Niewidoczne cienie - Zbigniew Bressa - ebook

Niewidoczne cienie ebook

Zbigniew Bressa

5,0

Opis

„Poczuła się otępiała. Myśli płynęły wolno. Odległe i wyciszone,  jakby otulone gęstymi obłokami. W jej krwiobieg przenikały składniki mikstury i narkotyki. Serce łomotało jak oszalałe. Zmieniały się nastroje. Raz opadały jej powieki, za chwilę czuła się podniecona. Ręce i nogi miała jak z ołowiu. Oddech – szybki i chrapliwy.
Zanurzyła się w cudownych doznaniach. Poczuła uczucie rozkoszy rozchodzące się od piersi ku podbrzuszu. Zadrżała i zaskomlała jak niemowlę”.
Fragment książki

Shirley – młoda, ambitna dziewczyna zakochuje się w nieodpowiednim kandydacie. Pewnego dnia wracając od ukochanego zostaje uśpiona i zgwałcona przez wynaturzonego mordercę. Po kilku miesiącach rodzi syna. W umyśle przestępcy rodzi się podejrzenie, że to jego dziecko.  
Shirley spowijają niewidoczne cienie. Uczciwą kobietę oplatają niewidzialne macki. Morderca czai się mroku. Nadciąga lawina nieszczęść – żywioł, który niszczy wszystko na swej drodze. Akcja nabiera zawrotnego tempa, a monstrualny wir wciąga czytelnika w mroczne głębiny ludzkiej duszy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 496

Rok wydania: 2018

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zbigniew Bressa

Niewidoczne cienie

Korekta i redakcja

Monika Mielcarek

Skład i łamanie

Zbigniew Bressa

Projekt okładki

Zofia Bressa.

Wykorzystano elementy zdjęć ze strony pixabay.com

Wydanie I

Niewidoczne cienie

© Copyright 2018 by Zbigniew Bressa

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

ISBN: 978-83-950224-2-5

Zbigniew Bressa »Self Publishing«

zbigniewbressa.com

Paczków 2018

Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa

Dobroć zmiękczy

serce twardsze od kamienia

I know She (…) knows; I know S.He (…) knows

I. DOJRZEWAJĄCE PRAGNIENIA

Budził się nowy dzień opatulony w gęste mgliste opary. Wokoło rozpościerała się ściana skondensowanej mlecznej bieli. Paprotki przyodziały się w misternie utkane jedwabiste włókna. W wymyślnie usnutych koronkach zawisły sznury diamentowych kropel.

Za horyzontem jaśniało; słońce wzniosło się ponad linię horyzontu, ukazując swoje rumiane oblicze. Strumienie ciepła uderzyły w chłód i zaczęły go wypierać.

Pomimo wczesnej pory, w wiejskim domku panowało ożywione poruszenie. Jeszcze nie zapiał pierwszy kogut, a już w miniaturowych okienkach zapaliły się żółte światełka. Po chwili z gardzieli komina wydobył się dym. Siwe kłęby płożyły się na wszystkie strony. Zawirowały nad dachem, złapały ciąg i skierowały się w górę.

Obejście i zabudowania gospodarcze nie wyglądały imponująco. Ogródek warzywny i sad otaczał drewniany płotek. W wielu miejscach brakowało w nim sztachet lub były one zbutwiałe. Do stajni przylegały dobudówki, pełniące role kurnika, składziku opału i magazynu nawozów. Na ścianie obory wisiała kosa i grabie. Całość zabudowań uzupełniała stodoła – metalowa konstrukcja pokryta falistą blachą. Pomiędzy budynkami wyrosły kępy pokrzyw i chwastów. Chaszcze, powoje i jeżyny rozrastały się tutaj w zastraszającym tempie.

W kaflowym piecu huczało. Rozłupane polana były dla ognia doskonałą pożywką – nasączone żywicą szczapy paliły się, radośnie trzaskając.

Sarah napełniła wodą naczynia i ustawiła je na rozgrzanym blacie. Centralne miejsce zajął aluminiowy czajnik. Rozległo się syczenie i spod garnków parsknęła para. Jak na komendę garnki, rondle, patelnia i sagan podskoczyły do góry i zatańczyły na rozżarzonej płycie.

Shirley leżała w łóżku i rozmyślała. W kamiennym domku, krytym słomianą strzechą nie widziała dla siebie przyszłości. Nie wyobrażała sobie siebie także jako dziedziczki gospodarstwa. Odrzuciła kategorycznie możliwość poślubienia kogoś, kto wiązałby swą przyszłość z rolnictwem. Takiemu kandydatowi powiedziałaby: NIE!

Jej wybranek musi być inteligentem. Urzędnikiem z teczką w dłoni. Szczupłym, wysokim i schludnie ubranym. Starannie ogolonym i pachnącym wodą kolońską. Takiemu kandydatowi powiedziałaby: TAK!

Marzenia o lepszym jutrze podtrzymywały ją na duchu. Nie raz i nie dwa traciła poczucie rzeczywistości i popuszczała wodzy niedorzecznym fantazjom. Na przykład teraz, gdy oczami wyobraźni widziała własny domek z ogrodem.

Z kuchni poniżej docierał odgłos przestawianych garnków. W jej nozdrza wdarł się zapach smażonego bekonu, kawy i tostów. Zerwała się z łóżka. Zerknęła w lustro, sięgnęła po grzebień i zaczesała włosy. Przesunęła dłonią po policzkach, wyczuwając zgrubienia pod opuszkami palców. Zbiegła schodkami i weszła do kuchni. Ojciec, matka i Mary siedzieli przy stole, a przed nimi stały parujące miski owsianki. Na talerzu leżały plastry rumianego bekonu. Słychać było odgłos uderzających o zastawę sztućców, siorbanie i mlaskanie. Nagle powietrze przeszył przeraźliwy krzyk:

– Ratunku! Pomocy!

Jednocześnie jedzący usłyszeli dźwięk widelca upadającego na posadzkę, a potem z zawrotną szybkością na kota rzucił się pies. Walczące ciała zakotłowały się na podłodze, w powietrzu fruwała sierść.

– Mruczek podrapał mi nogę – powiedziała płaczliwym głosem Shirley.

Kot mając świadomość, że nabroił, wyskoczył przez otwarte okno, a pies wymknął się na korytarz. Najprawdopodobniej Mruczek przyczaił się pod krzesłem i widząc nabity na widelec plaster boczku, zręcznie go pochwycił. Wszystko zakończyłoby się szczęśliwie, gdyby nie kocie ostre pazury.

Po śniadaniu dziewczyny oporządziły krowy i zrobiły porządek w obejściu. Następnie udały się na przylegające do zagrody poletko, aby poskładać siano w kopy.

Kiedy Dermot dotarł na łąkę, słońce wzeszło już wysoko. Grabił suchą trawę w zwały, zaciskając spracowane dłonie na kierownicy traktora. Grunt był grząski, więc ustawił tarcze grabiarki wyżej, pragnąc uniknąć zmieszania siana z grudkami błota.

Dziewczyny operowały grabiami z wprawą. Lepki pot spływał im po twarzy i plecach. Gryzący kurz pokrywał odkryte części ciała. Czasami zapiszczały, widząc umykające myszy; innym znowu razem wzdrygnęły się, gdy malutka żabka długimi susami pokonywała dystans dzielący ją od kanału. Nad nimi pojawiło się stado mew, które zanurkowały, opadły za traktorem, poszukując dżdżownic w świeżo poruszonej murawie.

Gdy po południu pojawiła się Sarah z koszykiem w dłoni, Mary i Shirley usiadły w cieniu drzew. Jak na zawołanie od kanału powiał kojący wietrzyk, potrząsając łodygami trzcin. W niedużej odległości od nich gromadka szaraków skubała trawę.

– Złapmy jednego i weźmy go sobie do domu – zaproponowała Shirley i pobiegła w ich kierunku. Po chwili trzymała w ręce trusia, tuląc go do policzka. Pogłaskała go po futerku. Biedactwo drżało, a serduszko biło mu jak oszalałe.

– Zostaw go! Kiedyś ojciec przyniósł takiego do domu i wsadził do klatki. Próbowałam poić go mlekiem, podsuwałam marchewkę, sałatę – wszystko na nic. Po kilku dniach Dermot odniósł go w to same miejsce. Mam nadzieję, że odnalazł matkę – powiedziała Sarah.

Zajączek został puszczony i pokicał ochoczo w kierunku zarośli.

Zajadali z apetytem pajdy razowego chleba posmarowane masłem, ugotowane jajka i popijali herbatą z fajansowych kubków. Po posiłku wyrzucili ptakom skórki pieczywa i skorupki z jajek.

Wieczorem, gdy siano już było bezpieczne w stodole, pogoda się zmieniła. Niebo pokryło się ołowianymi chmurami. W oddali rozległ się głuchy pomruk. Mżawka przekształciła się w ulewę.

Pies nastawił uszu. Instynktownie wyczuł zagrożenie i schował się w stodole. Miał słabość, której nie mógł przezwyciężyć: gromy i błyskawice przerażały go do nieprzytomności. Kiedy nadchodziła burza z piorunami, ogarniał go paniczny strach. Czasami chował się w najskrytszych zakamarkach i potem długo nie można go było znaleźć.

***

Sarah posypała stolnicę mąką, rozwałkowała ciasto i podwinęła brzegi do góry. Tak ukształtowaną masę włożyła do formy posmarowanej tłuszczem, nakryła serwetą i odstawiła na parapet. Potarła dłonie, starając się pozbyć kleistej masy przywartej pomiędzy palcami. Wytarła stół i włożyła brudne naczynia do zlewu.

Shirley zamiotła ganek i uporządkowała porozrzucane obuwie. Skierowała się do kuchni, aby przepłukać ścierki.

– Porozmawiajmy – zaproponowała matka.

– Nie mam teraz czasu na pogaduszki! Muszę jeszcze umyć łazienkę, ogarnąć kuchnię i pościerać kurze – odpowiedziała niegrzecznie.

– Nie dąsaj się. Przyrzekam ci, że Mary nie wywinie się od sprzątania w następną sobotę. Powinnaś ją zrozumieć. Ona pracuje i pomaga w gospodarstwie.

– Zapomniałaś dodać, że ona ma już własne pieniądze – odgryzała się córka.

– Zgadza się, ale ty dopiero co skończyłaś szkołę. Nie bądź niecierpliwa. Mary spotyka się z fajnym chłopakiem.

– Co ty nie powiesz? Co miesiąc z innym – powiedziała zgryźliwie Shirley.

– Ach, tamci nie byli poważnymi kandydatami. Jerry to ktoś. Nie mogę doczekać się wnuków, a ty z pewnością będziesz matką chrzestną.

– Hola, hola. Oni jeszcze nie są parą. Za daleko wybiegasz w przyszłość.

– Zostawmy to na razie. Co z tobą?

– Chciałabym pracować w biurze.

– To poważne wyzwanie. Byłabyś kimś. Zastanawiam się, jak do finansowego wsparcia twoich planów przekonać ojca?

– Może zaciągnęlibyście pożyczkę? Przyrzekam, że oddam wszystko co do pensa.

– My tu gadu, gadu, a robota czeka. Lecę wydoić krowy.

Sarah zdawała sobie sprawę, że z Dermotem nie pójdzie jej łatwo. Krzykiem i dąsami nic się z nim nie zdziała. Potrzebna była cierpliwość i dyplomacja.Jej mąż był uparty, gdy ktoś próbował na nim coś wymusić. Pragnął bowiem uchodzić za człowieka, który samodzielnie podejmuje decyzje.

W stajni panował półmrok. Spod łukowatego sklepienia zwisała przybrudzona żarówka. We wnętrzu dominował zaduch i rozchodził się zapach bydlęcego łajna. Na ścianach perliła się wilgoć.

Gdy Sarah weszła do obory, krowy przekręciły łby, rzucając w jej stronę pytające spojrzenia. Miały nadzieję, że przyniesie im ulgę, opróżniając ich nabrzmiałe wymiona. Nadszedł czas udoju. Zapachniało mlekiem.

Dermot był w pozytywnym nastroju. Dzisiejszy dzień uznał za pomyślny. Zebrali dobrej jakości siano, a i w gospodarstwie wiodło im się ostatnio nie najgorzej. Na dodatek żona szepnęła mu, żeby wykąpał się i ogolił przed pójściem do łóżka. Krótkie kodowane słowa; wymowne spojrzenia; filuterny błysk zrozumienia. I chociaż był zmęczony, z chęcią zaakceptował propozycję gruntowej kąpieli.

Harówka dzisiejszego dnia dobiegała końca. Pozostała tylko sterta brudnych naczyń w zlewie. Z odrazą zanurzyła dłonie w mętnej wodzie. Szorowanie tłustych i przypalonych garów nie należało do jej ulubionych zajęć.

Sobota to czas kąpieli. Było tak, od kiedy pamiętała. Dawniej, gdy były jeszcze małe, matka stawiała wannę na środku kuchni. Najpierw myła im głowy, a potem kolejno wsadzała do wypełnionej wodą bali. Z tamtego czasu zapamiętała szczypiące oczy i smak mydlin w ustach. Teraz było inaczej. Łazienka stanowiła poważny skok cywilizacyjny, niosący w sobie luksus i posmak lepszego świata.

Podążała schodkami do swojego pokoiku pod dachem. Nic wielkiego: stolik, krzesło, łóżko, szafa, radio i regał na książki. Czasami miała dosyć niskiego sufitu, który powodował u niej klaustrofobię.

Nasłuchiwała odgłosów padającego deszczu, wychwytując różnorodne uderzenia: krople dudniły o parapety i gzymsy; strumienie wody rozpryskiwały się o betonowe płyty; wtórowały im przytłumione pluśnięcia; grube krople bębniły o blaszane dachy.

Dżdżysta pogoda i powiewy wiatru spowodowały, że doznała uczucia odosobnienia. Wzniosła oczy ku bezgwiezdnemu niebu. Ufała, że gdzieś tam daleko – w bezkresnej oddali – tliła się dla niej iskierka nadziei.

Wsunęła się w otchłań pościeli i przymknęła oczy. Jej głowa wtopiła się w poduszkę, a ona… zasnęła.

Sarah słyszała odgłos zamykanych drzwi, poruszenie i szum wody w łazience. Zsunęła się z łóżka, szukając kapci. Nie znalazłszy ich podreptała na bosaka pod drzwi pokoju Mary.

– Jesteś? Wszystko w porządku?

– Tak, mamo, dobranoc – wyszeptała córka.

Sarah chciała ją jeszcze o coś zapytać, ale zrezygnowała. Teraz pozostała jej tylko „inspekcja”:

– drzwi wejściowe – zamknięte;

– drzwiczki od pieca – przymknięte;

– zawór butli gazowej – zakręcony;

– budzik – nakręcony.

Mogła spokojnie zasnąć. Wszyscy byli w domu; wszyscy byli bezpieczni.

Pogasły światła. Welon ciemności otulił świat. Dzień przymknął powieki. Domek usnął w objęciach mroku.

***

Niedziela; połowa lipca; wakacje. Shirley mogła pozwolić sobie na odrobinę lenistwa. Ułożyła się na boku i podkurczyła nogi. Miała na sobie flanelową koszulę z krótkimi rękawami. Odkryte ramiona i stopy stykały się z powierzchnią pościeli. Wszystko, począwszy od palców u stóp aż po końcówki włosów, było żywą tkanką, wrażliwą na bodźce.

Spłynęło na nią olśnienie. Jak grom z jasnego nieba dotarła do niej prawda. Dlaczego wcześniej na to nie wpadła?! Przecież ona posiada własne niepowtarzalne wnętrze – swoje indywidualne ego. O ile ciało utożsamiało się ze zmysłowością i zewnętrznym pięknem, o tyle dusza to coś bardziej wyrafinowanego. To źródło wysublimowanych przeżyć, uczuć i inspiracji.

Shirley wyglądała poważnie jak na swój wiek. Niektórzy myśleli, że jest starsza. Miała bystry umysł i łagodne usposobienie. Wszystko, co jej dotyczyło: głos, ruchy, duże jasno-brązowe oczy i włosy, tworzyło harmonijną całość.

Lubiła chodzić do szkoły i odrabiać prace domowe. W pierwszych klasach nosiła rzeczy starszej siostry, dlatego inne dzieci śmiały się z za dużego swetra, kurtki czy butów. Obecnie nosiła czyste i wyprasowane ubrania. Miała w zwyczaju modlić się i chodzić do kościoła. Była jak dotychczas nieskalanym stworzeniem. Pomimo młodego wieku, nie była naiwna. Wiedziała, że nic jej nie przyjdzie łatwo, że wszystko kosztuje i że ma swoją wartość.

Przypomniała sobie, że miała sen. Składała siano w stogi. Cóż to oznacza? Wzięła do ręki książkę w twardej okładce. Widniały na niej wytłuszczone litery SENNIK, a nieco poniżej „znaczenie snów”.Wodziła palcem po tekście, zatrzymując go na haśle: „siano”. Znalazła kilka interpretacji, jednak koncentrowała się wyłącznie na tych, które ją interesowały.

Siano: symbol zapowiadający minimalne korzyści z wszelkiej pracy.

Mieć piękne: ostrzeżenie przed złodziejami.

Wąchać: dobre zdrowie.

Stóg siana: korzyści.

Żadnej sugestii; nic konkretnego, za to dużo sprzeczności.

Wyjrzała przez okno. Promienie słoneczne przebijały się przez mgłę. Na łąkach utworzyły się rozlewiska i błotniste bajorka. Wiatr marszczył powierzchnię wody i pochylał źdźbła trawy do dołu. Zerknęła na zegarek. To już ta godzina?! Musi się ogarnąć przed pójściem do kościoła. Ubierze się gustownie. Żadnych krótkich spódniczek, kolorowych sweterków, czy wyzywających bluzek. Przymierzała ciuchy, przeglądała się w lustrze i obracała na boki.

W czasie wkładania i zdejmowania ubrań spostrzegła na ciele szpecące znaki. Trzy równoległe zadrapania powyżej kolana. Była to robota ostrych pazurków kota. Zadraśnięcia zdążyły przybrać postać zastrupianych ranek. Na ramieniu widniał spory krwiak. Zastanawiała się, gdzie się uderzyła, ale nie mogła sobie przypomnieć. Na łydkach widniały – odróżniające się od tonu skóry – ciemnoczerwone prążkowane smugi. Obie na tej samej wysokości. Dwie ciemne obwódki wokół goleni i łydek. Przesunęła palcem po przebarwionym pasemku. Skóra była szorstka, pod opuszkami wyczuwała pręgę. Doszła do wniosku, że to obtarcia pozostawione przez kalosze.

Generalnie wyglądała fatalnie. Poobcierana, poobijana, podrapana i do tego jeszcze trądzik. Coś się zaradzi. Puder, bluzka z długimi rękawami i rajtuzy załatwią sprawę. Musi jeszcze uprasować bluzkę i zjeść śniadanie. Zbiegła na złamanie karku po schodach.

– Pospiesz się, nie widzisz, która godzina?! – natarła na nią matka.

Żelazko było przypalone, więc Shirley nastawiła je na najwyższą temperaturę i przesunęła nim po gazecie – lepki osad zniknął.

Na patelni smażyły się kiełbaski, plastry bekonu i kaszanka. Nałożyła sobie porcję i ukroiła chleba. Usiadła przy stole i połykała kęsy, o mało się nie dławiąc. Mruczek łasił się o jej nogi i obserwował ją proszącym wzrokiem.

– Mary zostanie w domu i zajmie się obiadem. Matko Boska, to już ta godzina?! – wyrzuciła z siebie Sarah. Wyciągnęła z lodówki poporcjowaną kaczkę i położyła na stole.

Ostatnim przygotowaniom towarzyszyła nerwówka. Sarah okupowała łazienkę, co nie podobało się Dermotowi.

– Siedzisz tam już pół godziny, a ja muszę do ubikacji! – krzyczał jak furiat, łapiąc gazetę i podążając do stajni. Po chwili powrócił, lecz ciągle był podekscytowany.

– Wychodź, bo pojedziemy bez ciebie! I pamiętaj, zgaś za sobą światło!

W końcu się zebrali. Shirley czuła dyskomfort z powodu pomiętej bluzki, choć nie było tego widać spod żakietu. Sarah była przyzwoicie ubrana, jednakże zapomniała książeczki modlitewnej i portmonetki.

Na poboczu drogi żerowały sroki. Przeskakiwały z nogi na nogę i wypatrywały smacznych kąsków. Szybkimi dziobnięciami wyłuskiwały nasiona, wyłapywały owady, robaki i ślimaki. Udany połów oznajmiały głośnym skrzeczeniem. Znad kanału przyleciała czapla. Zakołowała szerokim łukiem, obniżyła lot i wylądowała w wodzie. Za stacją kolejową wjechali na główną drogę. Dermot dodał gazu. Sarah poczuła się niepewnie i nerwowo ścisnęła torebkę. Zerknęła na licznik i wykrzyknęła:

– Zwolnij!

– Jesteśmy spóźnieni, poza tym jadę tylko...

– Wpadniemy do rowu! Dlaczego jedziesz tak blisko pobocza?!

Dermot zorientował się, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Samochód wytracił szybkość. Znajdowali się na podjeździe prowadzącym na most – XIX-wieczną kamienną budowlę wspartą na łukowatych podporach. Woda poniżej płynęła wartkim nurtem. Wokół filarów owinęła się trawa, zatrzymując gałęzie i śmieci.

Brzegi rzeki porastała trawa, krzaki i drzewa. Płaczące wierzby pochyliły się nad nurtem, muskając wodę długimi, delikatnymi gałązkami. W zamian za pieszczotę rzeka obmywała ich korzenie. W zakolach cieku roiło się od ptactwa i słychać było donośne kwakanie.

Przed kościołem nie było wolnego miejsca. Dermot skręcił w boczną uliczkę i dopiero tam zaparkował. Shirley i matka skierowały się w stronę świątyni. Sarah omal nie upadła, potykając się o wystającą płytę chodnikową.

Wkroczyły na wybrukowany dziedziniec. Ich oczom ukazał się neogotycki kościół zbudowany z ciosanego jasnego kamienia. Z boku stał celtycki krzyż. W środku placu znajdował się klomb obsadzony kolorowymi kwiatami. Kompozycja czerwonych szałwii poprzeplatanych żółtymi aksamitkami.

Shirley złapała za mosiężną klamkę i pchnęła drzwi. W kruchcie sączyło się światło. Głowy ludzi skierowały się w ich stronę. Przekroczyli drzwi wiodące do nawy. Kościół był szczelnie wypełniony. O miejscu do siedzenia mogły tylko pomarzyć. Shirley zauważyła poruszenie w przedniej ławce. Pchnęła matkę w tamtym kierunku.

– Idź, Rose zrobi ci miejsce – powiedziała.

Sarah z trudem przełykała ślinę. Jak tam dotrze? Którędy? Przez środek kościoła? Jak przebije się przez ciżbę ludzi? Poczuła dziesiątki oczu skierowanych w swoją stronę. Wydawało jej się, że jest obiektem zainteresowania wszystkich, wyłączając w to księdza. Poczuła ucisk w żołądku, niemoc ogarnęła jej nogi. Zebrała się na odwagę i ruszyła do przodu.

Na mównicę wszedł kaznodzieja. Uderzył dłonią w mikrofon i omiótł ludzi pogodnym wzrokiem. Po chwili z głośników popłynął głos księdza Marka. Jego słowa przesycone były miłością i uwielbieniem do Boga. Kapłan był mistrzem retoryki. Mówił krótko, zwięźle i na temat. Jego głos wibrował w powietrzu i przybierał intonacje w zależności od przekazywanych treści.

Shirley spijała słowa z ust księdza. Napawały ją nadzieją, wskazywały właściwą drogę i przestrzegały przed złem. Mówił pięknie, przekonywająco i tak sugestywnie dobierał wyrażenia, że bez trudu znajdowały one drogę do jej młodego serca.

– (…) Kiedy kiedyś staniecie na rozdrożu, zwróćcie się do Pana i poproście go o wskazanie właściwej drogi. On was nie zawiedzie. Nawet na najprostszej drodze możecie zabłądzić, a zagubiona owieczka jest łatwym celem w świecie, pełnym pozbawionych skrupułów drapieżców. Zło czai się tam, gdzie najmniej się go spodziewacie. Niech Bóg da wam siłę w przezwyciężaniu codziennych trudności. Amen!

Podczas przemówienia panowała cisza. Ludzie wstrzymali oddech; niektórzy słuchali z otwartymi ustami, pełni podziwu dla oratorskiego kunsztu. Pomimo parnego dnia, braku miejsca do siedzenia i ścisku, Shirley uznała, że warto było tutaj przyjść dla tego kazania. A przecież to nic innego, tylko słowa. Wyrazy, które zna większość ludzi. Prawdziwe mistrzostwo polegało na tym, aby operować nimi w taki sposób, żeby wprawiały w zachwyt.

Ponownie doznała olśnienia. Odkryła nowe prawdy. „Uwierzyć w siebie”, „wziąć sprawy we własne ręce”, „twój los zależy od ciebie”. Przymknęła oczy. Popadła w zadumę. Marzyła, a przecież zdawała sobie sprawę, gdzie się znajduje. Czas zatem powrócić na ziemię i skupić się na modlitwie.

Otworzyła oczy i rozejrzała się dookoła. Słońce sączyło się przez witraże, kładąc kolorowe cienie na ludzkich głowach. A kogóż tutaj nie było: niewiasty o pogodnych twarzach i ponurzy starcy z siwiejącymi włosami. Damy w modnych strojach i panowie w eleganckich garniturach. Kobiety i mężczyźni ubrani w pospolite szaty. Panny i kawalerowie; dziewczynki i chłopcy; biedni i bogaci. Młodzi i dorośli z różnych szczebli społecznej drabiny: inteligenci, robotnicy i chłopi. Tłum połączony wiarą. Wszyscy zgromadzili się tutaj, aby szukać natchnienia w kamiennych murach.

Wnętrze kościoła było pomalowane na jasny kolor. Na suficie łuszczyła się farba, a na bocznych ścianach pojawiły się pęknięcia. Świeczki osadzone w lichtarzach rzucały złociste blaski. Kopciły knoty. Ogniki drżały i chwiały się, poruszane delikatnymi powiewami powietrza.

Msza dobiegła końca. Wierni opuszczali kościół. Masa ludzka przekształciła się w szeroką strugę rozlewającą się na wszystkie strony. Jedni pospiesznie opuszczali dziedziniec, podczas gdy inni przystawali, tocząc między sobą ożywione rozmowy. Dominowały pozdrowienia i zapytania o zdrowie; pogaduszki na odwieczne tematy, dotyczące pogody, rodziny i bieżących wydarzeń.