Niespotykane piękno - Tamera Alexander - ebook + książka

Niespotykane piękno ebook

Tamera Alexander

4,1

Opis

Pod słodkim różem sukni skrywa doświadczenia wojny… a będzie ją czekać kolejna.

Pospolitej urody Eleanora Braddock uważa, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Jedynym, co nadaje sens jej życiu, jest chęć odnalezienia wdowy po żołnierzu, którego słowa słyszała tuż przed jego śmiercią. Zmagając się z trudnościami i opieką nad ojcem, przyjeżdża do rezydencji Belmont, do ciotki Adelicii Acklen, najbogatszej kobiety w Ameryce… Eleanora dobrze wie, co podpowiada jej serce, ale także… że ciotka nigdy nie pochwali jej wysiłków…

Arcyksiążę Marcus Gottfried ucieka od życia, w którym musi spełniać oczekiwania wynikające z jego urodzenia. Zataja pochodzenie, pragnąc poświęcić się pasji przyrodniczej i architekturze. Lecz współpraca z klientem może być trudna… Choć sam klient – a właściwie klientka – okazuje się bratnią duszą. Czy jednak skrywane tajemnice pozwolą o sobie zapomnieć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 811

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (57 ocen)
26
18
8
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Dobrze spędzony czas

To pierwsza książka tej autorki, jaką miałam w rękach i chyba pierwsza książka Wydawnictwa Dreams, jaką czytałam. Dzięki niej rozpoczęła się moja przygoda z tego typu literaturą - romansem obyczajowym z elementami dramatu, w którym pojawiają się też elementy chrześcijańskie. Książka ciekawa, odprężająca, ale też skłaniająca do myślenia.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Tamera Alexander

Niespotykane piękno

Tom II z serii Rezydencja Belmont

Tłumaczenie Anna Pliś

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

A Beauty So Rare (Belmont Mansion #2)

Autor:

Tamera Alexander

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Anna Pliś

Redakcja:

Agata Tokarska

Korekta:

Natalia Lechoszest

Beata Szostak

Skład:

Klaudyna Szewczyk

ISBN 978-83-66297-21-0

Cover design by Jennifer Parker

Cover photography by Mike Habermann Photography, LLC

© 2014 by Tamera Alexander by Bethany House Publishers, a division of Baker Publishing Group, Grand Rapids, Michigan, 49516, U.S.A.

© 2019 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo

Rzeszów 2019, wydanie I

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Druk: drukarnia Read Me

Książkę wydrukowano na papierze Ecco Book Cream 2.0 70g dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o. o.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty z Pisma Świętego podano za Biblią Tysiąclecia.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

Moim Czytelnikom, którzy nie tylko wędrują ze mną przez tę historię, ale też dodają wiele radości i piękna mojej własnej.

Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.

Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę

Wstęp

Powieść ta, choć w większości fikcyjna, zawiera też wiele faktów i prawdziwych postaci. Jednym z przykładów jest rezydencja Belmont w mieście Nashville, która została wzniesiona w 1853 roku, stoi tam do dziś i jest otwarta dla zwiedzających. Również pani Adelicia Acklen, jedna z bohaterek powieści, która była energiczną kobietą wyprzedzającą swoją epokę, rzeczywiście zamieszkiwała tamten dom.

Oprócz Adelicii Acklen także wiele innych postaci zostało zainspirowanych rzeczywistymi osobami żyjącymi w tamtych czasach – ludźmi, którzy mieszkali i pracowali w Belmont. Natomiast charaktery tych postaci i wydarzenia przedstawione w książce są w zupełności wytworem mojej wyobraźni i tak też należy je rozumieć.

Kiedy po raz pierwszy przekroczyłam próg Belmont i dowiedziałam się o Adelicii, jej wyjątkowej osobowości oraz niezwykłym życiu, wiedziałam, że będę chciała stworzyć powieść, w której znajdzie się ona, jej wspaniały dom oraz ten szczególny czas w historii naszego kraju. Zapraszam Was, byście razem ze mną po raz kolejny otworzyli wrota historii i wkroczyli w inne miejsca i wieki.

Dziękuję, że ofiarowaliście mi swój czas. To dla mnie bardzo ważny dar – doceniam to i staram się nigdy nie traktować go jako coś oczywistego.

Tamera

Prolog

15 grudnia 1864

Polowy szpital konfederatów, nieopodal linii walk

Nashville, Tennessee

Eleonora Braddock aż podskoczyła, gdy jakiś żołnierz chwycił jej dłoń. Jego uścisk był zadziwiająco mocny, a dłoń wilgotna od krwi i potu. Zaciskając powieki, przylgnął do niej, jakby była ostatnim człowiekiem na ziemi. Bo w zasadzie była... dla niego.

Odruchowo zerknęła na lewą kieszeń żołnierskiego munduru, żeby odczytać nazwisko, ale materiał – szara, przesiąknięta krwią tkanina – był rozerwany na strzępy przez pocisk z armaty, podobnie jak reszta jego ciała. Dobrze, że jeszcze przed chwilą był nieprzytomny, kiedy badał go lekarz. Przynajmniej oszczędzono mu tego widoku, gdy doktor tylko lakonicznie pokręcił głową.

– Siostro...

Szukał wzrokiem jej oczu. Słysząc w oddali grad wystrzałów z karabinów i armat, Eleonora gotowa była już na to pytanie, które miało nadejść. Niezależnie od tego, jak wiele razy musiała na nie odpowiadać, za każdym razem było jej tak samo trudno powiedzieć człowiekowi, że zaraz umrze.

Równie trudno, jak na to patrzeć.

– Tak? – zapytała łagodnie. Nawet nie poprawiała jego błędu w kwestii jej medycznego wykształcenia, a w zasadzie braku takowego.

– Czy może... mi siostra powiedzieć... – Zakaszlał. Jego zarośnięta szczęka zadrżała z zimna lub bólu. Albo z obu naraz. Z jego gardła dobył się jakiś bulgot. – Czy... zdobyliśmy wzgórze?

Zaskoczona, że mężczyzna pyta o przebieg bitwy, a nie o swoje życie, i poruszona tą pełną napięcia nadzieją, jaka kryła się za jego pytaniem, Eleonora poczuła, że w gardle narasta jej gula.

– Tak – odpowiedziała bez wahania, chociaż nie miała bladego pojęcia, która ze stron ma przewagę w bitwie. Teraz wiedziała jedynie, że niedaleko stąd mordowano niezliczone zastępy mężczyzn – ojców, synów, mężów... braci. A ten człowiek zasługiwał, żeby umrzeć w pokoju, wierząc, że jego życie nie poszło na marne. – Tak... zdobyliście. – Próbowała się uśmiechnąć. – Generał Lee będzie bardzo zadowolony.

W oczach żołnierza błysnął ślad dumy, ale przede wszystkim ulgi. Opuścił powieki. Z trudem próbował wziąć oddech i widać było, że wiele go to kosztowało. Eleonora modliła się w duchu, by jego zmagania szybko się skończyły. Widywała jednak mężczyzn, którzy z podobnymi ranami konali przez długie godziny, raz popadając, raz wychodząc z agonii.

Nie był taki młody – na pewno po trzydziestce. Stopy wystawały mu trochę poza łóżko polowe. Oba buty miał przetarte na palcach. W jego głosie słyszała nietutejszą nutę. Jakąś odległą, która zawsze jej się podobała.

Przyglądnęła mu się uważnie, zastanawiając się, jakie wiódł życie przed wojną i jak to się stało, że znalazł się na tym niewesołym polu bitwy gdzieś w Tennessee. Z zapadłych policzków wyróżniały się szczególnie wystające kości policzkowe i Eleonora żałowała, że nie ma już bulionu wołowego, który gotowała wczoraj dla walczących, tak jak to czyniła codziennie wieczorem. Nawet pomimo tego, że go rozwadniała, jak tylko to możliwe, mężczyźni i tak szybko wypili go ze smakiem.

– Od wielu miesięcy nie pilim niczego tak dobrego – mówili, opróżniając garnuszki.

Zawsze lubiła gotować. A widok pacjentów jedzących, choćby tak skromne porcje, sprawiał, że robiło jej się lepiej na sercu. Nigdy wcześniej, zanim zaczęła służyć rannym i umierającym, nie znała tego uczucia.

Podniosła się i w tej samej chwili uścisk żołnierza stał się mocniejszy.

Mężczyzna skrzywił się i zacisnął zęby, jęknąwszy, jakby bardzo starał się powstrzymać i nie płakać jak inni.

Eleonora spojrzała na puste buteleczki po laudanum stojące na pobliskim stoliku. Żałowała, że nie ma już mu co podać. Ostatnie leki przeciwbólowe, w tym także morfina, chloroform i eter, zostały wydzielone dzisiaj rano, zanim dowiedzieli się, że spodziewana dostawa lekarstw nie dotrze... dzięki Armii Unii. Potrafiłaby zrozumieć przechwycenie dostaw amunicji czy pieniędzy, może zapasów żywności... ale dostawy leków? Nawet wojna powinna rządzić się jakimiś prawami.

W oddali rozległ się huk wybuchu armatniego. Wnętrze namiotu szpitala polowego przeciął lodowaty wiatr. Dało się słyszeć jęki oraz krzyki rannych i umierających. Eleonorę przeszył dreszcz. Choć to absurdalne, była pewna, że czuje, jak ziemia warczy i napręża się pod jej stopami. Zastanawiała się, jak długo jeszcze będzie się ciągnąć ten obłęd. Z pewnością tak właśnie wygląda piekło... A jednak, gdy tylko pomyślała o potwornościach, które rozgrywały się na wzgórzu, uświadomiła sobie, że ona tu, w tych namiotach, doświadcza tylko przedsionka piekła.

Jak to możliwe, że przeżyła dwadzieścia sześć lat, nie zdając sobie sprawy z tego, jak cenne i delikatne jest życie? I jak wątła jest granica pokoju. Nigdy do tej pory nie zastanawiała się, czy nie zdarzało jej się trwonić swoich dni. Kiedy jednak porównywała własne doświadczenie z tym, co widziała i uczyniła w tych ostatnich miesiącach... trwonienie wydawało się aż do bólu właściwym określeniem.

Przesunęła wzrokiem po rzędach żołnierzy ułożonych po obu stronach namiotu. Ilu jeszcze musi umrzeć, zanim te dwie wrogie sobie strony uznają, że została wylana wystarczająca ilość krwi?

Gdy pierwszy raz przeczytała w gazecie lokalnej Murfreesboro ogłoszenie zachęcające „przeciętne z wyglądu kobiety w wieku pomiędzy 35 a 50 rokiem życia” do pracy w ramach wolontariatu w szpitalach polowych i namiotach operacyjnych, zastanawiała się, czy jej wiek nie stanie się przeszkodą. Ale zapotrzebowanie na wolontariuszki było tak wielkie, a pierwszy warunek spełniała bez dwóch zdań, więc szybko ją przyjęto. Jedyne, co ją zdziwiło, to zdanie o tym, że „niewymagane jest żadne specjalistyczne szkolenie medyczne ani doświadczenie”. Wkrótce jednak zrozumiała dlaczego i uświadomiła sobie, że nie doceniła powagi zadania, do jakiego się zgłosiła.

Po tym, jak jej brat zaciągnął się, tak jak większość jej rówieśników i przyjaciół, wiedziała, że ona nie może tak po prostu siedzieć w domu i nic nie robić. Szczególnie że jej podeszły już wiekiem ojciec był takim zagorzałym zwolennikiem Konfederacji.

Zamknęła na chwilę oczy. Zmęczenie i troski dawały się we znaki. Nad wyraz dobrze potrafiła sobie wyobrazić, że jej młodszy brat leży gdzieś na polu bitwy, ranny, zmarznięty i samotny, a jego cenna krew leje się strumieniami. Przeszył ją niemiły dreszcz.

Nie wiedziała, czy umiałaby znieść, jeśli cokolwiek stałoby się Teddy’emu. Ani czy jej ojciec udźwignąłby ciężar takiej straty. Fizycznie posiadał siłę dwa razy młodszego od siebie mężczyzny. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt, co stanowiło tylko dziesięć centymetrów więcej od niej. Potrafił stać wyprostowany jak struna, a jednak jego umysł słabł. Śmierć matki prawie dziesięć lat temu, Panie, świeć nad jej duszą, była szczególnie trudnym doświadczeniem dla ojca. Bardzo długo przeżywał żałobę, opłakując odejście żony. Ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy Eleonora zauważyła wyraźną zmianę w jego pamięci i zdolności przypominania sobie ostatnich szczegółów.

Do namiotu wdarł się nagły podmuch wiatru i kobieta przez chwilę obawiała się, że jego siła wyrwie paliki.

Z dalekiego gwaru bitwy dało się wyłuskać tętent i skrzypienie kół, zwiastujące przyjazd kolejnego ambulansu. Pozostałe dwie wolontariuszki przeszły na koniec namiotu, żeby pomóc wyładowywać rannych mężczyzn. Eleonora wiedziała, że powinna zrobić to samo i że dostanie reprymendę od doktora Rankina za to, że zbyt dużo czasu poświęca jednemu pacjentowi. Jednak gdy myślała o Teddym, o tym, że może on jest gdzieś tak przerażony, ranny i samotny... nie potrafiła się zmusić, by odejść od tego żołnierza. O ile w ogóle puściłby jej dłoń, a wcale się na to nie zanosiło.

„Pamiętaj, Eleonoro, większość naszych obaw nigdy się nie ziści”. Usłyszała w głowie radę ojca sprzed lat i wiedziała, że gdyby tu był, powiedziałby jej, aby się nie martwiła wytworami wyobraźni. „Umysł potrafi być zdradziecki. Musisz być, córeczko, wyczulona, żeby nie poddać się pełnej niepokoju naturze, która często jest udziałem kobiet. Skup się na tym, co widzisz, a nie na tym, co podsuwa ci wyobraźnia”.

Wiedziała z doświadczenia, że ojciec miał rację, ale czasem jej wytwory wyobraźni były tak przekonujące, że trudno było się im oprzeć. Jej troski podsycał fakt, iż w pewnym stopniu obawy te rzeczywiście się realizowały. Najlepszym dowodem na to był ten prowizoryczny oddział szpitalny.

– Doktor... – rozległ się chrypliwy szept.

Zobaczyła, że żołnierz znów na nią patrzy.

– Wie pani może, kie... – Zacisnął zęby, a jego blade policzki stały się jeszcze bledsze. Dopiero po chwili podjął: – Kiedy będzie... obchód?

Eleonora nienawidziła tej bezsilności, ale zmusiła się, aby odpowiedzieć pewnym głosem. Szkolenie, które otrzymała wraz z innymi kobietami z zespołu, było krótkie, ale jednoznaczne, szczególnie w przypadku umierających: „Nie zasypujcie żołnierzy pytaniami, gdy ich koniec jest już bliski. Jesteście tam, by nieść pociechę. I przede wszystkim, jeśli zapyta o swój stan, zawsze mówcie prawdę”. Eleonora z całego serca zgadzała się z tą ostatnią regułą... teoretycznie. Ale teoria i praktyka to zupełnie różne rzeczy.

– W zasadzie... – Starała się ubrać to w łagodne słowa. – Doktor już u pana był. – Uścisnęła jego dłoń. – Tak mi przykro, ale... nie da się już nic zrobić.

Żołnierz powoli zmrużył oczy. Następnie z wysiłkiem i błyskiem niedowierzania w oczach, uniósł głowę i spojrzał na swoje poturbowane ciało. Rzeczywistość odebrała mu dech. Eleonora delikatnie położyła jego głowę na posłaniu. Z kącika jego oka popłynęła pojedyncza łza, a ramiona zaczęły się trząść. A jednak nie wydał z siebie ani jednego dźwięku.

Chciała mu powiedzieć, że może płakać, że to nie wstyd. Ale coś ją powstrzymywało, mówiło jej, że gdyby wyszeptała mu to do ucha, wcale by go nie pocieszyła. A chciała nieść pocieszenie.

Gdyby tylko miała co mu podać, aby ulżyć śmiertelnym cierpieniom, coś co mogłoby zatrzymać...

Jej uwagę przyciągnął dzban wody i blaszany kubek na tacy obok pustych buteleczek po lekach. Nagle wpadła na pomysł. Szybko, zanim uznałaby, że to bez sensu albo odczułaby wyrzuty sumienia, wysunęła dłoń z jego uścisku, nalała do kubka trochę wody i przechyliła buteleczkę laudanum nad krawędzią, jakby dodawała lekarstwo. Zrobiła to wszystko tak, żeby żołnierz mógł ją widzieć, mając nadzieję, że nikt poza nim nie zauważy, a następnie zamieszała zawartość w kubku i przystawiła do jego ust.

– Proszę – wyszeptała powściągliwym tonem. – Ale tylko trochę. To bardzo mocne.

Aż ścisnęło się jej serce, gdy patrzyła, jak mężczyzna walczył, aby przełknąć. Łapiąc z trudem powietrze, wypił wszystko do ostatniej kropli. Jednak zrobił to zbyt szybko i kaszląc, wypluł trochę. Otarła mu usta i brodę. Chusteczka była zakrwawiona.

– Och, dziękuję pani. Dziękuję – szeptał w kółko to samo, jakby podała mu eliksir życia.

Przez dłuższy czas patrzył w górę. Ciężko oddychał, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Eleonora stała blisko mężczyzny, czekając na ten charakterystyczny błysk w oku, gdy dotrze do niego, co zrobiła. Albo co przynajmniej próbowała zrobić. Zaraz jednak, stopniowo, jego napięte rysy twarzy zaczęły łagodnieć i ku jej zaskoczeniu oraz niedowierzaniu całe ciało się rozluźniło. Ojciec miał rację – umysł potrafi być zdradziecki.

Żołnierz wziął wdech, trzymając rękę na piersi, i w jego spojrzeniu widać było wyraźne poruszenie.

– Żałuję, że nie poradziłem sobie lepiej – wycedził przez zęby. – Ż-żałuję, że... – Urwał w pół zdania i sięgnął ponownie po jej dłoń.

– Ciii... – Eleonora przysunęła się bliżej. – Będzie dobrze.

– Nie... – Mięśnie jego szyi wyraźnie nabrzmiały. – Muszę to powiedzieć... póki oddycham.

Zamilkła, by dać mu szansę skończyć, i tylko odgarnęła włosy z jego czoła w taki sposób, który jeszcze kilka miesięcy temu wydawałby jej się zbyt poufały. Ale wojna zmieniała wymogi etykiety.

– Żałuję... – Łzy płynęły mu strużkami po skroniach. Jego twarz wyrażała teraz jeszcze większe skupienie i determinację. – Żałuję, że... że nie uczyniłem dla ciebie... tego, co ci obiecywałem, moja Mary. Tak jak obiecałem... przed odjazdem. – W jego westchnieniu czuć było tęsknotę. – Każdego dnia... w głowie układałem sobie...

Przejął go dławiący szloch i żołnierz wyciągnął rękę, jak gdyby próbował dotknąć jej twarzy, ale Eleonora wiedziała, że to nie ją teraz widział. Ujęła w dłonie jego dłoń i z oczu mężczyzny popłynęły na nowo łzy.

– Co takiego? – zachęcała go delikatnie. Widziała ból w wyrazie jego twarzy i podejrzewała, że jeśli wypowie na głos swój żal, to mu pomoże.

Zaczął szukać czegoś przy krawędzi swojego płaszcza i Eleonora zrozumiała, co chciał uczynić. Pomogła mu wyciągnąć małe zawiniątko z kieszeni, po czym ostrożnie je rozpakowała.

Haftowana chusteczka przesiąknięta krwią. A w jej zagięciu zasuszona róża.

– Nosiłem to przy sobie, moja słodka Mary – wyszeptał. – Tak jak prosiłaś. – Jego wargi drżały, a w niebieskich oczach błysnął uśmiech. – Nadal nie mogę uwierzyć, że jesteś moja, najdroższa. Że powiedziałaś „tak”... takiemu jak ja.

Eleonora zamrugała szybko i dopiero wtedy poczuła, że ma łzy pod rzęsami. Nigdy nie zrażał jej widok krwi. Asystowała w namiocie chirurgicznym przy operacjach, gdzie wielki drewniany stół był przez wiele dni czerwony, i widziała, jak powoli wytacza się ciężki wóz pełen amputowanych kończyn. Ale to...

Słuchając tego ostatniego wyznania, tego, co ten człowiek szeptem wylewał wprost z serca wobec obcej osoby... nie potrafiła powstrzymać płaczu. Kimkolwiek jest ta kobieta – ta jego Mary – Eleonora modliła się, by wiedziała, jak bardzo jest kochana. Albo... była kochana.

Ani przez chwilę się nie wahając, pochyliła się nad mężczyzną, aby mógł ją dobrze słyszeć.

– Jestem dumna z tego, że jestem twoja. I zawsze byłam – rzekła, starając się wyobrazić sobie, jakby to było być tak kochaną. Ale nie potrafiła.

Spojrzała ponownie na chusteczkę i pomyślała o tym, jak krótkie jest życie, i o tym wszystkim, czego jeszcze nie zrobiła... Nikt nigdy jej nie pocałował, nie wyszła za mąż ani nie miała dzieci. Nigdy nie wyjechała poza Tennessee ani nie widziała fal oceanu. Gdy dorastała, nigdy nie trzymała za rękę żadnego chłopaka poza Teddym i nigdy nie leżała całą noc pod rozgwieżdżonym niebem, czekając, aż słońce zacznie swoją wędrówkę. W głowie kłębiły jej się liczne rzeczy, które się nie wydarzyły, a jednak... jakże odległe i mało istotne wydawały się teraz w zestawieniu z tym światem, który ją otaczał.

– Jesteś dumna z tego, że jesteś moja – wyszeptał, jakby chciał się dodatkowo nacieszyć tą myślą, choć trudno mu było ją przyjąć. – Jest już za późno, moja Mary, wiem o tym, ale... – Jego czoło przecięły głębokie zmarszczki. – Gdybym mógł, to... – Skrzywił się i ze świstem zaczerpnął powietrza.

Eleonora czuła w piersi ciężar żalu tego człowieka. Włożyła chusteczkę w jego dłoń.

– To co? – wyszeptała, ściskając jego rękę i czując, jak mężczyzna odchodzi. – Co byś zrobił?

Spojrzał jej prosto w oczy.

– Och, moja najdroższa Mary... Zrobiłbym, co ci obiecałem i...

Podmuch zimna poruszył ścianami namiotu. Tym razem jednak Eleonora poczuła też, że ziemia trzęsie się pod jej stopami, i wiedziała, że to nie był wiatr.

– Panno Braddock!

Odwróciła się i zobaczyła, że w jej stronę biegnie doktor Rankin. Za nim panował chaos.

– Szybko! – zawołał. – Do ambulansów! Wojska federalne zdobyły wzgórze!

Powietrze przeszył piskliwy świst i w kolejnej chwili... świat wybuchł. Doktor Rankin chwycił ją za ramię, by nie upadła. Namiot wypełnił się dymem. Zrobiło się gęsto od gryzącego zapachu prochu.

– Już, panno Braddock! Wszystkie wolontariuszki do ambulansów. Natychmiast!

– Ale... nie możemy zostawić ludzi!

– Zabieramy tych, których się da. – Odwrócił się. – Jeśli zaraz nie uciekniemy, będziemy tu razem z nimi martwi!

Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że... żołnierz puścił jej dłoń. Spojrzała na niego i zobaczyła nieruchome usta, a w jego wyrazie twarzy jakiś niespotykany spokój...

Usłyszała znów serię wystrzałów i w pośpiechu dotknęła policzka mężczyzny, mając nadzieję, że ten niewysłowiony żal dotyczący czegoś, czego nie zdołał zrobić w tym życiu, zostanie jakoś zrekompensowany w przyszłym. Już się odwróciła, aby odejść... Gdy nagle sobie przypomniała.

Rozpaczliwie szukała chusteczki w dłoni żołnierza. Wzdrygnęła się, słysząc kolejne wystrzały. Nie było jej. Pragnienie, by zatrzymać ten kawałek materiału, nie miało sensu, ale Eleonora wiedziała, jak wiele to dla niego znaczyło, i wydawało jej się, że nie może pozwolić, by ją podeptano i zapomniano.

W końcu dostrzegła zakrwawioną chusteczkę na podłodze i natychmiast ją chwyciła. Brakowało jednak róży. Kobieta nigdy nie przepadała za kwiatami i odruchowo chciała zlekceważyć jej brak, ale szybko wspomniała na żołnierza, który niósł ze sobą do walki tę różę od jego Mary.

Serce waliło jej nieznośnie. Słyszała wybuchy armatnie na zewnątrz, ale uklęknęła na ziemi i choć czuła się głupio, i sama sobie mówiła, że to bez sensu, szukała róży. Na pewno gdzieś tu... Jest! Zamknęła w dłoni delikatny, zasuszony kwiat, którego płatki zaczęły się rozpadać od jej uścisku. Włożyła go ostrożnie do chusteczki, a potem do kieszeni. Kiedy odwróciła się do wyjścia, zobaczyła w namiocie pozostałych rannych. Tak wielu...

Dostrzegła żołnierza, który próbował wstać. To był mężczyzna, którego doktor Rankin wyznaczył do operacji. Zbierając w sobie jakieś siły, o które nawet by się nie podejrzewała, Eleonora pomogła mu stanąć i zarzuciła sobie jego rękę na ramiona, a potem na wpół go niosąc, a na wpół wlekąc za sobą, pomogła mu dostać się do ambulansu. Ktoś z tyłu podciągnął ją w górę i wsadził na wóz, akurat w tej chwili, gdy ponad ich głowami rozległ się kolejny przenikliwy pisk.

Eleonora zasłoniła rękami głowę i przygotowała się na uderzenie. Myślała tylko o Teddym i modliła się, by nie okazało się, że jest już martwy. Obiecywała sobie, że jeśli wyjdzie z tego żywa, jak tylko ta przeklęta wojna się skończy, będzie się starała trzymać możliwie najdalej od śmierci i umierania. Postara się żyć lepiej, niż to robiła do tej pory. Sprawi, że jej życie będzie się liczyło. I odnajdzie żonę tego żołnierza, jego Mary, kimkolwiek ona jest. I powie jej, co mówił, oraz zapyta ją, o co mu chodziło.

1

2 września 1868

Nashville, Tennessee

Eleonora była w głębi serca przekonana, że to, co robi, jest dobre... Dlaczego więc jej serce stawiało opór właśnie teraz, kiedy w końcu nadszedł ten dzień.

Siedzący naprzeciw niej w powozie ojciec patrzył przez okno. Był poważny. Ręce miał złożone na kolanach. Jeszcze przed chwilą, gdy wjechali do Nashville, sprawiał zupełnie inne wrażenie. Kiedy kareta wiozła ich przez centrum miasta, przypominał pełne entuzjazmu dziecko.

Poprosiła stangreta, by zatrzymał się najpierw przed pocztą. Powinno jej to zająć tylko chwilę. Wolała już mieć podpisaną umowę w dłoni przed spotkaniem, jakie czekało ją dziś po południu. A właściciel budynku, z którym wymieniała korespondencję w ciągu minionych tygodni, oświadczył, że zostawi jej tu dokument.

– Jadę tam, żeby odpocząć – stwierdził cicho ojciec, ale w jego tonie dało się słyszeć raczej powątpiewanie niż pewność.

Eleonora od razu zrozumiała, o czym mówi, więc tylko skinęła.

– Tak... Tato, tak. I tylko na jakiś czas. – Zmusiła się do uśmiechu, żeby jej słowa brzmiały pewniej. Modliła się w duchu, aby przewidywania lekarza się sprawdziły.

Sama nie potrafiła powiedzieć, w którym momencie jej rola córki zmieniła się w rolę opiekunki. Kiedy jednak patrzyła na siedzącego po drugiej stronie karety potężnego mężczyznę, którego prawdopodobnie ubóstwiała dużo bardziej niż powinna, coś w środku niej tęskniło, by mogła znów być tą małą dziewczynką, która, patrząc w serdeczne brązowe oczy ojca, wie, że wszystko będzie dobrze. I że jest bezpieczna. I że życie ma sens. Ale nie było już tej małej dziewczynki. Ani tamtego ojca.

Powóz zwolnił i Eleonora dostrzegła przed sobą pocztę.

– Tato, muszę szybko coś załatwić. Zaraz wrócę.

Wyjrzał przez okno.

– Może powinienem z tobą pójść. Mógłbym pomóc...

– Nie ma takiej potrzeby – odparła, chyba trochę zbyt prędko, i od razu tego pożałowała. Sięgnęła po jego książkę. – Może poczekasz tu i poczytasz od tego miejsca, gdzie razem skończyliśmy. A potem omówimy ten fragment, gdy już ruszymy dalej.

Nie wyglądał na przekonanego, gdy przyglądał się książce włożonej mu w dłonie, ale w końcu pokiwał głową.

– Ale wrócisz... prawda?

– Oczywiście, że wrócę, tato. – Uścisnęła jego dłoń na potwierdzenie. Mimo to poczucie winy, które lekko ją prześladowało, teraz uderzyło z całą mocą.

Stangret otworzył drzwi powozu i Eleonora wyszła pospiesznie na pocztę. Przystanęła zaraz za drzwiami i oglądnęła się za siebie, sprawdzając, czy ojciec czyta, czemu zawsze towarzyszył ruch warg. Nie chciała ryzykować, że pójdzie za nią, przede wszystkim dlatego, że bała się tych ataków, które ostatnio pojawiały się coraz częściej. Miał tak nieprzewidywalny temperament.

Tłum klientów był większy, niż się spodziewała, i kolejka sięgała prawie do samych drzwi. Zerknęła na zegarek zawieszony przy sukni na szatelence [1]. Miała jeszcze trochę czasu do umówionego spotkania ojca i tak bardzo potrzebowała zdobyć tę umowę.

Jak na jej gust kolejka przesuwała się dużo za wolno. Po jakiejś chwili wyjrzała przez główne okno w stronę karety i zamarła, bo nie dostrzegła w niej ojca.

Wyciągnęła mocniej szyję, aby lepiej widzieć. Może po prostu się przesiadł. Podczas podróży z Murfreesboro dwukrotnie się uparł, by to uczynić, tłumacząc, że jazda w jednym kierunku przez cały czas przynosi pecha. Zaraz jednak zobaczyła drzwi. Uchylone!

Wybiegła z powrotem na zewnątrz i zastała stangreta na górze powozu... pustego powozu. Ojca nigdzie nie było widać.

– Armsteadzie! – zawołała do stangreta. – Mój ojciec! Zniknął!

Mężczyzna stanął tuż obok niej zdumiony.

– Przepraszam, panno Braddock. Jeszcze przed chwilą tu był.

– Proszę iść w tamtą stronę – powiedziała, wskazując kierunek. – I jeśli się znajdzie... proszę go nie denerwować. Nie chcemy wywoływać skandalu.

– Dobrze, proszę pani!

Eleonora ruszyła w przeciwnym kierunku, zaglądając do środka sklepów i firm, które mijała. Starała się nawet nie myśleć o ostatnich wybrykach ojca ani o tym, co mogłoby się stać, jeśli ktoś stawiłby mu czoła i ojciec by się zdenerwował.

Najpierw jej uwagę przyciągnął przenikliwy, wysoki śmiech. Zaraz potem go zobaczyła. Po drugiej stronie ulicy. Wpatrującego się w witrynę pasmanterii.

Przemykając przed wozem z towarami i jakąś karetą, udało jej się przejść przez jezdnię. Jednak tuż przedtem ojciec zdążył wejść do sklepu i wziąć szpulę wstążki z półki oraz parę nożyczek.

Zauważył córkę.

– Eleonoro! Zobacz, czyż nie jest piękna? Pomyślałem, że ci się spodoba. Ty tak lubisz wpinać wstążki we włosy.

Udało jej się wyjąć mu nożyczki z ręki, ale ojciec zdążył już włożyć szpulę do kieszeni.

– Tato, jest piękna, ale... ja już nie noszę wstążek, pamiętasz?

Eleonora wyjęła szpulę i odłożyła na miejsce na półce. Zaraz potem dostrzegła mężczyznę, zapewne właściciela sklepu, który szedł w ich stronę. Na jego twarzy malowała się konsternacja.

Spojrzał ostro najpierw na ojca, a potem na nią.

– W czym mogę pomóc?

Eleonora starała się ukryć swoje zażenowanie.

– My tylko się rozglądaliśmy, sir. A teraz... – Ujęła ojca za ramię. – Jeśli pan wybaczy...

Czując uważny wzrok właściciela na swoich plecach, kobieta wyszła szybko na zewnątrz. Z ulgą zauważyła, że w ich stronę zmierza już Armstead. Z jego pomocą udało jej się usadowić ojca z powrotem w karecie, unikając kolejnych incydentów.

– Tym razem będę go miał na oku, panno Braddock – zapewnił stangret. – Proszę iść na pocztę, jeśli pani chce.

Mając na uwadze to, co czekało ją tego popołudnia, Eleonora czuła, że nie ma zbyt wielkiego wyboru.

Marcus Geoffrey westchnął ciężko. Spieszył się i kolejny raz nie mógł zrozumieć, dlaczego tak bardzo zależało mu wcześniej na tym doświadczeniu życia normalnych ludzi. Kolejka na poczcie sięgała prawie samego wejścia i ocenił, że to co najmniej dziesięć minut stania. Wyglądało na to, że musi się nauczyć cierpliwości.

Drzwi na pocztę za jego plecami otworzyły się i do środka niepewnym krokiem weszła lekko przygarbiona starsza kobieta. W tej samej chwili wiatr szarpnął drzwiami. Kobieta chciała sięgnąć po klamkę... i potknęła się. Marcus złapał ją i zdążył zatrzymać drzwi, zanim uderzyły w ścianę.

– Och, dziękuję panu. – Położyła dłoń na jego ręce, którą trzymał na jej ramieniu, i złapała równowagę. – Nie jestem już taka dziarska jak dawniej.

– A kto z nas jest, proszę pani?

Posłała mu wdzięczne spojrzenie i Marcus, myśląc o własnej, matce, która tak wcześnie odeszła, wskazał skinieniem głowy, by starsza pani stanęła przed nim w kolejce, po czym wyciągnął notes i pióro z kieszeni marynarki. Postanowił wykorzystać ten czas, aby naszkicować plan składu remontowanego przez jego ekipę. Wpadł na pewien pomysł dzisiaj rano, ale nie miał czasu, żeby...

– Tak, zgadza się. Ten pan powiedział, że mi to tu zostawi – powiedziała kobieta gdzieś przed nim. – Czy mógłby pan jeszcze raz sprawdzić?

Marcus powoli uniósł głowę, ciekawy osoby, do której należał ten urzekający głos.

– Tak, proszę pana – mówiła dalej. – Przynajmniej tak to zrozumiałam.

Marcus popatrzył w stronę okienka i zauważył kobietę – albo raczej orgię różu, pod którą ginęła ta dama – rozmawiającą z urzędnikiem pocztowym. Miała akcent charakterystyczny dla ludzi z Nashville, ale oprócz tego było też w nim coś miłego dla ucha, wręcz zmysłowego. Ale ten jej strój... Żakiet i spódnica były nieźle skrojone, jednak wyróżniały się mocno w porównaniu do odcieni czerni, szarości i granatów noszonych przez większość pozostałych klientów.

– Przykro mi, proszę pani, ale tu nie ma nic takiego do pani. Nie odnotowaliśmy także, by coś podobnego było wysyłane ostatnio do Belmont.

Westchnęła i przygarbiła się lekko.

Nawet patrząc na nią jedynie z tyłu i bez tego zaszczytu, aby ją mu przedstawiano, Marcus wiedział, kim była. Prawie codziennie osobiste interesy sprowadzały go do majątku jej ciotki i podsłyszał któregoś razu, gdy pani Adelicia Acklen Cheatham mówiła o przyjeździe tej damy, wyrażając żarliwe pragnienie, by nawiązała kontakty ze wszystkimi w Belmont.

On jednak spotkał już wystarczająco dużo bogatych pań pochodzących z dobrych domów, nad wyraz gorliwych w poszukiwaniu męża – nawet jeśli ta wyróżniała się wzrostem od całej reszty i była bratanicą najzamożniejszej kobiety w Ameryce. Nie miał więc ochoty zabiegać o takie znajomości ani tym bardziej ich utrzymywać. Stwierdził, że jeśli owa dama będzie się starała zdobyć jego zainteresowanie, zachowa się życzliwie, a nawet przyjaźnie, głównie ze względu na to, że Adelicia Acklen okazała się dla niego swego rodzaju dobrodziejką. Ale zdecydowanie, choć z wyczuciem, odrzuci wszelkie próby flirtu ze strony tej młodej kobiety.

W tym momencie odwróciła się i ruszyła prosto na niego.

Przywołał swą dobrze wyćwiczoną nonszalancką minę, a w głowie przewijało mu się tylko... „zdecydowanie, choć z wyczuciem”.

Kobieta ledwie na niego spojrzała i minęła go.

Marcus, postawiony od razu do pionu – co nie było zbyt miłym uczuciem – patrzył, jak dama opuszcza urząd pocztowy. Nie był przyzwyczajony do tego, by go lekceważono. Jej uwaga była wyraźnie skupiona gdzie indziej. Przyglądał się jej, gdy szła w stronę czekającej na nią karety. Stangret czekał już przy drzwiach.

Ta wysoka blondynka w niczym nie przypominała swojej ciotki – drobnej brunetki. Nawet po osiągnięciu dojrzałego wieku Adelicia Acklen Cheatham była niesamowitą, ciemnowłosą pięknością. Jej bratanica z kolei, choć niezupełnie nieatrakcyjna, nie miała tak wspaniałych rysów, przynajmniej z pewnością nie tak delikatnych. W jej twarzy widać było więcej siły. Ktoś mógłby nawet określić ją przystojną. No i podejrzewał, że była starsza, niż mu się na początku wydawało...

– Proszę pana?

Marcus się odwrócił.

Starsza kobieta, której wcześniej pomógł, stała jakiś metr przed nim w kolejce. Uśmiechnęła się i zaprosiła go gestem, by podszedł.

Czując się nieco nieswojo, Marcus ruszył przed siebie, ale zerknął jeszcze raz przez okno, akurat w momencie, gdy różowa dama wsiadała do oczekującej na nią karety.

Już dawno nie zdarzyło mu się spotkać kobiety, która, będąc tak blisko, nie odwzajemniała jego zainteresowania. Oczywiście w ogóle o to nie zabiegał. Tłumaczył sobie, że gdyby tylko się postarał, na pewno by zauważyła. Przecież to wcale nic dla niego nie znaczyło. W końcu i tak miał już dość tego typu kobiet. A tej, która była obecnie jego kobietą, wcale nie chciał. Ale... Wypuścił powoli powietrze z płuc. Nic, cokolwiek by zrobił, nie mogło tego zmienić.

Kilka minut później dotarł do okienka.

– Dzień dobry, panie Geoffrey – przywitał go urzędnik pocztowy, wstając. – Mamy coś dla pana. Przyjechało dzisiaj rano.

Marcus czekał z zadowoleniem. Kiedy jednak dostrzegł kopertę zamiast pudła albo skrzyni, jego zadowolenie zniknęło.

– Nic poza tym? – zapytał.

Urzędnik zaprzeczył ruchem głowy.

– Tylko tyle. Przykro mi, proszę pana.

Marcus zmusił się do miłej odpowiedzi i odszedł na bok, bawiąc się w palcach listem. Stempel zdradził mu pochodzenie przesyłki, jeszcze zanim zdołał odczytać adres zwrotny. Rozdarł kopertę i w środku znalazł kolejną. Kiedy ujrzał królewską pieczęć odciśniętą w wosku, od razu ukrył list, jakby poczuł niewidzialny stryczek zaciskający się na jego szyi.

Wuj Franz nigdy do tej pory nie pisał do niego i Marcus aż nazbyt dobrze przeczuwał, kto go do tego nakłonił. Już miał schować list, żeby przeczytać go później, ale pomyślał o wątłym zdrowiu swojego ojca i zmienił zdanie. Przeszedł w ustronne miejsce ruchliwego urzędu pocztowego i otworzył kopertę.

Jego wzrok padł na pozdrowienie i pierwsze zdanie. Od razu uświadomił sobie, że stan ojca wcale nie jest tu główną kwestią. List dotyczył czegoś innego.

Do Arcyksięcia Gerharda Marcusa Gottfrieda von Habsburga...

Formalne adresowanie ze strony wuja i użycie oficjalnego tytułu wcale nie zapowiadały nic dobrego. W tym momencie Marcus poczuł jeszcze większą radość z faktu, że obecnie od tego, co zostawił za sobą, dzielił go cały ocean.

Skierował wzrok niżej, na to, co następowało po oficjalnym zwrocie.

Z nadejściem czerwca, Gerhardzie, kończy się okres łaski, jaki Ci został przyznany. Zgodnie z naszą umową do tego czasu stawisz się w domu, by wypełnić swoje obowiązki wobec korony i ojczyzny. Ci, którzy urodzili się z przywilejami, muszą wypełniać obowiązki z prawym sercem i honorem, nie zważając na własne uczucia i swoje...

Marcus złożył z powrotem list i wsunął go do koperty. Żałował, że nie potrafi równie łatwo zlekceważyć opinii swojego wuja – cesarza Austrii – podczas osobistej konfrontacji. Znał już na pamięć te przemowy. Słyszał je wielokrotnie jako chłopiec, gdy był trzeci w kolejce do austriackiego tronu, tuż za swoim ojcem i starszym bratem. A w ostatnich tygodniach przed wyjazdem do Ameryki, kiedy austriackie gazety rozpisywały się o tym, że nagle stał się drugi wskutek „wyjątkowych okoliczności”, słyszał je jeszcze częściej.

Nigdy nie zależało mu na tronie i nawet nie brał pod uwagę tego, że pewnego dnia mógłby na nim zasiąść. Nadal w to nie wierzył. Jego wuj był zdrowy, silny i wciąż starał się o syna. Marcus miał nadzieję, a czasem nawet modlił się o to, żeby Wszechmogący Bóg wynagrodził mu owocnie te królewskie wysiłki.

Trudno mu było uwierzyć, że minął już prawie rok, od kiedy wyjechał z ojczyzny. Wciąż był trochę zaskoczony, że wuj i ojciec pozwolili na ten wyjazd do Ameryki. Ale po śmierci Rutgera... wszystko się zmieniło. I on się zmienił.

Zarówno wuj, jak i ojciec zgodzili się, że pewien dystans będzie dla niego wskazany. Dla niego i dla domu Habsburgów ze względu na plotki, które krążyły wokół śmierci Rutgera. „Lepiej, żeby nie widywano cię przez jakiś czas publicznie, Gerhardzie” – radził wuj Franz. „Niech skandal ucichnie, a potem zniknie, tak jak się to zwykle dzieje dzięki upływowi czasu i jeszcze czemuś, co zajmie opinię publiczną. I przede wszystkim... jeśli musisz się wyszumieć, rób to dyskretnie. Ostatnie, czego nam potrzeba, to jakiś dodatkowy amerykański skandal”.

Ostatni list od ojca potwierdzał, że przewidywania wuja Franza się sprawdziły. Plotki cichły, ludzie zapominali o tym, co się wydarzyło. Ale Marcus nigdy nie będzie umiał zapomnieć.

Gdyby w kraju panowały jakieś zawirowania polityczne, jego wuj i ojciec w życiu nie zgodziliby się, aby wyjechał z Europy. Ale niestabilne lata wojny mieli już za sobą, a rok wcześniej przyjęto Kompromis, który zapoczątkował istnienie dualistycznej monarchii z Węgrami i okres pokoju dla cesarstwa. Sprawy państwa wypłynęły na spokojne wody, więc wuj zadecydował o wyjeździe bratanka.

Marcus zerknął na list. A jednak... wuj Franz wciąż najwyraźniej odczuwał potrzebę, by przypominać mu o jego obowiązkach. Jakby w ogóle mógł o nich nie pamiętać. Kochał swój kraj, swoją rodzinę, choć przeżarta była chciwością i ambicją. To nie z powodu braku miłości lub honoru wymigiwał się od korony. On po prostu nie pragnął rządzić tym krajem. Poznał dobrze tę stronę życia. A teraz chciał zobaczyć tę drugą.

Po wyjściu z poczty Marcus nabrał w płuca świeżego powietrza, w którym dało się wyczuć nutkę jesieni. Rozejrzał się po głównej ulicy za karetą... i bratanicą pani Cheatham, przypominając sobie jej afront i zaczęło go to bawić. Być może tracił już swój wpływ na kobiety.

Albo raczej bratanica Adelicii była do niej bardziej podobna, niż mu się na początku wydawało. Uśmiechnął się. Adelicia Cheatham to wyjątkowa kobieta. Widywał ją wcześniej w mieście. Szła z wysoko uniesioną głową, nie rozglądając się ani na prawo, ani na lewo. Była nieczuła na naciski społeczne.

Po swoim spotkaniu Marcus miał jechać do Belmont, aby sprawdzić rośliny w oranżerii. Być może, kiedy tam będzie, nadarzy się okazja, żeby poznać się z jej bratanicą. Oczywiście jedynie na gruncie towarzyskim. Można by rzec, jako nawiązanie relacji międzynarodowych.

Wstąpił jeszcze do swojego pokoju, który wynajmował w pensjonacie, i schował list od wuja w cedrowej skrzyni stojącej u stóp łóżka. Kiedy zamykał wieko, zatrzymał dłonie na misternym ornamencie. Z oczywistych względów nie przywiózł z Austrii wielu elementów wyposażenia, ale nie wyobrażał sobie, że miałby zostawić tę skrzynię.

Jego dziadek ze strony matki – skromny, spokojny człowiek – miał niesamowity talent do rzeźbienia. To coś, czego Marcus niestety nie odziedziczył. Przesunął dłonią wzdłuż krawędzi skrzyni, z łatwością odróżniając mistrzowską pracę od mniej udanych prób dziewięcioletniego chłopca. Pieczołowicie przechowywał pamięć o tym człowieku, który bardziej cenił sobie czas spędzony z wnukiem niż perfekcjonizm.

Wstał, ciesząc się, że przywiózł ze sobą tę pamiątkę. Bardzo tu pasowała. Przyzwyczaił się, a nawet zaczął sobie chwalić skromne wyposażenie swojego obecnego mieszkania, któremu daleko było do pałacu i prywatnych rezydencji jego rodziny. Po przyjeździe do Nashville mógł wynająć albo nawet kupić cały dom. Ale wtedy sprzeciwiłby się własnej decyzji, którą podjął, zanim tu przyjechał... Chciał doświadczyć tego, jak żyją normalni ludzie, i w trakcie tego eksperymentu wiele się o sobie dowiadywał. I nie wszystko wprawiało go w zadowolenie.

Wuj przestrzegał go, by nie wywoływał skandalu w tym kraju, ale to była ostatnia rzecz, o jaką mógłby się martwić. Marcus skończył z tym etapem swojego życia. Koniec zdobywania kobiet i koniec z trunkami... przynajmniej z ich nadmiarem. Koniec z marnowaniem życia, bo wreszcie do niego dotarło, co naprawdę robił.

Zamknął ten temat rozważań i ruszył w stronę budynku administracji miasta. Czuł z tyłu głowy nadchodzące bolesne pulsowanie. Może to przeciążenie pracą. Miał nadzieję, że jego ekipa, która zajmowała się renowacją składu bławatnego po drugiej stronie miasta, utrzyma tempo prac. Mieli już tygodniowe wyprzedzenie w stosunku do planu i chciał, by to się nie zmniejszyło.

Szedł spacerowym krokiem, zapatrzony w niekończący się błękit bezchmurnego nieba. Następnie jego wzrok spoczął na bujnie porośniętych wzgórzach otaczających miasto, ale oczami wyobraźni zobaczył pokryte śniegiem szczyty ojczystych Alp.

Gdy patrzył wstecz na swoje życie, uświadamiał sobie, jak wiele czasu zmarnował i jak długo żył pod dyktando innych. Dorastał wśród przywilejów, to prawda, i miał wiele możliwości nauki i kształcenia. Ale miał też obowiązki. Zawsze te obowiązki!

Nawet sobie nie wyobrażał, że południe Ameryki będzie aż tak zniszczone przez wojnę oraz okres powojenny. Ale mógł wykorzystać tu swoje talenty. To było tak odmienne i wyzwalające doświadczenie, że chwilami zapominał prawie o tym życiu, jakie za sobą zostawił. Kiedy był jeszcze małym chłopcem, chciał już wtedy przyjechać do Ameryki. Zapragnął tego od chwili, gdy z ust swojego nauczyciela po raz pierwszy usłyszał o „trzynastu dzielnych, małych koloniach”. Ale dopiero kiedy jego najlepszy nauczyciel zaznajomił go z publikacjami Luthera Burbanka, a potem Marcus mógł poznać botanika osobiście i jeszcze później sam odwiedził szkółkę gromadzącą tysiące roślin – jego marzenie zaczęło się realizować. Jakkolwiek krótkoterminowe by ono nie było.

2

Wiesz, Eleonoro...

Kobieta obserwowała ojca siedzącego naprzeciw w karecie. Pochylił się bliżej niej. Już nie złościła się na niego, ale z powodu umowy. Miała nadzieję, że brak tego ostatniego kroku ze strony właściciela budynku nie zwiastował niczego złego dla ich porozumienia.

– Myślę, że to właściwa decyzja – kontynuował ojciec. – Tak jak mówiłaś, będę miał okazję wypocząć, a ty... – Dostrzegła wątły uśmiech znad jego białosiwej brody, którą przystrzygła dziś rano. – Będziesz mogła korzystać z możliwości, których potrzebuje taka młoda kobieta jak ty.

Eleonora miała ochotę się roześmiać. „Taka młoda kobieta jak ty”. Miała dwadzieścia dziewięć lat i na palcach jednej ręki mogła policzyć miesiące, jakie jej zostały do trzydziestych urodzin. Mało kto mógłby już ją określić jako młodą. Ani też tak się nie czuła.

Uwaga ojca przypomniała jej o tym, co pani Hodges, krawcowa, miała odwagę powiedzieć na głos kilka dni wcześniej. Eleonora musnęła rękaw nowego żakietu, a potem przesunęła dłonią po spódnicy. Wciąż trochę się tego wstydziła i czuła się bardzo rozdrażniona sytuacją, jaka wyniknęła z ich wymiany zdań... oraz z tego wtrącania się pani Hodges.

– Ta kolacja, którą nam przygotowałaś na początku tego tygodnia, była naprawdę pyszna – podjął ojciec. – Jednak nadal nie podoba mi się to, że musisz gotować. – Skrzywił się. – Bernice nie powinna była nas zostawić dla innej rodziny. Jestem mocno rozczarowany jej postępowaniem. Mogła przynajmniej dać nam wcześniej znać.

Eleonorze przykro było słyszeć, że ojciec odczuwa niechęć wobec ich byłej gospodyni i kucharki. Szczególnie z tego względu, że to ona sama była odpowiedzialna za odejście Bernice. Ale wyjaśnianie mu prawdziwego powodu, dla którego tak się stało, jeszcze bardziej by go przygnębiło.

Starając się więc wykrzesać z siebie pogodny ton, na który wcale nie miała ochoty, skierowała rozmowę na inne tory. W ostatnich miesiącach musiała dobrze opanować tę umiejętność.

– Nie miej wyrzutów sumienia, że gotuję, ojcze. Tak jak ci już mówiłam... lubię to. A poza tym lepiej jadasz ostatnio. Dopisuje ci apetyt.

Uniósł brwi w odpowiedzi.

– A jakżeby miało być inaczej z tym... jak ty to nazywasz? Tym wymyślnym daniem z jajka, które przygotowujesz?

– Omlet. Myślę, że w końcu udało mi się dobrać odpowiednią proporcję składników.

– Z całego serca się zgadzam. Mam nadzieję, że zanotowałaś dokładnie, co tam dodałaś. Chętnie zjadłbym to jeszcze kiedyś.

– Tak. – Zapisywała skrupulatnie wszystkie swoje przepisy, zarówno te, które przekazała jej ukochana matka, jak i te, które sama wymyśliła... i to nie bez powodu, jeśli wziąć pod uwagę obecne okoliczności.

Większość jej przepisów to były potrawy na słono, ale lubiła też słodkości. Kiedy przejeżdżali przez Nashville, zauważyła piekarnię, która pyszniła się afiszem: „Najlepsze pączki w mieście”. Nie mogła się już doczekać, by przekonać się o prawdziwości tych słów. A jednocześnie chciała zrobić rozpoznanie w kwestii swojej potencjalnej „konkurencji”. Ale ta niewielka piekarnia mogłaby stanowić jej konkurencję tylko wtedy, jeśli udałoby jej się przeforsować własne plany.

Nagle do niej dotarło, że... Jej ojciec mówił bardzo do rzeczy, jakby znów był dawnym sobą. Spojrzała na niego, po raz kolejny zastanawiając się, czy rzeczywiście dobrze robi. A może jednak podejmuje przedwczesne kroki... Zazwyczaj ojciec nie potrafił sobie przypomnieć, co jadł pięć minut wcześniej, nie mówiąc nawet o kilku dniach wstecz. A jednocześnie z zaskakującą szczegółowością potrafił wspominać wydarzenia z dzieciństwa lub początków małżeństwa.

– Żałuję jedynie – rzekł z zamyśleniem na twarzy – że Teddy nie mógł być z nami podczas tej kolacji.

Coś tknęło Eleonorę na wspomnienie imienia jej brata i tę tęsknotę widoczną na obliczu ojca.

– Będzie mu smakować ten omlet, córeczko. Mam nadzieję, że trochę dla niego odłożyłaś. – Unosząc brwi, dodał konspiracyjnym tonem: – I te małe babeczki z dżemem. Zawsze lubił słodycze, sama wiesz.

W tej chwili Eleonora potrafiła jedynie utrzymać z nim kontakt wzrokowy, bo w środku pękało jej serce.

– Tak – wyszeptała. – Wiem.

– Czy mówiłem ci już, co pisał w ostatnim liście? – Ojciec pomacał się po lewej kieszeni na piersi swojego płaszcza, a następnie po prawej. – Świetnie sobie radzi. Zresztą, ja zawsze wiedziałem, że tak będzie.

A zatem otrzymała niezbyt miłe potwierdzenie słuszności swojego wyboru. Patrzyła przez okno, gdy ojciec szukał listu, którego nie miał przy sobie. Choć wciąż dzielił ich jeszcze pewien dystans, z oddali widać było już rozległy, czterokondygnacyjny, ceglany budynek. Stangret zwolnił konie, by wejść w zakręt i długi wąski podjazd. Wstyd przyznać, ale cieszyła się, że nie było widać w okolicy żadnych innych powozów.

Kiedy kilka miesięcy temu wypytywała tu o miejsce, placówka była pełna i zostawało wpisać się na listę rezerwową. Wiedziała więc dobrze, iż fakt, że teraz mieli wolne, był zasługą wpływów jej ciotki albo raczej męża ciotki. Teraz już emerytowany, ale przez wiele lat był dyrektorem tej instytucji.

Zapewniano ją o dyskrecji i była pewna, że sprawowali dobrą opiekę, ale jeśli ktokolwiek dowiedziałby się, że jej ojciec – Garrison Theodore Braddock, niegdyś jeden z najbardziej poważanych prawników w Tennessee, przebywał tutaj, ta marna resztka honoru i szacunku, jaka jeszcze została nazwisku Braddocków, zniknęłaby w mgnieniu oka.

Zgodnie z tym, jak poinstruował ją lekarz, ojciec wiedział tylko, że „udaje się do miłego miejsca, żeby należycie odpocząć”. Wskazała więc na przeciwległe okno, nie chcąc, żeby widział znak przy wjeździe.

– Popatrz, tato. Zawsze lubiłeś kardynały.

Wspaniały czerwony ptak z wyraźną czarną łatą wokół dzioba siedział na gałęzi, jakby same niebiosa zsyłały jej taką okazję do oderwania uwagi ojca. Gdyby tylko wierzyła, że to prawda. Ale niebiosa, tak jak i Stwórca, jeszcze nigdy nie wydawały się równie odległe. Ani tak głuche na jej wołania.

Wytwornie wykończona karoca, w której podróżowali, była dużo ładniejsza od jakiejkolwiek, na jaką jej rodzina mogłaby sobie pozwolić, brnęła przez gruntowy podjazd i Eleonora zacisnęła mocniej dłonie na torebce, gdy nerwy kolejny raz zawiązały jej żołądek na supeł.

W ostatnich dniach udało jej się sprzedać ich rodzinny dom. Ten, w którym spędziła całe swoje życie i w którym wychowywał się jej ojciec. Dom wraz z większością mebli. Zachowała jedynie kilka przedmiotów, które miały być dostarczone w ciągu najbliższego tygodnia albo tu, dla jej ojca, albo do jej „nowego domu”... o ile w ogóle mogła go tak nazwać. Nie planowała pozostawać tam długo.

Stan ich domu pogorszył się w ciągu minionych lat i skromne fundusze, jakie uzyskała ze sprzedaży, poszły w większości na spłatę pożyczki, którą wiele lat temu zaciągnął jej ojciec. Reszta została przeznaczona głównie na opłacenie leczenia taty. Placówka wymagała, by pokryć z góry koszt pobytu za sześć miesięcy, uwzględniając częściowy zwrot, jeśli pobyt pacjenta będzie krótszy. Miała nadzieję, że jej ojciec znajdzie się właśnie w tej grupie, ale tak czy siak, zamierzała wykorzystać tę nieznaczną kwotę, jaka jej pozostała, tak owocnie, jak to tylko możliwe.

Bernice, która była ich gospodynią i kucharką przez dwanaście lat, rozumiała, dlaczego została po cichu zwolniona ze służby... Po prostu nie mieli środków, by dłużej jej płacić, gdyż kancelaria prawnicza – firma, którą ojciec założył i której przewodził przez ponad dwadzieścia pięć lat – została po wojnie zmuszona, by zamknąć swoją działalność.

Eleonora nie potrafiła się zebrać, by przyznać się przed ojcem do ich bankructwa. Gdyby tylko wiedział, w jak tragicznej sytuacji byli, z pewnością by go to dobiło.

– Może odpisałabyś Teddy’emu dzisiaj wieczorem, Eleonoro – rzekł ojciec, kiwając głową, jakby to był wyborny pomysł. – Moglibyśmy razem ułożyć odpowiedź po kolacji. Na pewno zastanawia się, dlaczego nie piszemy. Tylko... – Zwrócił się w stronę torby leżącej na siedzeniu obok. – Gdzie jest ten list?! – Coraz zapalczywiej grzebał w środku. – Gdzieś tu musi być.

Czując narastającą frustrację ojca, Eleonora wiedziała, że lepiej się z nim nie kłócić. Minęły już prawie cztery lata od śmierci jej brata na wojnie, ale nadal ból bywał tak potworny, jakby dowiedzieli się o tym dopiero wczoraj. Szczególnie gdy ojciec mówił o nim, jakby nadal żył.

Działo się tak coraz częściej, co poddawało w wątpliwość nadzieję, jaką dawali jej lekarze co do jego powrotu do dawnej kondycji umysłowej. Już jakiś czas temu przestała poprawiać pomyłki ojca. Robił się nerwowy, a nawet wzburzony, gdy to robiła. Czasami zdarzało się, że jego zachowanie graniczyło z agresją, i Eleonora zaczynała się obawiać, iż mógłby jej wyrządzić jakąś krzywdę, nawet nieumyślnie. Mimo że była wysoka i silna – albo raczej „dobrze zbudowana”, jak to kiedyś powiedziała jej babcia, poklepując ją po nodze – nie miałaby z nim szans.

Nagle ojciec zamarł. Spojrzał na nią. Zmrużył powieki, jakby czytał jej w myślach, i Eleonora przygotowała się już na to, co zaraz miało nastąpić.

– Theodore – wyszeptał. – Och, mój najdroższy syn... – Jego oczy zrobiły się mokre, a podbródek zaczął się trząść. – Dlaczego, Eleonoro? Dlaczego oni zabili mojego synka? Oni... – Głos mu się łamał. – Nie mieli prawa zabijać mojego jedynego syna!

Eleonora pokiwała powoli głową, a jej oddech przyspieszył.

– Wiem, tato. Wiem... – Z każdą łzą, która niknęła w ojcowskiej brodzie, wyczuwała, że mężczyzna po raz kolejny traci opanowanie... i siebie samego. To dla jego dobra – powtarzała sobie w kółko. I z rekomendacji lekarza. A jednak nie mogła odegnać poczucia winy, które napierało na nią z każdej strony.

Kareta zwolniła. Eleonora sprawdziła zegarek przypięty na szatelence do gorsetu. Pierwsza. Dokładnie tak, jak zapowiedziała się dyrektorowi.

Wyjrzała przez okno i zobaczyła kobietę oraz dwóch mężczyzn schodzących po schodach budynku naprzeciw. Sądząc po ich ubiorze – kobieta miała ciemną suknię i wykrochmalony biały fartuch, a mężczyźni czarne spodnie i białe koszule – domyśliła się, że są pracownikami placówki.

Ojciec również spojrzał przez okno, a potem znów na nią. Powoli na jego twarzy ból zmienił się w lęk.

– Gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce?

Wyciągnęła do niego uspokajająco dłoń, ale w jego spojrzeniu widziała już podejrzliwość.

– Tato, wszystko będzie dobrze. Pamiętasz, co doktor mówił, żeby pojechać w jakieś miejsce, gdzie mógłbyś odpocząć. To jest...

– Nie... – Cofnął się, kręcąc głową. – Nie chcę tu być. Chcę do domu.

– Tato – rzekła cicho, starając się zachować stanowczy, ale łagodny ton. – Posłuchaj mnie.

Wyraz jego twarzy stał się surowy.

– Masz mnie zabrać do domu, Eleonoro!

– Rozmawialiśmy już o tym – mówiła dalej. – I powiedziałeś, że uważasz, iż to dobry...

– Halo! Proszę pana! – zawołał do stangreta, uderzając pięścią w bok karety. – Proszę nas zawieźć do domu. Natychmiast!

Sięgnął do klamki na drzwiach, choć powóz dalej jechał. Jednak Eleonora zdążyła go wyprzedzić i jego dłoń zacisnęła się boleśnie na jej ręce.

– Zabierz... mnie... do... domu! – powiedział przyciszonym głosem, prostując się i spoglądając na nią z góry.

Czuła jego miażdżący uścisk i oczy wypełniły się jej łzami, zarówno z żalu, jak i fizycznego bólu.

Kareta zatrzymała się i podeszło dwóch mężczyzn. Choć nie byli wysocy, wyglądali na silnych, sądząc po budowie ciała. Ich sposób bycia nie miał w sobie nic z miłego powitania. Zaraz dołączył do nich doktor Crawford, dyrektor, z którym rozmawiała kilka tygodni wcześniej, gdy oprowadzano ją po obiekcie... albo przynajmniej po tych częściach, które były dostępne dla członków rodziny.

Spojrzała na nich i pokręciła głową, próbując ich powstrzymać. Ból dłoni stawał się nieznośny. Gdyby tylko dali jej chwilę, żeby mogła sama uspokoić ojca. Nie chciała, by tak zaczął się jego pobyt tutaj.

– Tato... ci ludzie tu chcą ci pomóc. – Starała się wyciągnąć dłoń spod jego ręki, ale nie mogła. – Proszę, puść. Boli mnie!

– Zupełnie o mnie nie dbasz, Eleonoro. – W każdym słowie słychać było ciężar oskarżenia, a jego twarz zrobiła się czerwona z gniewu. – Gdyby było inaczej, nie zrobiłabyś mi tego.

Jeszcze przez chwilę utrzymywał bolesny uścisk i w końcu puścił jej dłoń. Drzwi otworzyły się z hukiem i ojciec wyskoczył z karety.

3

Eleonora nie miała nawet jak interweniować, więc po prostu patrzyła, jak jej ojciec, wyższy o trzydzieści centymetrów od tych dwóch mężczyzn, okazał się bezsilny wobec ich połączonych sił. Gdy widziała, jak wykręcili mu ręce do tyłu, zmuszając tym samym do uległości, i słyszała jego wściekłe krzyki, a potem płacz, jej serce się rozdzierało. Serce i sumienie.

Armstead zsiadł z kozła karety i stał z szeroko otwartymi oczami koło drzwi. Widać było, że nie wie, co ma dalej robić.

Eleonora nadal czuła bolesne pulsowanie dłoni. Wyszła z powozu i w tej samej chwili obok niej zjawił się doktor Crawford.

– Tak mi przykro, panno Braddock. – Lekarz uniósł ostrzegawczo dłoń. – W zaistniałych okolicznościach nie będzie pani mogła towarzyszyć dziś ojcu.

– Ale... – Eleonora zerknęła za niego i dostrzegła, jak tamci mężczyźni prowadzą, a w zasadzie praktycznie ciągną, jej ojca w górę schodów, do imponujących podwójnych drzwi frontowych. Ojciec walczył z każdym krokiem, wołając ją po imieniu. Zmusiła się, by odwrócić wzrok, i powiedziała do lekarza: – Mówił pan, że będę mile widziana w każdym momencie, doktorze Crawford.

– I tak jest – zapewnił ją, rzucając spojrzenie młodej kobiecie, która stała za jego plecami. – Ale pani obecność dzisiaj... – Pokręcił głową. – Mogłaby tylko wzmóc wzburzenie pani ojca. Podamy mu od razu łagodne środki uspokajające i...

– Środki uspokajające?

Pokiwał głową.

– Jest bardzo pobudzony.

– Czy to konieczne? Zwykle uspokaja się po krótkim czasie.

Doktor Crawford obdarzył ją wymownym spojrzeniem i przypomniały jej się szczegóły, które zdradziła mu podczas ostatniej rozmowy. Szybko odwróciła wzrok i zobaczyła, że Armstead odszedł, aby zająć się końmi.

– Czasem potrzeba godziny – dodała ciszej. – Albo i więcej.

– Panno Braddock... – W głosie doktora Crawforda słychać było współczucie. – To szlachetne, co pani robiła... że tak się pani zajmowała ojcem. I wiem – dodał szybko – że są takie chwile, gdy wydaje się całkiem normalny. Ale, jak sama pani powiedziała, te chwile stają się coraz rzadsze. Jak już zauważyłem podczas naszego wstępnego spotkania, musimy koniecznie umieścić pani ojca w starannie kontrolowanym środowisku, tak by zminimalizować konfrontacje i scysje. Wnioskując z tego, co mi pani mówiła i... szczerze powiedziawszy, z tego, co sam właśnie zaobserwowałem, wydaje mi się, że lepiej będzie dla was obojga, jeśli pozwolicie nam działać tak, jak pani zalecałem.

Eleonora przeniosła wzrok z osoby lekarza na imponujące podwójne drzwi frontowe, a potem z powrotem na niego. Wcale nie miała ochoty się zgadzać i naprawdę nie wiedziała, co było najlepszym rozwiązaniem.

– Jeśli mamy pomóc pani ojcu... – mówił dalej. – Jeśli można mu pomóc... – Przerwał i wydawało się, że pauza ta trwa całą wieczność. – To teraz jest ten czas, panno Braddock, zanim utrata pamięci posunie się dalej. I... byłoby najlepiej, jeśli dałaby nam pani kilka dni i dopiero wtedy przyjechała. Poślę słowo, jak tylko pani ojciec będzie gotowy na spotkanie.

Wszystko się w niej buntowało przeciw pomysłowi, by zostawić tu ojca samego i to w takim rozpaczliwym stanie, a tym bardziej na kilka dni. A jednak, jakkolwiek by się nie starała, nie potrafiła wymyślić ani jednego argumentu, aby udowodnić temu lekarzowi, że jego zalecenia są mylne. Jej ojciec obwiniał ją za to, że go tu sprowadziła, i nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie się na nią gniewał.

Kiedy zdarzyło się raz, że ojciec zapalił lampę oliwną, a następnie położył wciąż palącą się zapałkę na gazecie i potem Eleonora skonfiskowała wszystkie zapałki w domu, nie odzywał się do niej przez tydzień. A wtedy chodziło tylko o zapałki.

W końcu skinęła nieznacznie głową.

– Bardzo dobrze – odparł doktor Crawford z nutą ulgi w głosie. – Zapewniam panią, panno Braddock, że to najlepszy wybór.

Eleonora zerknęła znów na budynek. Podczas pierwszej wizyty miała wrażenie, że jest tak dostojny i królewski. Teraz wyglądał raczej na sterylny i odludny, a nawet złowieszczy. Niezupełnie jak miejsce, gdzie się leczy, raczej jak takie... gdzie się więzi.

– Panno Braddock, zanim pani pojedzie... – Lekarz wskazał gestem na stojącą za nim kobietę. – Proszę pozwolić, że przedstawię pielęgniarkę, która będzie opiekować się pani ojcem podczas jego pobytu u nas. – Pielęgniarka podeszła bliżej, a doktor Crawford mówił dalej: – Panna Smith dopiero niedawno przyjechała do naszego pięknego miasta, ale ma znakomite referencje.

Postawa tej młodej kobiety była co najmniej osobliwa. Jednak jej turkusowe oczy zdawały się szczere i życzliwe.

– To dla mnie naprawdę wielki zaszczyt panią poznać, panno Braddock. – Panna Smith dygnęła wytwornie. Jej czysty brytyjski akcent bardzo do niej pasował.

Eleonora uniosła brew miło zaskoczona tak wylewnym powitaniem.

– Miło mi, panno Smith. Ale cała przyjemność po mojej stronie. – Odwzajemniła ukłon. – Proszę pozwolić, że wyciągnę torbę ojca z powozu. Została na siedzeniu...

– Och, nie, proszę pani! – Panna Smith niemalże rzuciła się do drzwi karety. – Z radością panią wyręczę. – Wzięła bagaż i zaraz potem wyszła z powozu, przyglądając się mu trochę zbyt długo pełnym podziwu wzrokiem.

Dopiero wtedy Eleonora zrozumiała... Czyżby ta kobieta myślała, że to do niej należy ta wspaniała karoca? Że była tak bogata, wysoko postawiona i wpływowa? To było śmiechu warte, ale Eleonora się nie śmiała. Wskazała na książkę w bocznej kieszeni torby.

– Zaznaczyłam w każdej z książek mojego ojca te miejsca, w których skończyliśmy lekturę. Czytam mu każdego wieczoru przed pójściem do łóżka. A czasem też po południu. To go uspokaja.

– Zatem ja też będę tak czynić, panno Braddock. – Skłoniwszy się na pożegnanie, panna Smith odwróciła się i zniknęła we wnętrzu budynku.

Eleonora pomyślała o tej jednej książce, której nie włożyła do torby taty. To była jej książka, ale oboje kochali ją i często ją czytali. Niejednokrotnie przepytywała go z treści, licząc, że ten zwyczaj wyostrzy jego pamięć. Nie sądziła, żeby miał tęsknić za tym niewielkim woluminem, ale wiedziała, że jej by bardzo brakowało tej pozycji, gdyby pozostawiła ją ojcu.

Przyjęła pomoc doktora Crawforda i wsiadła do karety, walcząc w duchu z powracającym poczuciem winy.

– Panno Braddock...

Odwróciła się i ku swemu zaskoczeniu dostrzegła, że lekarz się uśmiecha. Nie przypominała sobie, by widziała go takiego wcześniej. Uśmiech odejmował mu lat. Wydawało się, że nie chce puścić jej dłoni.

– Niech pani pozwoli, że jeszcze raz podziękuję za zaufanie. Zapewniam panią, że ja wraz z moimi współpracownikami zrobimy dla pani ojca wszystko, co tylko możliwe. Proszę więc... – Uścisnął jej rękę delikatnie. – By się pani nie martwiła.

Skinąwszy po lekarsku, a nawet, można by rzec, po ojcowsku, puścił jej dłoń.

– Dziękuję panu, doktorze. Choć trudno mi obiecać, że nie będę się martwić o mojego ojca, mogę pana zapewnić, że ufam pańskiej ocenie sytuacji. I postaram się być dobrej myśli co do wyników leczenia.

– Dobrze to pani ujęła, panno Braddock. A także szczerze i bezpośrednio. – Doktor Crawford pokiwał głową i zrobił krok do tyłu. – Ośmielę się rzec, że podobnie jak pani szanowna ciotka.

Eleonora poczuła ukłucie złości po tych ostatnich słowach. Jednak jakiś błysk humoru w jego oczach mówił jej, że to miał być komplement. Udało jej się uśmiechnąć, po czym zajęła miejsce w powozie, a zaraz potem Armstead wspiął się na kozioł i rzucił koniom komendę. Od razu przypomniały jej się lata w Żeńskiej Akademii w Nashville i to, jak męczyły ją podobne porównania czynione przez profesorów. „Pani ciotka również zdobywała najwyższe noty z arytmetyki, panno Braddock. Podobnie jak z francuskiego i niemieckiego, tak jak pani. Jednakże pani talent do recytacji nie może się równać z jej zdolnościami, ale mamy jeszcze czas. Trzeba przyznać, że ona była wyjątkowo uzdolniona”.

Armstead zawrócił do wyjazdu i Eleonora, westchnąwszy, zamknęła oczy. Chciała zapomnieć o tym, co się tu stało, i zamiast tego zebrać w sobie rozwagę i przygotować się na kolejne wyzwanie – spotkanie ze swoją szanowną ciotką.

Z Adelicią Acklen – teraz już Cheatham po mężu, gdyż ciotka w zeszłym roku wzięła ponownie ślub – widziała się ostatnio jesienią 1860 roku. Jeszcze przed wojną i tym wszystkim, co ze sobą przyniosła i zabrała. Zanim zmarł Joseph, drugi mąż ciotki Adelicii i najbliższy kuzyn taty.

Eleonora zerknęła w dół, na siebie, licząc, że jej ubiór – najlepszy, choć w najmniej lubianym, różowym kolorze – będzie wystarczający. Od czasu wojny nie kupowała nic poza codziennymi sukniami. Nie miała takiej potrzeby, aż do teraz.

Marszcząc brwi na widok jarmarcznej jaskrawości tkaniny, przypomniała sobie tamtą rozmowę z krawcową:

– Kobieta taka jak pani, panno Braddock, powinna nosić więcej kolorów. To pomaga... – Tu starsza pani machnęła w powietrzu rękami. – ...uwydatnić zalety. A pani, moja droga, jeśli mogę coś rzec... przydałoby się trochę uwydatniania.

Pani Hodges... zawsze szczera do bólu. Ale to przecież nic złego. Eleonora też taka była.

– Może i tak, pani Hodges, ale ja nigdy nie lubiłam różowego. Wolę sjenę [2] albo ciemny brąz. Te kolory są dużo bardziej praktyczne. I odpowiednie, biorąc pod uwagę, jak wielu naszych znajomych i członków rodziny wciąż nosi żałobę.

– Tak, tak... – Pani Hodges westchnęła i zacisnęła usta. – Każdy kogoś stracił na wojnie, moja droga. Często nawet niejedną osobę – powiedziała łagodnie, odwracając wzrok. – Naszyłam się tyle czarnych sukni, że do końca życia mi to wystarczy, panno Braddock. Jednak minęły już trzy lata i powrót do normalności w życiu i w sercu... – Wzięła głęboki wdech. – ...zależy w pewnej mierze od tego, jak będziemy się ubierać. A ja zawsze mówiłam, że im mniej atrakcyjna kobieta, tym więcej koloru powinna...

Eleonora uniosła dłoń.

– Sjenę, proszę, pani Hodges. Albo ciemny brąz.

Pani Hodges, wieloletnia przyjaciółka rodziny, tylko na nią spojrzała, nadal zaciskając wargi. Potem wymamrotała coś szeptem. Eleonora nie zwróciła na to wtedy uwagi, jednak gdy kilka dni później wróciła do zakładu krawieckiego na przymiarkę kostiumu, pożałowała tego.

– Nie miałam wystarczająco tkaniny w kolorze sjeny czy brązu, panno Braddock. Więc policzę pani tylko połowę umówionej kwoty. A teraz, spójrzmy... – powiedziała pani Hodges, gdy Eleonora wyszła zza zasłony przebieralni. – Czyż to nie piękne! I od razu wygląda pani na młodszą o kilka lat, moja droga. Tak jak się spodziewałam! Niechybnie przyciągnie pani jakieś męskie spojrzenia.

Dudnienie powozu przywróciło Eleonorę do rzeczywistości. Jeszcze raz zerknęła na spódnicę i żakiet. Czuła się jak lukier truskawkowy na torcie i wiedziała, że prędzej karoca rozwinie skrzydła i przeleci te dziesięć kilometrów z powrotem do miasta, niż ona przyciągnie jakieś męskie spojrzenia.

Choć nadal była poirytowana na panią Hodges za takie wtrącanie się, musiała przyznać, że obniżona cena znacznie to wynagradzała... szczególnie w jej trudnej sytuacji finansowej.

I co jeszcze bardziej ją niepokoiło, to fakt, że akurat teraz zamartwiała się o coś takiego jak strój. Jakże trywialne wydawały się jej takie niuanse w tych latach po wojnie.

A jednak... Potrzebowała pomocy ciotki, a co za tym idzie, jej aprobaty... którą, o ile nic się nie zmieniło, wcale nie będzie łatwo uzyskać. Dla jej ciotki bardzo się liczyło to, jak ktoś jest ubrany, więc dla niej również. Szczególnie dzisiaj.

Trema ją paraliżowała. Eleonora poprawiła się na siedzeniu, gdy Armstead poderwał konie do szybszego tempa. Wróciła myślami do propozycji biznesowej, jaką przygotowała, by przekonać do siebie ciotkę Adelicię. Ten plan nie miał nic wspólnego z wojną, śmiercią czy umieraniem. Dzięki niemu, kiedy tylko ojciec wydobrzeje, będą się mogli znów sami utrzymywać.

Pomyślała o umowie, którą zawarła z właścicielem budynku. Miała nadzieję, że to silne przekonanie, jakie jej towarzyszyło, nie pchnęło jej w stronę kosztownej omyłki, której by później żałowała.

Eleonora odchyliła głowę na oparcie wyłożonego aksamitem siedzenia. Tak wiele się wydarzyło, odkąd widziała się z ciotką po raz ostatni. Czuła się w środku zupełnie inną osobą. A jednak na zewnątrz... Nadal była raczej taka sama. Pospolita i wysoka. Nie, nawet wyższa.

Spodziewała się, że ciotka Adelicia wciąż jest olśniewająca, niewiarygodnie bogata i niezmiennie łaskawie panująca w Belmont, najbardziej wytwornej rezydencji w całym Tennessee, a może nawet w całej Ameryce, o ile artykuł, który Eleonora ostatnio przeczytała w gazecie, mówił prawdę.

Jednak określenie, którego użył dziennikarz, by opisać jej ciotkę – „amerykańska królowa” – wydawało się przesadzone. Prychnęła drwiąco. Była wdzięczna ciotce za szczodrość, ale żeby od razu królowa? Raczej nie. Ale co, jeśli jej ciotka stała się jak ci rozpuszczeni europejscy książęta i księżne, o których czytała w tygodniku Harper’s Weekly? Ci, którzy uważają się za wyżej postawionych i lepszych od reszty... plebsu. Eleonora pokręciła głową. Broń Boże...

Gdy powóz podskakiwał na długiej, wąskiej drodze, Eleonora wpatrywała się w pustą ławkę po przeciwnej stronie. Prawie namacalnie czuła naganę sumienia. Kiedy to po raz ostatni opuściła ojca na jakiś dłuższy czas? Nie mówiąc o tym, w jaki sposób... W głębi serca nadal nie mogła uwierzyć, że to zrobiła.

Mimowolnie wsunęła dłoń do kieszeni spódnicy i wyjęła chusteczkę – tę, którą nosiła przez ostatnie kilka lat. Czuła pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym delikatną, jedwabistą tkaninę. Ten dobrze znany przedmiot oraz związana z nim historia niosły jej niewytłumaczalne pocieszenie.

Przesunęła palcem po haftowanych kwiatach, które z czasem i po wielokrotnych praniach wyblakły. Mimo wszelkich jej starań na samym początku, by usunąć ślady krwi, wciąż widać było cień zabrudzeń.