O niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii - Piotr Cieplak - ebook

O niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii ebook

Piotr Cieplak

3,0
15,28 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka Piotra Cieplaka jest dziennikiem podróży, i to dziennikiem niezwykłym. W końcu nie każdemu się zdarza przejechać na rowerze prawie cały kontynent – od Warszawy po Lizbonę. Nie każdemu starczyłoby talentu i sumienności, aby opisać swój samotny rajd, zwieńczenie wieloletnich rowerowych eskapad, tysięcy samotnie przejechanych po Europie kilometrów. Na dodatek zrobić to lekkim, dowcipnym piórem.

Ale niezwykłość tego tekstu nie polega wyłącznie na imponującym dokonaniu, o którym opowiada, i na potoczystości narracji. Na mijane zakątki Europy Cieplak patrzy okiem zwyczajnego użytkownika roweru i zarazem – wybitnego artysty. Dzięki temu wakacyjna przejażdżka zmienia się w poszukiwanie własnego głosu, który słychać w samotności, gdy człowiek strząśnie z siebie nalot codziennych spraw. Cieplak łata przebite dętki i cytuje Becketta, wspina się pod górę i powtarza strofy Eliota, wsłuchuje się w rytm oddechu i w wersety Psalmów. Droga do Portugalii staje się pożegnaniem z młodością, rowerową elegią o przemijaniu, snutą w jedynej w swoim rodzaju scenerii.

 

Żeby dojechać rowerem z warszawskich Kabat do Lizbony, trzeba ciąć na Piaseczno, a potem przez Jazgarzew i dalej prosto na Grójec. Oto cała wiedza o geografii, która potrzebna jest na początku. Następne miasteczka, przystanki, następne mapy będą się odsłaniać stopniowo. Wiadomo, że chodzi z grubsza o południowy zachód. Zbytnia skrupulatność może stać się przyczyną cierpienia, odbiera przyjemność niespodzianki, pęta głowę i nogi. Do Portugalii jedzie się przez Grójec i tyle.
Więc wyruszyłem. Niewyspany. Z ulgą, że wreszcie.

***

W sumie nie ma to-tamto. Nawet na rowerze. Mimo że jazda rowerem jest prostsza niż życie, to i ona wymaga elementarnych zasad i nie ima się jej postmodernizm. Zwyczajnie: nie można jechać i nie jechać zarazem. Na nic igranie z konwencją oraz przekraczanie tabu. A więc jadę, z tą cudowną, pielęgnowaną świadomością wolności, że… zawsze mogę nie jechać.


Piotr Cieplak (1960) - reżyser teatralny, wykładowca warszawskiej Akademii Teatralnej. Od  debiutu w 1989 roku zrealizował kilkadziesiąt spektakli na wielu scenach Polski. Ostatnio m.in. "Nieskończoną historię" w Teatrze Powszechnym w Warszawie, "Milczenie o Hiobie" w Teatrze Narodowym, "Ożenek" w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy. Ojciec dwojga dorosłych dzieci. Zapalony ogrodnik. W trakcie corocznych wypraw rowerowych przejechał dziesiątki tysięcy kilometrów. Z ostatniej z nich, z Warszawy do Lizbony, sporządził relację, która według autora jest „opisem asfaltu, mijanych drzew oraz stanu umysłu mazowieckiego dośćinteligenta".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 243

Oceny
3,0 (5 ocen)
1
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PIOTR CIEPLAK

O niewiedzy w praktyce,

czyli droga do Portugalii

Wrocław 2014

Książkę we fragmentach opublikowano w miesięczniku „Teatr” w latach 2010-2011.

Niniejsza wersja tekstu została skrócona i zmieniona przez autora.

Redaktor serii: Katarzyna Knychalska

Współpraca i korekta: Robert Urbański

Projekt okładki: Andrzej Witkowski

Skład i łamanie: Marzena Gabryk

Wszystkie fotografie pochodzą z prywatnego archiwum Piotra Cieplaka.

Zdjęcie na okładce autorstwa Karola Budrewicza.

ISBN 978-83-940696-0-5

www.teatralny.pl

Wydawca:

Fundacja Teatr Nie-Taki

ul. Poleska 43/29

51-354 Wrocław

Dofinansowano ze środków Gminy Wrocław.

Współpraca:

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dzień pierwszy

Dobrze jest zacząć o świcie, z fasonem.

O świcie stary chłop wypuści się na soczystą trawę jak źrebię, na wolność. A wszystko wtedy będzie nowe, świeże, nietknięte, rześkie. Adrenalina wyrwie do przodu. Pusto na ulicach. A potem, za opłotkami miasta, mgła jeszcze unosi się nad łąkami, człowiek jeszcze nie śmierdzi, nogi sprawne, telefon wyłączony, a w nim nagranie: „Odjechałem… dzwoń za miesiąc”. Kowbojskie emocje, poczucie uczestnictwa w jednoosobowym spisku, którego celem będzie pokazanie figi sobie i całemu światu. Rower po gruntownym przeglądzie, z nowym łańcuchem, linki przerzutek wyregulowane, miarowe murmurando opon…

*  *  *

Uch… tak się nigdy nie zaczyna.

W każdym razie mnie jeszcze nigdy się nie udało. Nigdy nie udało się w pełni. Owszem, zwykle jakoś zaczynałem. Od kilkunastu lat jakoś zaczynam wyprawy rowerowe. Od kilkudziesięciu jakoś zaczynam wyprawy życiowe, krzyżowe. Czasem nawet udaje się wstać do dnia, zerwać z zajęczego snu, bo już wcześniej, w nocy, poprzedniego dnia, a czasem tygodnie lub miesiące wcześniej wyobraża sobie człowiek, że wyrusza, rozpoczyna ten odświętny dzień.

Chłopcze, mgła nad łąkami rozpłynie się znacznie wcześniej niż tumany, którymi zasnuta jest twoja głowa. Dobrze jest z tym się pogodzić. Z małą rysą na czystym ekranie, z małą kupą muchy, która oznacza, że nie jest tak, jak miało być. Będę miał jeszcze dużo czasu, aby na różne sposoby medytować ten dysonans.

11 czerwca zwlokłem się przed ósmą. Po kilku godzinach snu. Lista spraw do załatwienia przed wyjazdem zawsze zbyt długa. Ale nawet gdy jest się demonem organizacji i wszystko urządzi jak trzeba odpowiednio wcześniej, nawet gdy stoi za tobą doświadczenie wielu poprzednich wypraw, nawet wtedy pozostają wyobrażenia, oczekiwania, plany, a w związku z tym strach albo przynajmniej niepokój. W najlepszym razie trema.

*  *  *

Żeby dojechać rowerem z warszawskich Kabat do Lizbony, trzeba ciąć na Piaseczno, a potem przez Jazgarzew i dalej prosto na Grójec. Oto cała wiedza o geografii, która potrzebna jest na początku. Następne miasteczka, przystanki, następne mapy będą się odsłaniać stopniowo. Wiadomo, że chodzi z grubsza o południowy zachód. Zbytnia skrupulatność może stać się przyczyną cierpienia, odbiera przyjemność niespodzianki, pęta głowę i nogi. Do Portugalii jedzie się przez Grójec i tyle.

Więc wyruszyłem. Niewyspany. Z ulgą, że wreszcie. Papierosy odstawione kilka dni wcześniej będą przypominały o sobie jeszcze długo. Chciałoby się być mnichem, ale się nie jest. Pogodnie.

Tego dnia, 11 czerwca, był czwartek. Przypadało Boże Ciało. W pierwszej napotkanej procesji, w Jazgarzewie, wziąłem udział, bo wąska droga była wypełniona ludźmi, więc należało zsiąść z roweru i podążyć z wiernymi w powolnym rytmie pochodu. Trochę to było abstrakcyjne i wstydliwe: w stroju sportowego kosmity, lekko zdyszany. W sumie tak właśnie ze mną wygląda sprawa, a może to uniwersalna przypadłość człowiecza? Poczucie niepełnego mieszczenia się w rytuale, raz bardziej dotkliwe, raz mniej, rozwalanie rytuału nawet niechcący, własną gorączką. Pewnie dlatego w rytualnym powtarzaniu, trwałym powtarzaniu, w kolejnych próbach powtarzania jest taki głęboki sens. Bo w istocie to nigdy nie jest powtórzenie, zawsze jest na nowo, zawsze jadę rowerem na nowo i zawsze jakieś inne ziarenko piasku chrzęści w trybach. Jak chrzęści, to znaczy, że Ziemia jeszcze istnieje, a jak chrzęst słyszę, to i ja istnieję. W rezultacie rytuał i ja – to nie jakieś osobne twory, tylko ciągłe dopasowywanie siebie do siebie. Ale tego dnia, w ten czwartek, nie miałem głowy do takich rozważań. Byłem po dwudziestu kilometrach pedałowania, a przecież ruszałem w wielką podróż i chciałem się przede wszystkim zdyszeć, wyrwać, odczmuchać i wyszamotać.

Towarzyszyły mi w drodze dwie siostry: Wiara i Wątpienie. Tak nazywam swoją kompanię od czasu lektur książek Tomáša Halika. Pierwszego dnia wyprawy więcej do powiedzenia miała Wiara. Inaczej nie ruszyłbym tyłka z kanapy. Za jej namową musiałem sobie i rowerowi, i przytroczonym sakwom, i światu całemu powiedzieć: wyruszam. Nadzieja na wydobycie się z siebie jest słodka. Siostra Wiara umożliwia podróż. Jednak bez Wątpienia, z samą Wiarą, roztyłbym się zanadto, utuczył, tłuszcz zarósłby mi oczy. Olałbym rowerowe procedury albo zanadto uwierzył w ich życiową moc. Z drugiej strony sam na sam z Wątpieniem zsechłbym się na wiór, zaimpregnował żółcią. Śmiech zastąpiłbym drwiną. A tak obie seksowne siostry przysiadły sobie zwiewnie na sakwach i od pierwszego dnia podszczypują się uwagami pełnymi czarnego humoru.

*  *  *

Następne procesje zacząłem fotografować. Takie obrazki w teatrze polskim są wyłącznie przedmiotem kpiny albo przymilnej perwersji. Pozostają szyderczą pociechą miastowych.

Tak było w Grójcu:

Potem mijałem i fotografowałem Belsk. W Mogielnicy było już po.

*  *  *

Najważniejszy tego dnia był zapach. Opisać dźwięki! Opisać ukochaną kobietę! Opisać zapach jaśminu! Słowa stają dęba. To bujne, nieefektowne przez resztę roku krzewisko ma w czerwcu swoje święto. Przyznaję, ja, oszalały ogrodnik i samozwańczy dendrolog: nie doceniałem. Rośnie toto w co drugim chłopskim obejściu na Mazowszu. 11 czerwca wpadałem z jednej ciężkiej, gęstej chmury pełnej słodyczy w kolejną, znienacka, bez ostrzeżenia, i tak przez dziesiątki kilometrów. Tak. Wtedy prawdziwie rozpocząłem wyprawę. Znienacka. Rozpocząłem od lekcji, która każdego dnia się będzie powtarzała i której nigdy do końca nie uda się pojąć, a tym bardziej opisać. Lekcji doświadczania Teraz.

*  *  *

Po 120 kilometrach wylądowałem w Opocznie. Jak na osiągi sprzed paru jeszcze lat, 120 na cały dzień jazdy to wynik fatalny i stąd morale trochę sztucznie podpompowywane. Koheleta w Piśmie Świętym znam, hołubię w tyle głowy mnóstwo fragmentów na każdą okazję, będzie tu jeszcze wielokrotnie przywoływany. Więc i teraz powtarzam za nim dla ratunku: Nie mów: Co za przyczyna jest, że pierwsze czasy lepsze były, niźli teraz są? bo głupie jest takowe pytanie1.

Koheleta znam, powtarzam, zgadzam się, ale nie pomaga. Wysilone 120 km to marny wynik, a następne dni wcale nie będą lepsze. Starzeję się, nie to zdrowie, nogi nie takie jak kiedyś! Przeraźliwie trywialne, dopadające znienacka doświadczenie przemijania, wypadających włosów, psujących się zębów, flaczenia mięśni. A wspomnienie dni rowerowej chwały natrętne tym bardziej, że to przecież chwilę temu, kilka lat zaledwie. Jak widać, nie potrzeba nawet drugiego człowieka obok, aby wdzierało się w mózg przekleństwo porównań. Ten podstawowy, szkolny błąd w sztuce. Gimnazjalny nawyk. Ta kompletna wiocha, ten samobój wszechświatowego futbolu. Jak już udało się, choćby na chwilę, zostawić w spokoju Innych, zawsze jeszcze zostaję ja sam, moje dawne uczynki, moja przeszłość ucukrowana. I co z tego, że głupie są takie pytania, skoro są, wracają i jak od komarów trzeba się wciąż oganiać.

Pierwsze dni wyprawy to czas, kiedy nieuchronnie liczy się jeszcze kilometry, oblicza wydajność i średnią. Plan wyprawy wciąż jest ważniejszy od wyprawy samej. Jej kierownik ważniejszy od rowerzysty. Banalne zadanie dla głowy na dzień pierwszy, aby ograniczyła się do stwierdzenia, czy jedzie z nami rower – zbyt trudne do spełnienia.

Schludny hotelik w Opocznie, za stówę. Pusty. W restauracji na dole dwóch Francuzów przy oddalonym stoliku. Prawdziwy, dobry rosół z domowym makaronem. Długie niezasypianie.

Dzień drugi

Rower ma dwa koła. To takie proste, że się o tym nie myśli. Kiedy jednak rano odkrywasz, że tylko w jednej dętce jest powietrze, prosty rachunek przestaje się zgadzać. Buddyjski spokój pryska, a przez zaciśnięte zęby dobywa się swojskie „kurwa jego mać!”.

Tak. Tak się mówi. Albo myśli. W każdym razie trzeba jasno stwierdzić: buddyjski nastrój ulatnia się i jeśli warto jeszcze szukać jego resztek, to po to, aby nie kopać roweru ani siebie. Duża sztuka, dla zaawansowanych.

Rower ma dwa koła. Kicha w przednim to spoko. Jeden ruch dźwigienką, koło zdjęte i już mogę babrać się w lepkim brudzie obręczy. Żeby dobrać się do tylnego, należy zdjąć obie sakwy z dobytkiem. Muszę uważać, bo jeśli zacznę zdejmować od niewłaściwej strony, rower przeważy nóżkę, na której się opiera, i rąbnie o ziemię, raniąc goleń. (Dlaczego mam tak posiniaczone golenie?). Następnie należy zdjąć z trybów sprężynujący, naoliwiony łańcuch i rozluźnić szczęki hamulców. Łapska całe czarne i tłuste, na bank. Przy ich wycieraniu o trawę wdaje się zwykle małe mieszczańskie pocieszenie, że jednak nie jestem dupą wołową, że potrafię, może nie ze szczególną wprawą, ale jednak.

Zapasowa dętka. Kolejna oczywistość. Ale i jej należy poświęcić kilka zdań. Dobrze mieć ją w zapasie. Dobrze mieć skromny plan B. Może nawet C. Z dętką to jasne, ale z życiem? W codziennej robocie? Mieć zapasową dętkę lub choćby klej i łatkę? Mowa o tym dlatego, bo w życiu tak zwanym artystycznym często nadużywa się słowa „bezkompromisowość i radykalizm” oraz „palące problemy współczesności”. Często wielka gęba w istocie oznacza kopanie kulawego roweru i brak dętki, a zdrowy rozsądek nazywany jest „mieszczańskim kunktatorstwem”.

*  *  *

Jedziemy. Chłodek. Z formą nie lepiej. Trochę to potrwa, zanim się człowiek odczmucha, wypluje złogi nikotyny, przestanie gadać. Krótko mówiąc: zanim się człowiek wdroży. Drugiego dnia wyprawy opadają co prawda emocje dnia pierwszego, ale zaczyna boleć dupa.

W takim właśnie samopoczuciu nadeszła myśl niespodziewana, której na co dzień nie uświadczysz! Myśl taka, że Polska jest pięknym, średniozamożnym, drugorzędnym, ale zadbanym krajem. Przynajmniej w przestrzeni prywatnej. Przystanki PKS – pożal się Boże. Ale ogródki?! Pod Bełchatowem są istnym festiwalem różnorodności. Cisy, jałowce, tamaryszki, berberysy, irgi, tawuły, róże, piwonie, hortensje, ligustry, perukowce, ogniki, rokitniki, sosny, jodły i świerki odmian wszelakich, bylin plejady, trawniki prawdziwe, żywopłoty z grabów i buków, wszystko to rośnie, nawożone i podlewane, strzyżone i plewione!

W każdym razie Polska istnieje. Jej przestrzeń wspólna często oznacza niczyją i kontrastuje z tym, co za prywatnym płotem. Ale i tak chyba nie mijałem wsi, która nie miałaby nowo ułożonego chodnika, choćby po jednej stronie asfaltówki, co druga szkoła z dobudowaną salą gimnastyczną lub basenem, samochody eleganckie zastawiają pobocza, bo na parkingu przed kościołem miejsca już brakuje. W Łuszczanowicach ścieżka rowerowa z kolorowym asfaltem, wzdłuż drogi zadbane lipy, obsypane korą wokół pni. Szklany dom przedszkola. Zegar przed urzędem pokazuje czas i temperaturę. Dobrze to wszystko mieć w pamięci, gdy przychodzi zstąpić do polskiego piekła ironii i narzekania.

*  *  *

Za Sulejowem rozciągają się rozległe lasy. Po ich przejechaniu można przeciąć gierkówkę koło Kamieńska. I w tych lasach trochę zabłądziłem. Wcześniej postanowiłem upewnić się co do właściwego kierunku w małej osadzie, bo asfalt nagle się skończył, a zaczynała żwirówka i las właśnie. Starsza pani w obejściu, potwierdziwszy, że prosto, z uśmiechem dodała: „Ale trzeba znać drogę”. W podziękowaniu za radę uśmiechnąłem się również, ale, przyznaję, była w tym wyższość wytrawnego czytelnika map oraz rowerzysty, którego celem nie był przecież drugi skraj lasu, a skraj kontynentu…

No i się zgubiłem. Ledwo zniknęły zabudowania, a droga prosta jak strzelił rozwidliła się, a potem znowu się rozwidliła. I znowu. Ślady starego szlaku, meandrycznego, z polnymi kamieniami, przecinały trasy do wywózki drewna wytyczone przez geodetów-geometrów.

Oczywiście tak naprawdę latem na rowerze nie sposób porządnie się zgubić. Zimą, pieszo, w górach – owszem. Na oceanie, na pustyni, na Syberii – również. Na rowerze w Europie można co najwyżej pomylić drogę, wylądować o ileś tam kilometrów obok celu. Sam fakt, że się jedzie po drodze, ścieżką, śladami innych kół, stóp, kopyt, przesądza, że mamy jakiś przód i tył. Do tego świeci słońce albo gwiazdy. Pnie drzew od północy porasta mech. Płyną jakieś strumienie. Zawsze można iść albo jechać w górę lub w dół rzeki. Do tego wszędzie pełno ludzi, jak nie w tej dolince, to w następnej. Z powodu jazdy na rowerze nie można się zgubić dotkliwie, do kości, do dna.

Zgubić się to znaczy utknąć, nie mieć żadnej wskazówki, być całkowicie samotnym, całkowicie zrozpaczonym. I to się zdarza często, ale w głowie. Wtedy znika wszystko. Znika rower. Znikają drzewa, strumienie, mech, drogi, znikają drogowskazy słońca i gwiazd.

O ciemno ciemno ciemno. (…)

I gaśnie Słońce i Księżyc, i Almanach Gotajski,

Gazeta Giełdowa i Skorowidz Dyrektorów.

Zimne są zmysły i utracona przyczyna działania…2

Znika całe to pieprzone ciepełko własnych myślątek. Ten kulturalny uśmieszek i gotowość odpowiedzi na każde pytanie. Gorzko wspominam ciepło, uśmiech i rozum wtedy, gdy się zgubię. Tak, to się zdarza, to się zdarza często. W czasie tej wyprawy też tak będzie, kiedyś, odsuwam to na kiedyś, choć zgubienie i niepewność zawsze przychodzi niespodziewanie i nigdy nie jestem na to gotowy. Ale proszę, jeszcze nie teraz, jeszcze nie w tym lesie.

*  *  *

„Zgubić się” ma jeszcze swoją drugą, jaśniejszą, piękniejszą stronę. Dla zaawansowanych. Dla Kubusia Puchatka. Kubuś niegłupio powiada: Bo my ciągle szukamy Domu i nie możemy go znaleźć, więc pomyślałem sobie, że jeżeli zaczniemy szukać Dołka, to wtedy na pewno go nie znajdziemy. I to jest Dobra Myśl, bo może wtedy znajdziemy coś, czego wcale nie szukamy, i może to będzie właśnie to, czego naprawdę szukamy3. Trzeba dodać, że dla Królika nie było w tym odrobiny sensu.

Zgubić się znaczyłoby wtedy: nie mieć żadnego poglądu, żadnych pytań i odpowiedzi, albo lepiej, znaczyłoby: zawiesić je na kołku. Oznaczałoby w jakimś sensie „nie być”, w takim sensie, który obejmuje jakikolwiek do pomyślenia mój opis: społeczny, psychologiczny, seksualny, polityczny, medyczny, ekonomiczny i jakikolwiek inny. W „zgubieniu się” słowa i konteksty odpadają jak łuski. Nie są potrzebne, to zawracanie głowy, w sensie głębszym niż potoczny.

I to jest dobre. To oderwanie głowy od ciała i ponowne jej ukoronowanie, już swobodnej. „Nie wiem” staje się błogie i błogosławione. Do takiego stanu „zagubienia” właściwie się tęskni, zbliża, choć jest ono zawsze chwilowe i przelotne. Zdarza się. Wyzwala. Jakby zagubienie mnie odnajdywało?

Powiedziałem duszy mej, bądź spokojna, czekaj bez nadziei,

Bo byłaby nadzieją na niewłaściwe rzeczy; czekaj bez miłości,

Bo byłaby miłością niewłaściwych rzeczy; jest jeszcze wiara,

Ale wiara, nadzieja i miłość – wszystkie są w oczekiwaniu.

Czekaj bez myśli, bo nie jesteś gotowa do myśli:

Aż ciemność stanie się światłem, a bezruch tańcem.4

Tak, takie rzeczy się zdarzają. Rzadko, ale jednak. Raczej w poezji u Eliota. Ale jednak.

*  *  *

Tymczasem w lesie za Sulejowem błądziłem jakieś dwie godziny (może trochę krócej, może tylko wydawało się, że bardzo długo) przez labirynty. Kluczyłem, zatrzymując się co chwila. W tej ciszy, bo trzeba wiedzieć, że nagle zapada cisza, słyszy się nagle własny oddech, trzeszczący piach, kamyki, igliwie, korzenie drzew pod gumą opon. Żadnego murmurando, tylko irytacja. Kręcenie pedałami traci swą oczywistość. Zaczyna się myślenie, co w tym przypadku, oględnie mówiąc, nie sprzyja. Filozofia filozofią, a wystarczy tylko drobna życiowa, żwirowa niedogodność i Eliot raczej wkurwia niż pomaga. Spora sztuka, żeby nawet w tak komfortowych warunkach polubić zgubienie się. Było przecież lato, środek Europy. Wilki najedzone. Miałem sakwy pełne snickersów. Nikt mnie nie bił. Nie krzyczał na mnie. Więc dlaczego się bałem? Skąd ta niecierpliwość? Monolog wewnętrzny przyśpiesza, hamuje, huczy jak Niagara, choć na zewnątrz wydobywają się tylko nadwiślańskie, mamrotane wołacze. Z rosnącym respektem wspominam wtedy niepozorną panią, a może Panią, która nie tak dawno mówiła z prawdziwie łagodnym uśmiechem: „Prosto, ale trzeba znać drogę”. Gdyby obok niej stały w obejściu jeszcze dwie inne, byłaby już obsada do wiedźm ze „szkockiej sztuki”5!

Trudno zrozumieć, dlaczego w teatrze wiedźmy zwykle są brzydkie. To przecież one wiedzą, a ja nie wiem. Przypisuję im piekielne cechy, a tymczasem to moje wyobrażenia są złudą, mnie wydaje się, że wiem, to we mnie jest to prawdziwe, człowiecze pragnienie, żeby wiedzieć, a Ona, One tylko odsłaniają prawdę, moją nagość. Udzielają lekcji. Co chwilę zrywam jabłko z drzewa Wiadomości. I jest gorzkie. A jeśli ich nie ma? Tych bab proroczych rzecz jasna, bo wiadomości, zwykle gorzkie, są. Czy obraz tych kobiet to tylko moja imaginacja lub Freud lub ekran telewizora? Ku takiej surowej odpowiedzi skłania się często trzeźwa współczesność. W każdym razie moja wiedźma, stara, piękna i mądra, istniała. Powiedziała tylko: „Prosto, ale trzeba znać drogę”.

Po dobrych paru kilometrach błądzenia trafiłem na kapliczkę. Ulga. Bo poza mną i traktorzystami z tartaku byli tu jeszcze inni, którzy też stawali na rozdrożach. Właściwie już tylko w Polsce, kiedy się jedzie bocznymi drogami, przez lasy i wsie, można być pewnym, że na rozstajach stoi kapliczka z Matką Boską albo jej Synem na Krzyżu. Nie mówią, którędy do Portugalii. Nic nie mówią. Lecz nie są tylko wyrazem tak zwanej ludowej pobożności. Potwierdzają swoją obecnością, że to, co właśnie sobie uświadamiam, co z takim niepokojem przeżywam, nie jest wstydliwą tajemnicą. Że się zgubiłem. Że to jest prawda o mnie. Że nie wiem, w którą stronę. Że mapy mam papierowe i się kończą. Na rozdrożach czai się Zły. Od początku świata. Czai się strach, a ja chcę do domu, do celu! Chcę pewności, a tymczasem otaczają mnie milczące drzewa, a każde z rozwidleń łudzi swoją perspektywą. Drewnianą, żeliwną albo kamienną figurkę postawili tu kiedyś ludzie, którzy nie wstydzili się nie wiedzieć.

*  *  *

To obraz już po. Wybrnąłem. Zawsze… jakoś się wybrnie. Oto szczęśliwy dzień. Jeszcze jeden szczęśliwy dzień. Jak dotąd…6 Oto obrazek z drogi do Portugalii w wersji soft. Kiedy już miało się zdrowie, aby przystanąć, uspokoić oddech i robić zdjęcie. Przez wcześniejsze dwie godziny nie było nastroju. Wiele razy później też nie będzie nastroju. Ostatecznie nie codziennie jeździ się do Portugalii. Nie codziennie się żyje. I trudno być gotowym z aparatem na każdą prawdziwą niespodziankę.

*  *  *

Po południu już tylko lało. Co tu się rozwodzić, deszcz nie jest sprzymierzeńcem rowerzysty. Po uniesieniach ogródkowych w okolicy Bełchatowa – nastąpiła tonacja moll. Do tego siodełko, choćby było najwygodniejsze, wciąż przypomina przy każdym przekręceniu pedałów, że nie jesteś zawodowcem. Że to wymaga czasu oraz (co za okropne słowo w tych okolicznościach) cierpliwości. Tylko jak „cierpliwość” przetłumaczyć moim czterem literom? Nawet krótsze „cierp” ma jedną literę więcej!

Ląduję w Działoszynie. Nowiutki hotelik. Sosny zaglądają przez szklane ściany eleganckiej knajpki. Wtedy nie wiedziałem, że takich luksusów już nie dostąpię do samego brzegu Atlantyku. Może to z polskich kompleksów bierze się ta klasa przydomowych ogródków pod Bełchatowem i czułość dla sosen właścicieli hoteliku w małym mieście Działoszyn? Jeśli tylko tak miałyby owocować polskie kompleksy, to proszę bardzo. W hoteliku życie towarzyskie buzowało na potęgę. Trafiłem chyba na jakieś kobiece party maturzystek. Na plazmach wydzierał się festiwal w Opolu. „Jesteeeeeeeeeeeeem twooooją Itaaaaaaką…” Najwyraźniej jednak Homer nie był najsilniejszą stroną świeżo upieczonych absolwentek, bo całkowicie ignorowały kulturalne propozycje telewizji publicznej.

Wielkie żarcie. Cóż za niecodzienna przyjemność. Zawiesić choćby na czas tej wyprawy dietetyczne menu złożone z kawy, piwa, papierosów i „Gazety Wyborczej”! Zmienić menu głowy na prawdziwe menu!

W pokoiku rozwieszam na czym popadnie mokre ciuchy. Buty wyschną jutro na wietrze.

Dzień trzeci

Buty nie wyschną. Leje równo, monotonnie i uporczywie. W dobrych czasach, o których wcześniej była już mowa i o których zawsze jest mowa, trzeciego dnia stawało się rowerem na granicy Czech lub Słowacji. Tym razem celem jest zaledwie Opole, jakieś sto kilometrów stąd, mieszka tam moja mama. Co tu dużo gadać. Łatwiej z rana wystawić się na deszcz, skoro wiesz, że wylądujesz po południu z herbatą i w ciepłym łóżku. U siebie. O porcie, o bliskich, o krwi, będzie jeszcze mowa.

Deszcz jest dobry. Lubię każdą pogodę.

Przez pierwsze kilometry omijam większe kałuże. Nawet nie dlatego, że woda bryzgająca spod kół zmoczy śnieżnobiałe skarpetki. Przecież jest się mokrym od stóp do głowy już po paru minutach jazdy. Wielkie kałuże omija się, bo nie wiadomo, co jest na ich dnie. Albo czego tam nie ma, na przykład… nie ma kratki w zalanej studzience. Czasem to oznacza, że jedzie się środkiem szosy, punktując przerywaną linię, bo tylko ona wystaje nad powierzchnię wody. Potem, w miarę mijanych kilometrów woda na szosie przestaje mieć znaczenie, niczego się już nie punktuje. Żółta pelerynka chroni tylko przed zimnym powiewem powietrza, pod spodem mokro. Mokro całkowicie, do majtek. Opuszki palców śmiesznie pomarszczone. Szczypią oczy, bo woda, spływając po powiekach, miesza się ze słonym potem. Jak już jest się mokrym, lepiej jest jechać niż nie jechać i przeczekiwać, bo wtedy grzeje się człowiek własnym wysiłkiem, a niejechanie ziębi. Przez niejechanie wdaje się jałowizna, myślenie pozorne, spekulacje podszyte paniką. Że to, że sio, a może, a gdyby…

W sumie nie ma to-tamto. Nawet na rowerze. Mimo że jazda rowerem jest prostsza niż życie, to i ona wymaga elementarnych zasad i nie ima się jej postmodernizm. Zwyczajnie: nie można jechać i nie jechać zarazem. Na nic igranie z konwencją oraz przekraczanie tabu. Z przykrością potwierdzam, że przyjemność jazdy rowerem wymaga uporu, konsekwencji i tych wszystkich spraw, które znamy i wyśmiewamy w szkolnych lekturach. A więc jadę, z tą cudowną, pielęgnowaną świadomością wolności, że… zawsze mogę nie jechać.

Tymczasem jadę. Jadę w mokrym, ale ciepłym. Mało tego, przejeżdżający tir, który mnie wyprzedza metr od łokcia i bryzga spod kół fontanną oleistej mazi, może być nawet przyjemny, bo ochładza. Gorszy jest dźwięk, ten wizg wielkich opon, niesiony milionami kropel, porównywalny tylko z echem ryku jego silnika w górskim tunelu. Ale to nie w Polsce, to później. Gorszy jest kierowca land rovera jadący z przeciwka. Jego domyślne, domyślane spojrzenie. Jakże ludzkie: czerpać satysfakcję z deszczowych kłopotów bliźniego i z bezpiecznej odległości sycić się mizerią jego położenia, odczuwać ulgę, że „to nie ja”, „to nie mnie”, oraz spontanicznie ją wyrażać raptownym zjechaniem na twój pas drogi, tak aby minąć cię o metr i naciskać kibolski klakson tak długo, aż wypasiona fura zniknie za zakrętem. Akurat tego z land rovera zapamiętałem, bo był spektakularny. Zepchnięty do rowu, gramoląc się w mokrych chaszczorach, miałem czas o nim pomyśleć. Gdyby usiąść z gościem przy piwie, okazałby się mężem i ojcem, skromnym przedsiębiorcą obdarzonym poczuciem humoru. Może nawet, jak Eichmann, lubiłby grę na skrzypcach? Ale tutaj, na tej pustej, deszczowej drodze, nikt go nie widział albo tak mu się wydawało. Szarpanie Żyda za brodę albo dobijanie go sztachetą, kiedy jeszcze żył w tych stronach, to tylko wyraźniejsze spełnienie tej samej zasady, tylko wtedy bardziej sprzyjały okoliczności. Przeraźliwie banalne i uporczywie, nieubłaganie obowiązujące: zdrowe kury zadziobują słabsze.

* * *

Nie mogłem się powstrzymać. Przed tablicą z nazwą wsi Zimnowoda zrobiłem sobie zdjęcie – deszczowy portret heroiczny. Zimnowoda była w tym przypadku twórczym rozszerzeniem definicji tautologii. Potem, w Niemczech, mijałem w podobnych okolicznościach Kaltwasser, ale tam już miałem inne sprawy i nic nie rozszerzałem. Teraz, w Zimnowodzie, to była próba takiego małego podnoszenia się na duchu, podobna do picia ciepłej, słodkiej kawy z automatu na stacji benzynowej.

Po dalszych dwudziestu kilometrach, w Oleśnie, stwierdzam kłopot. Stwierdzam brak portfela z gotówką i kartą kredytową w środku. Drobiazg, który powoduje, że całe przedsięwzięcie zawisa na cieniutkiej, cieniuteńkiej niteczce przypadku. Niby nieważne, kartę się zablokuje. Wyrobię nową, za tydzień, dwa może wyruszę znowu. Swoją drogą, iloma takimi niteczkami jesteśmy opleceni. Ile z nich pociągamy, iloma jesteśmy pociągani? Ból brzucha, złe słówko, spóźnienie, ciasne buty, zapomniany PIN, ukruszony ząb… Bywają o wiele większe zmartwienia. W zmartwieniach poważnych skala rozszerza się i cieniutkie niteczki małych utrapień słusznie stają się niewidoczne.

Teraz siedziało się na murku. Kurwa mać! Niteczka zupełnie niepoważnego przypadku trzymała mocno. Skala utrapienia tak niewielka, że siedziało się z niedowierzaniem, że to już po zawodach, tak nagle i tak głupio. W dodatku trzęsły się i dygotały wszystkie włókienka mięśni, bo jak się nie jedzie, to się stygnie i tak dalej… Stacja benzynowa i ciepła kawa dwadzieścia kilometrów wcześniej! Zaraz po pocieszankowym zdjęciu w Zimnowodzie! Tak! To tam głupio zostawiłem portfel. Telefon na informację. „Ale na jakiej stacji w Krzepicach, bo są cztery”?! Ludzie!? Cztery stacje benzynowe w Krzepicach? W rosyjsko-niemieckim kondominium?! Zapisuję numery paluchem na błocie po jakichś wykopkach na rynku w Oleśnie. To musiało brzmieć śmieszne. „Dzień dobry. Jestem rowerzystą. Czy ja u was godzinę temu piłem kawę? Nie? A, to przepraszam”. Ludzie często są śmieszni. Częściej, niż im się wydaje. Na czwartej stacji, przy ostatniej próbie, odzywa się facet, który potwierdza, że owszem, portfel jest i czeka. Po chwili facet z czwartej stacji dzwoni do mnie: że i tak miał jechać do Olesna, że podrzuci, że nie ma sprawy…

No. Bądź tu mądry i pisz wiersze, jak to się dawniej mówiło. Tak, ludzie się zadziobują i tego nie uśmierzy żadne pocieszenie. Nawet mędrzec mędrców Leszek Kołakowski staje bezradny wobec wyzwania, jakim jest sformułowanie pełnej teodycei. Wobec pytania Unde malum?. Skąd zło, nawet takie banalne, jak potyczki rowerzysty z kierowcą land rovera w deszczu. A co dopiero wielkie zło?! Niepojęte i nieuzasadnialne. Podobnie jak niepojęte i nieuzasadnialne bijące zewsząd źródła dobra.

Tymczasem na murku w Oleśnie pozostaje hołubić pojęcia bardziej zrozumiałe, bardziej na wyciągnięcie ręki, takie jak przyzwoitość i dobra wola.

Dzień czwarty

O Panie, o świcie usłysz mój głos, o świcie zwracam się do Ciebie i czekam7.

Wziąłem ze sobą Psalmy w tłumaczeniu Miłosza. Leżę sobie wieczorem, mięśnie pulsują, odparowują napięcie. Także głowie dobrze dać odpocząć i sprawić, aby zajęła się czym innym niż samą sobą. Nie trzeba psalmów czytać po kolei, a tym bardziej od deski do deski. To nie znaczy, że nieuważnie. Sto pięćdziesiąt osobnych pieśni, modlitw, wykrzykników i szeptów, o których nie wiemy, kto je wypowiadał, w jakich terminach zostały zapisane, a potem jak ucierały się i ucierały… i ucierają do dzisiaj.

Czyta się kawałeczek wieczorem, a potem wystarcza na cały następny dzień. Trzyma długo w ustach, jak pestkę po zjedzonej czereśni. Bada jej kształt językiem. Długo. Ostatecznie nigdzie się nie śpieszy. Nie mam dzisiaj nic, ale to absolutnie nic do załatwienia. Absolutnie nic. Tylko jechać rowerem. To cud. To prostsze niż życie. Wystarczy tylko równo oddychać. A jeszcze łatwiej, jak się o oddechu zapomni.

Tego dnia ostrożnie świeciło słońce. Ani kropli deszczu. Przy drogach szeregi poniemieckich8 drzew. Topole, jesiony jeszcze niewycięte, a drogi jeszcze nieprzeniesione na wiadukty. Na koniec wakacji, po podstawówce, pedałowałem tędy zielonym „Albatrosem” do panny, którą poznałem wcześniej tamtego lata, i która… nie odwzajemniała mojego uczucia, jak to się dawniej mówiło9. Teraz mijałem tablice z nazwami wsi i miasteczek, a ich nazwy brzmiały jak słodka, sentymentalna powtórka z geografii młodości.

O Panie, o świcie usłysz mój głos, o świcie zwracam się do Ciebie i czekam…

Nie istnieje taka reguła teatralna ani życiowa, której nie można zaprzeczyć. Co więcej, nie istnieje w ogóle taka myśl, której nie można zaprzeczyć.

Drżyj, jeśli doszedłeś do takiego wniosku i odczuwasz satysfakcję wiedzącego. Drżyj, bo to prawda.

Przecież cała twoja praca, jeśli ją jednak podejmiesz, znój teatralnych i życiowych prób, rzeki słów, które przepłyną, przecież one mają żłobić sens, logikę, związki, przyczółki trwałości. Będą wypowiadane w tym właśnie celu, aby tej strasznej prawdzie znikomości się przeciwstawić. Oto paradoks, który rozświetla swym chłodnym blaskiem scenerię wydarzeń, a w tym nawet okoliczności tej pisaniny.

Czekanie trwa, jest, dzieje się. Teraz czekam. Powiedziałem, co wiedziałem i teraz czekam, nadstawiam ucha, zamieniam się w słuch. Próbuję już tylko jechać rowerem i nasłuchiwać. Niezupełnie się udaje. Nie udaje się… zupełnie. Im jest ciszej, im dłużej jadę rowerem, mijam przydrożne słupki, drzewa i milczę, tym głośniej dochodzi do głosu zgiełk świata, pstrykanie przerzutek, traktor z daleka, kosiarka, ptaki, zamykana furtka, nieuporządkowany strumień wspomnień, skąd tu nagle zielony rower z ósmej klasy podstawówki?!! Huczy mój mózg. Co jest ważne, a co pozostaje zaledwie miłą dygresją? Chciałoby się więcej niż czekać. Chciałoby się wiedzieć, znać kierunek, cel, sens, dojechać do jakiejś… Portugalii. Całe to jechanie rowerem to tylko chłopięcy i w dodatku luksusowy, liczony w dwóch tysiącach euro kaprys, histeryczna, nerwowa ucieczka pięćdziesięciolatka, prężenie wiotczejących muskułów. Święta prawda. Nic dodać, nic ująć. Przeczuwałem to od samego początku i wreszcie wyszło na jaw. Nie wie, a udaje, że wie. Mówi, że nie wie, a zdaje mu się, że wie. Te wszystkie dyrdymały o gejzerach dobra, o trudnym uczestnictwie w rytuale, o dobrym deszczu i bogactwie ogródków pod Bełchatowem – to wszystko zawracanie głowy. Ta cała przestrzeń między słowami, zapachy jaśminu, okadzają szarą-nagą-jamę. Szaranagajama! Jakie czekanie? Jakie zamienianie się w słuch?! Chryste, zmiłuj się nad nami! Jak to się dawniej mówiło.

*  *  *

Z doświadczenia poprzednich wypraw wiedziałem, że przez pierwsze dni mózg huczy. Że najlepsze, co można zrobić, to dać się wyszumieć myślom, nawet cytatom dać się zacytować. Potem przyjdą dni prostsze, polegające coraz bardziej na jechaniu rowerem, coraz bardziej na jedzeniu i spaniu, choć do końca głowy i myśli się nie wyłączy. O Panie, o świcie usłysz mój głos, o świcie zwracam się do Ciebie i czekam… To psalm prawdziwy. To czysta praktyczność.

*  *  *

Kotlino Kłodzka!

O, mieszczuchu osiadły na równinnych piaskach Mazowsza!

Mazowsze – toż to czyściec w porównaniu z rajem zalesionych wzgórz, zamkowych ruin, nieczynnych wiaduktów kolejowych, ryneczków pełnych pelargonii i innych cudów Kotliny. Ponieważ to kłodzkie niebo jest na ziemi, więc nie będzie trwało wiecznie. Za chwilę wszystko, co jeszcze się nie przewróciło, zrewaloryzują i odrdzewią. Za chwilę ta ziemia będzie udawać, że czas jej się nie ima, że czas nie gra roli. Dorodne buki nie będą już wyrastać z wnętrza opuszczonych domostw. Vanitas przestanie tańczyć pawanę w jednej parze z pięknem i obojętnością Natury.

Ta Tokarczuk wiedziała, co robi, osiedlając się tutaj. No ludzie! Przecież wystarczy przejechać rowerem serpentynami parę kilometrów z górki i pod górkę, aby przeczuć te jej wszystkie tajemnice Prawieków, Domów Nocnych i Dziennych. Mieć na wyciągnięcie ręki! Wystarczy poczuć woń zmurszałych cegieł, posłuchać dzwonów, zobaczyć zielsko przerastające asfalt. To jak przejść się po Arles, przyjrzeć platanom w południowym słońcu i odkryć, że takie paciaje Van Gogha są do machnięcia z natury w pół godziny! Kotlina Kłodzka jest groźna, bolesna i chwilami dobra. Z resztkami wciąż dychającej starej cywilizacji, z grozą hitlerowskich labiryntów, kopalniami złota, których właściciele finansowali hiszpańskie podboje świata, ze spalenizną ruskiego rabunku, nutą niderlandzkiej krwi Kamieńca Ząbkowickiego, wiochą Peerelu, oazami dzisiejszej gospodarności.

Przenoszę rowerową stolicę Polski do Kotliny! Nie ma żadnego nie pozwalam! Rozumiem argumenty Podlasia i Wielkopolski. Pochylam się nad okolicami Piły, a nad Bieszczadami podnoszę z podziwem brew. Świętokrzyskie pozostaje w sercu, Mazury zakłopotany omijam wzrokiem. Postanowione. Wiwat Królowa Kłodzka! Wiwat wszystkie stany!

* * *