Lucia - Bernard Minier - ebook + audiobook + książka

Lucia ebook i audiobook

Bernard Minier

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pierwszy tom nowej serii z porucznik Lucią Guerrero.

Grupa studentów kryminologii Uniwersytetu w Salamance odkrywa istnienie mordercy, który przez kilkadziesiąt lat wymykał się organom ścigania. Zabójca aranżuje miejsca zbrodni na wzór scen z renesansowych obrazów. W tym samym czasie w Madrycie dochodzi do makabrycznej zbrodni. Jeden z funkcjonariuszy Guardia Civil zostaje powieszony na krzyżu. Porucznik Lucia Guerrera, nietuzinkowa policjantka, rusza w pościg za sprawcą zwanym „klejowym mordercą”. Aby znaleźć zabójcę, bohaterowie będą musieli połączyć siły. Niestety będą też musieli skonfrontować się z własną przeszłością, ze swoimi najgłębszymi lękami i prawdą, która okaże się straszniejsza niż wszystkie legendy i mity.

Najlepiej sprzedająca się powieść policyjna we Francji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 51 min

Lektor: Laura Breszka

Oceny
4,3 (65 ocen)
37
15
9
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaSmialek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Po prostu kocham tego autora. Nowa seria również zapowiada się ekscytująco!
00
Alir25

Nie oderwiesz się od lektury

polecam świetny kryminał
00
meggy696

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
RyszardOlejniczak

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
4gwiazdki

Całkiem niezła

Bonaszewski, który czytał poprzednie powieści Miniera był doskonały i wprowadzał bardzo mroczną atmosferę. Laura Breszka to już nie to samo, choć to zdecydowanie świetna lektorka.
00

Popularność




Noc, ten pies czarny, spie­szy w ślad za białą łanią dnia.

Swin­burne1

Było po pół­nocy, jak mówią dawne histo­rie,kiedy cichą, uśpioną zie­mię spo­wi­jały ciem­no­ści,kiedy żywi wyglą­dali jak trupy, a zmarli opusz­czali groby.Godzina, w któ­rej cza­sem roz­brzmie­wają strasz­liwe głosyi sły­chać bez­kształtne, stłu­mione kroki.Godzina w któ­rej wśród ciem­no­ści błą­dzą prze­ra­ża­jące duchy,A psy wyją, str­wo­żone ich wido­kiem.

José de Espron­ceda, Stu­dent z Sala­manki2

Nie wie­rzę w nic: ani w dzień, ani w ciem­no­ści.

Thirty Seconds to Mars, 100 Suns

Ch. Swin­burne, Atlanta w Kaly­do­nie, przeł. Jan Kaspro­wicz, W.L. Anczyc i Spółka, Lwów 1907. [wróć]

Prze­kład z języka fran­cu­skiego Monika Szewc-Osiecka. [wróć]

Prolog

Bły­ska­wice.

Grzmot.

Burza.

Zapar­ko­wała u stóp pagórka i wysia­dła z auta. Kiedy zna­la­zła się na zewnątrz, poczuła się tak, jakby rekwi­zy­tor na pla­nie fil­mo­wym wyle­wał jej na głowę wodę z wia­dra. Nie nacią­gnąw­szy nawet kap­tura, ruszyła w stronę samo­cho­dów, któ­rych pul­su­jące nie­bie­skawe świa­tła prze­bi­jały się przez ścianę desz­czu. Z rykiem syren zajeż­dżały inne ozna­ko­wane toyoty RAV4. W pośpie­chu nie zabrała ze sobą ani para­sola, ani nie­prze­ma­kal­nej kurtki. Kiedy dotarła na miej­sce, była prze­mo­czona: woda ście­kała jej za koł­nierz, spły­wała po czar­nej kami­zelce tak­tycz­nej z pla­kietką, na któ­rej wid­niał skrót UCO.

UCO, czyli Uni­dad Cen­tral Ope­ra­tiva. Główna Jed­nostka Ope­ra­cyjna, elita służb kry­mi­nal­nych w Guar­dia Civil, Straży Oby­wa­tel­skiej. Młoda kobieta wznio­sła wzrok ku niebu, czar­nemu jak węglowy pył. Choć był śro­dek popo­łu­dnia, było bar­dzo ciemno i wszyst­kie wozy miały włą­czone świa­tła.

Lucia zamru­gała, ponie­waż deszcz zale­wał jej oczy. I wtedy je zoba­czyła. Na szczy­cie wzgó­rza. Trzy wyso­kie, ciemne krzyże – pośrodku Chry­stus, a po bokach dwaj łotro­wie.

– Ten z pra­wej – powie­dział sier­żant sto­jący w stru­gach desz­czu.

Na jego twa­rzy malo­wało się prze­ra­że­nie, które ogar­nęło go na widok sceny na wzgó­rzu. Lucia miała to jesz­cze przed sobą. Kal­wa­rie – w Gali­cii, na zacho­dzie kraju, były ich tysiące. Ale to nie była Gali­cia: znaj­do­wali się zale­d­wie trzy­dzie­ści kilo­me­trów na pół­nocny zachód od Madrytu. W szcze­rym polu. Z dala od wszel­kich ludz­kich sie­dzib.

Lucia podą­żyła wzro­kiem we wska­za­nym kie­runku. Krzyż po pra­wej. Nie było potrzeba spe­cja­li­sty, by mimo ściany desz­czu stwier­dzić, że ten krzyż różni się od pozo­sta­łych. Nawet z daleka widziała, że pod­czas gdy znaj­du­jąca się pośrodku rzeźba Chry­stusa i figura łotra po lewej pociem­niały przez wiele wie­ków nie­po­gody, postać z pra­wej była znacz­nie jaśniej­sza: nie­mal woskowo blada.

Kobieta zaczerp­nęła powie­trza i ruszyła w górę stro­mego zbo­cza po mięk­kiej, grzą­skiej ziemi, któ­rej cięż­kie grudy od razu zaczęły jej się lepić do butów. Woda obmy­wała jej twarz, ście­kała z wło­sów, po szyi i wzdłuż krę­go­słupa niczym stru­mień ska­czący z jed­nego kamie­nia na drugi.

Nagle poczuła głu­che wale­nie serca: wiel­kie krzyże zda­wały się zstę­po­wać ku niej. Atra­men­towe niebo prze­szy­wały dzie­siątki roz­bły­sków. Tuż przed nią prze­su­wały się białe cie­nie: to tech­nicy w kom­bi­ne­zo­nach pobie­rali próbki i szu­kali śla­dów, któ­rych nie znisz­czyła ulewa.

Szła trasą wyty­czoną za pomocą jasnej taśmy, pośród spły­wa­ją­cych z góry stru­żek wody. Padało tak mocno, że aby dokład­nie zoba­czyć figurę – tę jaśniej­szą od dwóch pozo­sta­łych – musiała podejść jesz­cze bli­żej, poko­nu­jąc kolejne zasłony desz­czu.

Spoj­rzała. Ten widok przy­po­mniał jej inny obraz i poczuła lodo­waty dreszcz. Kiedy dotarło do niej, co ma przed oczami, otwo­rzyła usta i wydała z sie­bie niemy krzyk. Nie, to nie­moż­liwe! To nie może być on.

Deszcz nie usta­wał. Nie­ustę­pliwy, rzę­si­sty, zaci­na­jący. Lucia drżała. Była zdy­szana, po wspi­naczce powinno jej być gorąco, ale czuła zimno. Prze­ni­kało aż do kości, do krwi.

Postać, którą miała przed sobą, roz­po­starta kilka metrów wyżej, pod desz­czo­wym nie­bem, nie była wyrzeź­biona. To był czło­wiek. Ktoś, kogo znała. Jej kolega z pracy, przy­ja­ciel, part­ner: sier­żant Ser­gio Castillo More­ira. Trzy­dzie­ści pięć lat. Żonaty, ojciec dwóch małych dziew­czy­nek. Dobry glina. I z tego, co wie­działa, dobry ojciec.

Deszcz siekł nagie, mokre ciało, bladą skórę, ele­gancki zarys mię­śni. Mimo woli zwró­ciła uwagę na nie­sto­sowny szcze­gół: woda kapała z jego penisa jak z kranu. Ser­gio wisiał mię­dzy nie­bem a zie­mią, lewi­tu­jąc ponad pagór­kiem ewi­dent­nie wbrew pra­wom fizyki. A jed­nak to wła­śnie widziała: nagie ciało, które samo utrzy­my­wało się w powie­trzu.

Ktoś zdjął rzeźbę, która mokła teraz w bło­cie twa­rzą do ziemi, i zastą­pił ją ska­to­wa­nym cia­łem Ser­gia. Dra­bina leżała obok. Z roz­krzy­żo­wa­nymi ramio­nami i głową odchy­loną do tyłu Ser­gio zwra­cał twarz ku czar­nemu niebu, jakby bła­ga­jąc o łaskę, która nie nade­szła.

Ktoś – męż­czy­zna? kobieta? – wie­lo­krot­nie wbił mu w serce śru­bo­kręt, z nie­sły­chaną siłą, jakby chciał je roz­sa­dzić: mię­dzy most­kiem a lewym sut­kiem widać było wiele głę­bo­kich ran, a z jed­nej z nich wciąż wysta­wał uchwyt śru­bo­krętu.

Wszech­świat jest pełen tajem­nic, pomy­ślała Lucia. Masa samego Słońca to dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent masy całego Układu Sło­necz­nego; w prze­strzeni kosmicz­nej panuje abso­lutna cisza; na każ­dego czło­wieka żyją­cego na Ziemi przy­pada jeden i sześć dzie­sią­tych miliona mró­wek; jedno z naj­star­szych dzieł lite­rac­kich ludz­ko­ści nosi tytuł Epos o Gil­ga­me­szu, zostało spi­sane na gli­nia­nych tablicz­kach, a jego główny boha­ter już wtedy miał obse­sję na punk­cie śmierci. O tym wszyst­kim Lucia wie­działa od swo­jego młod­szego brata Rafa­ela. Ale ta tajem­nica – tajem­nica okru­cień­stwa, abso­lut­nego zła – była dla niej naj­więk­sza, naj­bar­dziej nie­po­jęta ze wszyst­kich.

Poczuła, jak zbiera jej się na wymioty. Zmu­siła się jed­nak do patrze­nia na ten prze­cho­dzący wszel­kie poję­cie strasz­liwy spek­takl. Nie było żad­nego gwoź­dzia, żad­nej liny, które utrzy­my­wa­łyby ciało na krzyżu. Nie­moż­liwe. Zda­wało się trzy­mać w powie­trzu wyłącz­nie siłą wła­snej woli. Ale prze­cież nie miało już woli: było mar­twe. Co więc się za tym kryło?

Wresz­cie usta­wiono rusz­to­wa­nie, by zdjąć zwłoki: lśniące rurki i meta­lowe płyty dźwię­czały, ude­rza­jąc o sie­bie. W poświa­cie reflek­to­rów deszcz roz­bi­jał się w bia­ławą mgłę. Odwró­ciła się do jed­nego z tech­ni­ków, który stał obok niej.

– Jak on się trzyma?

– Dziwne, prawda? – szep­nął jego­mość odziany w biały kom­bi­ne­zon astro­nauty, o który stu­kały kro­ple desz­czu. – Żad­nych lin ani moco­wań, a jed­nak wisi. Ten, kto to zro­bił, to naprawdę jakiś opę­ta­niec.

– Wszy­scy oni są opę­tani – odpa­ro­wała, roz­draż­niona jego uwagą. – A więc?

– Klej.

– Co?

– Ktoś posma­ro­wał jego plecy, pośladki, łydki, wierzch dłoni, tył ramion i głowy jakimś mega­moc­nym kle­jem. Taaak… Zanim klej zwią­zał, na pewno przy­mo­co­wano go do krzyża jaki­miś linami, może kablem, dowiemy się: na ramio­nach, nad­garst­kach, klatce pier­sio­wej, czole i kost­kach widać dość głę­bo­kie ślady. I na pewno zro­biono to, zanim się roz­pa­dało. Ope­ra­cja zajęła naj­wy­żej kilka minut, ale trzeba było do niej cho­ler­nej siły. A skóra, nie­za­leż­nie od tego, czy została stwo­rzona przez Boga czy przez miliony lat ewo­lu­cji, począw­szy od pierw­szego mikro­or­ga­ni­zmu jed­no­ko­mór­ko­wego, to wspa­niałe osią­gnię­cie inży­nie­rii gene­tycz­nej: este­tyczna, a zara­zem ela­styczna i wystar­cza­jąco odporna, by utrzy­mać ciało w pozy­cji, w któ­rej je przy­kle­jono.

– Chry­ste – jęk­nęła.

Zgięła się wpół. Oparła dło­nie na udach i oddy­chała głę­boko, by prze­zwy­cię­żyć mdło­ści. Wresz­cie się pod­nio­sła.

Ulotny obraz: ona i sier­żant More­ira cału­jący się w szatni w ostat­niego syl­we­stra, Lucia deli­kat­nie go odpy­cha, mówiąc: „Ser­gio, nie”. Pra­cują razem, Lucia zna jego żonę, córki. Z sąsied­niej sali docho­dzi muzyka, rado­sne krzyki. Męż­czy­zna ład­nie pach­nie mydłem i wodą toa­le­tową, a jego usta mają przy­jemny smak tyto­niu, gumy do żucia i pasty do zębów. Pra­gnie jej, a ona pra­gnie jego. Ale mówi „nie”.

Nagle się wzdry­gnęła. Pomy­ślała, że jej się zda­wało, i jesz­cze raz spoj­rzała na blady tors. Spły­wa­jące po nim strużki wody migo­tały, odbi­ja­jąc świa­tło reflek­to­rów. Zoba­czyła to po raz kolejny: klatka pier­siowa jej kolegi raz za razem się pod­no­siła. Mój Boże! Naj­wy­raź­niej śru­bo­kręt nie do końca speł­nił swoje zada­nie.

Odwró­ciła się w stronę osób znaj­du­ją­cych się na wzgó­rzu:

– ON ŻYJE! – krzyk­nęła. – ON ŻYJE! ON ŻYJE!

Męż­czyzn w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach zastą­pili lekarz i dwóch ratow­ni­ków. Sto­jąc na rusz­to­wa­niu, trzy metry nad zie­mią, uwi­jali się przy ciele. Deszcz grał na alu­mi­nio­wych rur­kach jak na ksy­lo­fo­nie. Wszę­dzie roz­le­gały się krzyki, nawo­ły­wa­nia, tupa­nie.

– Kurwa, jak go odkleić, żeby nie ode­rwać skóry? – wyszcze­kał jeden z męż­czyzn.

– Jest świa­dek – zwró­cił się w tym samym momen­cie do Lucii kapi­tan Peña, jej szef w UCO.

Pod­szedł do niej. Odwró­ciła głowę, by na niego popa­trzeć. Kapało mu z wąsów.

– Świa­dek?

Wzru­szył ramio­nami.

– Raczej podej­rzany.

Zmarsz­czyła brwi.

– To świa­dek czy podej­rzany?

– Taki jakby… spa­ce­ro­wicz. Był tutaj, kiedy przy­je­chał patrol. To on zawia­do­mił poli­cję. Mówił, że widział, co się stało. I tego, kto to zro­bił. Że wszystko widział. Ale bał się inter­we­nio­wać. Sądzimy, że to on jest sprawcą.

Wypro­sto­wała się. Miała ponurą minę.

– A na jakiej pod­sta­wie tak sądzi­cie?

– Zro­zu­miesz, kiedy go zoba­czysz.

Zawa­hała się, spoj­rzała na medy­ków krzą­ta­ją­cych się wokół Ser­gia na rusz­to­wa­niu. W tej chwili nic nie mogła zro­bić.

– Chcę go zoba­czyć natych­miast – oświad­czyła.

Ruszyli w dół ku samo­cho­dom, ostroż­nie, by się nie pośli­zgnąć. Lucia czuła, że prze­mo­czone nogawki kleją jej się do kostek, a trampki Chuck Tay­lor są cięż­kie od błota.

Stał oparty o samo­chód mię­dzy dwoma funk­cjo­na­riu­szami Guar­dia Civil. Blada skóra, pocią­gła twarz, szpi­cza­sty pod­bró­dek, brwi i włosy nie­mal białe. Około trzy­dziestki. Lucii natych­miast rzu­ciły się w oczy plamy krwi na poma­rań­czo­wych ogrod­nicz­kach.

Kiedy pode­szła bli­żej, pod­niósł wzrok. Wiel­kie oczy dziecka o jasnych tęczów­kach i czer­wo­nych powie­kach. Odru­chowo zła­pa­łaby go za koł­nierz, ale się powstrzy­mała.

– Ty to zro­bi­łeś?

Zatrze­po­tał rzę­sami, żeby strzą­snąć z nich kro­ple desz­czu. Uśmiech­nął się uśmie­chem sza­leńca: na ten widok Lucia miała ochotę wal­nąć jego głową o maskę. A potem pokrę­cił głową.

– Nie, to On. Widzia­łem go.

– Co za on?

– O rany, no On…

Nagle z góry usły­szała krzyk:

– TRA­CIMY GO!

Spoj­rzała w stronę szczytu. Cho­lera! Ruszyła bie­giem w górę zbo­cza. Pośli­zgnęła się, zła­pała rów­no­wagę i bie­gła dalej.

– Nie, nie, nie! Kurwa, nie!

Pod­cią­ga­jąc się na meta­lo­wych rur­kach, weszła na rusz­to­wa­nie.

– Hej! – rzu­cił w jej stronę jeden z ratow­ni­ków. – Co pani robi? Pro­szę zejść! To nie udźwi­gnie tylu osób!

Lucia go zigno­ro­wała. Wczoł­gała się na nie­wielką, drżącą plat­formę. Lekarz pro­wa­dził ener­giczny masaż serca, co na mokrym, umiesz­czo­nym w pozy­cji pio­no­wej ciele zde­cy­do­wa­nie nie było łatwe. Do klatki pier­sio­wej Ser­gia były przy­kle­jone elek­trody, ale Lucia wie­działa, że wil­goć może fał­szo­wać wynik pomiaru czyn­no­ści serca.

Medycy popa­trzyli na nią poiry­to­wani. Jeden z nich trzy­mał w dło­niach defi­bry­la­tor.

– Na co cze­ka­cie? – zapy­tała znie­cier­pli­wiona. – No już! Wal­cie!

– Nie możemy! – odparł lekarz, nie prze­sta­jąc uci­skać klatki pier­sio­wej Ser­gia. – Przy tym desz­czu, na meta­lo­wej powierzchni, mogłoby nas wszyst­kich pora­zić! A jemu nijak by nie pomo­gło.

– Niech mi pan to da! Nie będę bez­czyn­nie cze­kać, aż umrze!

Lucia, jako osoba lewo­ręczna, pró­bo­wała chwy­cić urzą­dze­nie lewą ręką, ale męż­czy­zna trzy­mał je mocno.

– Niech pani prze­sta­nie! Pani jest nie­nor­malna! To nic nie da!

– Pro­szę pani, robimy wszystko, co w naszej mocy – zapro­te­sto­wał drugi ratow­nik.

– Powiedz jej, żeby zeszła z rusz­to­wa­nia albo skoń­czę masaż – zwró­cił się lekarz do kolegi. – Ma stąd zejść! Natych­miast!

Po chwili waha­nia Lucia zeszła na dół. Gość miał rację. Nic tu po niej.

Przez kolejne trzy­dzie­ści minut trzej męż­czyźni nie­prze­rwa­nie pro­wa­dzili resu­scy­ta­cję krą­że­niowo-odde­chową.

Deszcz nie usta­wał. Lucia nie była w sta­nie ode­rwać wzroku od bla­dego ciała.

– Nie żyje. To koniec.

Zeszli z rusz­to­wa­nia. Jeden za dru­gim, ze spusz­czo­nymi gło­wami. Pra­wie natych­miast ich miej­sce zajęli astro­nauci w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach.

Poczuła kon­wul­syjne drgawki w rękach i nogach. Cała się trzę­sła. Mdło­ści nade­szły tak szybko, że led­wie zdą­żyła się pochy­lić, gdy do gar­dła pod­szedł jej palący kwas, a na zie­mię chlu­snął obfity potok zło­żony z jej ostat­niego posiłku zmie­sza­nego z żół­cią.

CZĘŚĆ PIERWSZA

LUCIA

1

PONIEDZIAŁEK WIECZÓR

Porucz­nik Lucia Guer­rero obej­rzała dowód oso­bi­sty zatrzy­ma­nego. Gabriel Agustín Schwartz, lat trzy­dzie­ści dwa, uro­dzony 18 marca 1987 roku w Mala­dze, zamiesz­kały w Madry­cie przy calle San Jeró­nimo. Pod­nio­sła wzrok. Jasne, pra­wie białe włosy, blada, pocią­gła twarz, bez­barwne rzęsy.

Miał sze­roko otwarte, nie­spo­kojne, jasne oczy, któ­rymi spo­glą­dał to na prawo, to na lewo, zbyt czer­wone i jakby zbyt… wil­gotne wargi.

– Gabriel Schwartz – zaczęła.

Popa­trzył na nią.

– A nie, to nie ja. Nie mam na imię Gabriel.

Unio­sła brew.

– A jak?

– Ivan.

– Ivan? I jak dalej?

– Ivan.

– W takim razie kim jest Gabriel?

– Kim innym.

Utkwiła w nim spoj­rze­nie. Jej lewa noga kon­wul­syj­nie pod­ska­ki­wała pod sto­łem. Poru­szała się tak, od chwili gdy Lucia usia­dła naprze­ciw niego. RLS: zespół nie­spo­koj­nych nóg.

– No dobrze, hm… Iva­nie. Jesteś oskar­żony o zabój­stwo sier­żanta More­iry. – Przy tych sło­wach poczuła skurcz żołądka. – Rozu­miesz?

– To nie ja – oświad­czył sta­now­czo Gabriel, przy­gry­za­jąc wargę. – Ja nic nie zro­bi­łem.

– Przy­po­mi­nam pani, że dopóki nie ma dowo­dów jego winy, mój klient jest w tej spra­wie zwy­kłym świad­kiem – wtrą­cił się wypo­ma­do­wany adwo­kat sie­dzący obok zatrzy­ma­nego.

Spoj­rzała na blon­dyna, następ­nie na adwo­kata i znowu na blon­dyna, który wiel­kimi jak u dziecka oczami roz­glą­dał się po pomiesz­cze­niu.

– Wszę­dzie są twoje odci­ski pal­ców: na ciele, na krzyżu, na dra­bi­nie, na narzę­dziu zbrodni. Na ubra­niach masz krew ofiary.

– To nie ja.

Był prze­ra­żony. Nie wyglą­dał na zabójcę.

– A więc kto?

– Ricardo.

– Kim jest Ricardo?

– To ktoś bar­dzo zły.

– Ach tak?

– Tak.

Pró­bo­wała zigno­ro­wać ślady zaschnię­tej krwi na jaskra­wo­po­ma­rań­czo­wych ogrod­nicz­kach. Podob­nie jak odci­śnięty w pamięci widok ukrzy­żo­wa­nego Ser­gia w stru­gach desz­czu.

– Skąd wiesz, że to on?

– Bo mi powie­dział.

Wzdry­gnęła się.

– Ricardo powie­dział ci, że go zabił?

– Pani porucz­nik – wtrą­cił się adwo­kat z urzędu – zwa­żyw­szy na, że tak powiem, stan mojego klienta, pro­sił­bym, żeby nie brała pani pod uwagę tej ostat­niej wypo­wie­dzi.

– To ja tutaj decy­duję, mece­na­sie – odpo­wie­działa twardo. – Posłu­chaj, Gabrielu…

– Nie mam na imię Gabriel, tylko Ivan.

Nazy­wał się Gabriel Schwartz. Może na Tin­de­rze nie miał wielu par, ale w kar­to­te­kach Guar­dia Civil jego nazwi­sko poja­wiało się wie­lo­krot­nie w związku z kra­dzie­żami w skle­pach i han­dlem środ­kami psy­cho­ak­tyw­nymi. Ni­gdy nie sie­dział w wię­zie­niu, za to w pla­ców­kach psy­chia­trycz­nych – wie­lo­krot­nie. Zawsze miesz­kał z matką. Po raz ostatni był w szpi­talu w lutym, po jej śmierci. Skon­tak­to­wali się z jego psy­chia­trą: już był w dro­dze.

Lucia prze­szła do sąsied­niego pomiesz­cze­nia, w któ­rym jej kolega Arias i jej szef Peña oglą­dali prze­słu­cha­nie na moni­to­rze. Ski­nęła na Ariasa.

– Dawaj, twoja kolej.

– Wie­rzysz w tę jego zmianę oso­bo­wo­ści? – zapy­tał scep­tycz­nie kolega. – Wygląda na total­nego czubka, ale może się zgrywa?

Sier­żant Arias miał lek­kiego zeza roz­bież­nego. Kiedy jed­nym okiem patrzył w prawo, dru­gie ucie­kało nieco na lewo i w efek­cie w każ­dym z nich świa­tło odbi­jało się ina­czej. Wyglą­dał przez to dziw­nie, tak że prze­słu­chi­wane osoby czuły się przy nim nie­swojo. Arias czę­sto z tego korzy­stał. Lucia zauwa­żyła, że efekty pro­wa­dzo­nych przez niego prze­słu­chań były wyraź­nie powy­żej śred­niej.

Pokrę­cił głową. Wyszedł, a następ­nie poja­wił się w pokoju o sza­rych ścia­nach, oświe­tlo­nym zbyt mocną jarze­niówką.

Lucia i Peña – ofi­cer kie­ru­jący w UCO grupą zabójstw, porwań i wyłu­dzeń – obser­wo­wali go na ekra­nie. Peña – zadbany pięć­dzie­się­cio­trzy­la­tek o wyglą­dzie dobrego ojca rodziny, z pięk­nym, sta­ran­nie wypie­lę­gno­wa­nym wąsem. Jeden z naj­lep­szych ludzi dzia­ła­ją­cych w tere­nie, jakich znała, a znała ich wielu: Guar­dia Civil liczyła osiem­dzie­siąt cztery tysiące funk­cjo­na­riu­szy, a UCO, która była nie­jako głów­nym wydzia­łem poli­cji kry­mi­nal­nej – około czte­ry­stu.

– Dzień dobry, Gabrielu – roz­legł się głos Ariasa w gło­śni­kach roz­miesz­czo­nych po obu stro­nach moni­tora.

Zoba­czyli, jak męż­czy­zna siada naprze­ciw blon­dyna.

– Ej, panie wła­dzo – odpo­wie­dział z prze­korą dam­skim gło­sem aresz­tant. – Niech pan będzie poważny! Prze­cież widać, że nie jestem Gabrie­lem, prawda?

Schwartz zachi­cho­tał, wsu­wa­jąc za ucho kosmyk wło­sów. Skrzy­żo­wał nogi, wypro­sto­wał plecy i poło­żył dło­nie pła­sko na kola­nach.

– A jak masz na imię? – zapy­tał Arias zbity z tropu.

– Jestem Marta. Podo­bają mi się pana oczy, panie sier­żan­cie. Są piękne.

Na widok nagłej zmiany w fizjo­no­mii Gabriela Lucię wbiło w fotel. Miała nie­mal wra­że­nie, że patrzy na kobietę.

– Co to za cyrk? – zde­ner­wo­wał się Peña.

– Hm, Marto. Wiesz, dla­czego tutaj jesteś?

– Prze­cież pan widzi, że mój klient nie jest w sta­nie odpo­wia­dać na pań­skie pyta­nia – wtrą­cił się adwo­kat. – Żądam, żeby nie­zwłocz­nie prze­ba­dał go psy­chia­tra.

– Dla­czego tutaj jestem? Nie mam zie­lo­nego poję­cia – wyznał Gabriel alias Marta, pusz­cza­jąc mimo uszu inter­wen­cję swo­jego obrońcy. – Ale zakła­dam, że mi pan powie, panie sier­żan­cie.

– Ja pier­dolę! – szep­nęła Lucia, cała w ner­wach.

Zaci­skała zęby tak mocno, że roz­bo­lała ją żuchwa. Prze­cież nie będą się tak bawić godzi­nami. Sama szyb­ciej zmu­si­łaby go do mówie­nia.

– Jestem pewna, że symu­luje – stwier­dziła.

– Moż­liwe – ostu­dził ją Peña. – Ale dopóki nie poroz­ma­wiamy z psy­chia­trą, musimy grać w jego grę. Ina­czej wyru­cha nas każdy adwo­ka­cina, kumasz? Psy­chia­tra jest w dro­dze?

– Tak, nie­długo tu będzie.

– Ile masz lat, Marto? – roz­legł się głos Ariasa.

– A ile by mi pan dał? – zapy­tała figlar­nie „Marta”.

– Czy wiesz, kto zabił sier­żanta More­irę?

– Tak. Ricardo.

– Znasz tego Ricarda?

– No oczy­wi­ście, że go znam, wszy­scy go znamy. Nie jest dobry. Jest zły. Nie lubię go. I się go boję.

Lucia musiała przy­znać, że prze­ko­na­nie, z jakim „Marta” szki­co­wała por­tret Ricarda, było dość nie­po­ko­jące.

– Czy możesz mi powie­dzieć coś wię­cej na jego temat? – zapro­po­no­wał Arias.

– Nie, nie chcę.

– A to dla­czego?

– Boję się go.

– Dla­czego się go boisz?

– Wszy­scy się go boją.

– Jest aż taki zły?

Lucia była poru­szona str­wo­żoną miną Schwartza.

– Prze­raża mnie ten gość – stwier­dził Peña pół­gło­sem, wsta­jąc.

Była zasko­czona. Jej szef raczej nie ule­gał suge­stiom. Był twar­dzie­lem. Stara szkoła. Miał do czy­nie­nia z naj­groź­niej­szymi hisz­pań­skimi ban­dy­tami. Ale zmiany oso­bo­wo­ści u Schwartza wytrą­ci­łyby z rów­no­wagi naj­więk­szego sto­ika.

– Wiesz, gdzie on jest? – zapy­tał Arias.

Schwartz wier­cił się ner­wowo na krze­śle. Przez jego twarz raz po raz prze­bie­gały tiki.

– A skąd mia­ła­bym wie­dzieć?

– Ni­gdy ci nie powie­dział, gdzie mieszka?

Blon­dyn wzru­szył ramio­nami.

– Pff, mieszka tutaj, jak cała reszta – odparł gło­sem Marty, stu­ka­jąc pal­cem wska­zu­ją­cym we wła­sną skroń. – A gdzie niby ma miesz­kać?

– Marto, opo­wiedz mi o Ricar­dzie, to ważne – nale­gał Arias.

Lucia zoba­czyła, że Schwartz ener­gicz­nie potrzą­snął głową, przy­gryzł wargę i z całej siły zaci­snął powieki. Po chwili otwo­rzył oczy.

– Pro­szę, niech pan nam nie robi krzywdy.

– Co? – zapy­tał Arias, zbity z tropu.

– Niech pan nic nie mówi Ricar­dowi. Pro­szę pana. On nas skrzyw­dzi. Pro­szę, pro­szę, pro­szę!

Cho­lera, głos dziecka. Nawet jego twarz wyglą­dała teraz bar­dziej dzie­cin­nie. Dość tego, pomy­ślała.

– Przej­muję go – oświad­czyła.

Peña odwró­cił się do niej.

– Jesteś pewna? Nie powin­naś się tak anga­żo­wać. Nor­mal­nie nie powi­nie­nem cię nawet dopu­ścić do tego prze­słu­cha­nia, wiesz o tym. Jesteś zbyt zwią­zana emo­cjo­nal­nie. To był twój part­ner.

– Wła­śnie. – Wyszła na kory­tarz, otwo­rzyła sąsied­nie drzwi i weszła do pomiesz­cze­nia. – Wystar­czy – ode­zwała się do Ariasa.

– Jesteś pewna?

– No prze­cież mówię, idź już!

– Pani porucz­nik… – wtrą­cił się adwo­kat.

– Zamknij się, mece­na­sie.

Pod­nio­sła głos. Arias wstał i wyszedł bez słowa.

– Może pani być pewna, że to zosta­nie odno­to­wane – obu­rzył się adwo­kat, cały pur­pu­rowy.

Chło­piec, w któ­rego zmie­nił się Gabriel Schwartz, przy­glą­dał jej się zdzi­wiony, jakby widział ją po raz pierw­szy.

– Chcę roz­ma­wiać z Martą – powie­działa.

Blon­dyn się wypro­sto­wał. Na jego twarz powró­cił ckliwy uśmiech. Rozej­rzał się dookoła, omia­ta­jąc wzro­kiem pod­łogę, sufit i ściany.

– Kochana, a widzisz tu kogoś innego? – zagru­chał gło­sem Marty.

Oczyma wyobraźni Lucia ujrzała nagie, ocie­ka­jące wodą ciało Ser­gia na krzyżu. Z wście­kło­ści zbie­lały jej wargi. Zro­biła głę­boki wdech.

– Ja też znam Ricarda – ode­zwała się pro­wo­ku­jąco. – Nie tylko ty go znasz, Marto.

„Marta” rzu­ciła jej pogar­dliwe spoj­rze­nie.

– Pfff, kła­miesz. Nie znasz Ricarda.

– Ależ znam.

– Nie wie­rzę ci! Boli mnie głowa… Macie coś na migrenę?

– Nie masz obo­wiązku mi wie­rzyć. Ale znam go, zapew­niam cię. Nie jest taki groźny, jak mówisz.

Schwartz znowu wzru­szył ramio­nami.

– Pfff, bzdury. Widać, że go nie znasz. Ina­czej nie mówi­ła­byś takich rze­czy.

– Ten twój Ricardo zgrywa twar­dziela, ale to tchórz.

Schwartz zamru­gał ner­wowo. Z nie­po­ko­jem rozej­rzał się dookoła.

– Zamknij się! Osza­la­łaś? On tu przyj­dzie, jeśli to usły­szy!

– Niech przyj­dzie. Powtó­rzę mu to samo. Ale nie przyj­dzie. A wiesz dla­czego? Bo jest silny tylko wobec takich sła­be­uszy jak ty. Twój Ricardo to cykor.

– Zamknij się! Moja głowa – jęk­nęła Marta. – Daj­cie mi coś, o rany, jak mnie boli…

Lucia poczuła, jak włosy na rękach stają jej dęba. Schwartz trze­po­tał powie­kami. Drżał, a jego wargi poru­szały się, tak jakby mówił do sie­bie, ale nie wydo­by­wał się z nich żaden dźwięk. Wypro­sto­wała się na krze­śle.

– Marta?

Żad­nej odpo­wie­dzi. Zer­k­nęła na kamerę. Jeśli ten świr spró­buje jakiejś sztuczki, przy­wali mu lewym sier­po­wym i natych­miast zaczną się kło­poty.

Blon­dyn miał zamknięte oczy. Spoj­rzała na niego. Jego twarz była teraz bez wyrazu. Woskowa maska. Jakby spał. Nagle otwo­rzył oczy, a ona aż pod­sko­czyła. Jego tęczówki lśniły tak twar­dym, zwie­rzę­cym bla­skiem, malo­wała się w nim taka wście­kłość, że Lucia zesztyw­niała.

– Wiesz, kim jestem? – ode­zwał się wynio­śle niskim, głę­bo­kim gło­sem.

Zawa­hała się.

– Ricardo?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Lucia

Copy­ri­ght © XO Éditions 2022

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Michał Paw­łow­ski/www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fia na okładce

© Pla­in­pic­ture/Marie Ter­cafs

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Lucia, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-699-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer