Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
NOWE ŚLEDZTWO LUCII GUERRERO.
W hiszpańskiej Galicji trwa seria porwań. Porywacz poluje na młode, niepozorne kobiety wychodzące wczesnym rankiem do pracy.
W tym samym czasie w Madrycie ktoś zabija milionerów i na miejscu zbrodni zostawia hasło: ŚMIERĆ BOGACZOM.
Porucznik Lucia Guerrero, której sercu bliski jest los zwykłych kobiet na prowincji, zostaje zmuszona do podjęcia śledztwa w sprawie zamordowanych bogaczy. Sprawa ma najwyższy priorytet. Tymczasem dochodzenie w Galicji przejmuje sierżant Arias. Śledztwo doprowadza porucznik Guerrero do Cuenki – pięknego miasta w środkowej Hiszpanii. Czy tam znajdzie mordercę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 39 min
Lektor: Laura Breszka
Bielszy odcień śmierci
Krąg
Nie gaś światła
Paskudna historia
Noc
Siostry
Na krawędzi otchłani
Dolina
Polowanie
Lucia
Spirala zła
Bernardowi Fixotowi
Istnieją takie miejsca, z których wyparowała wszelka nadzieja.
Lucia spojrzała przez przednią szybę na wygiętą w rogalik plażę; na jej końcu we mgle majaczyły granitowe domy.
Następnie ona i Arias zeszli do miejsca, w którym dalszą drogę wyznaczała plastikowa taśma. Wiatr targał jej włosy, łagodny szum fal to narastał, to cichł. Piasek delikatnie ustępował pod jej stopami. Tu i ówdzie ślady opon, przecinające się ząbkowane bruzdy, niektóre specjalnie oznaczone przez techników. Przygotowywała się na wstrząs.
To tutaj. U stóp dużego kamiennego krzyża. Mgłę zaludniały ciche jak duchy białe kombinezony krążące wokół wykopanej w piasku płytkiej dziury. W dziurze coś było. Na asfaltowej drodze schodzącej ku plaży stały karetka oraz furgonetka zakładu pogrzebowego, która miała przewieźć zwłoki do tutejszej filii Instytutu Medycyny Sądowej Galicji, w skrócie Imelga1.
Lucia Guerrero, której humor w pełni harmonizował z panującą aurą, uniosła połę skórzanej kurtki, by odsłonić przypięty do paska identyfikator. Arias nosił swoją plakietkę na szyi.
– Wiadomo, kto to jest? – zapytała.
– Vera Sáez Louro, rocznik tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt cztery, narodowość hiszpańska. Miała przy sobie dokumenty, ale nie miała telefonu.
– Tak jak reszta.
Oficer policji kryminalnej z Pontevedry przyjrzał się Lucii. Słyszał o niej. Po drugim morderstwie dziennik „La Voz de Galicia” ogłosił, że Madryt zamierza przysłać do A Coruñi ludzi z UCO, Głównej Jednostki Operacyjnej, wraz z jej „najsłynniejszą detektywką”, jak zdążyła ją już okrzyknąć prasa, by pomogli w rozwiązaniu sprawy „porwań w Galicji”. Rozpracowywali temat od kilku tygodni, a mimo to przed pięcioma dniami zgłoszono zaginięcie Very Sáez Louro w drodze z miejsca zamieszkania do pracy w Rinaxo.
Gdzie jesteś? Co teraz robisz? Czy już polujesz na kolejną ofiarę? Lucia spojrzała w dół na podłużny kształt leżący w dziurze, która zresztą nie była nawet dziurą – raczej płytkim zagłębieniem w ziemi, obniżeniem terenu. Już dawno nauczyła się odkładać własne uczucia na bok, musiała jednak przyznać, że widok tej kobiety wyglądającej, jakby zasnęła na piasku po nocy spędzonej na imprezie, był jakoś uderzający. Ofiara była kompletnie ubrana: dżinsy, gruby sweter i zimowy płaszcz, ciepłe skórzane botki, wełniane rękawiczki i duże kolczyki, a usta pociągnięte szminką.
W ostrym świetle reflektorów widać było zwróconą ku niebu kredowobiałą twarz. Mgła snuła się wokół niej niczym dym z ogniska. Włosy miała czyste, a paznokcie pomalowane. Jak pozostałe kobiety. Wyglądała, jakby za chwilę miała się obudzić. Ale to jej nie groziło, zważywszy na tkwiące w tętnicy szyjnej nożyczki.
Arias i Lucia dostrzegli też starannie ułożone obok kobiety niewielkie sitko, różaniec i trzy główki czosnku. Za każdym razem ten sam rytuał. Wiedzieli, co oznacza obecność tych przedmiotów. Wyjaśniono im to wcześniej. Chodziło o el aire, w dosłownym tłumaczeniu „powietrze”.
Zanim Lucia przyjechała do Galicji, w przeciwieństwie do sierżanta Ariasa, który miał w tej prowincji rodzinę od strony matki, nie wiedziała, jakie znaczenie przypisuje się tutaj temu słowu. Z wielkim zdumieniem odkryła, że w el aire wierzy całkiem sporo Galisyjczyków. Zjawisko nazywane było też „cieniem” albo „małym złem”. Nie chodziło w dosłownym sensie o chorobę. Ani o urok. Raczej o jakiś rodzaj niedomagania, znużenia, poczucie spoczywającego na barkach niewidocznego ciężaru, który ciągnie człowieka w dół, wysysając z niego siły i energię. Osoba dotknięta el aire snuje się noga za nogą, przeżuwa czarne myśli, nic nie sprawia jej przyjemności. A skoro istnieje el aire, to istnieją też osoby, które je „zdejmują”, potrafią quitar el aire. Na galisyjskich wsiach żyją kobiety, w większości starsze, które przekazują sobie tę sztukę z pokolenia na pokolenie – wszyscy je tam znają i wielu odwiedza, w tajemnicy bądź jawnie.
Lucia zdziwiła się, że na miejscu nie ma jeszcze prasy. Zazwyczaj kiedy w odstępach kilku tygodni następują porwania trzech młodych kobiet, których ciała znajduje się po kilku dniach, dziennikarze zlatują się tłumnie jak miłośnicy Burning Mana, zapominając o wszelkiej powściągliwości i przyzwoitości. Najwyraźniej ratownicy medyczni, którzy przybyli tu jako pierwsi, oraz lekarz, który stwierdził zgon, zachowali dyskrecję. Ale i tak media wkrótce się pojawią. Czas naglił.
– Co z lekarzem sądowym?
– Jest w drodze.
– Kto znalazł zwłoki?
– Nie wiadomo. Dostaliśmy anonimowe zgłoszenie.
– Kobieta czy mężczyzna?
– Mężczyzna.
– Jacyś świadkowie?
Wskazała na czarne budynki tłoczące się do końca półwyspu wcinającego się w zamglone wody. Wyspa Tambo oraz drugi brzeg z dźwigami i obiektami szkoły morskiej były niewidoczne.
– Nie przeprowadziliśmy jeszcze rozpytania w sąsiedztwie – odparł śledczy z Guardia Civil w Pontevedrze. – Ale większość tych domów jest otwarta tylko w wysokim sezonie.
Był styczeń. Tłumy turystów już dawno wyjechały z galisyjskiego wybrzeża. Zerknęła na Ariasa, a ten odwzajemnił jej spojrzenie. Miał zeza rozbieżnego – jedno oko uciekało mu w prawo, a drugie w lewo, co wprawiało w zakłopotanie większość rozmówców, ale nie Lucię. Zrozumiał: na razie nie mają nic do roboty na miejscu zbrodni. Skinął głową i opuściwszy plażę, zagłębili się w miejskie uliczki.
Na każdym kroku widać było hórreos, charakterystyczne dla północnej Hiszpanii spichlerze wzniesione na kamiennych palach. W Combarro było ich więcej niż w innych miejscach w Galicji. Stały nawet w ogrodach, wypełniając całą przestrzeń. Rowami spływały strumyki wody, we mgle szemrały fontanny. Poza tym było tu cicho – i pusto. Lucia uznała, że zabójca dostał się na plażę od jej drugiego końca, tak jak oni, znajdującym się w sporej odległości od domów asfaltowym zjazdem, przy którym stały teraz karetka i furgonetka zakładu pogrzebowego. Następnie musiał dojechać po piasku do miejsca, w którym zostawił zwłoki. Jak w przypadku poprzednich porwań musiał to zrobić wcześnie rano, zanim wstał dzień, być może w świetle samochodowych reflektorów, kiedy mieszkańcy miasteczka jeszcze spali. Na pewno działał szybko, wyjął zwłoki z bagażnika, wykopał ten niby-dół i poukładał przedmioty rytualne. Zamordował i wszystko przygotował gdzie indziej.
W jednej z uliczek spotkali chłopca, który samotnie rzucał piłką, odbijając ją od muru. Kiedy zobaczył, że podchodzą, przerwał zabawę.
– Widziałem go – powiedział.
Lucia spojrzała na dzieciaka. Miał pociągłą twarz, spiczasty podbródek, duże, ruchliwe oczy. Nie sprawiał wrażenia zaskoczonego ani przestraszonego.
– Kogo?
Wskazał palcem w kierunku plaży. Wyglądał na jakieś dziesięć lat.
– Tego, który to zrobił. Slendermana. Był na plaży, widziałem go.
– Kogo?
– Slendermana – powtórzył chłopiec.
Wyjął telefon, wystukał coś na ekranie i pokazał jej obraz, na którym widać było bawiące się dzieci. W lewym rogu stała dziwna postać, bardzo wysoka, o nieproporcjonalnie długich rękach i niewyraźnej twarzy. Na jej widok Lucia poczuła dziwny niepokój. Zastanawiała się, skąd pochodzi to zdjęcie.
– Slenderman to legenda miejska – wyjaśnił Arias. – Wymyślony potwór, który pojawia się na setkach zdjęć w Internecie. Straszydło. Chodzi o to, że był bardzo wysoki, tak?
Dzieciak skinął głową. Lucia pomyślała, że w Internecie codziennie powstają nowe mitologie, wypierając stare opowieści.
– Którędy poszedł? – zapytała.
Chłopiec wskazał na wąską uliczkę wijącą się między domami miasteczka, o tej porze cichego i zamkniętego jak grób. Granitowe fasady lizane pasmami mgły lśniły od wilgoci.
Lucia poczuła napięcie w karku, niczym promieniujące jądro żaru.
– Chodźmy – zarządziła i ruszyła przed siebie.
– Nie ma go tutaj – powiedział Arias. – Już dawno się stąd zmył.
Spojrzała na swoje buty. Brudne, zapiaszczone. Miała ochotę je wytrzepać.
– Pani porucznik – szepnął nagle Arias.
Podniosła wzrok.
We mgle, około trzydziestu metrów od nich, ujrzała oddalającą się spokojnym krokiem wysoką postać. Ogromne ciało, szerokie plecy, mała głowa na potężnych ramionach, bardzo długie ręce. Wiatrówka w rozmiarze cztery lub pięć XL, kaptur naciągnięty na głowę.
– Kurwa – szepnął sierżant.
Lucia usłyszała, że oddech kolegi nagle stał się cięższy. Prawą ręką sięgnęła do tyłu, pod skórzaną kurtkę, gdzie nosiła broń. Zacisnęła palce na rękojeści. Arias nosił swój pistolet HK USP Compact na biodrze. Po chwili obydwoje, trzymając broń oburącz przed sobą, ruszyli naprzód szybkim krokiem.
– Hej, ty! – zawołała, kiedy dzieliło ich od niego mniej niż dziesięć metrów. – Stój!
Wysoka postać nie odwróciła się ani nie zatrzymała. Nadal mieli przed sobą jej szerokie plecy.
– Stój! Nie ruszaj się!
Mężczyzna wykonał polecenie. Trwało to pół sekundy. Chwilę później – z zadziwiającą, zważywszy na jego zwalistą budowę, zwinnością – zniknął w uliczce odchodzącej w prawo.
– Ożeż kurwa! – zaklęła Lucia.
– Za nim! Ja pójdę tędy! – krzyknął Arias i popędził na lewo.
Rzuciła się w pościg. Gdzie on się podział? Biegła w górę ulicy, świadoma zbyt głośnego dudnienia swoich butów na bruku.
Od strony skalistego wybrzeża doszedł ją widmowy dźwięk rogu mgłowego. Serce jej waliło. Gdzie on jest? Uliczka się wiła, za każdym zakrętem odsłaniając nowy, równie zamglony widok. Żelazne balkony, zamknięte okiennice, milczące, nadgryzione słonym wiatrem fasady, opuszczone niczym gilotyny drewniane rolety sklepów, których większość nie otworzy się aż do wiosny.
Nagle go zobaczyła. Stał twarzą do morza, z rozłożonymi ramionami. Bez ruchu. Uderzył ją ten widok, ponieważ przypomniał jej inny ponury obraz: jej młodszego brata Rafaela, który w pewien letni poranek stanął na szczycie urwiska. A chwilę później rzucił się w dół. Przegnała tę wizję.
Skup się! Psiakrew, co on wyprawia? Nie poruszył się nawet o milimetr, stał zwrócony do niej plecami, jakby pogrążony w kontemplacji osnutej mgłą powierzchni wody. Jakby czekał. Na nią. Aż podejdzie, aż będzie mógł jej dosięgnąć.
– Guardia Civil! Ręce za głowę!
Zero reakcji.
– Mam broń! Połóż ręce na karku!
W co on gra? Wpatrując się w kaptur, podeszła do niego pod kątem czterdziestu pięciu stopni, tak jak uczył podręcznik procedur operacyjnych.
– Słyszałeś? Ręce na kark! Na kolana!
Dlaczego on się nie rusza? I nagle zrozumiała. Dolną część wiatrówki przysłaniała kępa kwiatów. Lucia z wściekłością szarpnęła kaptur. Jej oczom ukazał się szczyt kamiennego krzyża. Obmacała rękawy. Ich zawartość była równie twarda.
Włączyła radiotelefon.
– Do wszystkich jednostek: podejrzany zbiegł na terenie Combarro! Powtarzam: podejrzany zbiegł na terenie Combarro! Zablokować wszystkie drogi wyjazdowe! Przeczesać teren! Może jeszcze tu jest!
Chciało jej się wyć. Kurtka naciągnięta na krzyż wyglądała jak strach na wróble w polu. Już miała ruszyć w pogoń za uciekinierem, kiedy w kieszeni dżinsów poczuła wibracje telefonu. Peña, jej szef w UCO. Też sobie wybrał moment! O mało nie odrzuciła połączenia – ale Peña nigdy nie dzwonił bez powodu.
– Guerrero.
– Wracasz do Madrytu – oświadczył.
– Co?!
Natychmiast pomyślała, że coś się stało z jej synem Álvarem albo z matką, która po udarze, który dopadł ją w listopadzie, była w śpiączce. Poczuła, jakby na dnie żołądka osiadł jej kamień.
– Coś się stało?
– Jest robota – odparł Peña, który wyczuł jej niepokój. – Priorytetowa.
– Niemożliwe! Jest szansa, że zaraz złapiemy tego drania. Mamy go! Nie mógł odejść daleko. To kwestia kilku minut.
– Wracasz – uciął, jakby nie słyszał jej słów. – Natychmiast. Grupę w Galicji przejmie Arias. Wysyłam do pomocy jeszcze dwie osoby.
– Kurwa, nie ma opcji, żebym teraz odpuściła! – odparowała ze złością. – Nie może mi pan tego zrobić. Nie teraz, kiedy w końcu mamy trop!
– Guerrero, to jest rozkaz.
Wal się, Peña. Wzięła głęboki oddech.
– A mogę się przynajmniej dowiedzieć, co się dzieje?
– Nie przez telefon. Powiem ci, jak się zobaczymy. Helikopter podejmie cię z promenady, z placu… Peirao da Chousa, wiesz, gdzie to jest?
– Myślę, że tak – odparła niechętnie. – Tu jest tylko jedna promenada, mam do niej jakieś dwieście metrów.
– Świetnie. Będę na ciebie czekał z samochodem w bazie lotniczej w Torrejón. Nie mamy chwili do stracenia.
El Instituto de Medicina Legal de Galicia. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
O 8.55, wykorzystując fakt, że mgła się przerzedziła, pilot pchnął dźwignię i helikopter przeleciał nad mariną Combarro i wodami Atlantyku, a następnie nad krajobrazem, w którym morze splatało się z lądem niczym kochankowie w miłosnym uścisku. Parowy, dróżki, głębokie zatoki, gospodarstwa, wiadukty, ocean… Lucia rozmyślała o krainie riasów, drzew i poszarpanych brzegów, z którą się żegnała. Opuszczała świat legend, tajemnic zamkniętych w ludziach jak w ciasnych sakiewkach, hojnych serc, odważnych dusz. Świat przemytu i korupcji. Nade wszystko jednak zostawiała Ariasa, który miał sam pokierować resztą grupy – nie żeby Arias był mniej kompetentny czy zmotywowany niż ona – i zostawiała na pastwę losu te biedne kobiety. Była wściekła.
Widzieli go z bliska. Nigdy wcześniej tak bardzo się do niego nie zbliżyli. Mieli jego opis. Pod warunkiem że dzieciak nie plótł bzdur, a olbrzym nie uciekał z całkiem innego powodu. Chciałaby dalej ścigać go ulicami Combarro.
Zanim wsiadła na pokład helikoptera, zadzwoniła do Ariasa: wyglądało na to, że olbrzym rozpłynął się we mgle. Wyślizgnął im się z rąk. Wydała rozkazy. Rozpytanie od drzwi do drzwi, poszukiwanie śladów daktyloskopijnych, DNA, kurzu i pyłków na wiatrówce, w załamaniach jej materiału i kieszeniach, sporządzenie bazy wszystkich producentów odzieży w dużych rozmiarach i punktów jej sprzedaży… Wiedziała jednak, że jest za późno. Jak się wyłonił z tej mgły, żeby im zagrać na nosie, tak do niej wrócił. Do następnego razu.
Obawiała się wieści o kolejnym zaginięciu. O kolejnej ofierze porwanej w drodze do pracy: robotnicy, pracownicy wytwórni konserw – jednej z milionów anonimowych dusz, które żyją w cieniu i wstają wcześnie rano, by ten świat mógł się kręcić, podczas gdy inni leżą sobie w ciepłej pościeli.
Siedziała w tylnej części kabiny, a w jej żołądku płonął gniew. Ostatnimi czasy coraz częściej doświadczała tego uczucia. Bo przed Verą Sáez Louro była Paz Ruíz Barranco, lat dwadzieścia osiem, i Andrea del Árbol Castro, lat trzydzieści trzy. Obie porwane wczesnym rankiem, gdy wyruszały do pracy (Andrea harowała w wytwórni konserw, a Paz przy sprzątaniu). Zwłoki znajdowano za każdym razem po pięciu dniach od zaginięcia. W pierwszym przypadku na dnie barki porzuconej w zatoczce na północ od O Pindo, w pobliżu zdewastowanego zakładu, w którym dawniej oprawiano i porcjowano wieloryby. Zimą zapuszczały się tam jedynie pary poszukujące chwili intymności – i dokładnie w takich okolicznościach została znaleziona, z gałkami ocznymi i wargami wydziobanymi przez morskie ptaki. Drugą znalazł w łyżce maszyny do robót ziemnych, w pobliżu gospodarstwa leżącego na północny wschód od Muros, chłopiec bawiący się dronem. Przy obu leżały przedmioty rytualne związane z el aire: sitko, trzy główki czosnku, różaniec i nożyczki, z których morderca czynił oryginalny użytek – wbijał je w szyję ofiary. Obie też porzucił w sposób, zdawać by się mogło, desperacki, na chybił trafił, nie ukrywając ich, ale też nie eksponując.
Nie było wątpliwości, że Vera Sáez została porwana w chwili, gdy zamierzała wsiąść do auta. W Cambados, naprzeciwko jej domu, na jezdni przy samochodzie znaleziono niewielkie ślady jej krwi. Pracowała w piekarni w Rianxo i podobnie jak pozostałe kobiety bardzo wcześnie zaczynała dzień. Zabójca – Lucia była bowiem pewna, że to mężczyzna – atakował wyłącznie młode, ciężko pracujące kobiety, które wstawały przed świtem, kiedy inni jeszcze spali. Napadał na nie na pustych ulicach, bez świadków, nie do końca jeszcze obudzone, ociężałe z przemęczenia. Ale to już przeszłość, pomyślała. Teraz kobiety z Galicji wyruszające wczesnym rankiem do pracy są obudzone jak nigdy, mają oczy i uszy szeroko otwarte i żołądek ściśnięty ze strachu. A mimo to Vera Sáez dała się zaskoczyć cierpliwemu, podstępnemu, metodycznemu drapieżcy, który przez długi czas studiował przyzwyczajenia swoich ofiar, by wybrać właściwy moment.
Przeprowadzone przez lekarza sądowego badania ginekologiczne dwóch pierwszych ofiar nie wykazały śladów gwałtu, przemocy seksualnej ani nawet brutalnego traktowania. Mimo to jednak Lucia odczuwała ból na myśl o ich zniewoleniu, o ich drodze krzyżowej, o ostatnich pięciu dniach życia, które Paz i Andrea spędziły z dala od swoich rodzin (w obu przypadkach patolog dokładnie ustalił czas, jaki upłynął od zaginięcia do śmierci), o ich mężach, dzieciach, przyjaciołach, o niewoli, w której za jedynego towarzysza miały tego potwora i z której jedyne wyjście stanowiła śmierć. Gdzie je przetrzymywał? W jakich warunkach? I dlaczego przez pięć dni, a nie cztery albo dziesięć? Czy do ostatniej chwili robił im nadzieję na uwolnienie? Ostatnia z kobiet z pewnością dowiedziała się z prasy lub mediów społecznościowych o dwóch poprzednich porwaniach. Mówili o nich wszyscy. Czy błagała o litość? Czy próbowała go udobruchać? A może pogodziła się ze swoim losem?
Od pierwszych zaginięć linie telefoniczne wszystkich sił porządkowych w Galicji i sąsiedniej Asturii przeżywały oblężenie. Sprawdzano każdy telefon: dziwaków, wariatów, mitomanów czy jasnowidzów słuchano z taką samą uwagą jak tych, którzy naprawdę chcieli pomóc. Ponad tysiąc zgłoszeń i żadnego konkretnego tropu. Nic. Zero. A tu nagle gość wyłania się z mgły i staje przed nami, pomyślała Lucia. Czyżby miał dość anonimowości? Czy jak wielu innych przed nim zapragnął odrobiny sławy? A może zgubiła go pewność siebie?
Krajobraz przesuwał się za oknami śmigłowca, a ona rozmyślała o tych kobietach, kołysana drganiami kabiny i terkotem wirnika, aż w końcu zasnęła.
– Pani porucznik…
Otworzyła oczy i natychmiast oślepił ją wpadający przez szyby z pleksi ostry blask słońca. Rozejrzała się dookoła. Baza wojskowa Torrejón de Ardoz, na północny wschód od Madrytu. Lucia wysiadła przez tylne drzwi, kiedy łopaty powoli się zatrzymywały. Pogoda była ładna, niebo czyste, ale panował tu większy chłód niż w Galicji.
Kawałek dalej zauważyła Peñę. Stał obok nieoznakowanego samochodu: wąsaty mężczyzna o wyglądzie przykładnego ojca rodziny. Była 11.35.
– Co to za superpilna sprawa? – zapytała.
Peña, który siedział obok niej na tylnej kanapie, zerknął na kark kierowcy, jakby się bał powiedzieć w jego obecności za dużo, mimo że tamten również był funkcjonariuszem UCO. Otworzył teczkę, którą trzymał na kolanach, i podał Lucii jakieś zdjęcie.
– Poznajesz?
Oczywiście, że poznała. To była Marta Millán. Jedna z najbogatszych kobiet w Hiszpanii. Znana postać madryckiej śmietanki, przyjaciółka rodziny królewskiej i wszystkich tak zwanych ważnych osób w kraju. Regularnie pojawiała się na pierwszych stronach gazet plotkarskich i tabloidów ze względu na swoje nocne życie, wybryki i niewyparzony język. Na zdjęciu miała zamknięte oczy i twarz bez wyrazu. Lucia zrozumiała: Marta Millán została zabita.
– A więc o to chodzi, zamordowano celebrytkę. – Nie mogła się powstrzymać od komentarza. – Dlatego mam zostawić śledztwo prowadzone w sprawie kobiet w Galicji. Czyli jedna Marta Millán znaczy dla Guardia Civil więcej niż trzy pracownice fizyczne, tak?
Peña bez słowa wyjął z teczki drugie zdjęcie i podał jej.
– Szlag.
Miała przed oczami widok, który z miejsca kwalifikował to morderstwo do katalogu bezprecedensowych – takich, które na wiele tygodni stają się łakomym kąskiem dla prasy i kanałów informacyjnych, o których kryminalni śnią jeszcze długo po przejściu na emeryturę i o których lubią wspominać, za każdym razem ubarwiając swą opowieść nowymi szczegółami. O takich zbrodniach powstają książki, programy telewizyjne i seriale dokumentalne.
Drugie zdjęcie przedstawiało właściwie połowę Marty Millán: brakowało kończyn dolnych. Brzuch został przecięty – być może piłą – i kończył się na wysokości pępka. Z jamy brzusznej zwisały jakieś wnętrzności, poza tym cięcie było dość czyste. Przy okazji Lucia stwierdziła, że Marta Millán zoperowała sobie piersi. Górna połowa ciała, z rozłożonymi rękami, była przywiązana do wielkiego kryształowego żyrandola pod ozdobionym stiukami sufitem. Wyglądała, jakby próbowała odlecieć, machając skrzydłami.
– Co za koszmar – szepnęła.
– Otóż to.
– Gdzie ją znaleziono?
– Przy Gran Vía czterdzieści. W jej penthousie.
– To ścisłe centrum, teren policji – zauważyła. – Więc dlaczego my? Gdzie jest druga połowa ciała?
Podał jej trzecie zdjęcie: dolna część ciała z rozłożonymi nogami, spoczywająca na kamiennych płytkach. Widok osieroconej miednicy z nogami sprawiał dziwne wrażenie, przywodził na myśl połówkę manekina leżącą w zapomnieniu na zapleczu sklepu.
– Gran Vía to miejsce, gdzie zwłoki zostały porzucone. Napadnięto ją i zamordowano w Miraflores de la Sierra, strzeżonej letniej rezydencji dla bogatych amatorów świeżego górskiego powietrza. To tę miejscówkę znaleziono jako pierwszą. Tam też przecięto ciało. A to jest rejon Guardia Civil. Nasz rewir.
Ostatnie zdanie wypowiedział z wyczuwalną satysfakcją, co Lucię poirytowało.
– Kto ją znalazł?
– Dziś przypadają jej urodziny. Wcześnie rano przyszło dwóch pracowników, którzy mieli przygotowywać wieczorną imprezę: to oni na nią trafili. A jakieś trzy godziny później w jej mieszkaniu przy Gran Vía znaleziono, hm… drugą połowę ciała. – Spojrzał na Lucię. – Minister chce, żeby sprawą zajęła się UCO. I żeby poprowadziła ją twoja grupa.
Odwzajemniła jego spojrzenie.
– Nie mogę, mam już sporo roboty w związku z morderstwami kobiet w Galicji. Musimy złapać tego drania, zanim znowu to zrobi.
Peña westchnął.
– Tak jak ci mówiłem, Galicją zajmie się Arias, wyślę mu posiłki. Wygląda na to, że nie zrozumiałaś: minister nadał tej sprawie najwyższy priorytet. Znajdziemy się w blasku fleszy. W samym środku medialnego szaleństwa. Nie możemy dać ciała.
Minister… a więc o to chodzi: na górze uznano, że zabójstwo bogatej, sławnej kobiety ma o wiele wyższy priorytet niż uwięzienie i śmierć trzech zwyczajnych kobiet na prowincji, choć wszyscy wiedzieli, iż tamta seria bynajmniej się nie zakończyła.
Wygląd Gran Vía zawsze przywodził jej na myśl dekorację teatralną. Kanion barokowych i rokokowych kamienic ozdobionych licznymi balkonami, gzymsami, kolumnami. Budynki przypominające wielkie białe torty nad rozmigotaną chmarą zaparkowanych samochodów Guardia Civil.
Zamknięto aleję wraz z przyległymi ulicami między stacją metra Callao i calle de Mesonero Romanos, co przełożyło się na monstrualne korki w centrum, sama zaś Gran Vía – zazwyczaj gwarna jak ul i pełna trąbiących samochodów – była teraz dziwnie opustoszała.
Lucia wysiadła z samochodu i podniosła wzrok na znajdującą się wysoko w górze białą balustradę penthouse’u. Następnie oboje weszli do holu o ścianach polakierowanych na czarno, zdobionym złoceniami suficie i marmurowej posadzce.
Wnętrze windy było jedną wielką grą luster, boazerii i ostrego światła. Dyskretnie spojrzała na własne oblicze odbijające się w nieskończoność w formie pokawałkowanych refleksów. To, co zobaczyła, ani trochę jej się nie spodobało. Oświetlona jaskrawym blaskiem punktowych reflektorów blada, zmęczona twarz, zaciśnięte szczęki, wory pod oczami. Bezsenność, wściekłość, zwątpienie, wyczerpanie.
Dźwig cicho dowiózł ich na ostatnie piętro. Jedyne dwuskrzydłowe drzwi na tej kondygnacji. W prawym górnym rogu futryny Lucia zauważyła okrągłe oko kamery obejmujące widok piętra. Poniżej znajdował się czytnik biometryczny, do którego należało przyłożyć palec wskazujący. Drzwi były otwarte na oścież.
Peña wszedł pierwszy. Już w korytarzu zobaczyła, że wszystko tu jest ogromne: sam przedpokój mógł pomieścić mieszkanie każdej z ofiar z Galicji. Był to właściwie szeroki korytarz o ścianach obwieszonych dwumetrowymi, czarno-białymi zdjęciami portretowymi układającymi się w coś w rodzaju szpaleru honorowego, który witał przechodzących. Między portretami rozmieszczono półokrągłe złocone dekoracje wysadzane kryształami. Lucia musiała przyznać, że wystrój robi wrażenie na gościach – jeśli o to chodziło jego twórcom. Szli po wełnianej wykładzinie tak puszystej, że miała wrażenie, jakby unosili się w powietrzu.
Na końcu korytarza jeszcze jedne obite i pikowane dwuskrzydłowe drzwi. Również otwarte. Nagle buchnął z nich gwar wielu głosów – w penthousie Marty Millán musiało być naprawdę sporo ludzi. O wiele za dużo. Tego ranka, 25 stycznia, runął niejeden plan zajęć, a telefony między policją kryminalną a Guardia Civil oraz między dyrekcją generalną a ministerstwem musiały dzwonić bez przerwy. Wydano rozkazy, które pokonały w odwrotnym kierunku tę samą ścieżkę, jaką wcześniej przebyły pierwsze informacje.
Ucisk w sercu, przyśpieszone tętno… Lucia nie cierpiała na agorafobię, ale nie znosiła tłumów, zgromadzeń, wszelkich sytuacji, w których dużo osób gromadziło się w tym samym miejscu. Zawsze wtedy czuła się zagrożona, przytłoczona, wyobcowana.
Znaleźli się w otwartej przestrzeni, w której wszystko – od wystroju po meble – zostało zaprojektowane tak, by robić wrażenie: niepewna równowaga między bogactwem a ostentacją, luksusem a prostactwem. Wszędzie bibeloty, chińskie smoki, pantery, drogie przedmioty z pasty szklanej, przezroczyste lampy o czarnych abażurach, dzieła sztuki współczesnej, lustra o fantazyjnych kształtach, konsole z rżniętego szkła. Po prawej bar z pozłacaną ladą i białą tapicerką, po lewej prążkowane sofy, a dalej jadalnia, która mogła pomieścić trzydzieści osób. Wystrój był grą światła, przezroczystości, kątów, powierzchni, refleksów i geometrii.
W samym środku zaś, na gigantycznym kryształowym żyrandolu wisiało ciało Marty Millán. A gwoli ścisłości jego połowa…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Les Effacées
Copyright © XO Éditions 2024
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Michał Pawłowski
Fotografia na okładce
© Marie Tercafs/Plainpicture
© Komthong Wongsangiam/iStock (tło)
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Niewidzialne, wyd. I, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-981-3
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer