Niewidzialne - Bernard Minier - ebook + audiobook + książka

Niewidzialne ebook i audiobook

Bernard Minier

4,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

NOWE ŚLEDZTWO LUCII GUERRERO.

W hiszpańskiej Galicji trwa seria porwań. Porywacz poluje na młode, niepozorne kobiety wychodzące wczesnym rankiem do pracy.

W tym samym czasie w Madrycie ktoś zabija milionerów i na miejscu zbrodni zostawia hasło: ŚMIERĆ BOGACZOM.

Porucznik Lucia Guerrero, której sercu bliski jest los zwykłych kobiet na prowincji, zostaje zmuszona do podjęcia śledztwa w sprawie zamordowanych bogaczy. Sprawa ma najwyższy priorytet. Tymczasem dochodzenie w Galicji przejmuje sierżant Arias. Śledztwo doprowadza porucznik Guerrero do Cuenki – pięknego miasta w środkowej Hiszpanii. Czy tam znajdzie mordercę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 354

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 39 min

Lektor: Laura Breszka

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

Dwa śledztwa Biedni i bogaci Dylemat moralny ..."Prawy człowiek staje w obronie prawdy wtedy,kiedy jest ona niepopularna. Nie wtedy,gdy to jest łatwe. I nie wyje razem ze stadem"... Lucia Guerrero prowadzi śledztwo w sprawie zaginięć młodych kobiet w Galicji. Jednak dla Guardua Civil UCO ważniejszymi stają się wydarzenia w Madrycie. Dochodzi tam do morderstw wśród milionerów,które budzą ogromne emocje także wśród mieszkańców. Lucia targana emocjami,rozdarta pomiędzy chęcią złapania morderców a życiem prywatnym stara się wypracować jakiś kompromis. Jest to moje kolejne spotkanie z autorem i bardzo udane. Lucia zdobyła moją sympatię. Sprawy morderstw ciekawe, różne, wzbudzające emocje. Autor oprócz warstwy kryminalnej bardzo ciekawie nakreślił kwestie społeczne. Zaciekawił mnie eksperyment psychologiczny Trzeciej fali i świat Inceli,który autor umiejętnie wplótł w fabułę. Kontrast pomiędzy śledztwami daje do myślenia w jakim kierunku podąża dzisiejszy świat. Jak duży rozdźwięk jest...
00



TEGO AUTORA POLECAMY RÓWNIEŻ

Biel­szy odcień śmierci

Krąg

Nie gaś świa­tła

Paskudna histo­ria

Noc

Sio­stry

Na kra­wę­dzi otchłani

Dolina

Polo­wa­nie

Lucia

Spi­rala zła

Ber­nar­dowi Fixo­towi

Mapy

Prolog

PLAYA DEL PADRÓN, COMBARRO, GALICJA

Ist­nieją takie miej­sca, z któ­rych wypa­ro­wała wszelka nadzieja.

Lucia spoj­rzała przez przed­nią szybę na wygiętą w roga­lik plażę; na jej końcu we mgle maja­czyły gra­ni­towe domy.

Następ­nie ona i Arias zeszli do miej­sca, w któ­rym dal­szą drogę wyzna­czała pla­sti­kowa taśma. Wiatr tar­gał jej włosy, łagodny szum fal to nara­stał, to cichł. Pia­sek deli­kat­nie ustę­po­wał pod jej sto­pami. Tu i ówdzie ślady opon, prze­ci­na­jące się ząb­ko­wane bruzdy, nie­które spe­cjal­nie ozna­czone przez tech­ni­ków. Przy­go­to­wy­wała się na wstrząs.

To tutaj. U stóp dużego kamien­nego krzyża. Mgłę zalud­niały ciche jak duchy białe kom­bi­ne­zony krą­żące wokół wyko­pa­nej w pia­sku płyt­kiej dziury. W dziu­rze coś było. Na asfal­to­wej dro­dze scho­dzą­cej ku plaży stały karetka oraz fur­go­netka zakładu pogrze­bo­wego, która miała prze­wieźć zwłoki do tutej­szej filii Insty­tutu Medy­cyny Sądo­wej Gali­cji, w skró­cie Imelga1.

Lucia Guer­rero, któ­rej humor w pełni har­mo­ni­zo­wał z panu­jącą aurą, unio­sła połę skó­rza­nej kurtki, by odsło­nić przy­pięty do paska iden­ty­fi­ka­tor. Arias nosił swoją pla­kietkę na szyi.

– Wia­domo, kto to jest? – zapy­tała.

– Vera Sáez Louro, rocz­nik tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­siąt cztery, naro­do­wość hisz­pań­ska. Miała przy sobie doku­menty, ale nie miała tele­fonu.

– Tak jak reszta.

Ofi­cer poli­cji kry­mi­nal­nej z Pon­te­ve­dry przyj­rzał się Lucii. Sły­szał o niej. Po dru­gim mor­der­stwie dzien­nik „La Voz de Gali­cia” ogło­sił, że Madryt zamie­rza przy­słać do A Coruñi ludzi z UCO, Głów­nej Jed­nostki Ope­ra­cyj­nej, wraz z jej „naj­słyn­niej­szą detek­tywką”, jak zdą­żyła ją już okrzyk­nąć prasa, by pomo­gli w roz­wią­za­niu sprawy „porwań w Gali­cji”. Roz­pra­co­wy­wali temat od kilku tygo­dni, a mimo to przed pię­cioma dniami zgło­szono zagi­nię­cie Very Sáez Louro w dro­dze z miej­sca zamiesz­ka­nia do pracy w Rinaxo.

Gdzie jesteś? Co teraz robisz? Czy już polu­jesz na kolejną ofiarę? Lucia spoj­rzała w dół na podłużny kształt leżący w dziu­rze, która zresztą nie była nawet dziurą – raczej płyt­kim zagłę­bie­niem w ziemi, obni­że­niem terenu. Już dawno nauczyła się odkła­dać wła­sne uczu­cia na bok, musiała jed­nak przy­znać, że widok tej kobiety wyglą­da­ją­cej, jakby zasnęła na pia­sku po nocy spę­dzo­nej na impre­zie, był jakoś ude­rza­jący. Ofiara była kom­plet­nie ubrana: dżinsy, gruby swe­ter i zimowy płaszcz, cie­płe skó­rzane botki, weł­niane ręka­wiczki i duże kol­czyki, a usta pocią­gnięte szminką.

W ostrym świe­tle reflek­to­rów widać było zwró­coną ku niebu kre­do­wo­białą twarz. Mgła snuła się wokół niej niczym dym z ogni­ska. Włosy miała czy­ste, a paznok­cie poma­lo­wane. Jak pozo­stałe kobiety. Wyglą­dała, jakby za chwilę miała się obu­dzić. Ale to jej nie gro­ziło, zwa­żyw­szy na tkwiące w tęt­nicy szyj­nej nożyczki.

Arias i Lucia dostrze­gli też sta­ran­nie uło­żone obok kobiety nie­wiel­kie sitko, róża­niec i trzy główki czosnku. Za każ­dym razem ten sam rytuał. Wie­dzieli, co ozna­cza obec­ność tych przed­mio­tów. Wyja­śniono im to wcze­śniej. Cho­dziło o el aire, w dosłow­nym tłu­ma­cze­niu „powie­trze”.

Zanim Lucia przy­je­chała do Gali­cji, w prze­ci­wień­stwie do sier­żanta Ariasa, który miał w tej pro­win­cji rodzinę od strony matki, nie wie­działa, jakie zna­cze­nie przy­pi­suje się tutaj temu słowu. Z wiel­kim zdu­mie­niem odkryła, że w el aire wie­rzy cał­kiem sporo Gali­syj­czy­ków. Zja­wi­sko nazy­wane było też „cie­niem” albo „małym złem”. Nie cho­dziło w dosłow­nym sen­sie o cho­robę. Ani o urok. Raczej o jakiś rodzaj nie­do­ma­ga­nia, znu­że­nia, poczu­cie spo­czy­wa­ją­cego na bar­kach nie­wi­docz­nego cię­żaru, który cią­gnie czło­wieka w dół, wysy­sa­jąc z niego siły i ener­gię. Osoba dotknięta el aire snuje się noga za nogą, prze­żuwa czarne myśli, nic nie spra­wia jej przy­jem­no­ści. A skoro ist­nieje el aire, to ist­nieją też osoby, które je „zdej­mują”, potra­fią quitar el aire. Na gali­syj­skich wsiach żyją kobiety, w więk­szo­ści star­sze, które prze­ka­zują sobie tę sztukę z poko­le­nia na poko­le­nie – wszy­scy je tam znają i wielu odwie­dza, w tajem­nicy bądź jaw­nie.

Lucia zdzi­wiła się, że na miej­scu nie ma jesz­cze prasy. Zazwy­czaj kiedy w odstę­pach kilku tygo­dni nastę­pują porwa­nia trzech mło­dych kobiet, któ­rych ciała znaj­duje się po kilku dniach, dzien­ni­ka­rze zla­tują się tłum­nie jak miło­śnicy Bur­ning Mana, zapo­mi­na­jąc o wszel­kiej powścią­gli­wo­ści i przy­zwo­ito­ści. Naj­wy­raź­niej ratow­nicy medyczni, któ­rzy przy­byli tu jako pierwsi, oraz lekarz, który stwier­dził zgon, zacho­wali dys­kre­cję. Ale i tak media wkrótce się poja­wią. Czas naglił.

– Co z leka­rzem sądo­wym?

– Jest w dro­dze.

– Kto zna­lazł zwłoki?

– Nie wia­domo. Dosta­li­śmy ano­ni­mowe zgło­sze­nie.

– Kobieta czy męż­czy­zna?

– Męż­czy­zna.

– Jacyś świad­ko­wie?

Wska­zała na czarne budynki tło­czące się do końca pół­wy­spu wci­na­ją­cego się w zamglone wody. Wyspa Tambo oraz drugi brzeg z dźwi­gami i obiek­tami szkoły mor­skiej były nie­wi­doczne.

– Nie prze­pro­wa­dzi­li­śmy jesz­cze roz­py­ta­nia w sąsiedz­twie – odparł śled­czy z Guar­dia Civil w Pon­te­ve­drze. – Ale więk­szość tych domów jest otwarta tylko w wyso­kim sezo­nie.

Był sty­czeń. Tłumy tury­stów już dawno wyje­chały z gali­syj­skiego wybrzeża. Zer­k­nęła na Ariasa, a ten odwza­jem­nił jej spoj­rze­nie. Miał zeza roz­bież­nego – jedno oko ucie­kało mu w prawo, a dru­gie w lewo, co wpra­wiało w zakło­po­ta­nie więk­szość roz­mów­ców, ale nie Lucię. Zro­zu­miał: na razie nie mają nic do roboty na miej­scu zbrodni. Ski­nął głową i opu­ściw­szy plażę, zagłę­bili się w miej­skie uliczki.

Na każ­dym kroku widać było hór­reos, cha­rak­te­ry­styczne dla pół­noc­nej Hisz­pa­nii spi­chle­rze wznie­sione na kamien­nych palach. W Com­barro było ich wię­cej niż w innych miej­scach w Gali­cji. Stały nawet w ogro­dach, wypeł­nia­jąc całą prze­strzeń. Rowami spły­wały stru­myki wody, we mgle szem­rały fon­tanny. Poza tym było tu cicho – i pusto. Lucia uznała, że zabójca dostał się na plażę od jej dru­giego końca, tak jak oni, znaj­du­ją­cym się w spo­rej odle­gło­ści od domów asfal­to­wym zjaz­dem, przy któ­rym stały teraz karetka i fur­go­netka zakładu pogrze­bo­wego. Następ­nie musiał doje­chać po pia­sku do miej­sca, w któ­rym zosta­wił zwłoki. Jak w przy­padku poprzed­nich porwań musiał to zro­bić wcze­śnie rano, zanim wstał dzień, być może w świe­tle samo­cho­do­wych reflek­to­rów, kiedy miesz­kańcy mia­steczka jesz­cze spali. Na pewno dzia­łał szybko, wyjął zwłoki z bagaż­nika, wyko­pał ten niby-dół i poukła­dał przed­mioty rytu­alne. Zamor­do­wał i wszystko przy­go­to­wał gdzie indziej.

W jed­nej z uli­czek spo­tkali chłopca, który samot­nie rzu­cał piłką, odbi­ja­jąc ją od muru. Kiedy zoba­czył, że pod­cho­dzą, prze­rwał zabawę.

– Widzia­łem go – powie­dział.

Lucia spoj­rzała na dzie­ciaka. Miał pocią­głą twarz, spi­cza­sty pod­bró­dek, duże, ruchliwe oczy. Nie spra­wiał wra­że­nia zasko­czo­nego ani prze­stra­szo­nego.

– Kogo?

Wska­zał pal­cem w kie­runku plaży. Wyglą­dał na jakieś dzie­sięć lat.

– Tego, który to zro­bił. Slen­der­mana. Był na plaży, widzia­łem go.

– Kogo?

– Slen­der­mana – powtó­rzył chło­piec.

Wyjął tele­fon, wystu­kał coś na ekra­nie i poka­zał jej obraz, na któ­rym widać było bawiące się dzieci. W lewym rogu stała dziwna postać, bar­dzo wysoka, o nie­pro­por­cjo­nal­nie dłu­gich rękach i nie­wy­raź­nej twa­rzy. Na jej widok Lucia poczuła dziwny nie­po­kój. Zasta­na­wiała się, skąd pocho­dzi to zdję­cie.

– Slen­der­man to legenda miej­ska – wyja­śnił Arias. – Wymy­ślony potwór, który poja­wia się na set­kach zdjęć w Inter­ne­cie. Stra­szy­dło. Cho­dzi o to, że był bar­dzo wysoki, tak?

Dzie­ciak ski­nął głową. Lucia pomy­ślała, że w Inter­ne­cie codzien­nie powstają nowe mito­lo­gie, wypie­ra­jąc stare opo­wie­ści.

– Któ­rędy poszedł? – zapy­tała.

Chło­piec wska­zał na wąską uliczkę wijącą się mię­dzy domami mia­steczka, o tej porze cichego i zamknię­tego jak grób. Gra­ni­towe fasady lizane pasmami mgły lśniły od wil­goci.

Lucia poczuła napię­cie w karku, niczym pro­mie­niu­jące jądro żaru.

– Chodźmy – zarzą­dziła i ruszyła przed sie­bie.

– Nie ma go tutaj – powie­dział Arias. – Już dawno się stąd zmył.

Spoj­rzała na swoje buty. Brudne, zapiasz­czone. Miała ochotę je wytrze­pać.

– Pani porucz­nik – szep­nął nagle Arias.

Pod­nio­sła wzrok.

We mgle, około trzy­dzie­stu metrów od nich, ujrzała odda­la­jącą się spo­koj­nym kro­kiem wysoką postać. Ogromne ciało, sze­ro­kie plecy, mała głowa na potęż­nych ramio­nach, bar­dzo dłu­gie ręce. Wia­trówka w roz­mia­rze cztery lub pięć XL, kap­tur nacią­gnięty na głowę.

– Kurwa – szep­nął sier­żant.

Lucia usły­szała, że oddech kolegi nagle stał się cięż­szy. Prawą ręką się­gnęła do tyłu, pod skó­rzaną kurtkę, gdzie nosiła broń. Zaci­snęła palce na ręko­je­ści. Arias nosił swój pisto­let HK USP Com­pact na bio­drze. Po chwili oby­dwoje, trzy­ma­jąc broń obu­rącz przed sobą, ruszyli naprzód szyb­kim kro­kiem.

– Hej, ty! – zawo­łała, kiedy dzie­liło ich od niego mniej niż dzie­sięć metrów. – Stój!

Wysoka postać nie odwró­ciła się ani nie zatrzy­mała. Na­dal mieli przed sobą jej sze­ro­kie plecy.

– Stój! Nie ruszaj się!

Męż­czy­zna wyko­nał pole­ce­nie. Trwało to pół sekundy. Chwilę póź­niej – z zadzi­wia­jącą, zwa­żyw­szy na jego zwa­li­stą budowę, zwin­no­ścią – znik­nął w uliczce odcho­dzą­cej w prawo.

– Ożeż kurwa! – zaklęła Lucia.

– Za nim! Ja pójdę tędy! – krzyk­nął Arias i popę­dził na lewo.

Rzu­ciła się w pościg. Gdzie on się podział? Bie­gła w górę ulicy, świa­doma zbyt gło­śnego dud­nie­nia swo­ich butów na bruku.

Od strony ska­li­stego wybrzeża doszedł ją wid­mowy dźwięk rogu mgło­wego. Serce jej waliło. Gdzie on jest? Uliczka się wiła, za każ­dym zakrę­tem odsła­nia­jąc nowy, rów­nie zamglony widok. Żela­zne bal­kony, zamknięte okien­nice, mil­czące, nad­gry­zione sło­nym wia­trem fasady, opusz­czone niczym gilo­tyny drew­niane rolety skle­pów, któ­rych więk­szość nie otwo­rzy się aż do wio­sny.

Nagle go zoba­czyła. Stał twa­rzą do morza, z roz­ło­żo­nymi ramio­nami. Bez ruchu. Ude­rzył ją ten widok, ponie­waż przy­po­mniał jej inny ponury obraz: jej młod­szego brata Rafa­ela, który w pewien letni pora­nek sta­nął na szczy­cie urwi­ska. A chwilę póź­niej rzu­cił się w dół. Prze­gnała tę wizję.

Skup się! Psia­krew, co on wypra­wia? Nie poru­szył się nawet o mili­metr, stał zwró­cony do niej ple­cami, jakby pogrą­żony w kon­tem­pla­cji osnu­tej mgłą powierzchni wody. Jakby cze­kał. Na nią. Aż podej­dzie, aż będzie mógł jej dosię­gnąć.

– Guar­dia Civil! Ręce za głowę!

Zero reak­cji.

– Mam broń! Połóż ręce na karku!

W co on gra? Wpa­tru­jąc się w kap­tur, pode­szła do niego pod kątem czter­dzie­stu pię­ciu stopni, tak jak uczył pod­ręcz­nik pro­ce­dur ope­ra­cyj­nych.

– Sły­sza­łeś? Ręce na kark! Na kolana!

Dla­czego on się nie rusza? I nagle zro­zu­miała. Dolną część wia­trówki przy­sła­niała kępa kwia­tów. Lucia z wście­kło­ścią szarp­nęła kap­tur. Jej oczom uka­zał się szczyt kamien­nego krzyża. Obma­cała rękawy. Ich zawar­tość była rów­nie twarda.

Włą­czyła radio­te­le­fon.

– Do wszyst­kich jed­no­stek: podej­rzany zbiegł na tere­nie Com­barro! Powta­rzam: podej­rzany zbiegł na tere­nie Com­barro! Zablo­ko­wać wszyst­kie drogi wyjaz­dowe! Prze­cze­sać teren! Może jesz­cze tu jest!

Chciało jej się wyć. Kurtka nacią­gnięta na krzyż wyglą­dała jak strach na wró­ble w polu. Już miała ruszyć w pogoń za ucie­ki­nie­rem, kiedy w kie­szeni dżin­sów poczuła wibra­cje tele­fonu. Peña, jej szef w UCO. Też sobie wybrał moment! O mało nie odrzu­ciła połą­cze­nia – ale Peña ni­gdy nie dzwo­nił bez powodu.

– Guer­rero.

– Wra­casz do Madrytu – oświad­czył.

– Co?!

Natych­miast pomy­ślała, że coś się stało z jej synem Álvarem albo z matką, która po uda­rze, który dopadł ją w listo­pa­dzie, była w śpiączce. Poczuła, jakby na dnie żołądka osiadł jej kamień.

– Coś się stało?

– Jest robota – odparł Peña, który wyczuł jej nie­po­kój. – Prio­ry­te­towa.

– Nie­moż­liwe! Jest szansa, że zaraz zła­piemy tego dra­nia. Mamy go! Nie mógł odejść daleko. To kwe­stia kilku minut.

– Wra­casz – uciął, jakby nie sły­szał jej słów. – Natych­miast. Grupę w Gali­cji przej­mie Arias. Wysy­łam do pomocy jesz­cze dwie osoby.

– Kurwa, nie ma opcji, żebym teraz odpu­ściła! – odpa­ro­wała ze zło­ścią. – Nie może mi pan tego zro­bić. Nie teraz, kiedy w końcu mamy trop!

– Guer­rero, to jest roz­kaz.

Wal się, Peña. Wzięła głę­boki oddech.

– A mogę się przy­naj­mniej dowie­dzieć, co się dzieje?

– Nie przez tele­fon. Powiem ci, jak się zoba­czymy. Heli­kop­ter podej­mie cię z pro­me­nady, z placu… Peirao da Cho­usa, wiesz, gdzie to jest?

– Myślę, że tak – odparła nie­chęt­nie. – Tu jest tylko jedna pro­me­nada, mam do niej jakieś dwie­ście metrów.

– Świet­nie. Będę na cie­bie cze­kał z samo­cho­dem w bazie lot­ni­czej w Tor­re­jón. Nie mamy chwili do stra­ce­nia.

El Insti­tuto de Medi­cina Legal de Gali­cia. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

CZĘŚĆ PIERWSZA

BOGACZE

1

O 8.55, wyko­rzy­stu­jąc fakt, że mgła się prze­rze­dziła, pilot pchnął dźwi­gnię i heli­kop­ter prze­le­ciał nad mariną Com­barro i wodami Atlan­tyku, a następ­nie nad kra­jo­bra­zem, w któ­rym morze spla­tało się z lądem niczym kochan­ko­wie w miło­snym uści­sku. Parowy, dróżki, głę­bo­kie zatoki, gospo­dar­stwa, wia­dukty, ocean… Lucia roz­my­ślała o kra­inie ria­sów, drzew i poszar­pa­nych brze­gów, z którą się żegnała. Opusz­czała świat legend, tajem­nic zamknię­tych w ludziach jak w cia­snych sakiew­kach, hoj­nych serc, odważ­nych dusz. Świat prze­mytu i korup­cji. Nade wszystko jed­nak zosta­wiała Ariasa, który miał sam pokie­ro­wać resztą grupy – nie żeby Arias był mniej kom­pe­tentny czy zmo­ty­wo­wany niż ona – i zosta­wiała na pastwę losu te biedne kobiety. Była wście­kła.

Widzieli go z bli­ska. Ni­gdy wcze­śniej tak bar­dzo się do niego nie zbli­żyli. Mieli jego opis. Pod warun­kiem że dzie­ciak nie plótł bzdur, a olbrzym nie ucie­kał z cał­kiem innego powodu. Chcia­łaby dalej ści­gać go uli­cami Com­barro.

Zanim wsia­dła na pokład heli­kop­tera, zadzwo­niła do Ariasa: wyglą­dało na to, że olbrzym roz­pły­nął się we mgle. Wyśli­zgnął im się z rąk. Wydała roz­kazy. Roz­py­ta­nie od drzwi do drzwi, poszu­ki­wa­nie śla­dów dak­ty­lo­sko­pij­nych, DNA, kurzu i pył­ków na wia­trówce, w zała­ma­niach jej mate­riału i kie­sze­niach, spo­rzą­dze­nie bazy wszyst­kich pro­du­cen­tów odzieży w dużych roz­mia­rach i punk­tów jej sprze­daży… Wie­działa jed­nak, że jest za późno. Jak się wyło­nił z tej mgły, żeby im zagrać na nosie, tak do niej wró­cił. Do następ­nego razu.

Oba­wiała się wie­ści o kolej­nym zagi­nię­ciu. O kolej­nej ofie­rze porwa­nej w dro­dze do pracy: robot­nicy, pra­cow­nicy wytwórni kon­serw – jed­nej z milio­nów ano­ni­mo­wych dusz, które żyją w cie­niu i wstają wcze­śnie rano, by ten świat mógł się krę­cić, pod­czas gdy inni leżą sobie w cie­płej pościeli.

Sie­działa w tyl­nej czę­ści kabiny, a w jej żołądku pło­nął gniew. Ostat­nimi czasy coraz czę­ściej doświad­czała tego uczu­cia. Bo przed Verą Sáez Louro była Paz Ruíz Bar­ranco, lat dwa­dzie­ścia osiem, i Andrea del Árbol Castro, lat trzy­dzie­ści trzy. Obie porwane wcze­snym ran­kiem, gdy wyru­szały do pracy (Andrea haro­wała w wytwórni kon­serw, a Paz przy sprzą­ta­niu). Zwłoki znaj­do­wano za każ­dym razem po pię­ciu dniach od zagi­nię­cia. W pierw­szym przy­padku na dnie barki porzu­co­nej w zatoczce na pół­noc od O Pindo, w pobliżu zde­wa­sto­wa­nego zakładu, w któ­rym daw­niej opra­wiano i por­cjo­wano wie­lo­ryby. Zimą zapusz­czały się tam jedy­nie pary poszu­ku­jące chwili intym­no­ści – i dokład­nie w takich oko­licz­no­ściach została zna­le­ziona, z gał­kami ocznymi i war­gami wydzio­ba­nymi przez mor­skie ptaki. Drugą zna­lazł w łyżce maszyny do robót ziem­nych, w pobliżu gospo­dar­stwa leżą­cego na pół­nocny wschód od Muros, chło­piec bawiący się dro­nem. Przy obu leżały przed­mioty rytu­alne zwią­zane z el aire: sitko, trzy główki czosnku, róża­niec i nożyczki, z któ­rych mor­derca czy­nił ory­gi­nalny uży­tek – wbi­jał je w szyję ofiary. Obie też porzu­cił w spo­sób, zda­wać by się mogło, despe­racki, na chy­bił tra­fił, nie ukry­wa­jąc ich, ale też nie eks­po­nu­jąc.

Nie było wąt­pli­wo­ści, że Vera Sáez została porwana w chwili, gdy zamie­rzała wsiąść do auta. W Cam­ba­dos, naprze­ciwko jej domu, na jezdni przy samo­cho­dzie zna­le­ziono nie­wiel­kie ślady jej krwi. Pra­co­wała w pie­karni w Ria­nxo i podob­nie jak pozo­stałe kobiety bar­dzo wcze­śnie zaczy­nała dzień. Zabójca – Lucia była bowiem pewna, że to męż­czy­zna – ata­ko­wał wyłącz­nie młode, ciężko pra­cu­jące kobiety, które wsta­wały przed świ­tem, kiedy inni jesz­cze spali. Napa­dał na nie na pustych uli­cach, bez świad­ków, nie do końca jesz­cze obu­dzone, ocię­żałe z prze­mę­cze­nia. Ale to już prze­szłość, pomy­ślała. Teraz kobiety z Gali­cji wyru­sza­jące wcze­snym ran­kiem do pracy są obu­dzone jak ni­gdy, mają oczy i uszy sze­roko otwarte i żołą­dek ści­śnięty ze stra­chu. A mimo to Vera Sáez dała się zasko­czyć cier­pli­wemu, pod­stęp­nemu, meto­dycz­nemu dra­pieżcy, który przez długi czas stu­dio­wał przy­zwy­cza­je­nia swo­ich ofiar, by wybrać wła­ściwy moment.

Prze­pro­wa­dzone przez leka­rza sądo­wego bada­nia gine­ko­lo­giczne dwóch pierw­szych ofiar nie wyka­zały śla­dów gwałtu, prze­mocy sek­su­al­nej ani nawet bru­tal­nego trak­to­wa­nia. Mimo to jed­nak Lucia odczu­wała ból na myśl o ich znie­wo­le­niu, o ich dro­dze krzy­żo­wej, o ostat­nich pię­ciu dniach życia, które Paz i Andrea spę­dziły z dala od swo­ich rodzin (w obu przy­pad­kach pato­log dokład­nie usta­lił czas, jaki upły­nął od zagi­nię­cia do śmierci), o ich mężach, dzie­ciach, przy­ja­cio­łach, o nie­woli, w któ­rej za jedy­nego towa­rzy­sza miały tego potwora i z któ­rej jedyne wyj­ście sta­no­wiła śmierć. Gdzie je prze­trzy­my­wał? W jakich warun­kach? I dla­czego przez pięć dni, a nie cztery albo dzie­sięć? Czy do ostat­niej chwili robił im nadzieję na uwol­nie­nie? Ostat­nia z kobiet z pew­no­ścią dowie­działa się z prasy lub mediów spo­łecz­no­ścio­wych o dwóch poprzed­nich porwa­niach. Mówili o nich wszy­scy. Czy bła­gała o litość? Czy pró­bo­wała go udo­bru­chać? A może pogo­dziła się ze swoim losem?

Od pierw­szych zagi­nięć linie tele­fo­niczne wszyst­kich sił porząd­ko­wych w Gali­cji i sąsied­niej Astu­rii prze­ży­wały oblę­że­nie. Spraw­dzano każdy tele­fon: dzi­wa­ków, waria­tów, mito­ma­nów czy jasno­wi­dzów słu­chano z taką samą uwagą jak tych, któ­rzy naprawdę chcieli pomóc. Ponad tysiąc zgło­szeń i żad­nego kon­kret­nego tropu. Nic. Zero. A tu nagle gość wyła­nia się z mgły i staje przed nami, pomy­ślała Lucia. Czyżby miał dość ano­ni­mo­wo­ści? Czy jak wielu innych przed nim zapra­gnął odro­biny sławy? A może zgu­biła go pew­ność sie­bie?

Kra­jo­braz prze­su­wał się za oknami śmi­głowca, a ona roz­my­ślała o tych kobie­tach, koły­sana drga­niami kabiny i ter­ko­tem wir­nika, aż w końcu zasnęła.

– Pani porucz­nik…

Otwo­rzyła oczy i natych­miast ośle­pił ją wpa­da­jący przez szyby z pleksi ostry blask słońca. Rozej­rzała się dookoła. Baza woj­skowa Tor­re­jón de Ardoz, na pół­nocny wschód od Madrytu. Lucia wysia­dła przez tylne drzwi, kiedy łopaty powoli się zatrzy­my­wały. Pogoda była ładna, niebo czy­ste, ale pano­wał tu więk­szy chłód niż w Gali­cji.

Kawa­łek dalej zauwa­żyła Peñę. Stał obok nie­ozna­ko­wa­nego samo­chodu: wąsaty męż­czy­zna o wyglą­dzie przy­kład­nego ojca rodziny. Była 11.35.

– Co to za super­pilna sprawa? – zapy­tała.

Peña, który sie­dział obok niej na tyl­nej kana­pie, zer­k­nął na kark kie­rowcy, jakby się bał powie­dzieć w jego obec­no­ści za dużo, mimo że tam­ten rów­nież był funk­cjo­na­riu­szem UCO. Otwo­rzył teczkę, którą trzy­mał na kola­nach, i podał Lucii jakieś zdję­cie.

– Pozna­jesz?

Oczy­wi­ście, że poznała. To była Marta Millán. Jedna z naj­bo­gat­szych kobiet w Hisz­pa­nii. Znana postać madryc­kiej śmie­tanki, przy­ja­ciółka rodziny kró­lew­skiej i wszyst­kich tak zwa­nych waż­nych osób w kraju. Regu­lar­nie poja­wiała się na pierw­szych stro­nach gazet plot­kar­skich i tablo­idów ze względu na swoje nocne życie, wybryki i nie­wy­pa­rzony język. Na zdję­ciu miała zamknięte oczy i twarz bez wyrazu. Lucia zro­zu­miała: Marta Millán została zabita.

– A więc o to cho­dzi, zamor­do­wano cele­brytkę. – Nie mogła się powstrzy­mać od komen­ta­rza. – Dla­tego mam zosta­wić śledz­two pro­wa­dzone w spra­wie kobiet w Gali­cji. Czyli jedna Marta Millán zna­czy dla Guar­dia Civil wię­cej niż trzy pra­cow­nice fizyczne, tak?

Peña bez słowa wyjął z teczki dru­gie zdję­cie i podał jej.

– Szlag.

Miała przed oczami widok, który z miej­sca kwa­li­fi­ko­wał to mor­der­stwo do kata­logu bez­pre­ce­den­so­wych – takich, które na wiele tygo­dni stają się łako­mym kąskiem dla prasy i kana­łów infor­ma­cyj­nych, o któ­rych kry­mi­nalni śnią jesz­cze długo po przej­ściu na eme­ry­turę i o któ­rych lubią wspo­mi­nać, za każ­dym razem ubar­wia­jąc swą opo­wieść nowymi szcze­gó­łami. O takich zbrod­niach powstają książki, pro­gramy tele­wi­zyjne i seriale doku­men­talne.

Dru­gie zdję­cie przed­sta­wiało wła­ści­wie połowę Marty Millán: bra­ko­wało koń­czyn dol­nych. Brzuch został prze­cięty – być może piłą – i koń­czył się na wyso­ko­ści pępka. Z jamy brzusz­nej zwi­sały jakieś wnętrz­no­ści, poza tym cię­cie było dość czy­ste. Przy oka­zji Lucia stwier­dziła, że Marta Millán zope­ro­wała sobie piersi. Górna połowa ciała, z roz­ło­żo­nymi rękami, była przy­wią­zana do wiel­kiego krysz­ta­ło­wego żyran­dola pod ozdo­bio­nym stiu­kami sufi­tem. Wyglą­dała, jakby pró­bo­wała odle­cieć, macha­jąc skrzy­dłami.

– Co za kosz­mar – szep­nęła.

– Otóż to.

– Gdzie ją zna­le­ziono?

– Przy Gran Vía czter­dzie­ści. W jej pen­tho­usie.

– To ści­słe cen­trum, teren poli­cji – zauwa­żyła. – Więc dla­czego my? Gdzie jest druga połowa ciała?

Podał jej trze­cie zdję­cie: dolna część ciała z roz­ło­żo­nymi nogami, spo­czy­wa­jąca na kamien­nych płyt­kach. Widok osie­ro­co­nej mied­nicy z nogami spra­wiał dziwne wra­że­nie, przy­wo­dził na myśl połówkę mane­kina leżącą w zapo­mnie­niu na zaple­czu sklepu.

– Gran Vía to miej­sce, gdzie zwłoki zostały porzu­cone. Napad­nięto ją i zamor­do­wano w Mira­flo­res de la Sierra, strze­żo­nej let­niej rezy­den­cji dla boga­tych ama­to­rów świe­żego gór­skiego powie­trza. To tę miej­scówkę zna­le­ziono jako pierw­szą. Tam też prze­cięto ciało. A to jest rejon Guar­dia Civil. Nasz rewir.

Ostat­nie zda­nie wypo­wie­dział z wyczu­walną satys­fak­cją, co Lucię poiry­to­wało.

– Kto ją zna­lazł?

– Dziś przy­pa­dają jej uro­dziny. Wcze­śnie rano przy­szło dwóch pra­cow­ni­ków, któ­rzy mieli przy­go­to­wy­wać wie­czorną imprezę: to oni na nią tra­fili. A jakieś trzy godziny póź­niej w jej miesz­ka­niu przy Gran Vía zna­le­ziono, hm… drugą połowę ciała. – Spoj­rzał na Lucię. – Mini­ster chce, żeby sprawą zajęła się UCO. I żeby popro­wa­dziła ją twoja grupa.

Odwza­jem­niła jego spoj­rze­nie.

– Nie mogę, mam już sporo roboty w związku z mor­der­stwami kobiet w Gali­cji. Musimy zła­pać tego dra­nia, zanim znowu to zrobi.

Peña wes­tchnął.

– Tak jak ci mówi­łem, Gali­cją zaj­mie się Arias, wyślę mu posiłki. Wygląda na to, że nie zro­zu­mia­łaś: mini­ster nadał tej spra­wie naj­wyż­szy prio­ry­tet. Znaj­dziemy się w bla­sku fle­szy. W samym środku medial­nego sza­leń­stwa. Nie możemy dać ciała.

Mini­ster… a więc o to cho­dzi: na górze uznano, że zabój­stwo boga­tej, sław­nej kobiety ma o wiele wyż­szy prio­ry­tet niż uwię­zie­nie i śmierć trzech zwy­czaj­nych kobiet na pro­win­cji, choć wszy­scy wie­dzieli, iż tamta seria by­naj­mniej się nie zakoń­czyła.

2

Wygląd Gran Vía zawsze przy­wo­dził jej na myśl deko­ra­cję teatralną. Kanion baro­ko­wych i roko­ko­wych kamie­nic ozdo­bio­nych licz­nymi bal­ko­nami, gzym­sami, kolum­nami. Budynki przy­po­mi­na­jące wiel­kie białe torty nad roz­mi­go­taną chmarą zapar­ko­wa­nych samo­cho­dów Guar­dia Civil.

Zamknięto aleję wraz z przy­le­głymi uli­cami mię­dzy sta­cją metra Cal­lao i calle de Meso­nero Roma­nos, co prze­ło­żyło się na mon­stru­alne korki w cen­trum, sama zaś Gran Vía – zazwy­czaj gwarna jak ul i pełna trą­bią­cych samo­cho­dów – była teraz dziw­nie opu­sto­szała.

Lucia wysia­dła z samo­chodu i pod­nio­sła wzrok na znaj­du­jącą się wysoko w górze białą balu­stradę pen­tho­use’u. Następ­nie oboje weszli do holu o ścia­nach pola­kie­ro­wa­nych na czarno, zdo­bio­nym zło­ce­niami sufi­cie i mar­mu­ro­wej posadzce.

Wnę­trze windy było jedną wielką grą luster, boaze­rii i ostrego świa­tła. Dys­kret­nie spoj­rzała na wła­sne obli­cze odbi­ja­jące się w nie­skoń­czo­ność w for­mie poka­wał­ko­wa­nych reflek­sów. To, co zoba­czyła, ani tro­chę jej się nie spodo­bało. Oświe­tlona jaskra­wym bla­skiem punk­to­wych reflek­to­rów blada, zmę­czona twarz, zaci­śnięte szczęki, wory pod oczami. Bez­sen­ność, wście­kłość, zwąt­pie­nie, wyczer­pa­nie.

Dźwig cicho dowiózł ich na ostat­nie pię­tro. Jedyne dwu­skrzy­dłowe drzwi na tej kon­dy­gna­cji. W pra­wym gór­nym rogu futryny Lucia zauwa­żyła okrą­głe oko kamery obej­mu­jące widok pię­tra. Poni­żej znaj­do­wał się czyt­nik bio­me­tryczny, do któ­rego nale­żało przy­ło­żyć palec wska­zu­jący. Drzwi były otwarte na oścież.

Peña wszedł pierw­szy. Już w kory­ta­rzu zoba­czyła, że wszystko tu jest ogromne: sam przed­po­kój mógł pomie­ścić miesz­ka­nie każ­dej z ofiar z Gali­cji. Był to wła­ści­wie sze­roki kory­tarz o ścia­nach obwie­szo­nych dwu­me­tro­wymi, czarno-bia­łymi zdję­ciami por­tre­to­wymi ukła­da­ją­cymi się w coś w rodzaju szpa­leru hono­ro­wego, który witał prze­cho­dzą­cych. Mię­dzy por­tre­tami roz­miesz­czono pół­okrą­głe zło­cone deko­ra­cje wysa­dzane krysz­ta­łami. Lucia musiała przy­znać, że wystrój robi wra­że­nie na gościach – jeśli o to cho­dziło jego twór­com. Szli po weł­nia­nej wykła­dzi­nie tak puszy­stej, że miała wra­że­nie, jakby uno­sili się w powie­trzu.

Na końcu kory­ta­rza jesz­cze jedne obite i piko­wane dwu­skrzy­dłowe drzwi. Rów­nież otwarte. Nagle buch­nął z nich gwar wielu gło­sów – w pen­tho­usie Marty Millán musiało być naprawdę sporo ludzi. O wiele za dużo. Tego ranka, 25 stycz­nia, runął nie­je­den plan zajęć, a tele­fony mię­dzy poli­cją kry­mi­nalną a Guar­dia Civil oraz mię­dzy dyrek­cją gene­ralną a mini­ster­stwem musiały dzwo­nić bez prze­rwy. Wydano roz­kazy, które poko­nały w odwrot­nym kie­runku tę samą ścieżkę, jaką wcze­śniej prze­były pierw­sze infor­ma­cje.

Ucisk w sercu, przy­śpie­szone tętno… Lucia nie cier­piała na ago­ra­fo­bię, ale nie zno­siła tłu­mów, zgro­ma­dzeń, wszel­kich sytu­acji, w któ­rych dużo osób gro­ma­dziło się w tym samym miej­scu. Zawsze wtedy czuła się zagro­żona, przy­tło­czona, wyob­co­wana.

Zna­leźli się w otwar­tej prze­strzeni, w któ­rej wszystko – od wystroju po meble – zostało zapro­jek­to­wane tak, by robić wra­że­nie: nie­pewna rów­no­waga mię­dzy bogac­twem a osten­ta­cją, luk­su­sem a pro­stac­twem. Wszę­dzie bibe­loty, chiń­skie smoki, pan­tery, dro­gie przed­mioty z pasty szkla­nej, prze­zro­czy­ste lampy o czar­nych aba­żu­rach, dzieła sztuki współ­cze­snej, lustra o fan­ta­zyj­nych kształ­tach, kon­sole z rżnię­tego szkła. Po pra­wej bar z pozła­caną ladą i białą tapi­cerką, po lewej prąż­ko­wane sofy, a dalej jadal­nia, która mogła pomie­ścić trzy­dzie­ści osób. Wystrój był grą świa­tła, prze­zro­czy­sto­ści, kątów, powierzchni, reflek­sów i geo­me­trii.

W samym środku zaś, na gigan­tycz­nym krysz­ta­ło­wym żyran­dolu wisiało ciało Marty Millán. A gwoli ści­sło­ści jego połowa…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Les Effacées

Copy­ri­ght © XO Éditions 2024

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Michał Paw­łow­ski

Foto­gra­fia na okładce

© Marie Ter­cafs/Pla­in­pic­ture

© Kom­thong Wong­san­giam/iStock (tło)

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Nie­wi­dzialne, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-981-3

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer