Niebiański cent - Piers Anthony - ebook

Niebiański cent ebook

Anthony Piers

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Przedwcześnie dojrzały przemieniec z Xanth, Książę Dolph, chcąc odnaleźć Dobrego Maga Humfreya, organizuje Wyprawę, będącą doskonałą szansą poznania otaczającego go świata i wyjścia z Rajskiego Wieku... Udaje się na nią ze swoim wiernym kompanem, zaczarowanym szkieletem, Marrowem. Odwiedza Wyspę Iluzji, Widoków, Mundanię i Hipnotykwę. Ucieka z Królestwa Goblinów, wywodzi w pole łasą na mężczyzn boginkę i syrenę. Walczy z ziejącym ogniem smokiem, zakochuje się i zaręcza z dwiema dziewczynami naraz. A wszystko to dzieje się, gdy szuka magicznej monetki znającej Odpowiedź!

[opis okładkowy]

XI tom cyklu Xanth

Książka dostępna w zasobach:

Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 534

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

W serii

XANTH

ukazały się:

Zaklęcie dla CameleonŹródła magii

Zamek RoognaPrzesmyk Centaura

Ogrze, ogrzeNocna maraSmok na piedestaleOkrutne kłamstwoZakochany golem

Dolina Kopaczy

W przygotowaniu:

Młodzian z Mundanii

PIERS ANTHONY

NIEBIAŃSKI CENT

PrzełożyliAnna DobrowolskaZdobysław E. Parczyński

DOM WYDAWNICZY REBISPOZNAŃ 1994

 

Tytuł oryginału: Heaven Cent

Copyright © Piers Anthony Jacob 1988Copyright © for the Polish editionby REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1994

RedakcjaMaria Bosacka

Redaktor seriiZdobysław Parczyński

Ilustracja na okładceMike Posen

Opracowanie graficzneMaciej Rutkowski

Wydanie I

ISBN 83-7120-155-9

Dom Wydawniczy REBISul. Marcelińska 18,60-801 Poznańtel. 65-66-07, tel./fax 65-65-91

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w KrakowieDruk z dostarczonych diapozytywów. Zam. 1306/ 94

 

Dla mojej żony Can

1. TAJEMNICA

Dolph usadowił się wygodnie na łóżeczku Ivy1 i zaczął wpatrywać się w Gobelin. Przed oczyma przesuwały mu się najróżniejsze, ruchome sceny. To, co widział, było zazwyczaj o wiele ciekawsze niż nudne życie, jakie wiódł w Zamku Roogna! Ivy właśnie pobierała nauki u centaurzycy Chem, tak więc Dolph miał cały Gobelin wyłącznie dla siebie. To lubił najbardziej, gdyż starsza siostra zwykle starała się mu dokuczyć.

Gdy tylko o niej pomyślał, natychmiast przeobraził się w wilka, podwinął cztery nogi pod siebie, zwinął się w kłębek i nakrył ogonem, którego koniec sięgał dokładnie do czubka czarnego nosa. Zwierzęta przeważnie są lepsze od ludzi, dziksze, ale i spokojniejsze zarazem. Za to teraz widział nieco gorzej. Obrazy na Gobelinie stały się jakby mniej wyraźne i nieco zamazane. Jednak nie przejął się tym, gdyż prawie wszystko już kiedyś oglądał. To znaczy wszystko, co miało jakieś znaczenie: wielkie bitwy, magiczne wydarzenia wyższej rangi, dziwne monstra. Po jakimś czasie nie cieszyły go już ani ogry wyciskające wodę ze skały i zwijające drzewa w obręcz, ani też stada centaurów grające w buta. Lecz czasem tu i ówdzie zdarzało mu się dojrzeć coś, czego wciąż nie rozumiał, co nadal było owiane tajemnicą. I to właśnie go pociągało.

Ciągle nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie podział się talent babci Iris. Była czarodziejką Iluzji. W swoim czasie potrafiła sprawić, iż coś wydawało się zupełnie czymś innym, niż było w istocie. Za co tylko się zabrała, brzmiało, pachniało i wyglądało inaczej, aż w końcu czasem nie można było wcale stwierdzić, co jest co. Ależ miał wtedy uciechę! Ale w ostatnim miesiącu Iris straciła ważną część owej magicznej mocy. Określała to utratą aspektu wizualnego. Tak więc nadal mogła zmieniać brzmienie czy zapach danego przedmiotu, ale nie potrafiła zmieniać jego kształtów. Trzeba przyznać, iż babcia Iris była już stara, mimo to Dolph dobrze wiedział, jak boleśnie musi odczuwać tę stratę.

— Gdzie podziała się ta jej Iluzja?

Spojrzał na Gobelin, starając się odszukać zaginiony talent, lecz nie był w stanie go tam odnaleźć.

Nie pojmował również magii róż, które otrzymał niegdyś w darze jego ojciec, Król Dor. Rosły na specjalnym dziedzińcu i miały różne barwy, a każda oznaczała co innego: brak czułości bądź przyjaźń, romans, miłość czy śmierć. Zazwyczaj do rosarium przychodzili kochankowie. Jedno z nich stawało wśród krzewów, drugie zrywało różę w kolorze symbolizującym jego uczucie. Gdy przypadkiem próbowało skłamać, kolce róż okrutnie drapały oszusta. Nie było w tym nic niezwykłego. Dolph nie mógł jednak odgadnąć, dlaczego w ogóle ktoś sobie tym zawraca głowę.

Ciągle tu przychodzą jacyś młodzi ludzie. Twierdzą, iż zrywają dla siebie róże, by sobie udowodnić, że się kochają.

Ale o co w tym chodzi? — myślał. Po co to komu?

Do tej pory odkrył jedynie to, że miłość ma jakiś przedziwny związek z wzywaniem bocianów przynoszących dzieci. Próbował je śledzić za pomocą Gobelinu i choć natknął się na bociany taszczące niemowlaki w dziobie, nigdy nie udało mu się ujrzeć, kiedy i jak ptaszysko zostaje powiadomione o tym, czego ma dokonać.

Czy to aż taka tajemnica?

Tym razem postanowił nastawić Gobelin na największą ze wszystkich zagadek wszech czasów — zniknięcie Wielkiego Maga Humfreya, co zostało odkryte przypadkiem, gdy ogr Esk, centaurzyca Chex i kopacz Polney udali się do Maga, by zadać mu kilka Pytań. Wtedy to okazało się, że Zamek jest całkiem pusty. Nikogo w nim nie było. Zajrzeli do Księgi Odpowiedzi, ale żadne z nich nie mogło z niej nic zrozumieć. Jej rady były za mądre dla zwykłych stworzeń. Nikt poza Dobrym Magiem nie był w stanie ich zinterpretować. Ale jego nie było!

Gdy tylko Król Dor się o tym dowiedział, udał się na Zamek, wziął Księgę i zamknął ją na klucz. Bał się, by podczas nieobecności Maga przypadkiem coś głupiego nie przyszło komuś do głowy. Próbowano odszukać Humfreya, lecz nikomu się to nie udało. I tak od trzech lat jego zniknięcie owiane było tajemnicą, i chyba tylko on sam mógł ją wyjawić. Tymczasem nie można było otrzymać Odpowiedzi, na skutek czego wiele ludzi i stworzeń zamieszkujących Xanth pogrążonych było w wielkiej depresji.

Dolph podchodził do tej zagadki wiele razy niczym szczenię wilka, którym właśnie był, do wielkiej owcy.

Gdzież może być Dobry Mag? Czemu tak nagle odszedł, czemu zostawił cały Zamek i wszystko, co w nim było? — dumał.

Niewątpliwie wydarzyło się to na chwilę przed nadejściem tamtej trójki, gdyż wchodząc do Zamku, każde ze stworzeń zmagało się z przygotowanymi uprzednio pułapkami.

Ktokolwiek chciał się dostać na Zamek, by zadać Pytanie, zawsze musiał przebrnąć przez trzy wymyślone specjalnie dla niego przeszkody. Tylko ci, którym szczęśliwie udało się je pokonać, otrzymawszy Odpowiedź, mogli opuścić siedzibę Maga. Inni w zamian za udzielenie rady pozostawali przez rok u Humfreya na służbie, co nie było łatwe, gdyż Mag był złośliwy. Nawet Gorgonie kazał usługiwać przez okrągły rok, gdy spytała go, czyją poślubi. I dopiero po upływie tego czasu udzielił jej Odpowiedzi. Kiedyś odwiedził go ogr Smash. Zapomniał Pytania. Mag postawił go na straży innego pytającego — nimfy Tandy. I co z tego wynikło? Tych dwoje zakochało się w sobie, pobrało i chyba im to wystarczyło! To była Odpowiedź! Są rodzicami Eska. Dobry Mag znowu wywiódł wszystkich w pole!

Teraz nie było żadnych zagadek do rozwiązania, żadnych podstępnie zastawionych sideł, żadnych matni do przebycia. Zamek zionął pustką. Każdy uważał, że należy odnaleźć Dobrego Maga, ale nikt nie wiedział, jak to zrobić. Wielu poszukujących przygód śmiałków udawało się na Zamek, lecz ich wysiłki spełzały na niczym. Co więcej, niektórzy z nich zaginęli sami. Sytuacja nie była zbyt wesoła.

A co by było, gdyby zwyczajny, dziewięcioletni chłopiec rozwiązał zagadkę stulecia? Byłoby fajnie popatrzeć na głupie miny dorosłych! Ale miałbym frajdę! — pomyślał.

Dolph spojrzał uważnie na Gobelin. Mógł go nastawić na każde miejsce i czas, jeśli tylko bardzo tego chciał. Wystarczyło jedynie o tym pomyśleć. Większość ludzi nie potrafiła przesuwać obrazów tam i z powrotem. Ale on i Ivy byli Magami (tak naprawdę Ivy była czarodziejką i stała nieco niżej), więc Gobelin posłusznie wykonywał ich rozkazy. Nastawił go na dzień przed przybyciem Eska...

— Gdybym tylko mógł zobaczyć, jak Mag wychodzi!

Coś mignęło, szurnęło i oczom Dolpha ukazał się Zamek Dobrego Maga na dzień przed zniknięciem Humfreya. Mag siedział w gabinecie pochylony nad Księgą. Wyglądał, jakby miał co najmniej sto lat (bo i rzeczywiście prawie tyle miał). Kiedyś wypił za dużo eliksiru ze Źródła Młodości i stał się małym chłopcem. Dolph roześmiał się, gdy ujrzał to w Gobelinie. Lecz później Magowi udało się wrócić do swego wieku. Na to już wcale nie było przyjemnie patrzeć.

Gorgona była na dole. Robiąc ser gorgonzola2, spozierała przez woalkę na mleko, żeby się ścięło. Wkoło Zamku kręcił się ich dziewiętnastoletni syn Hugo. Przygotowywał jedną z pułapek, które czyhały na przybywających. Pilnował, by w odpowiedni sposób postawić na moście nad fosą, klatkę smoków. Wszystko zdawało się w jak najlepszym porządku.

Dolph przesunął czas nieco do przodu, tak by złapać dokładną godzinę opuszczenia Zamku przez jego mieszkańców. Czyżby on pierwszy używał Gobelinu w ten sposób? Jego ojcu z pewnością też to musiało przyjść do głowy! A może i nie? Zagadka wciąż była nie rozwiązana! Dorośli jako tacy są głupi. Dlatego potrzebują Odpowiedzi. Może też dlatego tak pilnie strzegą tajemnicy bociana? Nie chcą powiedzieć, jak go powiadamiają! W innym wypadku dzieci z pewnością robiłyby to dużo lepiej od nich.

Nagle Gobelin zmatowiał. Czyżby stało się z nim coś złego? Ivy zamordowałaby go, gdyby tak było! Dolph szybciutko pomyślał, o czym trzeba, i obraz zaraz wrócił do normy. To nie była wada Gobelinu. Coś blokowało pewne sceny. Powolutku przesunął je w przód, sprawdzając, co robią Humfrey, Gorgona i Hugo. Nie było to takie trudne, gdyż na Gobelinie ukazywało się wiele wydarzeń naraz. Nie dało się go nastawić jednocześnie na różne czasy i miejsca, można było jednak oglądać wiele historyjek rozgrywających się naraz w tym samym miejscu i czasie. Teraz widział cały Zamek. Pokoje stały otworem niczym w jakimś domku dla lalek. Humfrey wciąż pochylał się nad Księgą. Wydawało się, że nigdy od niej nie odchodzi! Gorgona robiła sałatkę, utwardzając ser wzrokiem, zaś Hugo wyczarowywał w swej sypialni przeróżne owoce. To był jego talent. Ale nie był w tym zbyt dobry. Wytwory jego magii były niezbyt piękne i miały dziwne barwy.

W tym czasie jakiś elf, najwyraźniej na polecenie Maga, ustawiał w pracowni pewnego rodzaju przyrządy. Po Zamku jak zwykle kręciło się wiele różnych stworzeń. Odbywały swą roczną służbę, w zamian za Odpowiedzi, które miały otrzymać. W ten sposób Dobry Mag nigdy nie narzekał na brak rąk do pracy.

Nagle wydarzyło się coś złego. Z ustawianych przez elfa przyrządów buchnął mleczny dym. Elf odskoczył, kaszląc. Dym wciąż się rozchodził. Po chwili wypełnił całą pracownię. Gorgona podniosła oczy znad sera. Pociągnęła nosem. Krzyknęła coś do Humfreya. (Gobelin nie przenosił dźwięków, Dolph widział jednak, jak jej piersi uniosły się w górę i otworzyły się usta. Zobaczył także, iż inni na to zareagowali.) Dobry Mag podniósł się znad swej Księgi i poczłapał na dół. Przybiegł także Hugo. Przytaszczył ze sobą kiść sinoniebieskich bananów, które właśnie wyczarował. Wszyscy ruszyli w kierunku dymu, lecz on wcale na nich nie czekał. Podążał ze wzmożoną siłą, by wypełnić pozostałe komnaty. Elf próbował coś wyjaśnić, gestykulując zawzięcie rękoma, ale gęsty dym szybko ich okrążył i niejako zamknął w środku. Nie mieli jak uciec.

Dolph stwierdził, że nie jest to zwykły dym. To był zaklęty dym! Nie można było przewidzieć, co zrobi!

Wyglądało na to, że Mag jest zdenerwowany. Pokazał coś rękoma i cała czwórka pospieszyła do jeszcze innej komnaty. Dym popędził za nimi. Był nie do opanowania. Wymknął im się spod kontroli. Jak tylko uciekinierzy przecisnęli się przez drzwi, on też wślizgnął się do środka. Miał ich! Po chwili i w tej komnacie było biało. Dym przysłaniał cały obraz. Dolph jednak postanowił go nie zmieniać.

Po paru minutach dym przerzedził się i rozproszył. Lecz Humfreya, Gorgony i Hugona już nie było. Mag i jego rodzina jakby się w nim rozpłynęli. W komnacie pozostał jedynie zupełnie zdruzgotany elf. Najwidoczniej w pewnym momencie stracił kontakt z resztą towarzystwa i teraz nie wiedział, co się z nimi stało. Ponieważ już się nie pojawili, elf, postępując zgodnie z regulaminem działania w razie nagłych wypadków, zaczął zamykać Zamek. Otworzył klatkę i wypuścił smoki. Pobiegły zaczarowaną ścieżką, ile tylko sił w nogach. Było w tym coś niezwykłego, gdyż nie wolno im było jej używać. Uporawszy się z ostatnią czynnością, elf opuścił Zamek. Jego służba skończyła się.

Następnego dnia przybyli trzej pytający.

Dolph przesunął obraz do tyłu. Nastawił Gobelin na dym, próbując natrafić na jakiś kluczowy moment. Zrozumiał wreszcie, czemu dorośli nie rozwiązali tej zagadki za pomocą Gobelinu. To dym ich zatrzymał. On jednak miał dobry wzrok.

— Gdybym tylko spostrzegł coś, czego inni nie zauważyli...

Przeobraził się w gryfa. Miał teraz doskonałą zdolność widzenia.

— Co robisz w moim pokoju, mały?! — zawołała ze złością Ivy. — Dobrze wiesz, że nie wolno ci tu wchodzić!

Tak naprawdę była tylko trochę zła, trochę zaś udawała. Poznał to po tonie, jakim przemawiała. Był tak pochłonięty tym, co zobaczył, że nawet nie usłyszał jej kroków. Zamienił się w człowieka.

— Patrzę sobie tylko na Gobelin! Gdybym mógł choć na chwilkę powiesić go w swoim pokoju...

— Nigdy! — przerwała mu Ivy.

Miała czternaście lat i uważała się za nie wiadomo co. Dolph był głęboko przekonany, że nic, powtarzam nic nie jest gorsze od starszej siostry w tym wieku. Wszystko wyolbrzymiała. To był jej talent. Lecz także niewątpliwie i jej natura. Szkoda było się z nią kłócić.

Tak więc Dolph nawet nie próbował się sprzeczać. Przeobraził się w wielkiego, jadowitego pająka. Górował teraz nad nią. Z żuwaczek kapała ślina... był górą!

Ivy z wrzaskiem cofnęła się w tył.

— Co za nędzna kreatura! — krzyknęła z dobrze udawanym przerażeniem w głosie. — Wreszcie zamienił się w to, czym jest. Zawsze wiedziałam, że to wstrętny robal!

I znowu mu się dostało. Zawsze udawało jej się mu dokuczyć. Zamienił się w chłopca.

— Myślisz, że jesteś najmądrzejsza na świecie! Zrobię coś takiego, że ci oko zbieleje. Poczujesz się jak harpie gówienko! — Dolph próbował się odciąć, nie potrafił jednak robić tego tak zręcznie jak Ivy.

— Tak?! A co takiego, mały?

— Mam zamiar odnaleźć i wyratować Dobrego Maga!

Nie odpowiedziała. Była zbyt sprytna, by okazać zdziwienie. Zamiast tego wy buchnęła śmiechem. Rzuciła się na łóżko, zaczęła się tarzać z uciechy... i nagle spoważniała.

— Tu jest włos wilka! — zawołała obrażona. Często się śmiała, a za chwilę trzęsła ze strachu czy dąsała. Niewiarygodnie szybko popadała w skrajnie odmienne nastroje.

Dolph stwierdził, że teraz najrozsądniej byłoby się wycofać. Zamienił się w myszkę i wymknął się z komnaty, pozostawiwszy gniewnie piszczącą siostrę samej sobie.

Wciąż myślał o tym, jak odnaleźć Dobrego Maga. Co prawda, swojej apodyktycznej siostrze wyznał to tylko po to, by ją czymś zaskoczyć. Teraz jednak nie mógł się wycofać. W przeciwnym razie zostałby zupełnie wyśmiany. Poza tym miał już dość bycia młodszym bratem. Zapragnął uczynić coś, co by mu przysporzyło sławy. Dlaczego nie mógłby poszukać Dobrego Maga? Miał do tego takie samo prawo jak wszyscy. Mimo że jeszcze był mały, był już Magiem w całym tego słowa znaczeniu. Jeśli coś lub ktoś zechciałby mu cokolwiek zrobić, przeistoczyłby się odpowiednio i powstrzymał napastnika.

Udam się do Zamku Humfreya, wejdę do komnaty i sprawdzę, czy przypadkiem nie natrafię na jakiś ślad, który by mnie naprowadził na właściwy trop. A potem... pójdę po nitce do kłębka, postanowił. W swoim przedsięwzięciu dostrzegł jednak pewien mały problem, który nosił nazwę rodzice. Oczywiście stwierdzą, że jestem za mały, pomyślał. Zawsze mi to wypominają. To ich koronny argument.

I choć był to jeszcze jeden dowód na tępotę dorosłych, musiał to jakoś znosić. W końcu jego ojciec był królem Xanth, należało się więc z nim trochę liczyć.

— Może za parę lat — dyplomatycznie napomknął Król Dor. Był zawsze bardziej liberalny od żony. Jednak w obliczu apodyktycznej Królowej Iren nie miało to i tak wielkiego znaczenia.

— Ale Dobrego Maga trzeba odnaleźć teraz! — krzyknął Dolph. — Przecież każdy mieszkaniec Xanth wam to powie!

— Nie jestem tego taki pewien — odpowiedział stołek.

— Zamknij się, drewniany móżdżku — syknął chłopczyk.

— Odczep się ode mnie! Co za przemądrzałe siedzenie! — odciął się głośniej stołek. — Zaraz wbiję ci drzazgę tam, gdzie trzeba.

Dolph nie odezwał się. Jego ojciec potrafił rozmawiać z różnymi martwymi przedmiotami, a te sprawiały wrażenie niezbyt mądrych. W obecności Króla Dora nawet skały mogły mówić. I to wtedy, gdy nikt ich nie prosił o głos.

Król Dor spojrzał na Królową Iren. Wymienili badawcze spojrzenia. Nie oznaczało to nic dobrego. Specjalizowali się w bezsensownym utrudnianiu wszelakich przedsięwzięć. Myśleli tylko o tym, jak zatrzymać go w domu i jak mu to powiedzieć, by nie poczuł się obrażony.

— A może... byś wziął ze sobą kogoś dorosłego... — niepewnie bąknęła Królowa. Była właściwie tak samo despotyczna jak Ivy, lecz potrafiła doskonale się maskować. Jednakowoż jej delikatna sugestia równała się prawu.

Och, nie! Nie mogło jej przyjść do głowy nic gorszego! — westchnął Dolph. Dorosły wszystko popsuje. A już szczególnie ktoś, kto cieszy się względami mojej matki: centaur. Centaury słynęły z rozsądku i posłuszeństwa. Ponadto zawsze chciały czegoś uczyć dzieci. A Dolph miał już tej ciągłej nauki po dziurki w nosie. Wystarczyłoby mu jej już na całe życie.

Jednak Królowa Iren wciąż miała głos. Podejrzewała, że najchętniej udałby się do Zamku sam, a już na pewno nie w towarzystwie kogoś dorosłego. Była przekonana, że taki warunek zniechęci go do tej całej Wyprawy.

A gdybym tak znalazł sobie jakiegoś klawego kumpla, kogoś niekrępującego, pomyślał Dolph. Wyprowadzę ich w pole. Przechodzenie rodzicom przez rozum to prawdziwa sztuka. Ale jeśli włożę w to dużo serca, to może mi się uda...

— Załatwione — odpowiedział. — Ale ja sam sobie tego kogoś znajdę.

Król Dor spoważniał, co jednak znaczyło, że stara się powstrzymać od śmiechu. Był to dobry znak. Obydwoje wiedzieli, że Królowa najchętniej wybrałaby centaurzycę. Jeżeli Dolph zdołałby się od tego wywinąć, miałby w ręku połowę wygranej.

— Dobrze — odpowiedziała po chwili. — Ale my będziemy musieli go zaakceptować.

Hmm. To może popsuć całą sprawę. Może się nigdy nie zgodzić, na kogoś, kogo naprawdę lubię, a zaakceptować tego, kto jej się podoba. Jak to obejść? — zastanawiał się chłopiec.

Był młody i szybko myślał. Już po trzech sekundach znalazł wyjście z tej kłopotliwej sytuacji.

— Zgoda — powiedział. — Jutro dam wam odpowiedź.

— Świetnie! — przytaknęła Królowa, sztucznie się uśmiechając. — A tu cię mamy — mruknęła.

— No to będziemy mieli zabawę — jakby przypadkiem bąknęło krzesło.

Król Dor nie odezwał się ani słowem. Wiedział, że tym razem nie należy się spierać. Inaczej nie byłby Królem.

Dolph wrócił do swojego pokoju i zaczął w myśli wyliczać znajome imiona. Tok jego rozumowania był prosty. Chciał znaleźć możliwie jak najwięcej propozycji do odrzucenia. Jego matka wprost w tym celowała. Po jakimś czasie zamierzał podsunąć jej imię swego wybranka. Wydawało mu się, że w ten sposób, na zasadzie kontrastu, zaakceptuje go, zanim zdąży pomyśleć, co robi.

— Później pewnie będzie tego żałować, ale wtedy już nic nie będzie mogła zrobić — burczał pod nosem. — Królowa nigdy nie cofa danego słowa. Taka rzecz mogłaby źle o niej świadczyć, a ona bardzo dba o swoją reputację.

Wybrańcem Dolpha był golem Grundy. Obrzydliwe, pyskate, małe stworzonko — swego czasu zwykła kukiełka z kawałków drewna, sznurka i gałganków, którą Demon X(A/N)th obdarzył życiem. Zawsze komuś wymyślał. Dlatego też można się było z niego nieźle pośmiać. Władał wszelkimi możliwymi językami roślin i zwierząt, co podczas wędrówki po dzikich ostępach Xanth mogło mieć nie lada znaczenie. Był mężem Rapunzel, pięknej, niewielkiej i zazwyczaj miłej małej kobietki, która traciła panowanie nad sobą tylko wtedy, gdy zrobił jej się kołtun we włosach. A to dlatego, że były nieskończenie długie. W takim przypadku potrafiła przemawiać prawie tak złośliwie jak Grundy, póki oczywiście nie rozczesała intruza. Golem był jej niezmiernie oddany, niemniej jednak uwielbiał przeróżne przygody. Tak więc najprawdopodobniej zgodziłby się na tę podróż. Teraz Dolphowi potrzebna była do szczęścia odpowiednia lista strasznych stworzeń.

— Na kogo matka na pewno się nie zgodzi? — mruknął. — Tak, wybralibyśmy zatem cyklopa Bronty, wielkiego, jednookiego potwora zamieszkującego jaskinię i pożerającego ludzi. Wybralibyśmy też Gerrymandra, który dzieli się nieustannie i, zwalczając wszystko dokoła, przybiera najróżniejsze śmieszne kształty. I konia-ducha, Pooka.

Musiał jednak mieć więcej imion do zaproponowania. Królowa była zbyt cwana, by wystarczyły jej jedynie trzy. Wskoczył na łóżko, podskoczył parę razy, po czym usiadł i zaczął wymachiwać nogami. Nagle spośród zalegającego pod łóżkiem mroku wysunęła się jakaś zimna łapa. Chwyciła go za kostkę.

— Hej! — zawołał. — Przecież to nie ty, Zręcznusiu!

Zręcznuś był jego prywatnym Straszydłem spod Łoża.

— A skąd możesz wiedzieć? — zagadnął go ten ktoś spod łóżeczka.

— Bo jego łapy są duże i włochate. Twoje zaś takie jakieś chude. Masz zwiotczałą skórę?!

Łapsko wypuściło kostkę Dolpha. Pod łóżkiem rozległy się jakieś szurnięcia i trzaski, a po chwili wyczołgał się spod niego kościej, chodzący szkielet.

— Nie zgadza się! W ogóle nie mam skóry. Mam tylko kości — odpowiedział wesoło.

— Co tu robisz, Marrow? Po co tam wlazłeś? — zapytał Dolph. — I gdzie się podziała moja Bestyjeczka spod Łóżeczka, mój Zręczny Rzezimiecha?

Przestraszył się, więc nazwał swoje Straszydło spod Łoża nie zdrobniale, a po imieniu. Odziedziczył to po matce.

— Poszedł odwiedzić Chrapusia. Zgodziłem się go na jakiś czas zastąpić. Myśleliśmy, że nic nie zauważysz.

— Nie zauważę! — zawołał Dolph. — Masz zupełnie inne łapy! I w dodatku tylko dwie!

— Masz całkowitą rację — zgodził się rozczarowany Marrow. — To chyba był głupi pomysł. Ale on tak bardzo chciał się z nim zobaczyć, a tu nie miał nic do roboty. — Wzruszył ramionami. Kości nieprzyjemnie zagrzechotały.

— A co go obchodzi Chrapuś?

Chrapuś był Straszydłem spod Łoża Ivy. Udał się w Ustronie Faunów i Nimf, zabrawszy jej łóżeczko ze sobą. Ivy nie mogła mu tego zapomnieć, choć w zamian dostała olbrzymią, miękką kanapkę, dwa razy większą od utraconego łóżeczka. Twierdziła, że jest dorosła, więc nie miała prawa dalej wierzyć w Straszydła spod Łoża. Dolph był przekonany, że Chrapuś uciekł od niej w samą porę. Brak wiary w te potwory unicestwiał je. Postanowił, że nigdy nie zrobi tego Zręcznusiowi.

— Tu bardziej chodziło o niego niż o Chrapusia — tłumaczył Marrow. — Mówi się, że w Ustroniu jest więcej nimf niż Chrapuś jest w stanie pochwycić. Podobno chętnie by się nimi z kimś podzielił. Zręcznuś orzekł, że należałoby zbadać tę sytuację i ewentualnie pomóc Chrapusiowi.

— A czemu nie podobały mu się moje kostki? — spytał Dolph.

— Ależ nie. Ubóstwiał je — szybko zapewnił go Marrow. — Mu-siał jednak jakoś ratować przemęczonego przyjaciela...

— Każde Straszydło, które woli kostki nimf od moich, nie jest warte złamanego szeląga — oświadczył dumnie Dolph. — Cóż on w nich takiego widzi?

— Muszę przyznać, że nie wiem — stwierdził Marrow. — Ciało, czy to na nogach, czy na kostkach, w ogóle do mnie nie przemawia. — Po czym dyplomatycznie dodał: — Nie mówię tu teraz o tobie...

Dolph przyznał mu rację. Kościej przybył tu po tym, jak ogr Esk i centaurzyca Chex przywrócili Rzece Pocałunków jej kręte koryto, dzięki czemu znów mogła być uczuciową, tkliwą i oddaną rzeką. Wyzwolono go z hipnotykwy, ze Ścieżki Zatracenia. Był teraz głównym służącym na Zamku. Najlepiej spisywał się w mrocznych zakamarkach, gdyż nic sobie nie robił z pajęczyn i szczurów. Tam też przeważnie, stwarzając niepowtarzalną atmosferkę, spoczywały jego kości. Przypadkowi podróżni, którzy nie wiedzieli o jego istnieniu, byli przerażeni. Marrow posiadał także pustą kość z palca. Gwizdał na niej jak na gwizdku na swoją przyjaciółkę Chex, gdy trzeba było go dokądś podrzucić lub mu pomóc.

— Chyba wciągnę cię na mą listę — oświadczył Dolph.

— Listę?

Dolph opowiedział mu, jak zamierza wymusić zgodę matki na to, aby Grundy towarzyszył mu w Wyprawie.

— Przecież jesteś dorosły... chyba mogę cię tu umieścić. Ale ją rozzłościsz!

— Dobrze mówisz — przytaknął mu Marrow. — Może bym ci tak jeszcze kogoś dorzucił? Co byś powiedział na Cumulusa Fracto Nimbusa?

— Cudownie! — zawołał Dolph. — Gdy o nim usłyszy, będzie cała mokra!

Fracto był Królem Chmur i zawsze sprzyjał złej pogodzie. Nigdy nie można było przewidzieć, kiedy spuści burzę z piorunami i rozniesie wszystko na strzępy. Na samą myśl o tym, że Fracto kręci się w pobliżu, Królowa Iren dostawała babskiej histerii.

— No to jeszcze wspomnij o harpii Hardym i hipogryfie Xapie — bąknął Marrow. — Nie zapominaj też o Stanleyu Steamerze.

— Wspaniale! — entuzjastycznie przytaknął Dolph. — Ci doprowadzą ją do szału. Zupełnie zgłupieje i nie będzie wiedziała, co ma zrobić.

Tak więc klamka zapadła. Marrow wczołgał się z powrotem pod łóżeczko i wygodnie ułożył tam kości, zaś Dolph nastawił swoje Magiczne Zwierciadło na Gobelin w pokoju Ivy. Nie zauważył nic interesującego. Mała czarodziejka oglądała, co popadnie.

— Tak zawsze jest ze starszymi siostrami. Nigdy nie wiedzą, na co mają patrzeć — westchnął.

Następnego dnia Dolph przystąpił do realizacji swego planu.

— Kogo wybrałeś na towarzysza Wyprawy? — zapytała matka.

— Kościeja Marrowa3 — powiedział. — Chętnie się z nim w tę podróż wybiorę.

Królowa Iren skinęła głową...

— Dokonałeś doskonałego wyboru...

— No cóż, to może jeszcze Cumulus Fracto Nim... Co?

— Tak! Marrow jest dorosły, mądry i doświadczony — oświadczyła Królowa. — Ma czachę na karku. Pomógł centaurzycy Chex. Poza tym nie trzeba się troszczyć o jedzenie dla niego. Muszę cię pochwalić za przenikliwość umysłu.

Jak mogła się zgodzić na pierwszego lepszego wariata? To nie fair! Jestem teraz skazany na chodzący szkielet! Coraz mniej mi się to podoba. A poza tym, co to w ogóle jest ta „przenikliwość”? No cóż! — westchnął. Może Marrow nie zechce się stąd ruszyć?

Wrócił do swego pokoju i po chwili zastanowienia stwierdził, że może jednak lepiej, że tak się stało. Kościej był nadzwyczaj przyzwoity, a na dodatek nie tylko wierzył w Straszydła spod Łoża, ale jeszcze im pomagał. Był jak dziecko, a to się liczy! Dla każdego uczyniłby wszystko, co w jego mocy, i nikogo by nie wydał.

Tak więc kwestia odpowiedniego kompana została rozwiązana. Miał nim być kościej Marrow. Wkrótce razem mieli opuścić Zamek Roogna, wyruszyć na Wyprawę i rozwiązać zagadkę zniknięcia Dobrego Maga.

I tak zaczęła się kolejna Przygoda w Xanth.

2. GRYPS

Wyruszyli następnego ranka. Szli zaczarowaną ścieżką na wschód. Mieli przed sobą jakieś dwa dni drogi. Dlatego też Iren kazała Dolphowi zabrać chlebak, do którego włożyła trochę kanapek, parę zapasowych skarpetek, małe magiczne zwierciadło i inne podobne, nikomu niepotrzebne rzeczy.

— Myj buzię każdego ranka — przykazała mu na pożegnanie. — I nie zapominaj o uszach.

Usłyszawszy to, Dolph o mało co nie umarł z rozpaczy.

Marrow nie niósł niczego, gdyż ani jedzenie, ani ubranie nie były mu potrzebne do szczęścia. Jako wytwór magii był podporządkowany zupełnie innym prawom.

Koło południa Dolpha zaczęły boleć nogi. W pewnym momencie zaczął zazdrościć szkieletowi.

— W jaki sposób się poruszasz? — zapytał.

— Za pomocą magii. A ty?

No i koniec rozmowy! Najwidoczniej szkielety nie miały za grosz wyobraźni. Właściwie należało się tego spodziewać. Miały puste czachy.

— Jestem głodny — oświadczył Dolph.

— Matka przewidziała to. Dlatego zrobiła ci kanapki.

Uwaga Marrowa niezbyt przypadła mu do serca.

— W każdej chwili mógłbym się zmienić w smoka i złapać sobie coś do jedzenia.

— Nigdy nie mogłem zrozumieć, czemu żywi ludzie lubują się w poszarpanym cielsku — nadmienił kościej.

Dolph nagle stracił apetyt. Szedł dalej, nie zmieniwszy swej postaci.

— Czy mogę cię o coś spytać... — niepewnie zaczął Marrow.

— A któżby cię powstrzymał?

— Dlaczego idziemy?

Co za głupie stworzenie! — pomyślał chłopiec.

— A jak inaczej moglibyśmy się dostać do Zamku Dobrego Maga? — powiedział.

— Myślałem, że możesz zamienić się w ptaka. Moglibyśmy tam pofrunąć.

— Matka powiedziała mi, że musi mnie pilnować ktoś z dorosłych — przekornie odrzekł Dolph. — Ty przecież nie umiesz latać.

— A nie mógłbyś się zamienić w wielkiego ptaka?

— Oczywiście. Mogę się nawet zamienić w ptaka-olbrzyma. I co z tego?

— A więc gdybyś był takim ptakiem, mógłbyś mnie zanieść prosto do Zamku.

To był dobry pomysł! Dolph przystanął, zdjął chlebak i zamyślił się.

— Muszę zdjąć ubranie. Ono się nie zmienia.

— Z przyjemnością poniosę twój chlebak i odzież — zaproponował Marrow.

— Matka nie lubi, gdy biegam nago.

— Dziwne. Nigdzie nie widzę tu twojej mamy.

— To jasne, bo jej tutaj nie ma, pusta pało! Została w Zamku Roogna! — Nagle Dolpha oświeciło, pojął, o co chodzi. — To znaczy... że ona teraz nie może powiedzieć nie?

— Tak mi się zdawało.

Ten szkielet chyba wcale nie jest taki głupi, pomyślał Książę. Ściągnął z siebie ubranie, zawiązał je w tobołek i razem z chlebakiem wręczył Marrowowi. Zaraz potem zamienił się w ptaka-olbrzyma. Był teraz niewyobrażalnie wielki. Cmoknął z zadowolenia. Ptaki-olbrzymy nie potrafiły mówić językiem ludzi. Nie było im to do niczego potrzebne. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś mógłby mieć ochotę z nimi porozmawiać.

— Może byś... — odezwał się Marrow.

Czyżby nagle stchórzył? Było już jednak za późno na jakiekolwiek zmiany. Dolph pochwycił szkielet w swe szpony, rozpostarł skrzydła i otarł się piórami o rosnące opodal drzewa.

— Ouu!

— Należało się wpierw rozejrzeć za jakąś porządną polaną — jęknął Marrow.

I znowu miał rację. Dolph z powrotem zamienił się w chłopca, ubrał i pomaszerował ścieżką.

— Czemu wszystko zawsze musi być aż tak skomplikowane? — westchnął.

Po jakimś czasie natrafili na dość duże bagno. Dolph znowu przeobraził się w ptaka, rozpostarł skrzydła i sprawdził, czy ma wystarczającą przestrzeń do lotu.

— Ale... — tak jak poprzednio, odezwał się Marrow.

Chłopiec jednak nie czekał, aż szkielet skończy zdanie. Pochwycił go w swe szpony, zamachał skrzydłami i poszybował na sam koniec bagna, ku rosnącym tam drzewom. Z impetem uderzył w gałęzie, które wydały się z tego równie niezadowolone jak on. Posypały się liście.

— ...trzeba było rozejrzeć się za dłuższym pasem startowym... — dokończył Marrow.

Dolph na powrót przeistoczył się w chłopca. Wstał i zaczął rozcierać obolały mały palec u lewej dłoni. Zaraz potem zauważył złamane pióro. Leżało na ziemi.

— Musiałem je utracić, wpadając na drzewa — mruknął zmartwiony. Miał zdartą skórę. Obrażenia doznane w jednej postaci, przenosiły się na drugą. Wsunął palec do ust i zaczął ssać ranę. Był zmartwiony.

Szli dalej, aż w końcu dotarli na rozległą równinę. Dolph zamienił się znów w ptaka-olbrzyma, spojrzał przed siebie, by się upewnić, czy ma dość miejsca na start i sięgnął po szkielet.

— Ale... — rzekł Marrow.

Tym razem Dolph przystanął.

— Może powinniśmy sprawdzić kierunek wiatru — zaproponował kościej.

- Wiatru - Dolph przechylił głowę i nadstawił dziób. Poczuł miły podmuch wiejący dokładnie w tym kierunku, w którym zamierzał frunąć. Nie ma problemu! Zaczął machać skrzydłami.

— ...ponieważ... — mówił dalej Marrow.

Dolph jednak go nie słuchał. Coraz szybciej wymachiwał skrzydłami. W końcu wzniósł się w powietrze. Natychmiast zaczął lecieć, łagodnie popychany przez wiatr. Ciągle trzepotał skrzydłami, ale już się nie unosił. Po chwili znalazł się nad niewielkim pagórkiem.

Uderzył w niego łapami, stracił równowagę i wpadł w poślizg. Trochę wyhamował, lecz stracił następne pióro.

— ...wiatr od ogona utrudnia lot w górę — pouczył go kościej.

Dolph znowu stał się chłopcem. Na lewym udzie miał głęboką, piekącą ranę.

— Masz jeszcze coś do powiedzenia? — zapytał z ironią w głosie.

— Ja? Nie — odpowiedział Marrow.

— No to może wyjaśniłbyś mi, jak mam się wzbić aż pod chmury, jeśli zawsze jest jakieś „ale”?

— Może gdybyś natrafił na wiatr od czoła, poszłoby ci lepiej?

— Wtedy znosiłby mnie w tył...

— Przyznaję, iż to niezbyt logiczne, jednak wiem, że ptaki tak robią.

— No, cóż... dobrze, spróbuję, ale jeśli się znowu rozwalę, to będzie to wyłącznie twoja wina.

— Oczywiście — przytaknął natychmiast Marrow bez cienia urazy. Krew go nie zalała, bo jej po prostu nie miał.

Szli teraz zgodnie z kierunkiem wiatru, dopóki nie znaleźli odpowiednio długiej i rozległej polany nadającej się do startu. Potem Dolph znów przeobraził się w ptaka, ustawił czołem do wiatru, podniósł szkielet i przystanął.

Marrow był teraz pewien powodzenia, lecz nagle coś jeszcze przyszło mu do głowy.

— Ale...

Tym razem Dolph poczekał, aż dokończy.

— ...może najpierw byś coś zjadł?

Zjadł? Był głodny, ale mógł jeszcze z tym poczekać. Spieszno mu było do Zamku Dobrego Maga i do Przygody!

Zatrzepotał skrzydłami i odbił się od ziemi. Wiatr od czoła natychmiast porwał go do góry. Teraz mógł naprawdę latać! Nareszcie!

Po chwili, sam nie wiedząc jak, złożył skrzydła i z powrotem wylądował na ziemi. Wyszło mu to całkiem nieźle. Następnie znowu zamienił się w chłopca.

— Dlaczego mam coś zjeść? — zapytał.

— Bo, o ile znam się na tym, latanie pochłania mnóstwo energii, a ta u żywych istot bierze się z jedzenia — wyjaśnił mu Marrow.

Dolph wyobraził sobie, co by to było, gdyby nagle zasłabł gdzieś w górze, powiedzmy nad głębokim oceanem, albo w pobliżu jaskini straszliwego smoka.

— No już dobrze, podaj mi chlebak.

— Ciekaw jestem...

Dolph wydarł mu chlebak z dłoni. Zaczynał tracić cierpliwość. Szybko wyjął kanapkę i na moment zamarł bez ruchu.

— ...czy energia jest względna, czy bezwzględna... — dokończył Marrow.

— O czym ty mówisz?

— Wydaje mi się, że te kanapki starczą ci jedynie na jakiś czas. Ale może wystarczyłyby ci na dłużej, gdybyś...

Dolph już otwierał usta, by ugryźć duży kawał chleba, lecz zatrzymał się, nie tknął go i czekał.

— ...jadł je, zmniejszywszy nieco swe wymiary.

Dolph zamyślił się, po czym powiedział:

— Wiesz, gdy jestem duży, o, na przykład jako sfinks, mogę pożreć całe tony jedzenia, a i tak po jakimś czasie jestem głodny. Tak samo się dzieje, gdy jem będąc czymś małym. Potem z powrotem mogę się zmienić w coś dużego, lecz i tak w swoim czasie znowu jestem głodny. Nigdy jednak o tym nie myślałem.

— No ale gdy zjesz okruszek jako mrówka, wystarczy ci on na tak długo, jakbyś zjadł kanapkę, będąc chłopcem czy wołu, będąc wielkim ptakiem.

— Chyba tak — odpowiedział Dolph, zerknąwszy na kanapkę. — Ale jeżeli zamienię się w mrówkę, ktoś może mnie rozdeptać.

Marrow odłamał z kanapki kawałek chleba i uniósł go w górę na swej kościstej dłoni.

— Ja na ciebie nie nadepnę...

Z pewnością miał rację. Marrow nigdy nie wyrządził nikomu nic złego. Dolph stwierdził, że może wspaniale wykorzystać swego towarzysza podróży. Kościej pomagał mu, gdy było trzeba i chronił, gdy znalazł się w tarapatach. Matka słusznie postawiła mu taki warunek. Dolph jednak nie chciał przyznać jej racji. Jeszcze nie było go na to stać.

Podszedł do Marrowa, chwycił jego kościste palce w swoje powleczone ciałem dłonie i przeobraził się w mrówkę. I nagle niewielkimi, owłosionymi nóżkami kurczowo złapał się wielkiej, białej kości. Ależ teraz był mały! Ważył prawie tyle co nic, było mu łatwo uczepić się podłoża. Czuł, że nic mu się nie może stać. Wdrapał się na czubek palca i przemaszerował po kościach na sam środek dłoni. Sięgnął po okruszek. Ugryzł go. Był przepyszny. Idealny dla mrówek. Wprost rozpływał mu się w pyszczku.

Po chwili był najedzony, a okruszka mało co ubyło. Podreptał na koniec palca i zeskoczył w dół. Jak tylko upadł na ziemię, z powrotem zamienił się w chłopca. Rzeczywiście, nie był głodny.

— Chodźmy — powiedział. — Energia mnie wprost rozpiera!

Marrow wziął ubranie i chlebak. Dolph przeistoczył się w ptaka- -olbrzyma i rozpostarł skrzydła.

— Podejrzewam... — zaczął Marrow.

Dolph zaczekał. Nauczył się słuchać. Matka byłaby z tego bardzo zadowolona.

— ...że wreszcie jesteśmy gotowi do drogi — dokończył Marrow.

Och! Nareszcie! Dolph pochwycił szkielet, podskoczył i zatrzepotał skrzydłami. Tym razem frunął tak, jakby urodził się ptakiem. Wiatr pomagał mu się unosić i choć leciał powoli, wkrótce był wysoko ponad drzewami. Ptaki-olbrzymy mają doskonały wzrok. Zatoczył więc koło, sprawdził, gdzie się znajduje i poszybował przed siebie, pod wiatr.

— Chyba...

Co znowu? Dolph przekrzywił głowę i słuchał.

— ...wyżej wiatr wieje w inną stronę.

— Warto sprawdzić.

Dolph wzbił się wyżej. Było tak, jak przewidywał Marrow. Osiągnąwszy odpowiednią wysokość, natrafił na odmienny wiatr. Zimny strumień powietrza sam go niósł prosto do Zamku Humfreya. Teraz, gdy czuł się silny i potrafił wspaniale fruwać, nie musiał zwracać uwagi na kierunek wiatru. Nie było mu to już potrzebne.

Postanowił jednak wykorzystać sprzyjające okoliczności. Machał skrzydłami, osiągając bez najmniejszego wysiłku dużą szybkość.

Był bardzo z siebie zadowolony. Leciał. Miał pełny brzuch i dużo siły. A wszystko dzięki udzielanym raz po raz radom kościeja. Wcale nie było mu tak źle z tym dorosłym! Pomyślał przez moment, że może matka jednak miała rację? No, ale zawsze są pewne granice...

Nadchodził wieczór. Słońce uciekając od ciemnej nocy schowało się za horyzontem. Dolph poszybował w dół.

Nie mógł wylądować na dziedzińcu Zamku Dobrego Maga, gdyż był za duży. Nie opodal znalazł jednak świetne, rozległe pole. Osiadł na nim, tak jakby to robił od wieków. Zaoszczędzili prawie cały dzień!

Robiło się ciemno. Dolph był zmęczony i głodny. Gdyby nic przedtem nie zjadł, kompletnie opadłby z sił.

— Myślę... — zaczął znów Marrow.

— ...że będzie lepiej, jak tu przenocujemy — dokończył Dolph.

Szkielet skinął głową.

— Prześpij się. Ja nie muszę tego robić. Chciałbyś się gdzieś schować?

Dolph rozejrzał się dookoła. Drzewa, które oświetlane promieniami słońca wydawały mu się tak piękne, rzucały teraz straszliwe cienie. Z dala dochodziły dziwaczne, przerażające głosy. Nie pomyślał o tym. Nigdy nie spał na gołej ziemi, nawet jako zwierzę. Był przyzwyczajony do swojego miłego, ciepłego łóżeczka na Zamku Roogna, do Straszydła spod Łoża Zręcznusia, do kręcących się wart. W końcu miał tylko dziewięć lat.

— Taak — przytaknął niepewnie.

— Kopnij mnie w kość ogonową.

— Co?

— Daj mi kopa. Potrzeba mi czegoś takiego.

— No cóż, jeśli tego chcesz...

Dolph zaszedł kościeja od tyłu, zamachnął się i z całej siły przyłożył mu nogą w pewną intymną część.

Marrow runął do przodu i rozleciał się na kawałki. Każda kość poleciała w inną stronę. Natychmiast jednak kości z powrotem ułożyły się w pewien wzór i wylądowały na ziemi, tworząc mały domek. Nad wejściem, czołem w dół, wisiała czaszka.

— Pociągnij za mnie i otwórz drzwi — powiedziała. — A potem wejdź do środka i zamknij. Nikt ci tu nic nie zrobi.

Dolph nie mógł uwierzyć własnym oczom. Poszedł jeszcze za potrzebą, nie mógł bowiem zrobić nic innego, jak odpowiedzieć na to naglące wezwanie natury, po czym wziął chlebak i udał się prosto do swojej rezydencji z kości. Przyklęknął, wsadził palec w dziurkę od nosa, przekręcił czaszkę i pociągnął drzwi do siebie. Skrzypnęły kręgi szyjne, służące za zawiasy. Wnętrze stanęło otworem. Dolph wczołgał się do środka. Pokoik był przytulny i na tyle duży, by pomieścić małego chłopca. Przyciągnął chlebak, by podłożyć go sobie pod głowę i znów przekręcił czaszkę. Wskoczyła na swoje miejsce. Kanciaste oczodoły przeszywały mrok, wypatrując czy w pobliżu nie czai się zło.

W domku było ciemno i przyjemnie ciepło. Dolph czuł się zupełnie bezpieczny.

— Marrow to klawy facet! — szepnął.

Z początku chciał podróżować z golemem Grundym. Zawsze mu się wydawało, że golem powinien zostać Magiem. Potrafił bowiem rozmawiać z każdą żywą istotą. W końcu nawet Król Dor nie potrafił tego robić. Umiał jedynie gawędzić z przeróżnymi rzeczami. Ivy jednak wyjaśniła mu kiedyś, choć wcale jej o to nie prosił, że każdy może mówić w obcym języku, jeżeli tylko zechce się go nauczyć. Zaś nikt prócz Króla Dora nie może porozumiewać się z martwymi przedmiotami. Tak więc Król Dor był Magiem, a Grundy nie! Co za głupota! To ostatnie słowo po prostu samo wymknęło mu się z ust. Nic nie mógł na to poradzić.

Grundy z pewnością miał wspaniały charakter, ale nie potrafił wyczarować domku na zawołanie. Marrow zaś nie tylko zawsze służył mu radą, lecz także go chronił.

Och nie! W tym coś chyba musi być! Może jednak mama miała rację, wysyłając mnie z kościejem w tę podróż.

Rano Dolph wstał i kopnął w ścianę. Kości znów ułożyły się w szkielet. Marrow powiedział mu, że niegdyś musiano składać je ręcznie, jedna po drugiej. Z czasem jednak sam wyćwiczył umiejętność natychmiastowej zmiany swej postaci. Było to całkiem niezłe, gdyż Książę z pewnością nie miałby tyle cierpliwości, żeby wszystkie kosteczki umieścić na swoim miejscu.

Dolph zmienił się w mrówkę, zjadł następny okruszek i po chwili przeobraził się w chłopca. Ruszyli do Zamku.

Znaleźli zaczarowaną ścieżkę. Zaprowadziła ich prosto do wejścia. Zamek prezentował się okazale, choć na pierwszy rzut oka widać było, że jest opustoszały. Wyglądał tak, jakby nawiedzały go duchy. Fosa była do połowy napełniona zamuloną wodą, zaś rozklekotany zwodzony most okrywały pajęczyny. Szare kamienie pokrywał zielony nalot. Był cudowny!

— Może tak... — zaczął Marrow.

Dolph zatrzymał się w pół drogi. Już, już miał wejść na most. Rany po wyrwanych piórach jeszcze mu się nie zagoiły, postanowił więc korzystać z dobrych rad starszych.

— ...ja bym poszedł pierwszy. Upewnię się, czy nie czyha tam żadne niebezpieczeństwo — dokończył kościej.

— Ale to coś nic ci nie zrobi?

— A cóż można mi zrobić?

Dolph nawet nie próbował mu na to odpowiedzieć. Ci, co lubili gryźć w nogi, natrafiliby na twarde kości, ci, co lubili straszyć, też by nic nie wskórali. Umarłego nie da się przestraszyć na śmierć.

Marrow przeszedł po starych, drewnianych podporach mostu przez fosę. Nic nie zagrodziło mu drogi. Podszedł do olbrzymich wrót. Były otwarte. Rozejrzał się dookoła. Cisza. Zastukał w ścianę. Kamień, z którego zbudowane było sklepione przejście na górny zamek, odpowiedział mu głuchym echem. Wszystko wskazywało na to, że zamczysko jest puste.

Dolph przeszedł przez most. Czuł się trochę nieswojo.

Jak poszukiwacz przygód może z takim wahaniem wchodzić do opuszczonego zamku? Powinienem był tu wpaść, wywijając szpadą. Tak. Gdybym tylko ją miał. Ale czy w ogóle ktoś mi się teraz przygląda? — myślał. I czy to w ogóle ma jakieś znaczenie? Czyż matka nie zgodziła się na tę Wyprawę, bo wiedziała, że i tak mi się nic nie stanie? Ze i tak niczego nie znajdę? Że powałęsam się jedynie po Zamku i wrócę do domu? Z Marrowem nie mogę się zgubić. Nie ma co! Też mi przygoda! Ivy na samą myśl o tym pewnie już chichocze z uciechy, tak jak to tylko ona potrafi. Ach, te starsze siostry!

Postanowił, że nie wróci do domu, dopóki nie odnajdzie Dobrego Maga.

— Jeszcze im pokażę!

Teraz należało jedynie wymyślić, jak to zrobić.

Obeszli wszystkie komnaty, strychy, lochy i zakamarki, ale nie znaleźli nic oprócz firanek z pajęczyn i szarawego pyłu. Osobiste rzeczy Maga zostały wypucowane i pochowane przez mieszkańców Zamku Roogna, zaraz gdy odkryto, co się stało. Co tylko mogło być znalezione, zostało znalezione. Dla Dolpha już nic nie zostało. Królowa Iren zapewne dobrze o tym wiedziała.

— Dużo więcej tu chyba nie znajdziemy — odezwał się Marrow.

— Czyżbyś znalazł coś nowego? — Dolph z obrzydzeniem zerknął na podłogę. Wiedział, że nie pozostaje mu nic innego, jak wrócić do domu. Chyba żeby... chyba żeby natrafił na coś, czego do tej pory nikt nie zauważył.

— Wiesz... — zaczął Marrow.

Cóż ten szkielet mógł wymyślić?! — Wątpił, że powie coś ciekawego, lecz na wszelki wypadek postanowił go wysłuchać.

— ... pewne stworzenia mają nadzwyczaj rozwinięty zmysł obserwacji. Mogą dostrzec coś, na co inni nie zwrócili najmniejszej uwagi.

Książę wzruszył ramionami. Zamienił się w ziemniaka i poprzewracał oczkami, lecz zobaczył jedynie pustkę i kurz. Zamienił się w psiankę. Pociągnął psim nosem. Także wyczuł pustkę i kurz. Zamienił się w kłos zboża. Nadstawił uszu. Nic nie usłyszał. Wkoło panowała cisza.

— Ale...

Dolph przybrał postać chłopca i czekał.

— ...istnieją przecież inne sposoby, inne miary, wagi. Ktoś inny, jakieś inne stworzenie być może byłoby w stanie spostrzec coś, czego nikt jeszcze nie zauważył... — ciągnął Marrow.

Czyżby ten szkielet postradał resztkę zmysłów? Chyba już ma zupełnie pusto pod czachą! To mi przypomina zwykłe babskie gadanie, pomyślał, mając na końcu języka właściwą odpowiedź. Nie odezwał się jednak ani słowem, gdyż wbrew wszelkim nakazom zdrowego rozsądku, gdzieś głęboko w nim tkwiła iskierka nadziei, przeczucie, że pomimo wszystko może coś w tym jest.

— Co przez to rozumiesz? — zapytał.

— Świat Hipnotykw to świat ułudy. Widziałem w nim wiele dziwactw, właściwie nic już mnie nie jest w stanie zadziwić... — odrzekł kościej. — Wydaje mi się, że jeśli jest tu coś, co należy odnaleźć, to musi to być w jakiejś tajemnej, ukrytej komnacie, takiej, do której normalnie nie da się trafić...

— Tajemnej komnacie? — Dolph był wyraźnie zaciekawiony. — A gdzież ona może być?

Marrow wzruszył ramionami.

— Tam, gdzie jeszcze nikt przed nami nie zaglądał. Założywszy oczywiście, że ona w ogóle istnieje.

— Ale jak ją odnajdziemy? Przeszukaliśmy już cały zamek!

— Nie byłbym tego taki całkiem pewien. Pomyślałem, że może mógłbyś przeistoczyć się w coś i zobaczyć czy...

Dolph nie czekawszy, aż Marrow dokończy zdanie, natychmiast zamienił się w wielką miernicę4. Przemierzył cały zamek i stwierdził, że pomiary się nie zgadzają.

Głęboko rozważyli ten problem i doszli do wniosku, że w konstrukcji budowli rzeczywiście zachodzi pewna sprzeczność. Komnaty, schody i ściany tworzyły zawiłą mozaikę, tak więc prawie nie można było wpaść na to, co z czym połączyć, jak wykreślić plany. A jednak miernicy udało się namierzyć coś szczególnego. Kawałek pustej przestrzeni, wystarczająco duży, by pomieścić ukrytą komnatę. Równie dobrze mógł to być potężny kamienny mur, jednak mogło to być także to, czego szukali.

Dolph oszalał ze szczęścia. Dokonali nie byle jakiego odkrycia! I to pierwsi! Teraz należało jedynie udać się do tajemnej komnaty i zobaczyć, co kryje w swoich podwojach!

Zamek zbudowany był z potężnych, ciężkich kamiennych ciosów. Ani chodzący szkielet, ani tym bardziej mały, dziewięcioletni chłopiec nie byli w stanie ich ruszyć.

— Jakoś musimy się dostać do środka. Zamienię się w ogra i rozwalę ściany — oświadczył zdecydowanie Dolph.

— Nie jestem tego taki pewien...

— Taak. Może masz rację — posłusznie zgodził się chłopiec. — Nie wolno nam niszczyć czyjegoś zamku. Lecz gdybyś tak mógł na chwilę zamienić się w sztangę, z jej pomocą ogr z pewnością dałby radę wyważyć kilka kamiennych głazów. Wsunęlibyśmy je potem na swoje miejsce.

— Daj mi kopniaka! — poprosił Marrow.

Dolph szybko kopnął go tam, gdzie trzeba. Marrow runął do przodu, rozsypał się na kawałki i ułożył w potężną, długą sztangę. Czaszka tym razem posłużyła jako dobrze leżąca w dłoni rękojeść.

Dolph przeobraził się w ogra. Był teraz tak duży, że ledwo mieścił się w pokoju. Jego monstrualnie umięśnione cielsko porastała gęsta sierść. Tępo rozejrzał się dookoła i zauważył pająka przędącego swoją sieć. Pająk zaś zerknął na to włochate kizi-mizi i natychmiast zemdlał ze strachu. Ogry były najsilniejszymi, najbrzydszymi i najgłupszymi stworzeniami w Xanth. Nic dziwnego, że wszyscy się z nich naśmiewali!

Dolph sięgał po kościstą dźwignię, gdy wtem do komnaty wparował jakiś inny ogr. Zdziwiony chłopiec zamarł bez ruchu.

— Kto to! — przemówił w typowy dla ogrów sposób.

— Kto to! — tym samym tonem odpowiedział drugi ogr.

— Też pytanie! Przedstaw się, panie! — obstawał przy swoim Dolph. Ogry zazwyczaj porozumiewały się używając prostych rymów. Z wyjątkiem nich prawie nikt tak nie mówił.

— Też pytanie! Przedstaw się, panie! — powtórzył drugi.

— Sprawię ci takie lanie, że nic z ciebie nie zostanie — pogroził mu Dolph, uniósłszy swą wielką ogrzą pięść. Był wściekły.

— Sprawię ci takie lanie, że nic z ciebie nie zostanie — pogroził mu drugi, podobnie uniósłszy swą ogrzą pięść w górę.

— Może... — zaczęła rękojeść z czaszki Marrowa.

W tej samej chwili ogr zniknął i pojawiła się druga identyczna sztanga z kości.

— Może... — powiedziała.

Dolph z powrotem zamienił się w chłopca.

— Co tu się dzieje u licha? — zapytał.

Koło niego natychmiast stanął taki sam chłopiec.

— Co się tu dzieje u licha? — powtórzył.

— ...jeszcze tu kogoś mamy — odezwał się Marrow.

Drugi chłopiec zniknął, a zaraz potem znów pojawiła się druga sztanga.

— ...jeszcze tu kogoś mamy — powtórzyła kopia.

— To coś wciąż nas naśladuje! — stwierdził Dolph.

— To małpo-pies — wyjaśnił Marrow. Druga czaszka natychmiast powtórzyła to niczym echo i zniknęła.

— Co to takiego? — zapytali prawie równocześnie Dolph i Niby-Dolph.

— Stworzenie, które małpuje wszystko, co widzi i słyszy — odpowiedzieli Niby-Marrow i Marrow. — Nie ma własnego rozumu. Potrafi jedynie wszystko naśladować.

— Może więc pomoże nam się dostać do komnaty — burknął Dolph, sięgnąwszy po sztangę. Małpo-pies uczynił dokładnie to samo. Ich ręce zacisnęły się tuż obok siebie na kości kościeja. Zamiast pomagać, przeszkadzali sobie nawzajem. Dolph znowu przeobraził się w ogra. Po chwili tuż obok niego stanął taki sam ogr. Sytuacja stawała się beznadziejna.

W tym momencie Książę coś sobie przypomniał. Wydawało mu się, że Marrow kiedyś mu coś podobnego opowiadał. Dawno temu, gdy Dobry Mag był w domu, każdy, kto przychodził, by zadać Pytanie, trzykrotnie poddawany był próbie. Musiał rozwiązać przedziwne zagadki, pokonać różne straszliwe stwory.

— Czyżby coś z tego zostało? — zapytał sam siebie. — Czyżby to były owe słynne zagadki? Jeśli tak, pierwsza została rozwikłana. Odnalazłem ukrytą komnatę. Teraz pewnie należy uporać się z drugą. Małpo-pies pojawił się zapewne dlatego, że udało nam się odszukać wejście do komnaty. Dobry Mag mógł to wymyślić już dawno temu. Oczywiście w określonym celu. Natknąłem się na niego, niczego nie podejrzewając, więc muszę sobie jakoś z nim poradzić. Nie mam jednak pojęcia, jak to zrobić. Cóż, jeśli to coś jest po części psem, pomyślał, to może zasmakuje w jakimś psim przysmaku?

Psy spotykało się głównie w Mundanii. Niemniej jednak parę z nich przebywało w Xanth. Lubiły ciasteczka.

— Mów coś do niego, Marrow — poprosił Dolph, z powrotem przybierając własne kształty.

— Jak sobie życzysz — chętnie zgodził się kościej.

Podczas gdy dwie sztangi z kości gawędziły wesoło, Dolph cichutko przeszukiwał swój chlebak. Zauważył, iż małpo-pies naśladuje jedynie jedną rzecz, tę, którą właśnie jest zajęty. Po chwili wyjął nadgryzioną kanapkę i ulepił z niej coś, co przypominało mały herbatniczek. Podniósł go w górę.

— Mam tu coś — oświadczył. — To pyszne, wielkie, psie ciasteczko. Czy ktoś miałby na nie ochotę?

Obok niego zaraz stanął Niby-Dolph.

— Czy ktoś miałby na nie ochotę? — powtórzył.

Widać było, że ślinka już napływa mu do ust.

— Ale, ale. Może je zjeść jedynie ten, kto nic nie robi — powiedział Dolph. Położył ciasteczko na ziemi i chyłkiem podszedł do ściany. — A teraz coś zrobię!

— A teraz coś zrobię! — powtórzył drugi, nie spuszczając ciasteczka z oczu.

Świetnie! Połknął haczyk!

Dolph podniósł sztangę.

— Czeka mnie długa, ciężka praca — powiedział. — Nawet nie wiem, czy w ogóle znajdę czas na to, by zjeść to przepyszne ciasteczko o smaku przedniej kanapki...

— ...przepyszne ciasteczko o smaku przedniej kanapki — powtórzył małpo-pies, czołgając się sztywno ku przynęcie, tak jakby prowadziła go jakaś magiczna siła.

Dolph zaczął wyważać największy z kamiennych ciosów. Małpo-pies już mu nie przerywał. Gdy Dolph zerknął w jego stronę, już go tam nie było. Zniknęło także ciasteczko.

I tak zawsze z psami bywa, pomyślał nie bez cienia satysfakcji. Jeśli da się im coś dojedzenia, taszczą to w jakieś sobie tylko znane miejsce i pochłaniają zdobycz w spokoju. Małpo-psem także kierował zwykły psi instynkt.

— Sprytnie go załatwiłeś — pochwalił go Marrow.

— Ale to ty podsunąłeś mi tę myśl. Ty powiedziałeś, że to może być jedna z prób, na które jestem wystawiony — przyznał Dolph. — Czyżby to jednak znaczyło, że pozostało nam do rozwiązania jeszcze jedno zadanie?

— Całkiem możliwe — przytaknął kościej. — Choć coś mi się widzi, że niezbyt szybko posuwamy się naprzód.

Szkielet miał rację. Kamienne głazy tkwiły w miejscu i żadna siła

nie była w stanie ich ruszyć. Dolph przeobraził się w ogra, ale i ogr nie mógł dać im rady.

— To chyba lita skała — rzekł Marrow. — Przypomina kamienne bloki, ale w istocie jest to prawdopodobnie jedna całość. Połączenia to tylko iluzja, złudzenie...

— Skąd wiesz? — zapytał Dolph, zamieniając się w chłopca.

— Mam jakieś przeczucie. Często mnie ono nawiedza, gdy idzie o rzeczy martwe. Obawiam się jednak, że nie dostaniemy się do środka, nie uszkadzając zamku.

— Trzecia próba! — krzyknął Dolph. — Jak wejść do zamkniętej na trzy spusty komnaty... komnaty bez drzwi i okien...

— Na to by wyglądało...

Dolph kopnął w sztangę. Upadła na ziemię, rozsypała się. Kości ułożyły się w szkielet. Zadumali się obaj.

— Może dałoby się ją jakoś zmienić, uczynić prze... prze...

— Przepuszczalną?

— Albo miękką. Za pomocą magii albo czegoś innego. Moglibyśmy wtedy wyciąć w niej dziurę i zwyczajnie wleźć do środka.

— Może. Jeżeli coś tam jest, to przecież można tam jakoś wejść.

— Dobrze. Trzeba jedynie wymyślić, jak to zrobić.

Żadnemu z nich nic jednak nie przychodziło do głowy. W końcu Dolph spróbował na chybił trafił rzucić parę zaklęć.

— Zmięknij, skało! — rozkazał. Skała nabrała koloru ugotowanej kaszy kukurydzianej. Dolph wytrzeszczył oczy. — Działa! — zawołał zdziwiony.

Marrow zastukał kościstym paluchem w kamień.

— Nadal jest strasznie twardy — powiedział.

Dolph także dotknął skały. Stwierdził, że nie zmieniła konsystencji. Wyglądała tak miękko, jakby za chwilę miała się przewrócić i rozsypać po podłodze. Było to jednak jedynie złudzenie.

— Złośliwość rzeczy martwych — podsumował ją Marrow. — Oj! Chyba nie powinienem był tego mówić — dorzucił.

Dolph dobrze wiedział, co to znaczy. Jego starsza siostra Ivy niejednokrotnie w podobny sposób dawała mu się we znaki. Często robiła zupełnie coś odwrotnego niż to, o co ją prosił.

— No, to może spróbuję podejść ją z innej strony — burknął, obróciwszy się twarzą do ściany.

— Skało, stań się twarda jak kamień!

Skała wyglądała teraz jak wypolerowana stal. Była tak twarda, że aż strach jej było dotykać. Marrow znów stuknął w nią paluchem.

— Nie zmieniła się — powiedział z żalem w głosie. — Coś mi się widzi, że faktycznie nie mamy na nią wpływu. Potrafimy jedynie nieco ją przeinaczyć.

Wyglądało na to, że kościej rzeczywiście ma rację. Skała przybierała jedynie rozmaite barwy. Wciąż jednak nie potrafili przez nią przejść.

— Musi być jakieś wyjście — oświadczył Dolph. — Dobry Mag nie postawiłby tu czegoś takiego bez powodu.

— Tak. Chyba masz rację.

— Ale tym razem zapędził nas w kozi róg.

Skała co rusz nabierała takiego koloru, o jaki prosili, ale nic ponadto. Nie dało się jej przeniknąć na wskroś.

I nagle... Dolph wpadł na kapitalny pomysł.

— Może wcale nie musimy tam wchodzić?!

— Czy sądzisz, że nie ma w niej nic godnego uwagi?

— Nie. Może wystarczy to tylko zobaczyć, a żeby to zobaczyć, wcale nie musimy się tam dostać!

— A co nam wtedy z tego przyjdzie?

— Sprawdźmy tylko. — Dolph zwrócił się do skały. — Skało! Bądź bez koloru!

Skała posłusznie wyzbyła się wszelkich barw. Wyglądała jak bezbarwna, zupełnie przezroczysta galareta.

Teraz mogli zajrzeć do wnętrza. Zobaczyli niewielką komnatę, a w niej kartkę papieru.

— Nadzwyczajne — szepnął Marrow. — Zgłębiłeś sekret. Nie mogę jednak przeczytać, co tam jest napisane.

— Ja też — odrzekł chłopak. — A przecież umiem czytać dzięki tej koniowatej centaurzycy Chem. Zawsze zmuszała mnie do nauki. Może gdybym spojrzał na tę kartkę z góry...

Weszli na piętro. Wyjęli kilka klepek z posadzki znajdującej się tuż nad zaczarowaną komnatą. Odgarnęli kurz i odsłonili przejrzysty kamień. Teraz dokładnie mogli się przyjrzeć kartce rozpostartej na podłodze.

Doplh przystawił oko do skały i zerknął w dół. Lecz kartka leżała za daleko. Dostrzegł jedynie ciemne plamki.

— A gdybyś tak... — zaczął Marrow.

— ...zamienił się w sokoła. Słynny sokoli wzrok może by pomógł — dokończył Dolph. — Nie jestem jednak pewien, czy wtedy bym zrozumiał, co tam jest napisane.

— Ale mógłbyś pazurem odwzorować znaki...

Dolph natychmiast przeobraził się w sokoła i popatrzył w dół poprzez skałę. Teraz należało jedynie przepisać tekst.

Zapamiętał pierwsze litery, przesunął się nieco i wydrapał je w kurzu, który usunęli spod klepek. Następnie wrócił, zapamiętał kolejne i znów je odwzorował. Po paru takich turach całość tekstu została przepisana.

Zamienił się w chłopca i zobaczył, co wyskrobał:

WYTRYCH5 DO NIEBIAŃSKIEGO CENTA6

— To jakieś przesłanie! Jakaś wiadomość! Ale co to może znaczyć?

Żaden z nich nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.

Robiło się późno. Spędzili tu cały dzień! Niemniej jednak Dolph był niezmiernie z siebie zadowolony. Wiedział, że osiągnął więcej niżby się matka spodziewała. Więcej niż ktokolwiek do tej pory.

— Tę wiadomość zostawił tu pewnie sam Dobry Mag — mruknął Książę. — Z pewnością zawiera wskazówkę, gdzie należy go szukać. Musimy ją jedynie rozszyfrować. Wytrych — powtórzył. — To coś, jakby szkielet klucza, ale też jakby szkieletowy klucz. Czy masz z tym coś wspólnego?

— Nie — odrzekł, śmiejąc się Marrow. — Przecież wiesz, że to tylko taki magiczny klucz, który otwiera każdy zamek. I z pewnością jedynie on może nam otworzyć ten Niebiański Cent, czymkolwiek on jest.

— A więc najpierw musimy odnaleźć klucz. Przypomina mi to trochę zamiar szukania igły w stogu siana.

— Zdaje mi się...

— Ha! Założę się, że znów wpadłeś na jakiś genialny pomysł!

— ...że to kalambur. Wytrych to klucz, a klucz może także oznaczać kilka wysp...

— Może to wyspa w kształcie szkieletu?

— Znam wyspy, które całe zbudowane są ze szkieletów pewnych morskich stworzeń zwanych koralowcami, oczywiście nie bez udziału magii...

— Jak Mózgo-Koral? Nie wydaje mi się...

— To zupełnie inny rodzaj korali. Nie są zbyt mądre. Tworzą całe rafy koralowe. Można by powiedzieć, że takie wyspy to...

— Klucz szkieletów! — krzyknął Dolph pojmując wreszcie o co chodzi.

— Może więc, żeby odnaleźć Niebiański Cent, trzeba by po prostu przeszukać rafy?

— Świetnie! Chodźmy!

— Niestety...

Dolph czekał. Kościej nie mógł wypowiadać całego zdania jednym tchem, bo nie miał płuc. Chłopiec już się do tego przyzwyczaił i był wyrozumiały. Przez to łatwiej było mu z nim rozmawiać.

— Takich raf koralowych u wybrzeży Xanth jest cała masa... — dokończył Marrow. — Nie wiemy, której szukać.

Dolph zamyślił się.

— Przesłanie czyta się z zachodu na wschód, a więc powinniśmy skierować się na wschód, bo tak biegnie pismo. I tam pewnie leży ten Niebiański Cent.

— Nie jestem pewien, czy to ma jakiś sens.

— Może tak, a może nie. Zobaczymy. Jaki klucz wysp leży na wschód stąd?

— Ogólnie rzecz biorąc, leży tam Wyspa Iluzji...

— No to idziemy! — wykrzyknął Dolph.

— Ale przecież nawet nie wiemy, czy ta wiadomość była dla nas... — zaprotestował Marrow. — Niebiański Cent może się odnosić do czegoś zupełnie innego...

— Non-cens... — zakpił Dolph. — Dobry Mag zawsze dobrze wiedział, co robi — skwitował. Wciąż jednak był ciekaw, jak Humfrey mógł dać się tak zaskoczyć. Jeżeli było tak, jak przed chwilą powiedział, to cała ta historia z zaklętym dymem nie powinna była się nigdy wydarzyć.

— Ale to wszystko takie zagmatwane, tak dobrze ukryte...

— Schował wiadomość, bo wiedział, że odnajdzie ją jedynie ten, kto powinien nie tylko ją znaleźć, ale i jeszcze zrozumieć — pewnie oświadczył Książę. — A ja jestem tym kimś. Co do tego nie mam cienia wątpliwości. Jutro udamy się na Wyspę Iluzji! Ach! Mama będzie się miała z pyszna!

— Chyba tak — przytaknął mu zrezygnowany Marrow. Widać było, że podobnie jak Królowa Iren wcale nie spodziewał się takiego rozwoju wydarzeń. Dolph zaś najwyraźniej okropnie się z tego cieszył. Teraz sam mógł udać się na prawdziwą Wyprawę, na której będzie przeszukiwał niezbadany teren.

— Ahoj, przygodo! — zawołał.

3. VIDA

Wczesnym rankiem wyruszyli na Wyspę Iluzji. Dolph z początku chciał tam pofrunąć, lecz gdy tylko zamienił się w ptaka-olbrzyma, poczuł, że mięśnie skrzydeł ma obolałe od wczorajszego lotu. Nie był prawdziwym ptakiem, a więc nie miał ptasiej kondycji. Poza tym dość niezgrabnie szybował w powietrzu. Wiedział, że gdyby nieco popracował, zapewne wychodziłoby mu to o wiele lepiej, stwierdził jednak, iż gra nie jest warta świeczki i tym razem postanowił pójść piechotą.

Szli zaczarowaną ścieżką na północ. Po jakimś czasie skręcili na wschód i stanęli na rozdrożu. Trafili na dróżkę, którą zazwyczaj chadzali Esk i Chex. Dolph widział ją w magicznym Gobelinie. Och! Esk! Kiedyś to był z niego gość! Miał w sobie jedną czwartą ogrzej krwi. A potem poznał dziewczynę Brię Brassy7 i zupełnie pomieszało mu się w głowie. Dolph był pewien, że on sam nigdy, ale to nigdy przenigdy nie zakocha się w żadnej głupiej babie. Dobrze wiedział, jakie one są. Takie jak jego złośliwa starsza siostra! Żaden chłopiec przy zdrowych zmysłach nie powinien się zadawać z dziewczyną! Iren także bez żadnych skrupułów wyżywała się na Dorze, więc i Ivy doszła do wniosku, że tak samo należy postępować z Dolphem.

Nie! O ile mi wiadomo, jedyna dobra dziewczyna to taka, która jest gdzieś daleko! — pomyślał.

— Znałeś Eska? — zagadnął po chwili Marrowa. — Czemu przestał szukać przygód i związał się z jakąś tam kreaturą ze Świata Hipnotykwy?

— Częściowo jestem winien całemu temu zajściu — odpowiedział ozięble Marrow. — Nie musisz jednak od razu wyrażać się o mnie z takim lekceważeniem!

— Nie miałem na myśli ciebie, kościogłowy! Mówiłem o mosiężnej Brii.

— Zarówno ja, jak i ona pochodzimy ze Świata Hipnotykwy — odrzekł szkielet tym samym lodowatym tonem.

Twardogłowego Marrowa nie było łatwo urazić, najwidoczniej jednak Dolphowi się to udało. Stwierdził, że postąpił nadzwyczaj niedyplomatycznie. Chodzący szkielet był szalenie miły. Niepotrzebnie sprawił mu przykrość.

Dolph przemyślał całą sprawę i doszedł do bardzo nieprzyjemnego wniosku. Stwierdził mianowicie, iż należałoby Marrowa przeprosić. Przepraszanie było jedną z tych głupich rzeczy, w których lubowali się dorośli, zaś szkielet niestety do nich należał. Czasami jednak trzeba było stosować się do słabostek starszych, mimo iż z własnego punktu widzenia było to zupełnie nieuzasadnione.

— Przepraszam, że ci dokuczyłem — zaczął niepewnie Dolph. — Wiem, że pochodzisz ze Świata Hipnotykwy i że jesteś całkiem fajny. Chciałem powiedzieć, że to ta mosiężna dziewczynka jest głupia. Esk też jest głupi, bo się z nią zadaje. Z pewnością dyryguje nim tak jak Ivy mną.

Oczodoły w czaszce obróciły się i zerknęły na Dolpha.

— Przejmujesz się, gdy ci się mówi, co masz robić?

— Pewnie! Nikt nie lubi słuchać głupich bab przez cały czas!

— Ach! Chyba więc cię źle zrozumiałem — odrzekł Marrow. — Nie chciałem cię urazić. Bardzo przepraszam.

— Ojej! Przecież ty nie powinieneś mnie przepraszać! To ja chciałem przeprosić ciebie!

— Czasami można wzajemnie się przeprosić. Pozwól jednak, że opowiem ci coś niecoś o Świecie Hipnotykwy... i o kobietach. Hipnotykwy zamieszkuje wiele przeróżnych stworzeń. Są one zupełnie inne od istot, które normalnie spotyka się w Xanth, gdyż ożywia je magia. Jednak i one czują. Spełniają też różne zadania. Nie powinno się im ubliżać tylko dlatego, że są z innego świata, świata innego niż twój.

— Taaak. Chyba masz rację... — zgodził się Dolph.

— Podobnie rzecz ma się z kobietami. Z pewnego punktu widzenia to zupełnie inny gatunek. Czasami mężczyznom trudno je zrozumieć. Ale także czują i mają swoje zadanie do spełnienia. Nie powinno się ich przekreślać tak od razu... Bria Brassy to porządna kobieta, wspaniała partnerka dla kogoś takiego jak ogr Esk. On o tym dobrze wie. Dzięki niej jest o wiele lepszy niż kiedyś.

— Ale żeby aż tak stracić głowę! Widziałem go w Gobelinie. Całował ją!

— W swoim czasie zrozumiesz, ile radości można czerpać z takich czynności...

— Nigdy! — poprzysiągł sobie Dolph.

Marrow nic nie odpowiedział, lecz uśmiechnął się krzywo pod nosem.

— Pocałowałbyś dziewczynę? — spytał nagle Dolph, zmieniając temat.

— Obawiam się, że żywa dziewczyna nie byłaby z tego zadowolona...

— No, a kogoś takiego jak ty? Dziewczynę z kości?

— O tak! Jeśli tylko bym się jej spodobał. Choć my, szkielety, współżyjemy ze sobą w nieco inny sposób. Ale to tylko teoria. Jestem jedynym przedstawicielem mego gatunku żyjącym tu, na zewnątrz Hipnotykwy.

Dolph doszedł do wniosku, że Marrow to równy gość i mimo że jest dorosły, potrafi zrozumieć naturę dzieci. Wcale nie powiedział, że nie chciałby stracić dla kogoś głowy, pomyślał Dolph. Dobrze, że nie kręcą się tu żadne dziewczyny!

Po jakimś czasie Dolph poczuł, że jest zmęczony. Doszedł jednak do wniosku, że nawet gdyby zamienił się w jakieś zwierzę, czułby się dokładnie tak samo. Wczoraj mógł lecieć, bo bolały go tylko nogi, dzisiaj także ręce dały znać o sobie. Był to jeden z aspektów poszukiwania przygód, którego nie wziął wcześniej pod uwagę. Wpatrując się w Gobelin, wcale o tym nie pomyślał.

— Może... — zaczął Marrow.

— Tak... może nadszedł czas, by odpocząć — przytaknął Dolph.

— ...mógłbym cię ponieść. Nie męczę się, a poza tym gdybyś zmienił się w coś małego...

— Cudownie! — wykrzyknął Dolph i zamienił się w myszkę. Marrow wysunął dłoń i chłopczyk wdrapał mu się na kościste ramię. Szkielet schylił się, wziął wszystkie rzeczy Dolpha i ruszył dalej w kierunku Wyspy Iluzji. W ten sposób było im o wiele wygodniej maszerować, Dolph zaś mógł sobie nieco odpocząć, nie tracąc czasu.

Nagle zaczarowana ścieżka skończyła się. Chyba mało kto zapuszczał się w tak dalekie strony. Teraz posuwali się dużo wolniej. Marrow co prawda nie odczuwał zmęczenia, lecz z trudem przebijał się przez zarośla i chaszcze. Niewątpliwie ścieżką było mu łatwiej wędrować. Musieli omijać niebezpieczne rośliny, wikłacze i legowiska smoków, choć prawdę mówiąc, Dolph wcale się ich nie bał, gdyż wiedział, że w każdej chwili może się przeobrazić w coś silniejszego, coś będącego w stanie pokonać obrzydliwe zwierzę czy drzewo. Lepiej jednak było zachowywać ostrożność i oszczędzać magiczną moc na gorsze czasy.

Doszli nad rzekę. Kościej bez większego namysłu zaczął forsować przeszkodę, lecz gdy tylko wszedł do wody, przystanął i powiedział:

— Coś mnie gryzie w kości nóg.

Nie było najmniejszych wątpliwości. Rzekę zamieszkiwały wodne psy. Nadpływało ich coraz więcej i więcej. Szkielet szybko wyskoczył na brzeg. Nie czuł bólu, jednak bez nóg czułby się dosyć nieswojo. W wodzie poruszał się powoli, więc wodne psy miałyby wystarczająco dużo czasu, by się do nich dobrać. Lubiły porywać kości i zakopywać je głęboko w mule.

Gdy tylko Marrow znalazł się znowu na brzegu, Dolph z powrotem zamienił się w chłopca.

— Przeobrażę się w ptaka olbrzyma i przeniosę cię na drugą stronę — powiedział. — Mięśnie mam jeszcze nieco zesztywniałe, ale jakoś dam sobie radę.

— Tu jest mało miejsca. Nie pofruniesz — odrzekł Marrow. — Będzie ci trudno zarówno wystartować, jak i wylądować. Drzewa rosną tuż przy wodzie.

Marrow miał rację. Tak było w istocie.

— Może zamieniłbym się w wielką rybę...

— A co będzie, jak zaatakuje cię stado wodnych psów? Nie. Sądzę, że sam jakoś powinienem przeprawić się na tamten brzeg. Kopnij mnie. Utworzę linę z kości, przyczepioną do gałęzi po przeciwległej stronie. Polecisz tam jako mały ptaszek, a potem mnie przeciągniesz.

Dolph stwierdził, że to całkiem niezły pomysł. Przeobraził się w ogra i kopnął Kościeja z całej siły w kość biodrową. Kości natychmiast rozleciały się na kawałki i utworzyły długi sznur rozciągnięty ponad rzeką, zakończony kościstymi łapkami. Jedna z nich kurczowo schwyciła się pobliskiej gałęzi, druga korzenia drzewa wystającego z przeciwnego brzegu.

Dolph już miał się zamienić w ptaszka, gdy przypomniał sobie o mięśniach, które bolały go bez względu na rozmiary skrzydeł. Spojrzał na linę z kości i coś mu przyszło do głowy. Mógł po niej przejść!

Znów przeobraził się w myszkę. Wydrapał się po kości i pewnym krokiem zaczął posuwać się w przód. Nie czuł żadnego strachu. W ogóle nie bał się, że spadnie. A gdyby nawet tak się stało, to po prostu zamieniłby się w ptaka i pofrunął dalej.

Już lepszy ból mięśni niż kąpiel w tej rzece, pomyślał.

— Podejrzewam... — odezwała się wisząca pośrodku czaszka, gdy tylko chłopiec się do niej zbliżył.

— ...że za chwilę będę na drugim brzegu — dokończył Dolph.

Ale ponieważ był teraz małą myszką, z jego pyszczka wydobyły się dziwne, piskliwe dźwięki, których Kościej najprawdopodobniej i tak nie był w stanie zrozumieć.

W Xanth wszyscy ludzie mówili jednym językiem, natomiast każde ze stworzeń posiadało swój własny język i tylko parę z nich mówiło językami innych gatunków. Marrow jako ludzki szkielet mówił po ludzku i władał różnymi jego odmianami. Potrafił dogadać się z elfami, nimfami czy centaurami. Podobnie rzecz się miała z ogrami. One jednak były tak gburowate, że, z wyjątkiem tych, w których żyłach płynęło nieco ludzkiej krwi, nie można było ich wcale zrozumieć.

— ...że powinieneś się pospieszyć — ciągnął Marrow.

Dolph czuł się doskonale, ale właściwie nie mógł biec. Musiał pomału i ostrożnie stąpać po linie.

— Czemu? — pisnął.

Och! Zły traf! Zauważył harpie. Były wstrętne, złośliwe i wygłodzone. I na dodatek były rodzaju żeńskiego.

Każda harpia z łatwością porywa myszki. Pożarłaby go w jednej chwili.

Czy zdążę przejść na drugą stronę, nim one tu nadlecą? — pomyślał.

Przystanął na moment i ujrzał nadlatujące, cuchnące obrzydlistwa. Frunęły niezdarnie, ciężko wymachując swoimi wielkimi skrzydłami. Postanowił wyprowadzić je do lasu, i tam się przeobrazić. Nie chciał zmieniać postaci na środku rzeki. Wydało mu się to zbyt skomplikowane. Poza tym w ten sposób mógłby niechcący rozdzielić Marrowa na części.

Popędził na koniec liny. Jedna z harpii najwidoczniej już go zauważyła, gdyż skręciła w jego stronę, by zagrodzić mu drogę. Już było czuć jej odrażającą woń. Cóż za straszliwy śmierdziel!

— Zaraz cię dopadnę, piękna, woniejąca myszko! — zaskrzeczała. Jej głos był równie nieprzyjemny jak odór, który wydzielała.

Udało mu się dotrzeć na drugi brzeg, zanim wyciągnęła ku niemu swe brudne, tłuste szpony. Natychmiast wskoczył na pień, którego trzymał się Marrow i przyjął postać ogra.

— Hej, ogr twierdzi, ona śmierdzi! — zagrzmiał.

— Och! Nie zauważyłam cię, pięknisiu! — zaskrzeczała harpia. — Gdzie się podziała moja myszka?

— Ja myszka, ona weszka! — drażnił się z nią Dolph.

Harpia najwidoczniej wcale nie zorientowała się, że potrafił zmieniać swą postać.

— Zabrałeś mi moją mysz, to ja wezmę twoje kości! — zagroziła.

Chwyciła szponami linę i szarpnęła nią z całej siły. Palce Marrowa puściły gałąź, której się trzymały. Lina poszybowała w dół, ku powierzchni wody bezradnie kręcąc się w powietrzu. Zgraja wodnych psów rzuciła się w jej kierunku.