Niedopasowani - Zhang Yueran, Xiao Hong, Tie Ning, Lao She, Liang Hong, Zheng Zhi - ebook
NOWOŚĆ

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Niedopasowani to zbiór wyrazistych opowieści o tych, którzy są „inni” – zagubionych marzycielach, wrażliwych buntownikach i ludziach skazanych na samotność. Można ich znaleźć wszędzie wokół, przemierzających zatłoczone ulice chińskich miast lub zaciszne wiejskie ścieżki.

Przed Tobą sześć historii: o młodym malarzu i napotkanej przypadkiem sierocie, o nastoletniej uczennicy, o niewinnym kłamstwie, które ogromnie wpłynęło na życie pewnego mężczyzny, o pracowniku naukowym powracającym do Chin po studiach za oceanem, o samozwańczym strażniku sprawiedliwości oraz o dość nietypowym wujku.

Znajdziesz w nich zaskakujące zwroty akcji, poruszające portrety codzienności osób „niedopasowanych” do społecznych norm a momentami także nieoczekiwany humor. Zanurz się w tych niezwykłych opowieściach i znajdź nowe spojrzenie na odmienność oraz na własne życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 213

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści

Strona tytułowa

Treści potencjalnie niepokojące

Zhang Yueran - nota biograficzna

Fajerwerki w kształcie zwierząt

Xiao Hong - nota biograficzna

Dłonie

Tie Ning - nota biograficzna

Dziennik gubernatora prowincji

Lao She - nota biograficzna

Poświęcenie

Liang Hong - nota biograficzna

Święty Dequan

Zheng Zhi - nota biograficzna

Jeż

Strona redakcyjna

Teksty zawarte w antologii Niedopasowani:

Zhang Yueran 动物形状的烟火, Xiao Hong 手, Tie Ning 省长日记,

Lao She 牺牲, Liang Hong 圣徒德泉, Zheng Zhi 仙症

动物形状的烟火, copyright © Zhang Yueran

省长日记, copyright © Tie Ning

圣徒德泉, copyright © Liang Hong

仙症 The Hedgehog, copyright © Zheng Zhi

Reproduced by permission of the Author c/o Rogers, Coleridge & White Ltd., 20 Powis Mews, London W11 1JN, UK

Wydawca oświadcza, że otrzymał pisemną zgodę od Autorów na przekład i publikację ich tekstów w niniejszej antologii.

No part of this book may be used or reproduced in any manner

whatever without written permission except in the case of brief

quotations embodied in critical articles or reviews.

Tłumaczenie z języka chińskiego: Magdalena Stoszek-Deng (Fajerwerki w kształcie zwierząt, Jeż), Marta Torbicka (Dłonie, Dziennik gubernatora prowincji, Poświęcenie, Święty Dequan)

Copyright © for the Polish translation by Magdalena Stoszek-Deng, Marta Torbicka, 2025

Redakcja: Maciej Libich

Korekta: Natalia Szopa

Skład i opracowanie graficzne: Klaudia Szary

Projekt okładki: Klaudia Hansel

Ilustracja na stronach otwierających rozdziały: Freepik.com

ISBN: 978-83-972813-7-0 (oprawa miękka), 978-83-972813-8-7 (e-book)

Wydawnictwo Yumeka

ul. Piastów 9/143, 40-866 Katowice

www.yumeka.pl

www.instagram.com/wydawnictwo.yumeka

www.facebook.com/wydawnictwo.yumeka

NIEDOPASOWANI

Zhang Yueran, Xiao Hong, Tie Ning, Lao She, Liang Hong, Zheng Zhi

Z chińskiego przełożyły

Magdalena Stoszek-Deng,

Marta Torbicka

Yumeka

Treści potencjalnie niepokojące: przemoc psychiczna i fizyczna, ubóstwo, wykluczenie społeczne, zaburzenia mentalne.

Zhang Yueran

Zhang Yueran 张悦然 (ur. 1982 w Jinan, w prowincji Shandong) – uznawana za jedną z najważniejszych młodych chińskich pisarek po roku 1980 (tzw. pokolenie „80后”). Pisać zaczęła w wieku czternastu lat. Autorka opowiadań i powieści, redaktorka naczelna magazynu literackiego „Newriting”. Wielokrotnie nagradzana, m.in. „The Most Promising Talent Prize in Chinese Press” (2005), „The Spring Literature Prize” (2006), „Mao-Tai Cup People’s Literature Prize” (2008). Tłumaczona na wiele języków, m.in. angielski, francuski, niderlandzki, koreański.

Fajerwerki w kształcie zwierząt

Bladym świtem Lin Pei wybudził się z chaotycznego snu. Odsłoniwszy okno, ujrzał szarobrzoskwiniowe niebo i nisko zawieszony księżyc podobny do bryłki przepalonego węgla. Nadszedł ostatni dzień tego roku.

Lin Pei przysiadł na łóżku i spróbował wrócić pamięcią do przerwanego snu. Miał w nim, zdaje się, wyjechać gdzieś daleko. Odprowadzał go na stację jakiś obcy człowiek, jednak gdy już się pożegnali, nieznajomy podbiegł nagle i wetknął mu w dłoń pęczek kopru. Lin Pei wpatrywał się bezmyślnie w znikającą za oknem sylwetkę, a gdzieś poza nim, daleko, pociąg właśnie ruszał. Stacja nie miała nazwy, a w wagonach nie było żywej duszy. Znalazłszy się w wąskim korytarzu zupełnie sam, Lin Pei nie wiedział, dokąd właściwie zmierza. Wszystko było ledwie zarysowane i pozbawione detali – był to jeden z tych ascetycznych, schematycznych snów. Zupełnie jak wtedy, gdy stoi się na pospiesznie wzniesionej scenie, która od samego początku obwieszcza, że wszystko, co się na niej dzieje, jest inscenizowane, i która nie zadaje sobie najmniejszego trudu, by zainteresować kogokolwiek odgrywaną sztuką.

Jedynie ściskany w ręku koper pocił się obficie, wydzielając intensywny zapach – tak realny, że aż napastliwy.

– Jeśli przyśni ci się koper, oznacza to, że odnajdziesz coś, co zgubiłeś – powiedziała mu kiedyś jego dziewczyna, bardzo przesądna. Niedługo po tym, jak jej samej przyśnił się koper, zgłosił się po nią jej poprzedni chłopak. Zdążyła jednak zarazić przesądnością Lin Peia. Nie pamiętał już nawet, jak wyglądała, ale wciąż krążyły mu w głowie te jej dziwaczne teorie.

Lin Pei powąchał dłoń, w której we śnie trzymał koper, i zapalił papierosa. Jakaż to mogła być rzecz, którą utracił, a która teraz mu się objawi? Przebiegł pamięcią przez wszystko, co stracił – było tego tak dużo, że spis zająłby dobrych kilka stron. Dla kogoś tak nawykłego do straty odnalezienie jednej czy dwóch rzeczy nie było sprawą ani rzadką, ani specjalnie zadziwiającą. Ale im dłużej nad tym rozmyślał, tym mniejszą miał pewność, co takiego byłoby w ogóle warte odnalezienia. Nie wiedzieć czemu wszystko, co niegdyś cenił, zaczynało mu się wydawać miałkie i tuzinkowe, gdy tylko to stracił, zupełnie jakby sprzeciętniało. Nie potrafił zatrzymać tego czegoś przy sobie, potrafił za to sprawić, by zaśniedziało w jego pamięci.

Gdy w południe zadzwonił telefon, Lin Pei wygrzebywał właśnie popiół z piecyka stojącego w przedsionku, który wiódł do pracowni malarskiej. Piecyk znów nie grzał. Zepsuł się nie wiadomo który już raz tej zimy. Lin Pei kupił pellet ze słomy, który zawierał domieszki i nie palił się najlepiej, co gorsza, wypełniał całe pomieszczenie czarnym dymem. Lin Pei odłożył pogrzebacz i wyjął z kieszeni komórkę. Na ekranie widniało nazwisko Song Yu. Siedząc w kuckach, patrzył, jak raz po raz rozbłyska, aż w końcu zgasło.

Wydostawszy się z pomieszczenia spowitego gęstym dymem, zdjął maseczkę. W pracowni było zimno jak w chłodni. Białe lampy zawieszone na suficie w dwóch rzędach mocno jaśniały – ich zakopcone klosze zdjęto już wcześniej, tak że zostały jedynie gołe jarzeniówki, które świeciły na okrągło, przez co zdawało się, że dzień nie ma końca i człowiek tracił poczucie czasu. Ale właśnie dlatego Lin Pei lubił tu przebywać. Izolacja, naturalny bieg rzeczy. W pewnym momencie zaczął odczuwać radość płynącą z samotności.

Podszedł do stojącej w rogu umywalki, jedną ręką rozpiął rozporek i uniósł się na palcach. Z początku umywalka służyła do mycia pędzli i akwareli, ale odkąd rura ubikacji pękła pod wpływem mrozu, zlew pełnił również funkcję pisuaru. Lin Pei wpatrywał się w strumień moczu spływający po resztkach kobaltowej glazury i śledził wzrokiem wodę spłukującą jego resztki do odpływu.

Kilka dni temu Duży Chen zza ściany także się wyniósł. Zdawało się, że cała strefa artystyczna opustoszała. Śnieg, który spadł w ubiegłym tygodniu, leżał wciąż nienaruszony i dziewiczy, a bezpańskie koty nie zapuszczały się już pod budynki, by sprawdzić zawartość niezmiennie pustych misek. Z nadejściem zmroku wokół robiło się ponuro, pusto i ciemno choć oko wykol. Gdy Lin Pei wychodził z pracowni, widywał niekiedy pojedyncze rozświetlone okna, ale nie znał już ludzi, którzy zza nich wyglądali. Byli bardzo młodzi – zapewne dopiero co ukończyli uczelnie artystyczne – i wynajmowali wspólnie jedną z pracowni, gdzie rzeźbili głupawe figurki i trzymali jakiegoś parchatego kundla. Czasem wołali na psa „Dżef”, kiedy indziej „Kuns”, Lin Pei nie był więc pewien, jak naprawdę się wabi, i dopiero po czasie uświadomił sobie, że kundel nosił imię po wielkim Jeffie Koonsie[1]!

Wszyscy artyści, którzy wprowadzili się tu wtedy co Lin Pei, albo przenieśli do lepszych miejscówek, albo zmienili zawód. On sam nie mógł przenieść się do lepszego miejsca, nie potrafił też zająć się czymkolwiek innym, dlatego trwał tutaj. Kilka razy zdawało mu się, że ci młodsi obrzucają go pełnym litości spojrzeniem, jakby był czymś równie komicznym co hasła na murach z czasów Rewolucji Kulturalnej.

Postawił czajnik na płycie indukcyjnej i zdjął z półki puszkę z herbatą. Czekając, aż woda się zagotuje, wyjął komórkę i raz jeszcze spojrzał na nieodebrane połączenie. Tak, to był numer Song Yu. Dawno nie miał od niego wieści. Nie rozmawiali z pięć, sześć lat – może nawet dłużej?

Song Yu jako jeden z pierwszych zaczął kolekcjonować jego obrazy. Gdy Lin Pei przyjechał do Pekinu, przez pierwsze lata trzymali się bardzo blisko. Song Yu nie miał jeszcze tylu pieniędzy, a Lin Pei był młodym artystą, o którym sporo się wówczas mówiło. Jego pierwsza wystawa odbiła się szerokim echem, a o wywiad z nim biły się rozmaite gazety i magazyny. Kolekcjonerzy pragnęli go poznać, domy aukcyjne na wszelkie sposoby próbowały zdobyć jego prace, przyszłość rysowała się w jasnych barwach i zdawało się, że od wielkiej sławy dzieli go już tylko krok.

Do dziś nie rozumiał, co poszło nie tak. Zupełnie jakby sprzyjające mu wiatry w ciągu jednej nocy zmieniły kierunek – jakby opuściła go Fortuna. Rozmyślał o tym nieustannie, ale nie mógł pojąć, co było tego przyczyną, i pozostało mu tylko obwiniać o wszystkie przeciwności losu… ziarenko piasku.

Wpadło mu do oka w kwietniu tamtego roku, w pewien wietrzny dzień. Intensywnie tarł powiekę, aż wzrok mu się przymglił. W szpitalu okazało się, że doszło do częściowego odklejenia siatkówki. Lin Pei dostał lekarstwa i zalecenie, by odpoczywać w domu. Miesiąc spędził na kanapie, przysłuchując się reklamom i nie biorąc pędzla do ręki. Być może właśnie wtedy opuścił go talent. Gdy znów stanął przed płótnem, ogarnęło go znużenie. Nie czuł inspiracji, nie miał najmniejszej ochoty malować.

Zaczął zabijać czas, imprezując i romansując, wstąpił też do klubu konesera trunków, który założył pewien jego znajomy, i w ten sposób upijanie się raz czy dwa w tygodniu weszło mu w nawyk. Jakiś czas żył w zamroczeniu, a później, gdy zaczęły go ścigać długi, pozostało mu tylko wrócić do pracowni. Kilka jego obrazów nie sprzedało się na aukcji, kilka dziewczyn go rzuciło, kilka galerii zerwało z nim kontakt. Potem jednak jego życie znów wypłynęło na spokojne wody, zupełnie jak wtedy, gdy zaczął mieszkać w Pekinie. Z tą tylko różnicą, że teraz był alkoholikiem.

Nie pamiętał już, dlaczego Song Yu zerwał z nim kontakt. W tamtym czasie opuściło go tylu przyjaciół, że Song Yu był tylko jednym z wielu, i podobnie jak tamci po prostu cichcem zniknął z jego świata. Lin Pei zadzwonił wówczas do Song Yu, ale ten nie odebrał. Teraz więc, patrząc na nieodebrane połączenie, Lin Pei miał poczucie, że przynajmniej są kwita.

„Nasz przyszły Mistrz”. Pamiętał, że Song Yu nazywał go tak ze śmiechem. W tamtym czasie kupił wiele jego obrazów; bardziej niż ktokolwiek inny był przekonany o nadchodzącym sukcesie Lin Peia. Musiał się mocno rozczarować. A przecież to rozczarowanie przyszło jakby zbyt szybko – Lin Pei nie rozumiał, dlaczego nie mogło jeszcze trochę poczekać (choć, jak się potem okazało, i tak nic by to nie zmieniło). W ciągu kolejnego roku Song Yu sprzedał wszystkie jego prace. Biznesmen zawsze będzie się oglądał na zysk, Lin Pei to rozumiał, nie mógł sobie jednak poradzić z faktem, że Song Yu pozbył się nawet portretu synka, który Lin Pei namalował specjalnie dla niego. Do dziś pamiętał wszystkie detale obrazu. Chłopczyk leżał na stole, przypatrując się wirującemu bączkowi (żółtemu). Z okna padały ukośne promienie słoneczne, które oświetlały policzek chłopca. Aksamitne światło dawało wzruszający efekt, a pociągnięcia pędzla – niewiarygodnie precyzyjne – uwypukliły delikatność i niewinność tak charakterystyczne dla dziecka. Praca nad obrazem zajęła niemal dwa miesiące.

– Nigdy nie namaluję lepszego portretu! – oznajmił.

– Niesamowite! Światłocień jak u Wyetha! Powieszę go w salonie, nad kominkiem! – odparł Song Yu.

A jednak rok później „światłocień jak u Wyetha” powędrował do bliskiej upadłości firmy aukcyjnej i został sprzedany za dwadzieścia tysięcy juanów handlarzowi krabów wełnistoszczypcych.

Komórka znów zadzwoniła. Dźwięk wydał się napiętemu do granic Lin Peiowi o wiele głośniejszy niż w rzeczywistości. Był to Song Yu, jak gdyby dzwonił w odpowiedzi na jego najskrytsze nadzieje. Lin Peiowi trudno było zachować spokój. Musiał przyznać, że miał słabość do Song Yu – być może z powodu tych wszystkich pochwał, którymi go kiedyś obdarzał. Bóg jeden wie, jakim cudem tak uwodzicielskie słowa dobywały się z jego ust. Mimo to Lin Pei naprawdę wierzył, że Song Yu jest inny niż wszyscy, że go rozumie.

Po tylu latach należały mu się od niego przeprosiny. Albo przynajmniej słowo wyjaśnienia. Pomyślał o swoim śnie – tym o koperku – i przepełniony ciekawością, co utraconego uda mu się odzyskać, odebrał telefon.

*

Lin Pei wziął ze sobą butelkę szampana, choć doskonale wiedział, że go nie wypiją. Ale były to w końcu obchody Nowego Roku i chciał sprawiać wrażenie człowieka radosnego – również dlatego założył pogniecioną koszulę. Wyszedł z domu nieco wcześniej i poszedł do fryzjera. „Tylko przez wzgląd na dobre maniery”, tłumaczył sobie.

Song Yu od dawna już nie mieszkał tam, gdzie kiedyś. Jego nowy dom znajdował się dość daleko i Lin Peiowi chwilę zajęło odnalezienie willowego osiedla w hiszpańskim stylu. Zapadł zmierzch i niektórzy puszczali już fajerwerki z przydomowych podwórzy. Niebo na obrzeżach miasta zdawało się niemiłosiernie rozległe. Sztuczne ognie układały się na nim jak drobne, wysuszone stokrotki. Z wnętrza domu dobiegały salwy śmiechu. Lin Pei stał chwilę na progu, nim nacisnął dzwonek.

– Jesteś zajęty? Co robisz dziś wieczorem? Wpadnij do mnie, mamy imprezę noworoczną! – Ze słuchawki dobiegł go głos Song Yu. Mówił tak lekkim tonem, jakby raptem wczoraj widzieli się po raz ostatni. A jednak właśnie owo proste z pozoru zagajenie – którego intencji Lin Pei nadal nie rozumiał – sprawiło, że jego oczekiwania były jeszcze większe. Dlatego, choć miał wielką ochotę odmówić, przemógł się i odparł: „Dobrze”.

Stał teraz na progu, czekając, aż gosposia przyniesie kapcie.

– Nie ma już papci… – Młoda dziewczyna z włosami zaczesanymi w króciutki koński ogon wypadła gwałtownie z wnętrza domu. – Czy mogą być takie? – W rękach trzymała parę pluszowych granatowych kapci, na których tkwiły małpie głowy o wielkich pyskach. Gdyby wszedł boso, popełniłby zapewne towarzyską gafę, zawahał się więc, ale wyciągnął po nie rękę. – Fosforyzują – dodała dziewczyna. – Gdy wejdzie się do ciemnego pomieszczenia, małpie oczy świecą.

Były nieco przyciasne, musiał na siłę wepchnąć w nie palce, by nie wystawała mu pięta. W ślad za gosposią przeszedł przez westybul, którego po obu stronach pilnowała para generałów z niebiesko-białej porcelany, i wszedł do salonu. Myślał, że gosposia zaprowadzi go wprost do Song Yu, ale powiodła go do kuchni. Lin Pei stanął na środku pomieszczenia, rozglądając się na wszystkie strony jak tonący, który rozpaczliwie wypatruje ratunku. Nie było tu ani jednej znanej mu osoby. Odetchnął głęboko, podszedł do długiego stołu i wziął kieliszek szampana.

Alkohol był jedną z tych rzeczy, na które musiał szczególnie uważać. By rzucić picie, udał się do Yunnanu i zamieszkał tam na jakiś czas. Grał w piłkę, jeździł na rowerze, chodził po górach – tym sposobem codziennie doprowadzał się do stanu kompletnego wyczerpania i kładł się spać o zmroku. Czasem wypalał jeszcze jointa, ale bez szczególnego efektu. W ten sposób upłynęły ponad dwa miesiące, i gdy wracał do Pekinu, towarzyszyło mu przemożne uczucie, że zacznie wszystko od nowa.

Nie planował pić szampana, przynajmniej na razie. Po prostu chciał mieć coś w ręku. Wśród gości przeważali biznesmeni. Usłyszał, że paru mężczyzn omawia jakiś projekt deweloperski. Grupka kobiet tuż obok prowadziła rozmowę o wyjeździe na narty do Hokkaido, musiały to być ich żony, a sądząc po twarzach pełnych zmarszczek – pierwsze żony. Na ścianie wisiał obraz olejny, jeden z tych najokropniejszych bohomazów późnego Dalego. Lin Pei chwilę się w niego wpatrywał, aż w końcu postanowił udać się do pokoju obok.

Był to salon, jeszcze większy niż kuchnia i wyłożony dywanem w ciemnobordowe wzory. Na długim stole tuż przy wejściu ustawiono przekąski: spaghetti, małe kanapeczki i słodycze. Z boku, na specjalnym urządzeniu, grzało się wino owocowe o brzoskwiniowej barwie. Zaopatrzeni w talerzyki goście wypełniali niemal każdy kąt salonu i prowadzili ożywione dysputy. Znał dwie oparte o ścianę kobiety: jedna była redaktorką pisma poświęconego sztuce i kiedyś prowadziła z nim wywiad, druga pracowała w galerii – nie pamiętał ani jej nazwiska, ani nazwy galerii. Chyba go nie poznały. Nieco zgłodniał, ale wydawało mu się, że jedząc w pojedynkę, będzie wyglądać na samotnego. Postanowił poczekać, aż napatoczy się ktoś, z kim mógłby pogawędzić.

Głośny śmiech huknął zza drzwi za jego plecami. To był śmiech Song Yu, bez wątpienia – nieco świdrujący, zwłaszcza wtedy, gdy Song Yu nie śmiał się szczerze. Odwrócił się. Ujrzał niewielki salonik – palarnię cygar. Stała tam sofa. Nie widział, kto na niej siedzi, dostrzegł jedynie skrzyżowane męskie nogi i błyszczące czarne skórzane buty. Gdyby tam wszedł, przykułby uwagę wszystkich. A tego nie chciał. Song Yu kiedyś wyjdzie, w końcu musi zatroszczyć się o innych gości, prawda? Postanowił zaczekać. Jaka szkoda, że w salonie nie było ani jednego obrazu, na którym moża by zawiesić oko. Dwie wiszące na ścianie prace wyszły spod pędzla tego samego malarza i przedstawiały ubrane w qipao kobiety – jedną z wachlarzem, a drugą z papierową parasolką w dłoni. Wiedział, że musiały sporo kosztować, nie wiedział jednak, co właściwie było w nich wartościowego.

Gdy wrócił z łazienki, odkrył, że szampan, którego zostawił na stole, zniknął. Poczuł się bardzo nieswojo z pustymi rękami. Chcąc nie chcąc, podszedł do stołu i nalał sobie kieliszek owocowego wina. Grzane wino z jabłkiem i cynamonem roztaczało upajający aromat. Mimo to nie chciał go pić, przynajmniej dopóki nie porozmawia z Song Yu. Znienacka, nie wiedzieć skąd, wyłoniła się dziewczynka, na oko pięcio-, może sześcioletnia. Ukradkiem podeszła do zastawionego stołu, rozejrzała się na wszystkie strony, wspięła na palce, złapała kawałek tarty owocowej i wepchnęła go sobie do kieszeni. Miała delikatne dłonie o długich palcach i była nieco zbyt chuda. Stała spokojnie kilka sekund, po czym błyskawicznie chwyciła kolejny kawałek i wepchnęła go do drugiej kieszeni. Po chwili powtórzyła całą procedurę. I powtarzała ją aż do momentu, gdy obie kieszenie miała wypchane po brzegi.

Rozłożyła dłonie i delikatnie oblizała palce. Z jej oczu wyzierał głód – tak intensywny, że aż trudno było uwierzyć. Chwilę później ze spuszczoną głową pobiegła do następnego pokoju. Musiała być dzieckiem któregoś z gości, ale Lin Pei nie mógł sobie wyobrazić którego. Jej zachowanie wyraźnie kontrastowało z całą tą willą, z całym tym przyjęciem. Przyniosło to Lin Peiowi pewien rodzaj ulgi, jak gdyby w końcu znalazł kogoś, kto pasował do tego miejsca jeszcze mniej niż on.

– Hej, to moje kapcie! – Rozległ się ostry wrzask.

Odwrócił się i ujrzał chłopaka, który gapił się dziko na jego stopy.

– Twoje kapcie? – wymamrotał Lin Pei.

Dzieciak musiał mieć koło dziesięciu lat, nosił granatowe sportowe ubranko i był tak gruby, że na jego widok człowiek tracił wszelką nadzieję. Cały ten tłuszcz, który spowijał go i otaczał niczym oddział wojska, nadawał mu wygląd i postawę władcy. Nieszczęsnego, schwytanego i więzionego jako zakładnika „władcy”.

– Kto ci pozwolił je założyć? – Głos chłopca był wysoki i ostry, aż kłuł w bębenki. Najwyraźniej tłuszcz skutecznie hamował wydzielanie testosteronu.

Nie zwracając na niego uwagi, Lin Pei oddalił się z kieliszkiem w dłoni. Po kilku krokach przystanął i się odwrócił. Nagle uświadomił sobie, że ten grubas to przecież syn Song Yu. Ten z portretu, który kiedyś namalował.

Zaczął przyglądać się chłopcu, próbując dojrzeć w jego nalanej twarzy chociaż cień dawnych rysów – malował go przecież, znał każdą linię, każdy szczegół jego fizjonomii. Jednak wylewający się ze wszystkich stron tłuszcz skutecznie je zasłonił. Zdawało się, że ciężkie powieki lada chwila zmiażdżą gałki oczne, po wyrazistych źrenicach pozostał ledwie ślad. Lin Pei dobrze pamiętał, że na obrazie – najlepszym portrecie, jaki kiedykolwiek namalował – promienie słońca składały pocałunki na delikatnej dziecięcej buzi, jak gdyby ją błogosławiły. Spowity przejrzystym, słonecznym blaskiem chłopczyk był nieskalany i niewinny, niby aniołek. Jakim sposobem zmienił się w to, co Lin Pei miał właśnie przed oczami? Wszystkie pory na twarzy chłopca wydzielały łój, co w połączeniu z okrutnym, tyrańskim spojrzeniem sprawiało, że przypominał syna rzeźnika. Dorastanie okazało się dla niego największą katastrofą.

– Pamiętasz jeszcze? Gdy byłeś mały, namalowałem twój portret – odezwał się Lin Pei. – Byłeś na nim o wiele bardziej uroczy niż teraz.

– Kim jesteś? – Dzieciak wyglądał na urażonego.

– I jeszcze tyle jesz? – Lin Pei wskazał na talerzyk w jego ręku, który aż uginał się od smakołyków. – Nie możesz samego siebie spisywać na straty…

Chłopak wpadł w taką furię, że aż zaczął się trząść.

Podbiegła do niego jakaś kobieta w średnim wieku – opiekunka, jak się zdawało; najwyraźniej wszędzie go szukała.

– Dudu, chodź prędko – Wzięła od niego talerz.

– Dlaczego on ma moje kapcie?!

– No, już, już, chodź szybko, mama i cała reszta na ciebie czekają!

Kobieta chwyciła go za rękę i odciągnęła.

– Poczekaj tylko! – Odwrócił się i wrzasnął chłopak.

Lin Pei przyglądał się jego okrągłej sylwetce z żalem w sercu – piękno z portretu było już na zawsze stracone. Ale po chwili żal ustąpił miejsca zawistnej satysfakcji. „Nie zasługiwali na ten obraz”, pomyślał. A może właśnie dlatego, że się go pozbyli, chłopak wyrósł na dokładną odwrotność swojej podobizny. Los należycie się na nich zemścił.

Lin Pei odczuł silny niepokój na myśl, że również Song Yu zmienił się w jakiś okropny sposób. Może powinien wrócić do domu? Nie, jeszcze nie był gotowy – zdecydował się wejść do palarni.

Zaopatrzony w kieliszek, stanął u jej progu, jak gdyby jego uwagę przykuł obraz na ścianie.

– O, tu jesteś! – Udał zaskoczonego. Tak, Song Yu też nieco przytył, ale wciąż dało się go rozpoznać. Zmienił okulary; teraz nosił niewielkie złote oprawki, które na jego krótkim i grubym nosie wyglądały nieco komicznie.

Song Yu zamarł, ale natychmiast rozpoznał Lin Peia i przywitał go z uśmiechem, a potem zlustrował od stóp do głów.

Lin Pei momentalnie uświadomił sobie obecność dwóch małpich łbów na swoich stopach, to było jak dowcip w złym stylu. Wzruszył ramionami, jakby próbował strzepnąć z siebie wzrok Song Yu, i uśmiechnął się z lekkim przymusem.

Song Yu odwrócił się do siedzących na sofie i powiedział:

– To Lin Pei. Znacie go wszyscy, prawda?

Siedzący obok mężczyzna leniwie uniósł rękę w geście pozdrowienia. Lin Pei go rozpoznał – był to właściciel jednego z większych domów aukcyjnych.

– Widzieliśmy się już – skinął z fotela siwowłosy facet.

„Widzieliśmy”? Przecież wtedy, w domu Song Yu, wielokrotnie razem pili. Facet w ogóle nie znał się na sztuce, mimo to zawsze zarzucał Lin Peia pytaniami i wydawał się oczarowany jego twórczością.

Pozostała dwójka nadal rozmawiała z pochylonymi głowami, zupełnie go nie dostrzegając. Obaj byli najmodniejszymi obecnie malarzami, Lin Pei widział ich na jakiejś ceremonii, więc, naturalnie, oni też musieli go znać. Ktoś go nawet przedstawiał, i to kilkukrotnie, a jednak za każdym razem udawali, że go nie znają.

Lin Peia posadzono na drugim fotelu, nieco dalej, tak że musiał pochylać się do przodu.

– Jak tam, co u ciebie słychać? – Song Yu na nowo zapalił cygaro.

– Po staremu – odparł Lin Pei.

Song Yu skinął głową i zamilkł. Lin Pei poczuł, że spogląda na niego ze współczuciem i uświadomił sobie, że jego odpowiedź była wieloznaczna. Dla niego „wszystko po staremu” oznaczało największy spokój, ale w oczach Song Yu nie różniło się niczym od ugrzęźnięcia w bagnie. Po chwili Song Yu wydmuchnął obłoczek dymu i głośno powiedział:

– A, no tak! Ożeniłeś się przecież! Któż to mi o tym mówił? – Wydawał się podekscytowany, że coś zmieniło się w monotonnym życiu Lin Peia.

Lin Pei poczuł, jak cierpnie mu skóra. Był to temat, którego w żadnym razie nie chciał poruszać. Od dłuższego czasu to, czy ktoś jest do niego wrogo nastawiony, oceniał właśnie po tym, czy tamten poruszał ową newralgiczną kwestię.

– Nie lekceważ wpływu małżeństwa, niekiedy może to być nowy impuls dla artysty. Gdy zmienia się życie, bywa, że i sztuka zmieni się w ślad za nim. – Song Yu wcielił się w rolę przewodnika, który wskazuje zbłąkanemu wędrowcowi właściwą ścieżkę. – I jak, odczułeś tę zmianę na własnej skórze?

– Jestem po rozwodzie – odparł Lin Pei.

– O… – Ewidentnie zmieszany Song Yu odwrócił się do właściciela domu aukcyjnego i powiedział: – No i sam zobacz, jak nieskrępowane życie w porównaniu z nami prowadzą artyści. Chce, to się żeni, nie chce – to się rozwodzi.

Właściciel domu aukcyjnego spojrzał na Lin Peia i uśmiechnął się lekko:

– Jeszcze jesteś młody. Dla nas coś takiego to byłby potężny cios.

– Tylko cios? Pół życia jak nie twoje! – dodał siwowłosy mężczyzna.

Wybuchnęli śmiechem. Potem nastała chwila krępującej ciszy. Trzej mężczyźni pochylili głowy i palili dalej w ciszy. W końcu odezwał się Song Yu:

– Dawno się nie widzieliśmy, Lin Pei. Chętnie bym z tobą dłużej pogawędził. Ale mamy akurat pewne sprawy do omówienia, sam rozumiesz…

Lin Pei przyglądał się chwilę Song Yu, nim dotarł do niego sens jego słów, a wówczas zerwał się na nogi jak oparzony. Jeszcze sekundę wcześniej żywił nadzieję, wierzył, że Song Yu chce odnowić ich przyjaźń. I choć rozmowa się nie kleiła, choć poruszane tematy były dla niego przykre, wytrzymał. W życiu by nie przypuszczał, że Song Yu odprawi go w tak prostacki sposób, że weźmie go z zaskoczenia, nie da nawet szansy, by się nieco odprężył, że nawet nie spróbuje udawać kogoś, kto potrafi podtrzymać niezobowiązującą rozmowę.

– Zostań dłużej, o północy będziemy puszczać fajerwerki, ogromne – rzucił jeszcze Song Yu.

Kieliszek z alkoholem czekał na stoliku herbacianym. Lin Pei nie zapomniał o nim, ale nie chciał tracić nawet tej krótkiej chwili, by go podnieść, chciał się stąd jak najszybciej wydostać.

Przydeptując ciasne kapcie, wrócił do salonu. Gości było jeszcze więcej. Z kuchni wyłoniła się służąca, która niosła gorące szaszłyki z kurczaka, i Lin Pei musiał przycisnąć się do ściany, by ją przepuścić. Gdy go minęła, nadal stał pod ścianą, całkiem oszołomiony. Wracał pamięcią do wydarzeń sprzed chwili i był coraz bardziej pewien, że Song Yu dobrze wiedział o jego rozwodzie – umyślnie poruszył ten temat, by usłyszeć to z jego własnych ust. Jednego nie mógł zrozumieć: czy Song Yu naprawdę dzwonił do niego dwa razy z zaproszeniem tylko po to, by na własne oczy ujrzeć jego upadek? Czy naprawdę chciał się zabawić jego kosztem i potraktował go jak błazna, po czym kazał mu spieprzać? Czy bogacze byli już do tego stopnia zblazowani, że uznawali coś takiego za rozrywkę? A on jeszcze myślał, że Song Yu pragnie go przeprosić. Cóż za absurdalna myśl, zrobiło mu się potwornie wstyd, że był tak naiwny. Z wnętrza palarni dobiegał raz po raz głośny śmiech. Czuł, że śmieją się z niego. Ręce i stopy oblał mu zimny pot. Powinien napić się czegoś ciepłego i prędko się stąd wynieść. Wrócił do stołu, nalał owocowego wina do nowego kieliszka i ze zmarszczonymi brwiami pociągnął duży łyk.

Ktoś poklepał go od tyłu po ramieniu.

Odwrócił się i ujrzał Song Xia. Uśmiechała się do niego.

– Hej!

Miała na sobie obcisłą fiołkową sukienkę, a długie, kręcone włosy spięła w puszysty kok. Pełne, błyszczące czoło, nieskazitelna kreska wokół oczu. Nie widział jej od pięciu lat, ale każda część jej ciała stanowić mogła niezbity dowód, że Song Xia się nie postarzała – wręcz przeciwnie, była jeszcze piękniejsza.

– Umieram z głodu, a ty? – Zmarszczyła nos. – Może coś przekąsimy?

Spoglądał na nią nieobecnym wzrokiem. Była tak ciepła i bezpośrednia, że niemal się wzruszył. Znów przypomniał mu się sen o koperku.

Song Xia poprowadziła go przez korytarz i skręciła w stronę otwartych drzwi. Znaleźli się w pomieszczeniu, w którym można odpocząć przy filiżance herbaty – była to dość intymna przestrzeń połączona z sypialnią. Spokoju nie zakłócały nawet dwie gawędzące przy stoliku kobiety w średnim wieku. Usiedli na sofie w rogu. Była miękka ponad wszelkie wyobrażenie, człowiek cały się w niej zapadał, więc w pierwszej chwili nieco się przestraszyli, a on o mały włos nie oblał jej winem. Roześmiała się.