Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 28.08.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Opowieść o bestiach pamięci i czystego serca
Znaczona namiętnością, intensywna literacka podróż.
Lata 90., niejasne układy, brudne pieniądze i wszechobecna przemoc gwałtownego świata, pokrytego boazerią i plastikiem. Kilkoro młodych przyjaciół próbuje się w nim odnaleźć. Towarzyszymy Mikołajowi, który w poszukiwaniu zaginionej matki zapuszcza się w miejsca, gdzie biją ciemne serca jego miasta. Co odkryje?
2025, Siwa mieszka z kilkuletnią córką, a w punkowym zespole, który sama zakładała 20 lat wcześniej, nagle zastępuje ją nastoletnia wokalistka. Przyjaciel z dzieciństwa zmusza ją do konfrontacji z tajemnicą sprzed lat. W chaotycznych wspomnieniach Mikołaja Siwa rozpozna kogoś, o kim chciała zapomnieć. Nie zawsze stajemy się tym, kim kiedyś być chcieliśmy.
Laureat Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza w mistrzowskiej, bardzo osobistej opowieści!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
„Remember when is the lowest form of conversation”
Tony Soprano
Bohaterowie tej książki cytują piosenki zespołów Mad Season, Belle and Sebastian i N’Joy.
Tylko na nich popatrz, jak idą, przygięci upałem: dzieci czasu pięści i przymkniętego oka.
Chłopak i jego młodszy brat brną przez miasto, w milczeniu i z mozołem, przecinają kolejne blokowiska, parkingi i place zabaw. Sierpniowe słońce wygląda jak wnętrze delicji, kiedy osuwa się w nagrzany beton za ich plecami, ściany wieżowców ani drgną. Bracia wzięli z domu po pół słonecznika na drogę.
Chłopak ma na imię Mikołaj. Jego brat ma na imię Kamil.
Wychodzą z miasta i ruszają polną dróżką obok niszczejącego kloca szpitala, którego budowę przerwano dawno temu. Stopy chłopców wzbijają kurz ponad suchą łąką, w której szaleje maciupkie, bzyczące życie. Promienie słoneczne lepią się do chłopięcych przedramion, bracia pocą się nieśmiertelnością. Łupinki słonecznika i komary, ich skromne trajektorie krzyżują się.
Myślisz, że będzie Patrycja, odzywa się wreszcie chłopak, że przyjedzie potem na skwer?
Patrycja, powtarza brat. Nie wiem, czy Patrycja przyjedzie potem na skwer. Masz pieniądze dla Nika?
Chłopak uśmiecha się przez chwilę.
Pieniądze, mówi, to brzmi tak bardzo poważnie.
Brat aż się zatrzymuje. Rzuca w trawę wyskubany słonecznik.
Ty nie masz pieniędzy dla Nika.
Kiedy masz siedemnaście lat, przywykasz, że w każdej chwili mogą ci zrobić krzywdę. Zazwyczaj to nic osobistego.
No chodź, chłopak ponagla brata i idą dalej.
Ty nie masz dla niego pieniędzy, brat kręci głową i wierzchem dłoni wyciera pot znad górnej wargi. Jest wysoki i wiotki, kiedy idzie, kołysze się lekko, jego stawy poddają się ciepłym podmuchom, które gonią ich, odkąd wyszli z miasta.
Niko cię za to, człowieku, zatłucze. Mikołaj, powiedz mi, dlaczego nie masz tych pieniędzy?
Chłopak czerwieni się.
Pomyliłem rubryki w kalendarzu. Zaznaczyłem, że mam zapłacić w czwartek za tydzień, a nie dzisiaj. Trudno spamiętać to wszystko.
A co ty masz do pamiętania w wakacje, Mikołaj?
Wszystko, odpowiada cicho chłopak i nie mówią nic więcej.
Stefanka to knajpa w baraku stojącym przy pętli autobusowej, z kilkoma plastikowymi stolikami w środku i stołem do ping-ponga na zewnątrz, na którym nikt nigdy nie gra. Papierosowy dym sączy się przez wypaczone okno. W środku jest ciasno i czuć potem, za ladą stoi kobieta, u której mężczyźni ze wsi zamawiają wódkę na kieliszki i kanapki z salcesonem. Telewizor pod sufitem pokazuje bezgłośnie serial o agentach FBI i UFO.
Dzieciaki z miasta, stłoczone przy najmniejszym stoliku, piją piwo z sokiem, palą L&M-y i czekają na braci. Cyprian, Miller i Monika.
To te buty.
Tak, to te buty.
Cyprian wyciąga szyję, zajebiste. Tylko dlaczego wcześniej w nich nie wychodziłeś?
Dasz mi chusteczkę, chłopak prosi Monikę i starannie wyciera obuwie z kurzu.
Reebok kamikaze 2, recytuje. Oszczędzałem je, mówi chłopak, szkoda mi ich tak na co dzień na osiedle.
Grałeś w nich już?
One nie są do grania.
Jak to? To są buty do grania, człowieku.
Tylko raz w nich byłem, mówi chłopak, w kościele.
Siada na krześle bokiem do stołu i zakłada stopę na kolano, by wszyscy widzieli wyraźnie. Oczy lśnią mu w kłębach dymu.
Artefakt z obcego porządku, technologia o większej gęstości, która inaczej odbija światło. Granatowy but przecięty przez biały zygzak, piktogram oznaczający dynamikę i umiejętności, guma piszcząca na lśniącym parkiecie, refleks kalifornijskiego słońca na obręczy. Chłopak ubrany jest w szorty i jego szczupła łydka ginie w bulwiastym, jakby zbyt dużym obiekcie. Reebok kamikaze 2. Dzieciaki patrzą i wiedzą, że to jest piękne, i może nawet chciałyby dowiedzieć się, jak pachnie skóra, z której te buty zostały uszyte.
Kobieta za barem kaszle, pochylona nad krzyżówkami, jej twarz ma tę samą fakturę, co pokryte styropianową tapetą ściany. Dzieciaki bywają tu często, lecz kobieta jest dla nich zbyt stara, by zapamiętały jej imię czy nazwisko.
Cypku, mówi chłopak i krzywi się w sposób zrozumiały tylko dla dzieciaków przy stole.
Wiesz, gdzie ja mam twoje „Cypku”, mruczy Cyprian, lecz podnosi się, odgarniając długie włosy za uszy.
Jest trochę otyły i bardzo przystojny. Patrzy na reeboki chłopaka, a potem na swoje adidasy, po które pojechał do sklepu w większym mieście, po czym odchodzi do baru.
Ej, woła po chwili do dzieciaków, autor Dział Navarony, do krzyżówki.
Barmanka patrzy wyczekująco. Wzruszają ramionami.
Cyprian wraca z dwoma szklankami piwa z sokiem, które stawia przed braćmi.
Myślicie, pyta chłopak, że Patrycja będzie dzisiaj na skwerze?
Niko cię szukał na osiedlu, mówi Monika.
Dłoń z piwem zatrzymuje się w pół drogi do ust.
Szukał mnie?
Mówiłam, że przyjdziesz na skwer, dodaje Monika.
Chłopak powoli upija łyk.
Dajcie mi papierosa, mówi.
Mikołaj, ty już nie palisz, mówi jego brat.
Rzeczywiście, nie palę, odpowiada chłopak z roztargnieniem.
Miller chichocze.
No to sprawdźmy, czy będzie Patrycja.
Cyprian wyciąga z kieszeni komórkę, wybiera numer i puszcza komuś strzałę, a następnie odkłada telefon na plastikowy blat.
Cyprian, weźże, szepcze chłopak.
Masz te pieniądze dla Nika? Miller bezwiednie dotyka palcami twarzy w miejscach, gdzie rosną pryszcze.
Wtedy alcatel Cypriana dzwoni przez chwilę, po czym milknie. Cyprian szczerzy się i oddzwania. Wyrzuca z siebie pytanie, będziesz dziś na skwerze, jak najszybciej, jakby to była jedna sylaba, i się rozłącza, uśmiechnięty. Dzieciaki przyglądają się w oczekiwaniu.
Alcatel znowu się rozdzwania, a Cyprian pozwala mu dzwonić, drugi, trzeci, czwarty dzwonek. Gwar w baraku cichnie i mężczyźni podnoszą głowy. Dzieciak jako jedyny ma tu komórkę.
Słowo daję, mruczy Monika, ktoś ci ją w końcu zapierdoli.
Cyprian odbiera i po chwili rozłącza się.
Patrycja będzie, obwieszcza.
Chłopak kiwa głową.
Mikołaj, masz te pieniądze dla Nika, powtarza pytanie Miller.
No właśnie nie mam, odpowiada chłopak.
Dzieciaki nie wiedzą, czy żartuje, więc wybuchają śmiechem, na wszelki wypadek, a potem długo dyskutują o magicznych mieczach i obrażeniach zadawanych bestiom z gier, i o efektach specjalnych w teledyskach z MTV, i nawet o tym, że ktoś ukradł rakietę ziemia– –powietrze z fabryki amunicji, w której pracują ich rodzice. Gadają o tych wszystkich rzeczach, traktując je jak równie realne, dopóki barmanka nie wygania wszystkich znad pustych szklanek. Wychodzą w noc, która pachnie tak, że aż kręci im się w głowach.
MacLean, mówi pod nosem Monika. Ten autor Dział Navarony.
To czemuś nie powiedziała?
Bo jej nie lubię, uśmiecha się dziewczyna.
Zobaczcie, Miller schyla się po coś pod stołem do ping-ponga. Dwa dobre jabłka. Chcecie?
Kiedy kręcą głowami, że nie chcą, Miller ogląda się na bar Stefanka i po chwili wahania chowa owoce do plecaka, na którym niebieskim tuszem wymalowane jest: Love Peace Noise.
Poczekajcie, pójdę jeszcze do kibla, mówi i wraca do baraku.
Pamiętacie, zaczyna cicho Cyprian, jak kiedyś zimą, za małolata, spadł śnieg i całe osiedle wyszło robić bałwany? I potem w nocy jechałem z tatkiem zamknąć sklepy i widziałem, jak Miller wyjmuje marchewki z tych bałwanów, zbiera do reklamówki i niesie do domu.
Jezu, Cypek, Monika przewraca oczami, ileż razy możesz to opowiadać.
Dziewczyna odwraca się do Mikołaja.
A Niko to nie przychodzi do ciebie na matmę?
Przychodzi, odpowiada chłopak, w soboty. Robimy zadania już na czwartą klasę. On, zaczyna chłopak ostrożnie, chciał mi płacić, ale przecież nie będę brał od niego pieniędzy. Osiem lat chodziliśmy do jednej klasy.
Miller dołącza do dzieciaków.
Dasz mi fajkę?, pyta Monikę.
Cyprian ci da fajkę, odpowiada dziewczyna. Tak myślałam, Monika mruży oczy, że się wrócisz i jej powiesz, że to MacLean.
Miller uśmiecha się i pierwszego macha wydmuchuje prosto w gwiazdy. Sierpniowa noc smakuje dymu z papierosa i rozrywa go.
Dzieciaki są razem, mogą wracać do miasta. Nie zapamiętają tej chwili, lecz emocja, silna i dyskretna, wniknie głęboko w ich serca, by w przyszłości współtworzyć to, kim mają się stać. Jej ślady odkrywać będą po latach, we włosach i na opuszkach, to będzie powidok, który rozbudzi tęsknotę za czymś, o czym nie da się opowiedzieć, być może tylko za pokrzepiającym byciem w miejscu, które bywało niedobre. Dziwny i nieścisły stan, którego wtedy, nieco pijani jednym piwem, wypitym w barze Stefanka, nie odważyliby się nawet w rozbieganych nastoletnich myślach nazwać młodzieńczą przyjaźnią.
Tej samej nocy dzieciaki patrzą na kobietę, która na czworakach wspina się na górkę. Na szczycie wzniesienia rośnie samotna śliwa, jedna z blizn po martwych gospodarstwach, które zostały w mieście między blokami. Kobieta ma na sobie garsonkę w kolorze cienia, w dłoni ściska papierową torbę. Dzieciaki znają kobietę z liceum, uczy ich fizyki. Nauczycielka wczołguje się na górkę i wpełza w cień śliwy, gdzie wciąż na leżąco, zaczyna zbierać owoce w trawie. Dzieciaki patrzą po sobie.
Widzieliście?
Miller wchodzi na górkę. Schyla się po coś po drodze i pokazuje dzieciakom, które patrzą w milczeniu.
Zgubiła pani portmonetkę, mówi Miller.
Kobieta obraca się.
Portmonetka, powtarza Miller i podaje ją leżącej nauczycielce, po czym wraca do dzieciaków. Odchodzą bez pożegnania i żadne z nich się nie ogląda. Myślą o jabłkach w podpisanym plecaku.
Nadal jest gorąco i miasto nie zasnęło jeszcze, samotne auta rozmazują po ulicach ciepły smród. Dzieciaki mijają odrapane fasady bloków, wymalowane w mrówki The Prodigy, ukoronowany RTS Widzew, krzyże celtyckie i swastyki. Ponad ich głowami świecą równe piksele okien. Dzieciaki, ta piątka i wszystkie pozostałe, przejęły miasto, jak każdej nocy w lecie, i teraz każda studzienka jest ich, każda ławka i poręcz przy schodkach, każda kamienna donica, w której rośnie dzika róża, wszystkie sfatygowane deski każdej z piaskownic, wszystkie drzwi do klatek schodowych i puste gniazda lamp nad tymi drzwiami, ze zbitym kloszem i bez żarówki, jak miejsca po wybitych zębach, każdy domofon ze stopionymi przyciskami i każda metalowa skrzynka z czaszką i piszczelami, każde nie dotykać! urządzenie elektryczne. Dzieciaki biorą sobie te wszystkie miejsca, bo są do wzięcia. Dorośli oddają je bez walki, bo kto by, kurwa, chciał się o coś takiego szarpać.
Dzieciaki idą na skwer, do innych, takich jak one. Ktoś woła za nimi z mroku.
Przystają, patrzą po sobie, czekają. Tamci podchodzą we dwóch, mają długie włosy i koszulki z metalowymi zespołami. Jeden ma okulary z grubymi szkłami, drugi trzyma foliową torbę, w której brzęczą butelki z piwem. Dzieciaki kojarzą ich z osiedla, byli kilka klas wyżej w tej samej podstawówce. Na tego w okularach wołają „Biskup”.
Biskup wita się z Cypkiem i pyta o fajki.
Cyprian go częstuje.
Ale masz dwie ostatnie, mówi Biskup.
W porządku, odpowiada Cyprian.
To ja już wezmę z ramą może, mówi Biskup i Cyprian kiwa głową.
Dzieciaki rozglądają się. Pusto na tej ulicy i cicho.
Dobra koszulka, mówi Biskup.
Cyprian ma na sobie bordowy tiszert z twarzą Jezusa, w którego czoło powbijane są gwoździe.
Ceremonia sprzeczności, mówi Biskup, pokazując napis na koszulce.
Tak, odpowiada niepewnie Cyprian.
Wyskakuj z niej, mówi Biskup.
Słucham?
Wyskakuj z niej, mówię.
Cyprian kręci głową. Ogląda się na dzieciaki. Biskup bije go w twarz, otwartą dłonią, mocno. Dzieciaki podskakują, zaskoczone, a ulicą niesie się głośny trzask. Cyprian zatacza się i musi przytrzymać ściany. Chowa głowę nisko i obserwuje Biskupa.
Wyskakuj z niej, grubasie.
Serca dzieciaków łomoczą. Chłopak czuje, jak wilgotnieją mu oczy i wstydzi się tego.
Ej, mówi Monika, nie lejcie go.
Nikt nie rusza się z miejsca. Cyprian prostuje się powoli i po jego olbrzymich oczach widać, że nie ma pojęcia, co robić.
Chłopak myśli o przedmiotach, z których go krojono. Był w pierwszej klasie podstawówki, kiedy starszy uczeń podszedł do niego i oznajmił, że przypinki są w szkole zakazane, po czym wypiął mu z mundurka nową, z Johnem Rambo, i odszedł. Kilka lat później, kiedy pożegnawszy nauczycielkę, wracali przez miasto ze szkolnego rajdu, z knajpy wyszło kilku mężczyzn. Jeden z nich po prostu zdjął mu z głowy czapkę z logo New York Yankees i wrócił do baru. Chłopak zapamiętał ich twarze na zawsze i przyglądał im się, kiedy potem mijał ich na ulicy, o czym oni nie mieli pojęcia.
Kurwa, no, popędza Cypriana Biskup.
Cypek już się nie cofnie, ma za sobą ścianę.
Dobry wieczór, mówi ktoś za ich plecami i wtedy świat zatrzymuje się i czeka, aż Niko przejdzie przez ulicę.
Za Nikiem, jak zawsze, idzie Piotruś. Niko i Piotruś przybijają piątkę z tymi dwoma, którzy tylko patrzą po sobie. Potem witają się z Cypkiem i braćmi. Mają na sobie dresy i adidasy. Dres Nika jest biały i z grubego ortalionu, taki z czerwonymi zatrzaskami wzdłuż lampasów na nogawkach.
Już w porządku, przerywa ciszę Niko, lecz oczy Cypriana nie potrafią się uspokoić.
Biskup milczy, zarumieniony, i nie spuszcza z Nika wzroku.
Cześć, Monika, mówi Piotruś do dziewczyny, co słychać?
Stare kurwy nie chcą zdychać, odpowiada Monika i Piotruś się do niej szczerzy. Jest zarośnięty i masywny, jakby ktoś wypchał go woreczkami z grochem, używanymi na lekcjach wuefu.
Dałem Samaela do posłuchania mamuśce, Niko wskazuje na koszulkę Cypriana. Podobało jej się, powiedziała, że taka będzie opera w dwudziestym pierwszym wieku.
Chłopak dostrzega ruch w oknie na parterze, jakiś dziadek obserwuje ich zza firanki w kuchni.
Niko mówi do Biskupa, że odwiedzi go jutro, żeby mu wypalił gry, a potem żegna się z nimi i metale odchodzą.
To odważne chłopaki, mówi dzieciakom Niko, kiedyś w kiblu w Jubilatce żeśmy przystawili Biskupowi pistolet do głowy. Niby tylko gazówka, ale nie wiedział na sto procent, a nawet jeśli, to lufa jest lufa, co nie. Dojechaliśmy go w kabinie i pistolet na czoło, a ten zdjął te swoje bryle i mówi: myślisz, że nie celowali już do mnie wcześniej?
Było nacisnąć, mruczy Cyprian.
Niko uśmiecha się w odpowiedzi.
Dziękuję, Niko, dodaje cicho Cyprian.
Będzie mi, cymbał, kolegów z osiedla kroił.
Ej, na co się, kurwo, gapisz, wykrzykuje nagle Piotruś do obserwującego ich starca, ukrytego za firanką, może mam wejść tam do ciebie, kurwa, czy co?
W kuchni gaśnie światło i Niko odwraca się do dzieciaków.
Idziecie do domu czy na skwer?
Przyszła ich setka, głównie mężczyźni, a ja wychodzę im naprzeciw i czuję, że jestem całkiem sama. Stoję prosto i patrzę im w oczy, pewnie każdy tutaj jest wyższy ode mnie. W półmroku sali zlewają się w jedną istotę, lśniącą od potu i bardzo namacalną.
Gasną światła i robi się cicho. Woda kapie z nisko zawieszonego sufitu. Słyszę ich oddechy i moje bijące serce. Pieką mnie policzki i czuję, że zrobiły się czerwone.
— Dobry wieczór — mówię do mikrofonu i słyszę własny głos, który spotęgowany, odbija się od ścian piwnicy i wraca, jakby przedrzeźniały mnie duchy. — Jesteśmy Skis, gramy hardcore punk i was kochamy.
Przed pierwszym krzykiem wracam do chwili, w której kazano mi pocałować martwego człowieka. Kiedy stojący za mną zespół gra otwierający akord, wrzeszczę i rzucam się w tłum.
Kiedy tak mówię, że jesteśmy Skis i że ich kochamy, wcale nie kłamię, bo jestem tu dla nich i myślę o nich przez cały czas. Śpiewam i krzyczę, tańczę dla nich i z nimi, odbijam się od ich ciał, śpiewam i krzyczę, i tańczę, a moja dłoń, która ściska mikrofon, uderza mnie czasem po brzuchu i po udzie, uderza mnie w skroń, i nawet zdarza jej się uderzyć kogoś z nich, kiedy tak śpiewam o krzywdzie i godności, kiedy wywrzaskuję im miłość. Czasem oni śpiewają ze mną, dzielimy się mikrofonem i wtedy czuję, jak pachną, bo wszyscy pachniemy, mocno i pięknie, w tej dusznej piwnicy. Kiedy słyszę, jak śpiewamy razem, zachrypnięci i nierówno, czuję, jakbym unosiła się pod sam wilgotny, pokryty grzybem sufit.
Jesteśmy Skis i tej nocy gramy tylko dla nich. Śpiewam i tańczę, a piosenki, które napisałam dwadzieścia lat temu, znowu stają się wspólne.
Otwieram oczy i widzę, że klęczę, a na posadzce są krople krwi. Podrywam się, nie mając pojęcia, czy to moja. Tu jest jak w saunie, włosy lepią mi się do twarzy, koszulkę i dżinsy można by wyżąć. Podrywam się i proszę ich, by uważali na siebie nawzajem.
Jesteśmy Skis i gramy hardcore punk. Kocham ich i mam im do powiedzenia to wszystko, czego nie odważyłabym się powiedzieć inaczej niż do mikrofonu, lecz moi ludzie poganiają mnie, startują z kolejnymi numerami. To nasza noc, naszej muzyki i moich opowieści. Opowieści to magia.
Przed ostatnim numerem muszę odkaszlnąć i wypluć, rozcieram to trampkiem po podłodze i zataczam się wtedy ze zmęczenia.
Opowieści wyczarowują wspólnotę, tych, którzy mówią, i tych, co słuchają.
— Dziękujemy — chrypię do nich na pożegnanie. — Byliście najwspanialsi. Dobrej nocy.
Wspólnota, choćby najbardziej nietrwała, tylko na czas snucia opowieści.
Ktoś włącza światło. Biją brawo i gwiżdżą, przybijam z nimi piątkę.
— No i co — uśmiecham się do mojego zespołu, z dłońmi opartymi na udach, wciąż szukając tchu — dobrze chyba było.
Patrzą po sobie, jakby nie mogli sobie czegoś przypomnieć, a ja jestem zbyt zmęczona, by to wyłapać.
Powinnam była zorientować się już wtedy.
Sprzątamy po sobie, ja zwijam kable, cała mokra i jakby lżejsza, i to jest najlepsze uczucie. Sala pustoszeje, ludzie przenoszą się do baru. Puszczam oko do stojącego pod ścianą Tytusa. Tytus jest młody i bardzo wysoki, ma na sobie sportowe szorty i podkoszulek bez rękawów. Stoi sam, z rękami założonymi na piersi, i nawet z tej odległości widzę, że na jego masywnych przedramionach pojawiły się nowe tatuaże. Wkrótce pójdziemy do kawalerki, którą na czas studiów kupiła mu matka, gdzie Tytus otworzy wino i będzie mnie rozśmieszał, a ja go rozbiorę, sprawdzając, co nowego kazał wytatuować sobie na ciele. Na samą myśl o tych poszukiwaniach czuję, jakby ta piękna lipcowa noc skradła mi całusa. Chodzimy do niego kilka razy do roku, po koncertach, które gram, i tych, na które przychodzę tylko posłuchać.
Tytus uśmiecha się do mnie z daleka, śliczny i taki młody, a ja rozglądam się jeszcze po sali, czy nie ma Mikołaja. Jestem na siebie zła, że go szukam, i jednocześnie zła, że czuję rozczarowanie, kiedy Mikołaja nie znajduję.
Wynoszę resztę naszych rzeczy na parking przed centrum kultury. Jest po północy i pokryte kurzem miasto pozwala odetchnąć swobodniej. Ptaszki poukrywane w koronach drzew śpiewają już.
Zespół muzyczny Skis stoi w świetle latarni, obok jeepa Kaśki, i kłóci się oczywiście. Milkną, kiedy się zbliżam, lecz wyczuwam, że moja obecność nie kończy sporu. Wchodzę w ciszę pomiędzy nimi jak na ring przed walką.
Kaśka gra na gitarze i śpiewa ze mną w refrenach. Jest wysoka, ma piękne rude włosy i charyzmę skandynawskiej hokeistki. Obecnie przechodzi fazę kowbojską, pomimo upałów nosi kraciaste koszule, denimowe dżinsy i skórzane kozaki z grawerowaną cholewką.
Na perkusji gra Szoszon. Pot paruje mu z ramion i długich włosów, zlepionych w mokre strąki. Szoszon dużo się śmieje i kiedy trzeba, uważnie słucha. To jego ludzie lubią najbardziej.
Tomeczek równo gra na basie i tak samo myśli. Ubiera się i czesze tak, jakby chciał, by nikt nie zapamiętał, jak wygląda.
Nie mam siły dochodzić powodu kłótni. Bez słowa odkładam klamoty na pakę i wracam przez pusty parking do środka, do baru. Czuję, jak odprowadzają mnie wzrokiem.
Powinnam była zorientować się już dawno.
Dziewczyna wita się grzecznym dobry wieczór. Jest drobniutka i niemal tak niska jak ja, i jeśli pełnoletnia, to od niedawna. Spod koszulki z blackmetalowym zespołem wystaje krótka sukienka w kwiaty. Dziewczyna ma kolczyk w nosie, włosy zaplecione w dwa krótkie warkocze i tęczowe vansy, a na chudych przedramionach wytatuowane czarno-białe pozornie przypadkowe przedmioty. Pije colę zero z puszki i w sumie mogłaby mieć na imię Julka.
— Cześć — odpowiadam.
Widziałam, że czai się od dłuższego czasu, a kiedy już podeszła, nie bardzo wiedziała co dalej. Opowiada wreszcie, że jej się podobało, jak zawsze, że była energia i emocje, a wtedy ja recytuję, że to bardzo miłe. Ponad jej głową, pośród tłumku na patio, szukam wzrokiem Tytusa, który poszedł po kolejne piwa i przepadł. Zostało jeszcze sporo ludzi, słuchacze koncertu wymieszali się z sobotnimi imprezowiczami.
— Była pani świetna — dodaje dziewczyna, patrząc gdzieś nisko i obok mnie, a ja, widząc jej zawstydzenie, chciałabym ją przytulić.
— Oj weźże. Siwa.
— Słucham?
— Jestem Siwa.
— Julka — przedstawia się dziewczyna. Ściskam jej dłoń, drobną i silną, i ona wreszcie patrzy mi w oczy. — Playground Juarez.
— Bardzo miło cię poznać, Julka — mówię, lecz w jej spojrzeniu jest coś nieustępliwego, zbyt poważnego na tę rozmowę w środku nocy, co każe mi zatrzymać się i zastanowić. — Czekaj, mówisz, że skąd?
— Playground Juarez — powtarza i wtedy zapada cisza.
Zaczynam rozumieć, przed nami zagrali dziś nasi starzy znajomi, metale z powodzeniem podszywający się pod punków. Przed nimi z kolei wystąpiły jakieś dzieciaki, a nazwa ich zespołu skojarzyła mi się z filmem Sicario.
— O rany. — Stawiam pustą butelkę na kostkę pokrywającą patio, po czym długo trę oczy. — Kurde, Julia.
— Julka — natychmiast poprawia mnie Julka.
— Julka, tak. — Dziewczyna słucha uważnie. — Przepraszam cię, Julka, że was dziś nie widziałam.
— No hej, Julka. — Tytus pojawia się z piwem dla mnie.
— W porządku — mówi Julka.
— Nie wiem, czy w porządku. Powinnam być od początku i was posłuchać. Ty śpiewasz?
Julka odpowiada, że śpiewa i że gra na gitarze.
Podchodzi do nas mój zespół.
Mówię, że to świetnie, że śpiewa i gra, i powtarzam, że to wcale nie w porządku, że mnie nie było, jak grali. Julka wzrusza ramionami, a ja gadam dalej, bo patrzę na tę młodziutką kobietę i przed oczami staje mi tamta Siwa sprzed lat. Opowiadam coś o scenowej solidarności, o wzajemnym szacunku i moich ciepłych uczuciach wobec wszystkich, którzy przychodzą posłuchać, i o tych, którzy stoją z rękami założonymi na piersi, żeby zaraz sobie pójść, i że nie oceniam, i staram się pamiętać, że to nic osobistego, bo wszyscy mają swoje sprawy i ja też.
Kaśka i Szoszon wymieniają spojrzenia, kiedy tak gadam, i wyczuwam między nimi napięcie, które przeszkadza mi, jakbym założyła niedoschniętą bieliznę. Robię się zła, bo się wstydzę, i te emocje nie pozwalają mi przestać mówić.
— Dobrze było — przerywa mi Szoszon, a ja dopiero po chwili orientuję się, że on mówi o zespole Julki. — Gratki.
Dziewczyna uśmiecha się do niego, a ja nabieram powietrza, by kontynuować przemowę, ale Kaśka mi nie pozwala.
— Poczekaj — mówi i patrzy mi w oczy, a na twarzy rozlewają jej się czerwone plamy.
Zamykam usta.
— Uderzyłaś dzieciaka mikrofonem — mówi cicho Kaśka, a ja mam wrażenie, że się przesłyszałam. — Mikrofonem — powtarza. — Chłopaczka. Poleciał na ziemię i kiedy wstał, ktoś go zabrał z sali. I chyba już nie wrócił.
Podłoga jest nierówna, jakbym się po niej zsuwała. Chciałabym oprzeć się o Tytusa, ale stoi zbyt daleko. Julka tylko patrzy na swoje vansy. Próbuję sobie przypomnieć.
— Nawet — kontynuuje Kaśka — kurwa, nie zauważyłaś.
Zapada cisza. Zamykam oczy, ale kiedy je otwieram, oni nadal tu są.
— To się mogło zdarzyć — mówią moje usta — jeśli podszedł blisko. — Chichoczę nerwowo i nienawidzę się za to.
Kaśka patrzy na Tomeczka.
— Stał pod samą ścianą — mówi nasz basista. — Obok Tytusa.
Tytus milczy.
— Czemu nie przerwałaś? — pytam Kaśkę już nieco pewniej. — Skoro widziałaś, co się stało, dlaczego nie zrobiłaś: hej, stop, zobaczmy, co się stało?
Ona znowu spogląda na Tomeczka, który gapi się w podłogę i dłubie palcami w czymś na policzku.
— Ty tego nawet nie zauważyłaś, tylko on — mówię. — Czemuś, Tomek, nie zareagował?
Tomeczek wzrusza ramionami, wydaje z siebie nieokreślony dźwięk.
Wszyscy wiemy, że on nigdy nie podjąłby decyzji o przerwaniu piosenki, jest człowiekiem, który woli, żeby ktoś decydował za niego, co przekąsi podczas postoju na stacji benzynowej. A teraz z pewnością najbardziej na świecie chciałby być w jakimś innym miejscu. Sorry, Tomek, myślę sobie, mamy tu z Kaśką coś do załatwienia i jak zwykle potrzebujemy publiczności.
— W porządku. — Szturcham go w ramię. — To nic.
Jadwiga mawia: wy z Kaśką jesteście jak toksyczni rodzice, walczący ze sobą ponad dzieciakami z zespołu.
Oczy Kaśki robią się coraz większe, jakby nie dosłyszała.
— Czy ty chcesz mi powiedzieć — szepcze Kaśka i wszyscy wiemy, że gdyby nie szeptała, to wrzeszczałaby — że to jego wina?
Wzruszam ramionami. Nie wiem, co odpowiedzieć. Nawet nie wiem, co myśleć, jakbym miała w mózgu przelewającą się galaretę.
— Siwa przeprasza cię na chwilę, Tytus — cedzi Kaśka.
Wychodzimy na parking, w noc i chłód, i wtedy oni wyrzucają mnie z zespołu, który założyłam dwadzieścia lat temu.
Mówi Kaśka, oczywiście. Tłumaczy precyzyjnie i już spokojnie, ma to przemyślane. Zastanawiali się nad tym od dawna i nabrali pewności. Formuła się wyczerpała, to najlepszy moment, by zakończyć działalność. By się rozstać. Słowa, które wypowiada, od razu znikają, nie zapamiętam ich. Zapamiętam tylko emocje i konkluzje tego, co ma do powiedzenia. Ich decyzję tłumaczy w taki sposób, że od razu domyślam się, że oni wcale nie chcą rezygnować z grania. Będą grali dalej i najpewniej razem, i to samo, myślę sobie, bo niczego innego nie umieją. To samo, tylko że beze mnie. Tu nie chodzi o wyczerpaną formułę zespołu Skis. Chodzi o mnie w moim zespole, o to, żeby mnie w nim nie było.
— Wy nie rozwiązujecie zespołu — mówię do nich, czując, jak rośnie we mnie wściekłość. — Wy odchodzicie z zespołu, mojego.
Słyszę, jak fatalnie brzmi to ostatnie zdanie, lecz wściekłość już rozpycha się we mnie, gorąca i niecierpliwa. W ich oczach widzę ulgę, że ta rozmowa już się odbywa, i wtedy czuję, że jestem zupełnie sama. Twarze ludzi z mojego zespołu rozmywają się w bańkach, obłych i brzydkich.
Mojego zespołu.
Odchodzę na kilka metrów i wycieram łzy w koszulkę. Wolę już wściekłość. Przestaję ją dławić, wołam ją z powrotem.
Wracam i krzyczę na nich, wywrzaskuję różne rzeczy, a oni pozwalają mi, i to jest najgorsze. Kto z was taki zdolny, mówię, skąd weźmiecie wokal, bo wiem, że Kaśka nie bardzo umie śpiewać, kiedy jednocześnie gra, a wtedy Szoszon odruchowo ogląda się na centrum kultury, w którym została Julka, jej vansy, warkocze i cola zero, Julka, która śpiewa i gra na gitarze.
Czuję, że zaczyna mi brakować powietrza. Moje policzki płoną jak przed pierwszą zagraną dziś piosenką.
— Wszystko już macie przemyślane, co? — mówię i czuję się, jakbym zbyt wcześnie zrywała strupka. Potem obrażam ich jeszcze i odchodzę bez pożegnania.
Kaśka woła za mną.
— Zdjęcie, Siwa.
Nie wierzę własnym uszom.
— Chodź — mówi miękko Kaśka. Słyszę, że jest zmęczona. — Zrobimy sobie fotkę pod jeepem, to ją wrzucę od razu.
— Pierdolę twojego jeepa — odpowiadam. — I twoje fotki, i sto lajków pod nimi.
Mówi, że zrobią zdjęcie beze mnie.
Wierzę jej. Wracam.
Wołają Tytusa, który ciumka e-papierosa i obserwuje nas z oddali. Kiedy podchodzi, czuję zawstydzenie, choć nie bardzo wiem dlaczego. Stajemy we czworo przy aucie, Kaśka mówi Szoszonowi, że mógłby zdjąć koszulkę, i on się zgadza, po czym instruuje Tytusa, jak ma trzymać smartfona. Tak powstaje ostatnie zdjęcie zespołu Skis, na którym oczy naszej czwórki lśnią jakoś wyjątkowo w gęstym świetle latarni.
Nasze najlepsze zdjęcie.
Wracam sama, piechotą. Miasto śpi, a ta jego część, która jeszcze nie, chowa się przede mną, przemyka innymi chodnikami. Słyszę zwierzęta, ukryte w mroku śmietników, jak wyjadają coś z porozrywanych worków. Bloki stoją równo i kategorycznie. Latarnie, oklejone wlepkami, pracują w ciszy, kiedy tak idę, samiuteńka, z myślami, których jest za dużo i które niezbyt lubią mnie tej nocy.
Zespół Skis. Dwadzieścia lat działalności, sześć albumów i niecałe sto piosenek w serwisach streamingowych. Do kilkunastu koncertów rocznie i nominacja do Paszportów Polityki, która przydarzyła nam się kilka lat temu. Całe moje życie. Dobrze wiem, co to znaczy. Nie ma mnie bez mojego zespołu. Albo nawet gorzej: bez niego jestem osobą, którą nigdy nie chciałam zostać, jakby ktoś zerwał mi z głowy słuchawki w połowie piosenki. Piosenki z młodości.
Tytus dogonił mnie jeszcze pod centrum kultury i namawiał, żebyśmy poszli do niego. Nie rozumiał, że nie możemy, bo był na parkingu i wszystko usłyszał, stając się częścią tego, co się wydarzyło. Chodźmy do mnie, powtarzał, możemy tylko poleżeć obok siebie, nie musimy nic robić. Nie miałam siły nawet wywrócić oczami.
W drodze do domu kilkakrotnie przystaję i wysyłam wściekłe wiadomości do Kaśki. Literki skaczą po wyświetlaczu od piwa i wściekłości. Nie poprawiam błędów, żeby to, co piszę, zabrzmiało najszczerzej.
W mieszkaniu jest ciemno i duszno, czuć, że zjedli kolację na ciepło. W progu małego pokoju, rozświetlonego poświatą laptopa, stoi młody mężczyzna. Jest bosy, ubrany w piżamę z postaciami z komiksu, i pachnie szamponem dla dzieci. Ma na imię Maurycy i tylko u nas mieszka, cokolwiek to znaczy.
— Dobra fotka. — Uśmiecha się. — Ta z parkingu.
W przedpokoju szeptem opowiadam mu, co się stało.
— O rany, Siwa. — Maurycy zakłada ręce na piersi. — Jutro pewnie zmienią zdanie.
Odpowiadam, że nie, i on tylko kiwa głową. Bardzo bym chciała, żeby mnie teraz przytulił. Maurycy tego nie potrafi, wycofuje się do pokoju, który ode mnie wynajmuje, i delikatnie zamyka za sobą drzwi.
Nie wiem, ile tak stoję, sama, wpatrując się w kobietę w lustrze.
Nie wiem, kogo tam widzę.
Rozwaliłam mikrofonem głowę jakiemuś chłopcu.
Straciłam zespół.
Zdejmuję trampki i – najciszej jak potrafię – wchodzę do sypialni córki. Plastikowy muchomorek, wsadzony do kontaktu, udaje, że świeci. Klękam przy łóżku i delikatnie opieram twarz na ramieniu Gabrysi. Zapach zdrowia i życia, dotykam policzkiem jej policzka i wtedy w moim wnętrzu dochodzi do najmilszej eksplozji, dyskretnej i wspaniałej, tej samej od ośmiu lat. Gabrysia uśmiecha się do mnie przez sen, mruczy, nie otwierając oczu, a ja klęczę nad nią i dzielę z nią poduszkę. Nie mam siły wstać.
Za oknem świta, kiedy kładę się do łóżka. Myślę o Maurycym, który pewnie dopiero zasypia w pokoju obok, i o Mikołaju, który nie dotarł na dzisiejszy koncert, choć zapowiadał, że będzie. Maurycy ma dwadzieścia kilka lat i mieszka ze mną i Gabrysią już drugi rok. Mikołaj jest ojcem Maurycego i jest moim przyjacielem jeszcze z dzieciństwa, chyba jedynym prawdziwym, jakiego wtedy miałam. Mieszka w stolicy, dwie godziny drogi stąd. Kilka dni temu zadzwonił i zapowiedział, że przyjeżdża. Wiem, że będzie chciał wrócić do tajemnicy, której strzegę przed nim od dwudziestu pięciu lat.
Dzieciaki idą na skwer, zieloną przestrzeń między pocztą, sklepem monopolowym a gmachem domu kultury, przez którą biegnie zawijas chodnika. Wzdłuż stoi kilkanaście ławek. W dzień obsiadają je starcy i matki z dziecięcymi wózkami. Nocami ławki są zajęte przez dzieciaki, które rozmawiają w grupkach, trochę piją i dużo palą, śmieją się głośno i gestykulują. Są doskonale świadome siebie nawzajem, jak nietoperze. Brat chłopaka poszedł do domu. Monika też chciała iść, lecz powstrzymali ją.
Ojciec będzie wściekły, westchnęła, otwierając piwo, które w monopolowym kupił im Cyprian.
Zajęli jedną z ławek. Niko i Piotruś odeszli do swoich, szeleszczących ortalionem, i chłopak z ulgą przyjął to, że Niko nie spytał go o pieniądze za buty. Dzieciaki gadają o pierdołach i jaki alkohol przyniosą jutro na urodziny Cypriana. Chłopak zerka w dół. Reebok kamikaze 2.
Monika opowiada o czymś i rozpuszcza włosy, po czym przeczesuje je palcami, jakby strząsała z nich noc, pachnącą i ciężką. Patrzy na chłopaka niespodziewanie poważnie i wydaje mu się wtedy jak dorosła. Chłopak na chwilę zapomina, że Cyprian i Miller siedzą obok.
Tysiąc czterysta siedemnaście i tysiąc czterysta osiemnaście, uśmiecha się Monika, patrząc na dziewczyny, które podchodzą do ławki, przy której stoją chłopcy w dresach.
Obie są ubrane w spodnie rybaczki. Odkąd zaczęło się lato, Monika liczy dziewczyny w rybaczkach. Sama nosi rozszerzane dżinsy i nigdy nie zakłada szortów. Tego wieczoru ma na sobie bluzkę z krótkim rękawem i chłopak dostrzega gęsią skórkę na jej przedramionach. Wyjmuje z plecaka kraciastą koszulę, którą dali ojcu jako przydział w fabryce.
Śmierdzi mielonymi, mówi Monika, kiedy ją wkłada.
To oddaj.
Nie. Dziewczyna łapie za kołnierzyk i opatula nim szyję.
Zobaczcie, mówi Cyprian.
Przy chodniku zatrzymuje się renault, z którego wypełzają dziewczyny niczym owady jednego gatunku. Prostują się powoli, jakby sprawdzały, czy ich stawy jeszcze tak potrafią, obsiadają najbliższą ławkę, palą papierosy, obserwują. Dzieciaki znają je z widzenia, one chodzą do tego samego liceum, do klasy o profilu biologiczno-chemicznym. Wszystkie chcą iść na medycynę, jak kiedyś ich rodzice. Z auta wysiada ktoś jeszcze, blondynka w dżinsowej kurtce i bawełnianej letniej sukience.
O, Patrycja, mruczy Cyprian, chociaż przecież wiedzą. Przywiózł ją starszy brat, tłumaczy, mój tatko spotkał się z nim dzisiaj w interesach.
Rodzina Patrycji przeprowadziła się do miasta tego lata. Cyprian zdążył ją poznać i dowiedział się, że od września będzie chodziła z nimi do jednej klasy, i ta wiadomość wywołała w dzieciakach ekscytację. Chłopak też spotkał ją wcześniej. Stali w większej grupie, a Patrycja mówiła niewiele i miał wrażenie, że wszyscy dokoła mylili jej powagę z inteligencją i niesprecyzowaną tajemnicą.
Renault odjeżdża. Patrycja macha do Cypriana.
Dzieciaki podchodzą i Cyprian przedstawia je Patrycji, podają sobie ręce. Monika patrzy na kolorowe paznokcie dziewczyn z innej klasy i chowa dłonie do kieszeni. Patrycja nosi sukienkę, jakby to samo lato ją dla niej wybrało.
Kiedy chłopak myśli o tym, że będą chodzić do tej samej klasy, czuje się, jakby ktoś kazał mu stanąć na deskorolce, po czym zepchnął go ze stromej ulicy.
Mam taką samą koszulę, mówi Patrycja do Moniki.
To jego, odpowiada Monika.
Nie oddawaj mu, mówi poważnie Patrycja.
Chyba tak zrobię, uśmiecha się Monika.
A my się już z Mikołajem jakby znamy, mówi Patrycja. Byłeś tu kilka dni temu, prawda?
Tak, odpowiada chłopak, czując, że deskorolka przyspiesza.
Patrycja wyjmuje z kieszeni kurtki paczkę. Cyprian przypala dziewczynie papierosa, dłoń przy dłoni, twarz przy twarzy, wiatr zawiewa mu na policzek jej włosy. Chłopak przełyka ślinę.
Patrycja opowiada, że przyjechali tu spod Wrocławia całą rodziną, tata, dorosły brat i drugi malutki, bo ojciec otworzył szwalnię w magazynach pod miastem. Dzieciaki słuchają uważnie, jakby w tym, co mówi, ukryte były wskazówki do rozwiązania detektywistycznej zagadki. Wtedy zjawia się Niko.
Jedziemy na dyskotekę do Jubilatki, rzuca gdzieś między nich, a wy jedziecie z nami.
Ale tam nie wpuszczają w bluzach z kapturem, uśmiecha się jedna z dziewczyn.
Mnie wpuszczą, Niko odwzajemnia uśmiech.
A wy, Patrycja zwraca się do Moniki, jedziecie z nami?
Co ty, Patrycja, szczerzy się Niko, oni zostaną, żeby wymyślać przygody do swoich gier o smokach i krasnalach. Majtki czasu, pieluchy zagłady.
Monika nie odpowiada, dziewczyny śmieją się głośno.
Mikołaj, mówi Niko. Chodź no na chwilę.
Odchodzą we dwóch kilka metrów, chłopak nie jest pewien, czy Niko może dosłyszeć, jak serce łomocze mu w piersi. Wokół ławki robi się cicho.
Pieniądze, mówi pogodnie Niko. Trzyma ręce w kieszeniach bluzy.
Chłopak zerka na reeboki i zaczyna się tłumaczyć.
Niko kiwa głową i nie wygląda na zawiedzionego. Niko kopie go w twarz. Tępy trzask, uliczne lampy jak splątane choinkowe światełka, hałas z wnętrza czaszki, po którym skóra policzka drapie po chodniku. Chłopak zaciska powieki, choć wcale nie boli tak bardzo. Tylko wstyd piecze mocno, chłopak wolałby nie musieć otwierać oczu.
Przyjdę w sobotę, głos Nika dobiega z góry, po moje pieniądze i lepiej, żebyś je miał.
Potem już jest cicho i tylko drzewa szumią dokoła, jakby przez nie też płynęła krew z żył chłopaka, który wie, że teraz trzeba będzie wstać, a oni wszyscy będą patrzeć. Otwiera wreszcie oczy i podnosi się powoli, odruchowo otrzepując szorty. Czuje, jak puchnie mu twarz, zastanawia się, czy widać to w świetle latarni. Dzieciaki na skwerze nie spuszczają z niego wzroku.
Na ławce siedzą Miller i Monika. Chłopak rozgląda się i widzi grupkę, która oddala się ulicą. Nikt z nich się nie ogląda.
Cypek pojechał z nimi, mówi chłopak, do Jubilatki. Na dyskotekę.
Tak, odpowiada Monika. Chodźmy do domu.
Odprowadzę cię, proponuje chłopak. Ostrożnie dotyka skóry na policzku, zdartej kopniakiem.
Idziesz z nami, pyta Monika i Miller długo patrzy jej w oczy.
Nie, odpowiada.
Monika mieszka w najstarszej części miasta. Trzeba przejść wiaduktem nad torami kolejowymi i wtedy spocona dłoń Moniki znajduje jego dłoń.
Ostatnio mam lęk wysokości, tłumaczy dziewczyna, patrząc przed siebie. I najgorzej jest nocą.
W porządku.
Wcale nie, uśmiecha się smutno ona.
Gdzieś w oddali rozszczekują się psy. Jezu, stary mnie zabije, dodaje szeptem, jakby ojciec mógł ją teraz usłyszeć. Miałam być w domu dwie godziny temu.
Gdy schodzą z wiaduktu, Monika nie puszcza ręki chłopaka. On nie wie, co to znaczy, czy to w ogóle coś znaczy i czy chciałby, żeby znaczyło, lecz ściska jej dłoń, być może mocniej, niż to konieczne, i czuje dumę, która go zaskakuje i której pochodzenia może się tylko domyślać. Idą razem, ramię w ramię, dziewczyna i chłopak, przyjaciele i jednocześnie jak jakaś para. Idą jak jacyś inni ludzie, inne dzieci, jak dorośli, czując, że ten spacer może nawet trochę ich zmienia, lecz oboje nie znają efektu tej zmiany, a brak tej wiedzy ich ekscytuje i zmniejsza odpowiedzialność, której na co dzień czują zbyt dużo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki