głębszego oddechu.

Dobrze się przyjęło

Moja ulubiona historia na temat seksu oralnego dotyczy dziewczyny, którą poderwałem tylko na jedną noc. Spotkałem ją w jakimś mieście, w jakimś barze, jakiegoś wieczoru — tak naprawdę to ledwo pamiętam, jak wyglądała (dziękuję wam, organizatorzy Nocy Piwa za Dolara). Jestem niemal pewny, że była z kimś zaręczona, ale nie był to żaden z moich przyjaciół, więc mi to nie przeszkadzało.

Dziewczynie poszło całkiem nieźle — zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, ile wtedy wypiłem — i skończyłem w jej ustach. Jak prawdziwa profesjonalistka wyssała wszystko do końca, ale gdy podniosła się z kolan, na jej twarzy zagościł jakiś dziwny wyraz twarzy. Skrzywiła się lekko, otworzyła szerzej usta, jakby miała zaraz zwymiotować — co oczywiście sprawiło, że szybko się odsunąłem — ale wtedy nagle:

— BEEEEEEE!

Dziewczyna beknęła niczym pijany marynarz — MOIM NASIENIEM!

Tak, to bez wątpienia jeden z tych momentów mojego życia, w których czułem się naprawdę dumny.

Każdy ma „takiego” przyjaciela

Wydarzyło się w latach 1999 – 2001.

Spisane w czerwcu 2005 roku.

Kilku z moich najlepszych pod słońcem przyjaciół poznałem w czasach studiów w Duke Law School. Dzięki gościom takim jak PWJ, Złotowłosy, El Pijus, Wkurw, JoJo i Krecha te trzy lata były jednymi z najwspanialszych w moim życiu. Chociaż każdy z nich był niezwykły na swój sposób, to jednak Blizna nawet wśród nich wyróżniał się pod każdym względem.

Blizna jest białym mężczyzną, ma około stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu i w sumie jest dość przystojny, choć ogólne wrażenie psuje zbyt duży nos. Wyobraź sobie młodszą wersję Owena Wilsona, ale ze spieprzonym nosem i przystrzyżoną na rekruta. Bliznę poznałem w bibliotece uniwersyteckiej. Siedział przy jednym stoliku z JoJo i pieprzyli jakieś głupoty, a ja po prostu się do nich przyłączyłem. Gdy tylko zaczął opowiadać o jakimś niedawno obejrzanym filmie, mówiąc na przykład: „Film był tak zły, że musiałem się walnąć młotkiem w rękę, aby zapomnieć o bólu, jaki we mnie wywoływał” oraz „Oglądanie tego było jak masturbowanie się papierem ściernym”, od razu wiedziałem, że facet jest naprawdę zabawny i że chciałbym go bliżej poznać.

W ciągu kolejnych miesięcy i lat udało mi się to, choć muszę przyznać, że każda kolejna odsłona Blizny wydaje mi się jeszcze bardziej zabawna i dziwaczniejsza od poprzedniej.

ZOK, G.I. Joe i jego przezwisko

W mieszkaniu Blizny znalazłem się po raz pierwszy jakiś miesiąc później, gdy wpadłem po niego, aby zabrać go do baru. Jego lokum zrobiło na mnie wrażenie świątyni ZOK-a — ofiary zaburzeń obsesyjno-kom­pul­sywnych. Było spartańsko urządzone, a on utrzymywał je w idealnej czystości. W salonie znajdował się tylko telewizor na stojaku, przed którym stał jeden fotel. Pod telewizorem stała konsola PlayStation 2. Kontrolery, ze starannie okręconymi wokół nich kablami, leżały po obu stronach konsoli, w równych od niej odległościach, a sama konsola była ustawiona idealnie w jednej osi z telewizorem. Na półce stało około trzystu filmów DVD, oczywiście idealnie wyrównanych, a w dodatku ustawionych alfabetycznie i według gatunku. Było tam sporo typowych „męskich” filmów, takich jak Człowiek z blizną czy Ojciec chrzestny, ale gros jego kolekcji tworzyły filmy science fiction. Miał każdą płytę z Gwiezdnych wojen i Star Treka, o jakiej słyszałem, a także kilka takich, o których nie słyszałem.

W sypialni było równie ascetycznie: stały tam tylko łóżko i biurko. Na łóżku leżała pościel z Batmanem i narzuta z nadrukiem z filmu Zielona Latarnia. Niemal całe pozostałe miejsce w pokoju zajmowały figurki czy, jak on je nazywał, „postaci”. Musiało tam być ich dobrze ponad sto, z czego większość ustawiona była tak, jakby ze sobą walczyły. I tak G.I. Joe stały naprzeciwko figurek Spawna, Superman i superbohaterowie z drużyny Justice League stawiali czoła postaciom z Gwiezdnych wojen, a dziesiątki innych bohaterów, których nie rozpoznałem, walczyły ze sobą nawzajem. Jedynym normalnym akcentem zdawał się być zdobiący ścianę plakat gorącej Jeri Ryan… dopóki nie zauważyłem, że była ubrana w strój Siedem z Dziewięciu (postaci, w którą wcielała się w serialu Star Trek). Prawdziwym przebojem była gadająca figura Yody, którą trzymał na biurku. Gdy przechodziłem obok niej, powiedziała: „Size matters not”, a kiedy ją lekko pchnąłem, ostrzegła mnie: „Beware the Dark Side”.

— Kurde, chłopie, zaprosiłeś tu kiedyś jakąś dziewczynę? — spytałem.

— Eee, tak… raz — odpowiedział.

— I co powiedziała, jak to wszystko zobaczyła?

— Nie wiem. Nic. Było przecież ciemno — wyjaśnił.

Nie jestem znawcą figurek, ale zauważyłem, że ma zarówno starsze, jak i nowsze wersje G.I. Joe. Ponieważ ja też uwielbiałem G.I. Joe — kiedy miałem dziesięć lat — spytałem go o to żartobliwie:

— Myślisz, że nowe G.I. Joe są lepsze niż te z lat osiemdziesiątych? Moim zdaniem nie mają żadnych szans z oldskulowym Snake Eyesem.

(Odpowiedź, jaką otrzymałem, cytuję dosłownie dzięki temu, że potem otrzymałem ją od niego na piśmie. Odtworzył ją z pamięci. Nie wydaje wam się, że może to być przypadek ZOK?)

— Odpowiedź to zdecydowane „tak”. Stare figurki cierpiały na poważną i wycieńczającą chorobę, zwaną zespołem zerwanej gumki. Zespół ten powstawał, gdy trzymało się za nogi Duke’a lub Roadblocka, czyli jedynych dwóch żołnierzy, jakich miałeś, gdyż twoi starzy byli biedni i cię nienawidzili, i obracało korpus, aby wyprowadzić „superobrotowe uderzenie”, po którym bohater odnosił ostateczne zwycięstwo ku mojej młodzieńczej radości. To uderzenie było naprawdę niezwykle skuteczne i stosowano je tylko w ostateczności, na przykład wtedy, gdy organizacja Cobra (pełna rekrutów z kolekcji lalek Barbie mojej siostry, które trafiły do niewoli) mogła za chwilę opanować twoją fortecę z klocków lego. Dlaczego lego, zapytujesz? Bo twoi starzy nie chcieli kupić ci przyzwoitej bazy G.I. Joe. Niech Bóg broni, aby wydać dwadzieścia dolców na naszego samotnego syna, który spędzał swój okres dojrzewania w kącie za takie rzeczy jak pyskowanie czy kradzież samochodu, by ten miał porządną fortecę dla swoich jedynych przyjaciół. Tak się jednak przypadkiem składa, że ja też nie będę płacił im za wygody, gdy już za kilka lat wyślę tych dwoje idiotów do domu starców. Sprawiedliwość musi być, prawda? W każdym razie, po pewnej liczbie tych superobrotowych uderzeń, gumka, dzięki której można było obracać nogami figurki, pękała i twój G.I. Joe rozpadał się na dwie części. I wtedy pozostawał ci tylko płacz, gdyż liczba twoich przyjaciół zostawała brutalnie zredukowana. Był jeszcze jeden, drugorzędny problem, o nazwie zespołu zmęczonego kciuka. Do ZZK dochodziło wtedy, gdy G.I. Joe zapadał na trąd spowodowany nadmiernym używaniem, w wyniku czego odpadał mu kciuk. A bez kciuka G.I. Joe nie mógł trzymać broni, co sprawiało, że stawał się praktycznie bezużyteczny. Jedyna sensowna rzecz, jaką można było wtedy z nim zrobić, to nadać mu imię jednego ze swoich wrogów ze szkoły, a następnie stopić nad ogniem lub zniszczyć petardą. Żaden z tych problemów nie występuje w obecnej wersji, na ile mogę to ocenić. I informacja całkowicie niezwiązana z powyższym: wciąż nie mam dziewczyny.

Przeglądając jego kolekcję płyt DVD, natknąłem się na film, który nie pasował do gangstersko-fantastycznej reszty: Blizny przeszłości. Uwielbiałem ten film i spytałem, dlaczego go trzyma. Odpowiedział, że to jego ulubiony film, i zaczął mi recytować z pamięci teksty — tym samym niskim, chropawym głosem, którym posługiwał się grający główną rolę Billy Bob Thornton.

(Na wypadek, gdybyś nigdy nie oglądał tego filmu: Blizny przeszłości to doskonała opowieść o nieco opóźnionym umysłowo gościu — Karlu Childersie. Mój kumpel Blizna ma z Karlem (którego gra Billy Bob Thornton) wiele wspólnego, gdyż obaj są bardzo wrażliwi, wyalienowani i zranieni przez świat, który ich nie rozumie i nie docenia. W rezultacie muszą nakładać maski i zachowywać się inaczej, niż wynikałoby to z ich osobowości. Jedyna istotna różnica polega na tym, że Blizna to pieprzony geniusz, natomiast Karl Childers jest lekko opóźniony).

Było to chyba nasze czwarte lub piąte spotkanie, tak więc jeszcze nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, jak bardzo może być nieprzewidywalny i zaskakujący. Tamtego wieczoru, gdy dotarliśmy w końcu do baru i wypiliśmy po kilka kolejek, ja zająłem się rozmową z pewną gorącą zawodniczką z uniwersyteckiej drużyny piłki nożnej, a Blizna zagadywał w tym czasie jej koleżankę. Musiała być jednak prawdziwą idiotką, gdyż szybko się nią znudził, a gdy Blizna się nudzi, to nigdy nie wiadomo, w jaki sposób będzie chciał się zabawić. W każdym razie dialog leciał jakoś tak:

Dziewczyna: „A więc podoba ci się na Uniwersytecie Duke’a?”

Blizna (wyobraź sobie niski baryton, taki sam, jakim Billy Bob Thornton posługiwał się w filmie, kiedy przyznawał się do popełnionego przez siebie morderstwa): „Niektórzy mówią na to karczownik, ja mówię na to tasak, hrmmmm”.

Dziewczyna: „Słucham?”

Blizna: „Lubię frytki ziemniaczane, hrmmm.”

Dziewczyna: „Co powiedziałeś?”

Blizna: „Myślę, że jesteś głupia jak but, hrrmmm.”

Dziewczyna (do mnie): „Twój kolega mnie przeraża.”

Ja: „Mnie również.”

Po kilku takich wieczorach przestałem z tym walczyć i po prostu przyłączyłem się do Blizny, bo przecież było to naprawdę bardzo zabawne. Gadaliśmy z dziewczynami, a jeśli nas znudziły lub wkurzyły, po prostu improwizowaliśmy sceny z filmu. Ja zazwyczaj wcielałem się w rolę Doyle’a Hargravesa, grubiańskiego chłopaka (którego w filmie grał Dwight Yoakam).

Blizna: „Sądzę, że ta dziewczyna ma na ciebie ochotę, hrmmmm.”

Tucker (naśladując akcent Południa): „Zamknij japę albo zatłukę cię na śmierć.”

Blizna: „Ja chcieć trochę tej cipki, hrrmmmm.”

Tucker: „Tak jest! Linda, mam już dość tego półgłówka łażącego mi po domu!”