Nie w szczepionkę - Jakub Nowak - ebook + książka

Nie w szczepionkę ebook

Jakub Nowak

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o bestiach pamięci i czystego serca

Znaczona namiętnością, intensywna literacka podróż.

Lata 90., niejasne układy, brudne pieniądze i wszechobecna przemoc gwałtownego świata, pokrytego boazerią i plastikiem. Kilkoro młodych przyjaciół próbuje się w nim odnaleźć. Towarzyszymy Mikołajowi, który w poszukiwaniu zaginionej matki zapuszcza się w miejsca, gdzie biją ciemne serca jego miasta. Co odkryje?

2025, Siwa mieszka z kilkuletnią córką, a w punkowym zespole, który sama zakładała 20 lat wcześniej, nagle zastępuje ją nastoletnia wokalistka. Przyjaciel z dzieciństwa zmusza ją do konfrontacji z tajemnicą sprzed lat. W chaotycznych wspomnieniach Mikołaja Siwa rozpozna kogoś, o kim chciała zapomnieć. Nie zawsze stajemy się tym, kim kiedyś być chcieliśmy.

Laureat Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza w mistrzowskiej, bardzo osobistej opowieści!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 275

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jakub Nowak Nie w szczepionkę ISBN: 978-83-67845-82-3 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2025 by Jakub Nowak Copyright © 2025 by Powergraph Copyright © 2025 for the cover by Tomasz Majewski Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Tomasz Majewski REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Filip Modrzejewski KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

„Remem­ber when is the lowest form of conver­sa­tion”

Tony Soprano

Boha­te­ro­wie tej książki cytują pio­senki zespo­łów Mad Season, Belle and Seba­stian i N’Joy.

Mikołaj, koniec lat 90., czwartek

Tylko na nich popatrz, jak idą, przy­gięci upa­łem: dzieci czasu pię­ści i przy­mknię­tego oka.

Chło­pak i jego młod­szy brat brną przez mia­sto, w mil­cze­niu i z mozo­łem, prze­ci­nają kolejne blo­ko­wi­ska, par­kingi i place zabaw. Sierp­niowe słońce wygląda jak wnę­trze deli­cji, kiedy osuwa się w nagrzany beton za ich ple­cami, ściany wie­żow­ców ani drgną. Bra­cia wzięli z domu po pół sło­necz­nika na drogę.

Chło­pak ma na imię Miko­łaj. Jego brat ma na imię Kamil.

Wycho­dzą z mia­sta i ruszają polną dróżką obok nisz­cze­ją­cego kloca szpi­tala, któ­rego budowę prze­rwano dawno temu. Stopy chłop­ców wzbi­jają kurz ponad suchą łąką, w któ­rej sza­leje maciup­kie, bzy­czące życie. Pro­mie­nie sło­neczne lepią się do chło­pię­cych przed­ra­mion, bra­cia pocą się nie­śmier­tel­no­ścią. Łupinki sło­necz­nika i komary, ich skromne tra­jek­to­rie krzy­żują się.

Myślisz, że będzie Patry­cja, odzywa się wresz­cie chło­pak, że przy­je­dzie potem na skwer?

Patry­cja, powta­rza brat. Nie wiem, czy Patry­cja przy­je­dzie potem na skwer. Masz pie­nią­dze dla Nika?

Chło­pak uśmie­cha się przez chwilę.

Pie­nią­dze, mówi, to brzmi tak bar­dzo poważ­nie.

Brat aż się zatrzy­muje. Rzuca w trawę wysku­bany sło­necz­nik.

Ty nie masz pie­nię­dzy dla Nika.

Kiedy masz sie­dem­na­ście lat, przy­wy­kasz, że w każ­dej chwili mogą ci zro­bić krzywdę. Zazwy­czaj to nic oso­bi­stego.

No chodź, chło­pak pona­gla brata i idą dalej.

Ty nie masz dla niego pie­nię­dzy, brat kręci głową i wierz­chem dłoni wyciera pot znad gór­nej wargi. Jest wysoki i wiotki, kiedy idzie, koły­sze się lekko, jego stawy pod­dają się cie­płym podmu­chom, które gonią ich, odkąd wyszli z mia­sta.

Niko cię za to, czło­wieku, zatłu­cze. Miko­łaj, powiedz mi, dla­czego nie masz tych pie­nię­dzy?

Chło­pak czer­wieni się.

Pomy­li­łem rubryki w kalen­da­rzu. Zazna­czy­łem, że mam zapła­cić w czwar­tek za tydzień, a nie dzi­siaj. Trudno spa­mię­tać to wszystko.

A co ty masz do pamię­ta­nia w waka­cje, Miko­łaj?

Wszystko, odpo­wiada cicho chło­pak i nie mówią nic wię­cej.

Ste­fanka to knajpa w baraku sto­ją­cym przy pętli auto­bu­so­wej, z kil­koma pla­sti­ko­wymi sto­li­kami w środku i sto­łem do ping-ponga na zewnątrz, na któ­rym nikt ni­gdy nie gra. Papie­ro­sowy dym sączy się przez wypa­czone okno. W środku jest cia­sno i czuć potem, za ladą stoi kobieta, u któ­rej męż­czyźni ze wsi zama­wiają wódkę na kie­liszki i kanapki z sal­ce­so­nem. Tele­wi­zor pod sufi­tem poka­zuje bez­gło­śnie serial o agen­tach FBI i UFO.

Dzie­ciaki z mia­sta, stło­czone przy naj­mniej­szym sto­liku, piją piwo z sokiem, palą L&M-y i cze­kają na braci. Cyprian, Mil­ler i Monika.

To te buty.

Tak, to te buty.

Cyprian wyciąga szyję, zaje­bi­ste. Tylko dla­czego wcze­śniej w nich nie wycho­dzi­łeś?

Dasz mi chu­s­teczkę, chło­pak prosi Monikę i sta­ran­nie wyciera obu­wie z kurzu.

Reebok kami­kaze 2, recy­tuje. Oszczę­dza­łem je, mówi chło­pak, szkoda mi ich tak na co dzień na osie­dle.

Gra­łeś w nich już?

One nie są do gra­nia.

Jak to? To są buty do gra­nia, czło­wieku.

Tylko raz w nich byłem, mówi chło­pak, w kościele.

Siada na krze­śle bokiem do stołu i zakłada stopę na kolano, by wszy­scy widzieli wyraź­nie. Oczy lśnią mu w kłę­bach dymu.

Arte­fakt z obcego porządku, tech­no­lo­gia o więk­szej gęsto­ści, która ina­czej odbija świa­tło. Gra­na­towy but prze­cięty przez biały zyg­zak, pik­to­gram ozna­cza­jący dyna­mikę i umie­jęt­no­ści, guma pisz­cząca na lśnią­cym par­kie­cie, refleks kali­for­nij­skiego słońca na obrę­czy. Chło­pak ubrany jest w szorty i jego szczu­pła łydka ginie w bul­wia­stym, jakby zbyt dużym obiek­cie. Reebok kami­kaze 2. Dzie­ciaki patrzą i wie­dzą, że to jest piękne, i może nawet chcia­łyby dowie­dzieć się, jak pach­nie skóra, z któ­rej te buty zostały uszyte.

Kobieta za barem kaszle, pochy­lona nad krzy­żów­kami, jej twarz ma tę samą fak­turę, co pokryte sty­ro­pia­nową tapetą ściany. Dzie­ciaki bywają tu czę­sto, lecz kobieta jest dla nich zbyt stara, by zapa­mię­tały jej imię czy nazwi­sko.

Cypku, mówi chło­pak i krzywi się w spo­sób zro­zu­miały tylko dla dzie­cia­ków przy stole.

Wiesz, gdzie ja mam twoje „Cypku”, mru­czy Cyprian, lecz pod­nosi się, odgar­nia­jąc dłu­gie włosy za uszy.

Jest tro­chę otyły i bar­dzo przy­stojny. Patrzy na reeboki chło­paka, a potem na swoje adi­dasy, po które poje­chał do sklepu w więk­szym mie­ście, po czym odcho­dzi do baru.

Ej, woła po chwili do dzie­cia­ków, autor Dział Nava­rony, do krzy­żówki.

Bar­manka patrzy wycze­ku­jąco. Wzru­szają ramio­nami.

Cyprian wraca z dwoma szklan­kami piwa z sokiem, które sta­wia przed braćmi.

Myśli­cie, pyta chło­pak, że Patry­cja będzie dzi­siaj na skwe­rze?

Niko cię szu­kał na osie­dlu, mówi Monika.

Dłoń z piwem zatrzy­muje się w pół drogi do ust.

Szu­kał mnie?

Mówi­łam, że przyj­dziesz na skwer, dodaje Monika.

Chło­pak powoli upija łyk.

Daj­cie mi papie­rosa, mówi.

Miko­łaj, ty już nie palisz, mówi jego brat.

Rze­czy­wi­ście, nie palę, odpo­wiada chło­pak z roz­tar­gnie­niem.

Mil­ler chi­cho­cze.

No to sprawdźmy, czy będzie Patry­cja.

Cyprian wyciąga z kie­szeni komórkę, wybiera numer i pusz­cza komuś strzałę, a następ­nie odkłada tele­fon na pla­sti­kowy blat.

Cyprian, weźże, szep­cze chło­pak.

Masz te pie­nią­dze dla Nika? Mil­ler bez­wied­nie dotyka pal­cami twa­rzy w miej­scach, gdzie rosną prysz­cze.

Wtedy alca­tel Cypriana dzwoni przez chwilę, po czym milk­nie. Cyprian szcze­rzy się i oddzwa­nia. Wyrzuca z sie­bie pyta­nie, będziesz dziś na skwe­rze, jak naj­szyb­ciej, jakby to była jedna sylaba, i się roz­łą­cza, uśmiech­nięty. Dzie­ciaki przy­glą­dają się w ocze­ki­wa­niu.

Alca­tel znowu się roz­dzwa­nia, a Cyprian pozwala mu dzwo­nić, drugi, trzeci, czwarty dzwo­nek. Gwar w baraku cich­nie i męż­czyźni pod­no­szą głowy. Dzie­ciak jako jedyny ma tu komórkę.

Słowo daję, mru­czy Monika, ktoś ci ją w końcu zapier­doli.

Cyprian odbiera i po chwili roz­łą­cza się.

Patry­cja będzie, obwiesz­cza.

Chło­pak kiwa głową.

Miko­łaj, masz te pie­nią­dze dla Nika, powta­rza pyta­nie Mil­ler.

No wła­śnie nie mam, odpo­wiada chło­pak.

Dzie­ciaki nie wie­dzą, czy żar­tuje, więc wybu­chają śmie­chem, na wszelki wypa­dek, a potem długo dys­ku­tują o magicz­nych mie­czach i obra­że­niach zada­wa­nych bestiom z gier, i o efek­tach spe­cjal­nych w tele­dy­skach z MTV, i nawet o tym, że ktoś ukradł rakietę zie­mia– –powie­trze z fabryki amu­ni­cji, w któ­rej pra­cują ich rodzice. Gadają o tych wszyst­kich rze­czach, trak­tu­jąc je jak rów­nie realne, dopóki bar­manka nie wyga­nia wszyst­kich znad pustych szkla­nek. Wycho­dzą w noc, która pach­nie tak, że aż kręci im się w gło­wach.

Mac­Lean, mówi pod nosem Monika. Ten autor Dział Nava­rony.

To cze­muś nie powie­działa?

Bo jej nie lubię, uśmie­cha się dziew­czyna.

Zobacz­cie, Mil­ler schyla się po coś pod sto­łem do ping-ponga. Dwa dobre jabłka. Chce­cie?

Kiedy kręcą gło­wami, że nie chcą, Mil­ler ogląda się na bar Ste­fanka i po chwili waha­nia chowa owoce do ple­caka, na któ­rym nie­bie­skim tuszem wyma­lo­wane jest: Love Peace Noise.

Pocze­kaj­cie, pójdę jesz­cze do kibla, mówi i wraca do baraku.

Pamię­ta­cie, zaczyna cicho Cyprian, jak kie­dyś zimą, za mało­lata, spadł śnieg i całe osie­dle wyszło robić bał­wany? I potem w nocy jecha­łem z tat­kiem zamknąć sklepy i widzia­łem, jak Mil­ler wyj­muje mar­chewki z tych bał­wa­nów, zbiera do rekla­mówki i nie­sie do domu.

Jezu, Cypek, Monika prze­wraca oczami, ileż razy możesz to opo­wia­dać.

Dziew­czyna odwraca się do Miko­łaja.

A Niko to nie przy­cho­dzi do cie­bie na matmę?

Przy­cho­dzi, odpo­wiada chło­pak, w soboty. Robimy zada­nia już na czwartą klasę. On, zaczyna chło­pak ostroż­nie, chciał mi pła­cić, ale prze­cież nie będę brał od niego pie­nię­dzy. Osiem lat cho­dzi­li­śmy do jed­nej klasy.

Mil­ler dołą­cza do dzie­cia­ków.

Dasz mi fajkę?, pyta Monikę.

Cyprian ci da fajkę, odpo­wiada dziew­czyna. Tak myśla­łam, Monika mruży oczy, że się wró­cisz i jej powiesz, że to Mac­Lean.

Mil­ler uśmie­cha się i pierw­szego macha wydmu­chuje pro­sto w gwiazdy. Sierp­niowa noc sma­kuje dymu z papie­rosa i roz­rywa go.

Dzie­ciaki są razem, mogą wra­cać do mia­sta. Nie zapa­mię­tają tej chwili, lecz emo­cja, silna i dys­kretna, wnik­nie głę­boko w ich serca, by w przy­szło­ści współ­two­rzyć to, kim mają się stać. Jej ślady odkry­wać będą po latach, we wło­sach i na opusz­kach, to będzie powi­dok, który roz­bu­dzi tęsk­notę za czymś, o czym nie da się opo­wie­dzieć, być może tylko za pokrze­pia­ją­cym byciem w miej­scu, które bywało nie­do­bre. Dziwny i nie­ści­sły stan, któ­rego wtedy, nieco pijani jed­nym piwem, wypi­tym w barze Ste­fanka, nie odwa­ży­liby się nawet w roz­bie­ga­nych nasto­let­nich myślach nazwać mło­dzień­czą przy­jaź­nią.

* * *

Tej samej nocy dzie­ciaki patrzą na kobietę, która na czwo­ra­kach wspina się na górkę. Na szczy­cie wznie­sie­nia rośnie samotna śliwa, jedna z blizn po mar­twych gospo­dar­stwach, które zostały w mie­ście mię­dzy blo­kami. Kobieta ma na sobie gar­sonkę w kolo­rze cie­nia, w dłoni ści­ska papie­rową torbę. Dzie­ciaki znają kobietę z liceum, uczy ich fizyki. Nauczy­cielka wczoł­guje się na górkę i wpełza w cień śliwy, gdzie wciąż na leżąco, zaczyna zbie­rać owoce w tra­wie. Dzie­ciaki patrzą po sobie.

Widzie­li­ście?

Mil­ler wcho­dzi na górkę. Schyla się po coś po dro­dze i poka­zuje dzie­cia­kom, które patrzą w mil­cze­niu.

Zgu­biła pani port­mo­netkę, mówi Mil­ler.

Kobieta obraca się.

Port­mo­netka, powta­rza Mil­ler i podaje ją leżą­cej nauczy­cielce, po czym wraca do dzie­cia­ków. Odcho­dzą bez poże­gna­nia i żadne z nich się nie ogląda. Myślą o jabł­kach w pod­pi­sa­nym ple­caku.

Na­dal jest gorąco i mia­sto nie zasnęło jesz­cze, samotne auta roz­ma­zują po uli­cach cie­pły smród. Dzie­ciaki mijają odra­pane fasady blo­ków, wyma­lo­wane w mrówki The Pro­digy, uko­ro­no­wany RTS Widzew, krzyże cel­tyc­kie i swa­styki. Ponad ich gło­wami świecą równe pik­sele okien. Dzie­ciaki, ta piątka i wszyst­kie pozo­stałe, prze­jęły mia­sto, jak każ­dej nocy w lecie, i teraz każda stu­dzienka jest ich, każda ławka i poręcz przy schod­kach, każda kamienna donica, w któ­rej rośnie dzika róża, wszyst­kie sfa­ty­go­wane deski każ­dej z pia­skow­nic, wszyst­kie drzwi do kla­tek scho­do­wych i puste gniazda lamp nad tymi drzwiami, ze zbi­tym klo­szem i bez żarówki, jak miej­sca po wybi­tych zębach, każdy domo­fon ze sto­pio­nymi przy­ci­skami i każda meta­lowa skrzynka z czaszką i pisz­cze­lami, każde nie doty­kać! urzą­dze­nie elek­tryczne. Dzie­ciaki biorą sobie te wszyst­kie miej­sca, bo są do wzię­cia. Doro­śli oddają je bez walki, bo kto by, kurwa, chciał się o coś takiego szar­pać.

Dzie­ciaki idą na skwer, do innych, takich jak one. Ktoś woła za nimi z mroku.

Przy­stają, patrzą po sobie, cze­kają. Tamci pod­cho­dzą we dwóch, mają dłu­gie włosy i koszulki z meta­lo­wymi zespo­łami. Jeden ma oku­lary z gru­bymi szkłami, drugi trzyma foliową torbę, w któ­rej brzę­czą butelki z piwem. Dzie­ciaki koja­rzą ich z osie­dla, byli kilka klas wyżej w tej samej pod­sta­wówce. Na tego w oku­la­rach wołają „Biskup”.

Biskup wita się z Cyp­kiem i pyta o fajki.

Cyprian go czę­stuje.

Ale masz dwie ostat­nie, mówi Biskup.

W porządku, odpo­wiada Cyprian.

To ja już wezmę z ramą może, mówi Biskup i Cyprian kiwa głową.

Dzie­ciaki roz­glą­dają się. Pusto na tej ulicy i cicho.

Dobra koszulka, mówi Biskup.

Cyprian ma na sobie bor­dowy tiszert z twa­rzą Jezusa, w któ­rego czoło powbi­jane są gwoź­dzie.

Cere­mo­nia sprzecz­no­ści, mówi Biskup, poka­zu­jąc napis na koszulce.

Tak, odpo­wiada nie­pew­nie Cyprian.

Wyska­kuj z niej, mówi Biskup.

Słu­cham?

Wyska­kuj z niej, mówię.

Cyprian kręci głową. Ogląda się na dzie­ciaki. Biskup bije go w twarz, otwartą dło­nią, mocno. Dzie­ciaki pod­ska­kują, zasko­czone, a ulicą nie­sie się gło­śny trzask. Cyprian zata­cza się i musi przy­trzy­mać ściany. Chowa głowę nisko i obser­wuje Biskupa.

Wyska­kuj z niej, gru­ba­sie.

Serca dzie­cia­ków łomo­czą. Chło­pak czuje, jak wil­got­nieją mu oczy i wsty­dzi się tego.

Ej, mówi Monika, nie lej­cie go.

Nikt nie rusza się z miej­sca. Cyprian pro­stuje się powoli i po jego olbrzy­mich oczach widać, że nie ma poję­cia, co robić.

Chło­pak myśli o przed­mio­tach, z któ­rych go kro­jono. Był w pierw­szej kla­sie pod­sta­wówki, kiedy star­szy uczeń pod­szedł do niego i oznaj­mił, że przy­pinki są w szkole zaka­zane, po czym wypiął mu z mun­durka nową, z Joh­nem Rambo, i odszedł. Kilka lat póź­niej, kiedy poże­gnaw­szy nauczy­cielkę, wra­cali przez mia­sto ze szkol­nego rajdu, z knajpy wyszło kilku męż­czyzn. Jeden z nich po pro­stu zdjął mu z głowy czapkę z logo New York Yan­kees i wró­cił do baru. Chło­pak zapa­mię­tał ich twa­rze na zawsze i przy­glą­dał im się, kiedy potem mijał ich na ulicy, o czym oni nie mieli poję­cia.

Kurwa, no, popę­dza Cypriana Biskup.

Cypek już się nie cof­nie, ma za sobą ścianę.

Dobry wie­czór, mówi ktoś za ich ple­cami i wtedy świat zatrzy­muje się i czeka, aż Niko przej­dzie przez ulicę.

Za Nikiem, jak zawsze, idzie Pio­truś. Niko i Pio­truś przy­bi­jają piątkę z tymi dwoma, któ­rzy tylko patrzą po sobie. Potem witają się z Cyp­kiem i braćmi. Mają na sobie dresy i adi­dasy. Dres Nika jest biały i z gru­bego orta­lionu, taki z czer­wo­nymi zatrza­skami wzdłuż lam­pa­sów na nogaw­kach.

Już w porządku, prze­rywa ciszę Niko, lecz oczy Cypriana nie potra­fią się uspo­koić.

Biskup mil­czy, zaru­mie­niony, i nie spusz­cza z Nika wzroku.

Cześć, Monika, mówi Pio­truś do dziew­czyny, co sły­chać?

Stare kurwy nie chcą zdy­chać, odpo­wiada Monika i Pio­truś się do niej szcze­rzy. Jest zaro­śnięty i masywny, jakby ktoś wypchał go worecz­kami z gro­chem, uży­wa­nymi na lek­cjach wuefu.

Dałem Sama­ela do posłu­cha­nia mamu­śce, Niko wska­zuje na koszulkę Cypriana. Podo­bało jej się, powie­działa, że taka będzie opera w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku.

Chło­pak dostrzega ruch w oknie na par­te­rze, jakiś dzia­dek obser­wuje ich zza firanki w kuchni.

Niko mówi do Biskupa, że odwie­dzi go jutro, żeby mu wypa­lił gry, a potem żegna się z nimi i metale odcho­dzą.

To odważne chło­paki, mówi dzie­cia­kom Niko, kie­dyś w kiblu w Jubi­latce żeśmy przy­sta­wili Bisku­powi pisto­let do głowy. Niby tylko gazówka, ale nie wie­dział na sto pro­cent, a nawet jeśli, to lufa jest lufa, co nie. Doje­cha­li­śmy go w kabi­nie i pisto­let na czoło, a ten zdjął te swoje bryle i mówi: myślisz, że nie celo­wali już do mnie wcze­śniej?

Było naci­snąć, mru­czy Cyprian.

Niko uśmie­cha się w odpo­wie­dzi.

Dzię­kuję, Niko, dodaje cicho Cyprian.

Będzie mi, cym­bał, kole­gów z osie­dla kroił.

Ej, na co się, kurwo, gapisz, wykrzy­kuje nagle Pio­truś do obser­wu­ją­cego ich starca, ukry­tego za firanką, może mam wejść tam do cie­bie, kurwa, czy co?

W kuchni gaśnie świa­tło i Niko odwraca się do dzie­cia­ków.

Idzie­cie do domu czy na skwer?

Siwa, 2025

Przy­szła ich setka, głów­nie męż­czyźni, a ja wycho­dzę im naprze­ciw i czuję, że jestem cał­kiem sama. Stoję pro­sto i patrzę im w oczy, pew­nie każdy tutaj jest wyż­szy ode mnie. W pół­mroku sali zle­wają się w jedną istotę, lśniącą od potu i bar­dzo nama­calną.

Gasną świa­tła i robi się cicho. Woda kapie z nisko zawie­szo­nego sufitu. Sły­szę ich odde­chy i moje bijące serce. Pieką mnie policzki i czuję, że zro­biły się czer­wone.

— Dobry wie­czór — mówię do mikro­fonu i sły­szę wła­sny głos, który spo­tę­go­wany, odbija się od ścian piw­nicy i wraca, jakby prze­drzeź­niały mnie duchy. — Jeste­śmy Skis, gramy hard­core punk i was kochamy.

Przed pierw­szym krzy­kiem wra­cam do chwili, w któ­rej kazano mi poca­ło­wać mar­twego czło­wieka. Kiedy sto­jący za mną zespół gra otwie­ra­jący akord, wrzesz­czę i rzu­cam się w tłum.

Kiedy tak mówię, że jeste­śmy Skis i że ich kochamy, wcale nie kła­mię, bo jestem tu dla nich i myślę o nich przez cały czas. Śpie­wam i krzy­czę, tań­czę dla nich i z nimi, odbi­jam się od ich ciał, śpie­wam i krzy­czę, i tań­czę, a moja dłoń, która ści­ska mikro­fon, ude­rza mnie cza­sem po brzu­chu i po udzie, ude­rza mnie w skroń, i nawet zda­rza jej się ude­rzyć kogoś z nich, kiedy tak śpie­wam o krzyw­dzie i god­no­ści, kiedy wywrza­skuję im miłość. Cza­sem oni śpie­wają ze mną, dzie­limy się mikro­fonem i wtedy czuję, jak pachną, bo wszy­scy pach­niemy, mocno i pięk­nie, w tej dusz­nej piw­nicy. Kiedy sły­szę, jak śpie­wamy razem, zachryp­nięci i nie­równo, czuję, jak­bym uno­siła się pod sam wil­gotny, pokryty grzy­bem sufit.

Jeste­śmy Skis i tej nocy gramy tylko dla nich. Śpie­wam i tań­czę, a pio­senki, które napi­sa­łam dwa­dzie­ścia lat temu, znowu stają się wspólne.

Otwie­ram oczy i widzę, że klę­czę, a na posadzce są kro­ple krwi. Pod­ry­wam się, nie mając poję­cia, czy to moja. Tu jest jak w sau­nie, włosy lepią mi się do twa­rzy, koszulkę i dżinsy można by wyżąć. Pod­ry­wam się i pro­szę ich, by uwa­żali na sie­bie nawza­jem.

Jeste­śmy Skis i gramy hard­core punk. Kocham ich i mam im do powie­dze­nia to wszystko, czego nie odwa­ży­ła­bym się powie­dzieć ina­czej niż do mikro­fonu, lecz moi ludzie poga­niają mnie, star­tują z kolej­nymi nume­rami. To nasza noc, naszej muzyki i moich opo­wie­ści. Opo­wie­ści to magia.

Przed ostat­nim nume­rem muszę odkaszl­nąć i wypluć, roz­cie­ram to tramp­kiem po pod­ło­dze i zata­czam się wtedy ze zmę­cze­nia.

Opo­wie­ści wycza­ro­wują wspól­notę, tych, któ­rzy mówią, i tych, co słu­chają.

— Dzię­ku­jemy — chry­pię do nich na poże­gna­nie. — Byli­ście naj­wspa­nialsi. Dobrej nocy.

Wspól­nota, choćby naj­bar­dziej nie­trwała, tylko na czas snu­cia opo­wie­ści.

Ktoś włą­cza świa­tło. Biją brawo i gwiż­dżą, przy­bi­jam z nimi piątkę.

— No i co — uśmie­cham się do mojego zespołu, z dłońmi opar­tymi na udach, wciąż szu­ka­jąc tchu — dobrze chyba było.

Patrzą po sobie, jakby nie mogli sobie cze­goś przy­po­mnieć, a ja jestem zbyt zmę­czona, by to wyła­pać.

Powin­nam była zorien­to­wać się już wtedy.

Sprzą­tamy po sobie, ja zwi­jam kable, cała mokra i jakby lżej­sza, i to jest naj­lep­sze uczu­cie. Sala pusto­szeje, ludzie prze­no­szą się do baru. Pusz­czam oko do sto­ją­cego pod ścianą Tytusa. Tytus jest młody i bar­dzo wysoki, ma na sobie spor­towe szorty i pod­ko­szu­lek bez ręka­wów. Stoi sam, z rękami zało­żo­nymi na piersi, i nawet z tej odle­gło­ści widzę, że na jego masyw­nych przed­ra­mio­nach poja­wiły się nowe tatu­aże. Wkrótce pój­dziemy do kawa­lerki, którą na czas stu­diów kupiła mu matka, gdzie Tytus otwo­rzy wino i będzie mnie roz­śmie­szał, a ja go roz­biorę, spraw­dza­jąc, co nowego kazał wyta­tu­ować sobie na ciele. Na samą myśl o tych poszu­ki­wa­niach czuję, jakby ta piękna lip­cowa noc skra­dła mi całusa. Cho­dzimy do niego kilka razy do roku, po kon­cer­tach, które gram, i tych, na które przy­cho­dzę tylko posłu­chać.

Tytus uśmie­cha się do mnie z daleka, śliczny i taki młody, a ja roz­glą­dam się jesz­cze po sali, czy nie ma Miko­łaja. Jestem na sie­bie zła, że go szu­kam, i jed­no­cze­śnie zła, że czuję roz­cza­ro­wa­nie, kiedy Miko­łaja nie znaj­duję.

Wyno­szę resztę naszych rze­czy na par­king przed cen­trum kul­tury. Jest po pół­nocy i pokryte kurzem mia­sto pozwala ode­tchnąć swo­bod­niej. Ptaszki poukry­wane w koro­nach drzew śpie­wają już.

Zespół muzyczny Skis stoi w świe­tle latarni, obok jeepa Kaśki, i kłóci się oczy­wi­ście. Milkną, kiedy się zbli­żam, lecz wyczu­wam, że moja obec­ność nie koń­czy sporu. Wcho­dzę w ciszę pomię­dzy nimi jak na ring przed walką.

Kaśka gra na gita­rze i śpiewa ze mną w refre­nach. Jest wysoka, ma piękne rude włosy i cha­ry­zmę skan­dy­naw­skiej hoke­istki. Obec­nie prze­cho­dzi fazę kow­boj­ską, pomimo upa­łów nosi kra­cia­ste koszule, deni­mowe dżinsy i skó­rzane kozaki z gra­we­ro­waną cho­lewką.

Na per­ku­sji gra Szo­szon. Pot paruje mu z ramion i dłu­gich wło­sów, zle­pio­nych w mokre strąki. Szo­szon dużo się śmieje i kiedy trzeba, uważ­nie słu­cha. To jego ludzie lubią naj­bar­dziej.

Tome­czek równo gra na basie i tak samo myśli. Ubiera się i cze­sze tak, jakby chciał, by nikt nie zapa­mię­tał, jak wygląda.

Nie mam siły docho­dzić powodu kłótni. Bez słowa odkła­dam kla­moty na pakę i wra­cam przez pusty par­king do środka, do baru. Czuję, jak odpro­wa­dzają mnie wzro­kiem.

Powin­nam była zorien­to­wać się już dawno.

* * *

Dziew­czyna wita się grzecz­nym dobry wie­czór. Jest drob­niutka i nie­mal tak niska jak ja, i jeśli peł­no­let­nia, to od nie­dawna. Spod koszulki z black­me­ta­lo­wym zespo­łem wystaje krótka sukienka w kwiaty. Dziew­czyna ma kol­czyk w nosie, włosy zaple­cione w dwa krót­kie war­ko­cze i tęczowe vansy, a na chu­dych przed­ra­mio­nach wyta­tu­owane czarno-białe pozor­nie przy­pad­kowe przed­mioty. Pije colę zero z puszki i w sumie mogłaby mieć na imię Julka.

— Cześć — odpo­wia­dam.

Widzia­łam, że czai się od dłuż­szego czasu, a kiedy już pode­szła, nie bar­dzo wie­działa co dalej. Opo­wiada wresz­cie, że jej się podo­bało, jak zawsze, że była ener­gia i emo­cje, a wtedy ja recy­tuję, że to bar­dzo miłe. Ponad jej głową, pośród tłumku na patio, szu­kam wzro­kiem Tytusa, który poszedł po kolejne piwa i prze­padł. Zostało jesz­cze sporo ludzi, słu­cha­cze kon­certu wymie­szali się z sobot­nimi impre­zo­wi­czami.

— Była pani świetna — dodaje dziew­czyna, patrząc gdzieś nisko i obok mnie, a ja, widząc jej zawsty­dze­nie, chcia­ła­bym ją przy­tu­lić.

— Oj weźże. Siwa.

— Słu­cham?

— Jestem Siwa.

— Julka — przed­sta­wia się dziew­czyna. Ści­skam jej dłoń, drobną i silną, i ona wresz­cie patrzy mi w oczy. — Play­gro­und Juarez.

— Bar­dzo miło cię poznać, Julka — mówię, lecz w jej spoj­rze­niu jest coś nie­ustę­pli­wego, zbyt poważ­nego na tę roz­mowę w środku nocy, co każe mi zatrzy­mać się i zasta­no­wić. — Cze­kaj, mówisz, że skąd?

— Play­gro­und Juarez — powta­rza i wtedy zapada cisza.

Zaczy­nam rozu­mieć, przed nami zagrali dziś nasi sta­rzy zna­jomi, metale z powo­dze­niem pod­szy­wa­jący się pod pun­ków. Przed nimi z kolei wystą­piły jakieś dzie­ciaki, a nazwa ich zespołu sko­ja­rzyła mi się z fil­mem Sica­rio.

— O rany. — Sta­wiam pustą butelkę na kostkę pokry­wa­jącą patio, po czym długo trę oczy. — Kurde, Julia.

— Julka — natych­miast popra­wia mnie Julka.

— Julka, tak. — Dziew­czyna słu­cha uważ­nie. — Prze­pra­szam cię, Julka, że was dziś nie widzia­łam.

— No hej, Julka. — Tytus poja­wia się z piwem dla mnie.

— W porządku — mówi Julka.

— Nie wiem, czy w porządku. Powin­nam być od początku i was posłu­chać. Ty śpie­wasz?

Julka odpo­wiada, że śpiewa i że gra na gita­rze.

Pod­cho­dzi do nas mój zespół.

Mówię, że to świet­nie, że śpiewa i gra, i powta­rzam, że to wcale nie w porządku, że mnie nie było, jak grali. Julka wzru­sza ramio­nami, a ja gadam dalej, bo patrzę na tę mło­dziutką kobietę i przed oczami staje mi tamta Siwa sprzed lat. Opo­wia­dam coś o sce­no­wej soli­dar­no­ści, o wza­jem­nym sza­cunku i moich cie­płych uczu­ciach wobec wszyst­kich, któ­rzy przy­cho­dzą posłu­chać, i o tych, któ­rzy stoją z rękami zało­żo­nymi na piersi, żeby zaraz sobie pójść, i że nie oce­niam, i sta­ram się pamię­tać, że to nic oso­bi­stego, bo wszy­scy mają swoje sprawy i ja też.

Kaśka i Szo­szon wymie­niają spoj­rze­nia, kiedy tak gadam, i wyczu­wam mię­dzy nimi napię­cie, które prze­szka­dza mi, jak­bym zało­żyła nie­do­sch­niętą bie­li­znę. Robię się zła, bo się wsty­dzę, i te emo­cje nie pozwa­lają mi prze­stać mówić.

— Dobrze było — prze­rywa mi Szo­szon, a ja dopiero po chwili orien­tuję się, że on mówi o zespole Julki. — Gratki.

Dziew­czyna uśmie­cha się do niego, a ja nabie­ram powie­trza, by kon­ty­nu­ować prze­mowę, ale Kaśka mi nie pozwala.

— Pocze­kaj — mówi i patrzy mi w oczy, a na twa­rzy roz­le­wają jej się czer­wone plamy.

Zamy­kam usta.

— Ude­rzy­łaś dzie­ciaka mikro­fo­nem — mówi cicho Kaśka, a ja mam wra­że­nie, że się prze­sły­sza­łam. — Mikro­fo­nem — powta­rza. — Chło­paczka. Pole­ciał na zie­mię i kiedy wstał, ktoś go zabrał z sali. I chyba już nie wró­cił.

Pod­łoga jest nie­równa, jak­bym się po niej zsu­wała. Chcia­ła­bym oprzeć się o Tytusa, ale stoi zbyt daleko. Julka tylko patrzy na swoje vansy. Pró­buję sobie przy­po­mnieć.

— Nawet — kon­ty­nu­uje Kaśka — kurwa, nie zauwa­ży­łaś.

Zapada cisza. Zamy­kam oczy, ale kiedy je otwie­ram, oni na­dal tu są.

— To się mogło zda­rzyć — mówią moje usta — jeśli pod­szedł bli­sko. — Chi­cho­czę ner­wowo i nie­na­wi­dzę się za to.

Kaśka patrzy na Tomeczka.

— Stał pod samą ścianą — mówi nasz basi­sta. — Obok Tytusa.

Tytus mil­czy.

— Czemu nie prze­rwa­łaś? — pytam Kaśkę już nieco pew­niej. — Skoro widzia­łaś, co się stało, dla­czego nie zro­bi­łaś: hej, stop, zobaczmy, co się stało?

Ona znowu spo­gląda na Tomeczka, który gapi się w pod­łogę i dłu­bie pal­cami w czymś na policzku.

— Ty tego nawet nie zauwa­ży­łaś, tylko on — mówię. — Cze­muś, Tomek, nie zare­ago­wał?

Tome­czek wzru­sza ramio­nami, wydaje z sie­bie nie­okre­ślony dźwięk.

Wszy­scy wiemy, że on ni­gdy nie pod­jąłby decy­zji o prze­rwa­niu pio­senki, jest czło­wie­kiem, który woli, żeby ktoś decy­do­wał za niego, co prze­kąsi pod­czas postoju na sta­cji ben­zy­no­wej. A teraz z pew­no­ścią naj­bar­dziej na świe­cie chciałby być w jakimś innym miej­scu. Sorry, Tomek, myślę sobie, mamy tu z Kaśką coś do zała­twie­nia i jak zwy­kle potrze­bu­jemy publicz­no­ści.

— W porządku. — Sztur­cham go w ramię. — To nic.

Jadwiga mawia: wy z Kaśką jeste­ście jak tok­syczni rodzice, wal­czący ze sobą ponad dzie­cia­kami z zespołu.

Oczy Kaśki robią się coraz więk­sze, jakby nie dosły­szała.

— Czy ty chcesz mi powie­dzieć — szep­cze Kaśka i wszy­scy wiemy, że gdyby nie szep­tała, to wrzesz­cza­łaby — że to jego wina?

Wzru­szam ramio­nami. Nie wiem, co odpo­wie­dzieć. Nawet nie wiem, co myśleć, jak­bym miała w mózgu prze­le­wa­jącą się gala­retę.

— Siwa prze­pra­sza cię na chwilę, Tytus — cedzi Kaśka.

Wycho­dzimy na par­king, w noc i chłód, i wtedy oni wyrzu­cają mnie z zespołu, który zało­ży­łam dwa­dzie­ścia lat temu.

Mówi Kaśka, oczy­wi­ście. Tłu­ma­czy pre­cy­zyj­nie i już spo­koj­nie, ma to prze­my­ślane. Zasta­na­wiali się nad tym od dawna i nabrali pew­no­ści. For­muła się wyczer­pała, to naj­lep­szy moment, by zakoń­czyć dzia­łal­ność. By się roz­stać. Słowa, które wypo­wiada, od razu zni­kają, nie zapa­mię­tam ich. Zapa­mię­tam tylko emo­cje i kon­klu­zje tego, co ma do powie­dze­nia. Ich decy­zję tłu­ma­czy w taki spo­sób, że od razu domy­ślam się, że oni wcale nie chcą rezy­gno­wać z gra­nia. Będą grali dalej i naj­pew­niej razem, i to samo, myślę sobie, bo niczego innego nie umieją. To samo, tylko że beze mnie. Tu nie cho­dzi o wyczer­paną for­mułę zespołu Skis. Cho­dzi o mnie w moim zespole, o to, żeby mnie w nim nie było.

— Wy nie roz­wią­zu­je­cie zespołu — mówię do nich, czu­jąc, jak rośnie we mnie wście­kłość. — Wy odcho­dzi­cie z zespołu, mojego.

Sły­szę, jak fatal­nie brzmi to ostat­nie zda­nie, lecz wście­kłość już roz­py­cha się we mnie, gorąca i nie­cier­pliwa. W ich oczach widzę ulgę, że ta roz­mowa już się odbywa, i wtedy czuję, że jestem zupeł­nie sama. Twa­rze ludzi z mojego zespołu roz­my­wają się w bań­kach, obłych i brzyd­kich.

Mojego zespołu.

Odcho­dzę na kilka metrów i wycie­ram łzy w koszulkę. Wolę już wście­kłość. Prze­staję ją dła­wić, wołam ją z powro­tem.

Wra­cam i krzy­czę na nich, wywrza­skuję różne rze­czy, a oni pozwa­lają mi, i to jest naj­gor­sze. Kto z was taki zdolny, mówię, skąd weź­mie­cie wokal, bo wiem, że Kaśka nie bar­dzo umie śpie­wać, kiedy jed­no­cze­śnie gra, a wtedy Szo­szon odru­chowo ogląda się na cen­trum kul­tury, w któ­rym została Julka, jej vansy, war­ko­cze i cola zero, Julka, która śpiewa i gra na gita­rze.

Czuję, że zaczyna mi bra­ko­wać powie­trza. Moje policzki płoną jak przed pierw­szą zagraną dziś pio­senką.

— Wszystko już macie prze­my­ślane, co? — mówię i czuję się, jak­bym zbyt wcze­śnie zry­wała strupka. Potem obra­żam ich jesz­cze i odcho­dzę bez poże­gna­nia.

Kaśka woła za mną.

— Zdję­cie, Siwa.

Nie wie­rzę wła­snym uszom.

— Chodź — mówi miękko Kaśka. Sły­szę, że jest zmę­czona. — Zro­bimy sobie fotkę pod jeepem, to ją wrzucę od razu.

— Pier­dolę two­jego jeepa — odpo­wia­dam. — I twoje fotki, i sto laj­ków pod nimi.

Mówi, że zro­bią zdję­cie beze mnie.

Wie­rzę jej. Wra­cam.

Wołają Tytusa, który ciumka e-papie­rosa i obser­wuje nas z oddali. Kiedy pod­cho­dzi, czuję zawsty­dze­nie, choć nie bar­dzo wiem dla­czego. Sta­jemy we czworo przy aucie, Kaśka mówi Szo­szo­nowi, że mógłby zdjąć koszulkę, i on się zga­dza, po czym instru­uje Tytusa, jak ma trzy­mać smart­fona. Tak powstaje ostat­nie zdję­cie zespołu Skis, na któ­rym oczy naszej czwórki lśnią jakoś wyjąt­kowo w gęstym świe­tle latarni.

Nasze naj­lep­sze zdję­cie.

* * *

Wra­cam sama, pie­chotą. Mia­sto śpi, a ta jego część, która jesz­cze nie, chowa się przede mną, prze­myka innymi chod­ni­kami. Sły­szę zwie­rzęta, ukryte w mroku śmiet­ni­ków, jak wyja­dają coś z poroz­ry­wa­nych wor­ków. Bloki stoją równo i kate­go­rycz­nie. Latar­nie, okle­jone wlep­kami, pra­cują w ciszy, kiedy tak idę, samiu­teńka, z myślami, któ­rych jest za dużo i które nie­zbyt lubią mnie tej nocy.

Zespół Skis. Dwa­dzie­ścia lat dzia­łal­no­ści, sześć albu­mów i nie­całe sto pio­se­nek w ser­wi­sach stre­amin­go­wych. Do kil­ku­na­stu kon­cer­tów rocz­nie i nomi­na­cja do Pasz­por­tów Poli­tyki, która przy­da­rzyła nam się kilka lat temu. Całe moje życie. Dobrze wiem, co to zna­czy. Nie ma mnie bez mojego zespołu. Albo nawet gorzej: bez niego jestem osobą, którą ni­gdy nie chcia­łam zostać, jakby ktoś zerwał mi z głowy słu­chawki w poło­wie pio­senki. Pio­senki z mło­do­ści.

Tytus dogo­nił mnie jesz­cze pod cen­trum kul­tury i nama­wiał, żeby­śmy poszli do niego. Nie rozu­miał, że nie możemy, bo był na par­kingu i wszystko usły­szał, sta­jąc się czę­ścią tego, co się wyda­rzyło. Chodźmy do mnie, powta­rzał, możemy tylko pole­żeć obok sie­bie, nie musimy nic robić. Nie mia­łam siły nawet wywró­cić oczami.

W dro­dze do domu kil­ka­krot­nie przy­staję i wysy­łam wście­kłe wia­do­mo­ści do Kaśki. Literki ska­czą po wyświe­tla­czu od piwa i wście­kło­ści. Nie popra­wiam błę­dów, żeby to, co piszę, zabrzmiało naj­szcze­rzej.

W miesz­ka­niu jest ciemno i duszno, czuć, że zje­dli kola­cję na cie­pło. W progu małego pokoju, roz­świe­tlo­nego poświatą lap­topa, stoi młody męż­czy­zna. Jest bosy, ubrany w piżamę z posta­ciami z komiksu, i pach­nie szam­po­nem dla dzieci. Ma na imię Mau­rycy i tylko u nas mieszka, cokol­wiek to zna­czy.

— Dobra fotka. — Uśmie­cha się. — Ta z par­kingu.

W przed­po­koju szep­tem opo­wia­dam mu, co się stało.

— O rany, Siwa. — Mau­rycy zakłada ręce na piersi. — Jutro pew­nie zmie­nią zda­nie.

Odpo­wia­dam, że nie, i on tylko kiwa głową. Bar­dzo bym chciała, żeby mnie teraz przy­tu­lił. Mau­rycy tego nie potrafi, wyco­fuje się do pokoju, który ode mnie wynaj­muje, i deli­kat­nie zamyka za sobą drzwi.

Nie wiem, ile tak stoję, sama, wpa­tru­jąc się w kobietę w lustrze.

Nie wiem, kogo tam widzę.

Roz­wa­li­łam mikro­fo­nem głowę jakie­muś chłopcu.

Stra­ci­łam zespół.

Zdej­muję trampki i – naj­ci­szej jak potra­fię – wcho­dzę do sypialni córki. Pla­sti­kowy mucho­mo­rek, wsa­dzony do kon­taktu, udaje, że świeci. Klę­kam przy łóżku i deli­kat­nie opie­ram twarz na ramie­niu Gabrysi. Zapach zdro­wia i życia, doty­kam policz­kiem jej policzka i wtedy w moim wnę­trzu docho­dzi do naj­mil­szej eks­plo­zji, dys­kret­nej i wspa­nia­łej, tej samej od ośmiu lat. Gabry­sia uśmie­cha się do mnie przez sen, mru­czy, nie otwie­ra­jąc oczu, a ja klę­czę nad nią i dzielę z nią poduszkę. Nie mam siły wstać.

Za oknem świta, kiedy kładę się do łóżka. Myślę o Mau­ry­cym, który pew­nie dopiero zasy­pia w pokoju obok, i o Miko­łaju, który nie dotarł na dzi­siej­szy kon­cert, choć zapo­wia­dał, że będzie. Mau­rycy ma dwa­dzie­ścia kilka lat i mieszka ze mną i Gabry­sią już drugi rok. Miko­łaj jest ojcem Mau­ry­cego i jest moim przy­ja­cie­lem jesz­cze z dzie­ciń­stwa, chyba jedy­nym praw­dzi­wym, jakiego wtedy mia­łam. Mieszka w sto­licy, dwie godziny drogi stąd. Kilka dni temu zadzwo­nił i zapo­wie­dział, że przy­jeż­dża. Wiem, że będzie chciał wró­cić do tajem­nicy, któ­rej strzegę przed nim od dwu­dzie­stu pię­ciu lat.

Mikołaj, koniec lat 90., czwartkowy wieczór

Dzie­ciaki idą na skwer, zie­loną prze­strzeń mię­dzy pocztą, skle­pem mono­po­lo­wym a gma­chem domu kul­tury, przez którą bie­gnie zawi­jas chod­nika. Wzdłuż stoi kil­ka­na­ście ławek. W dzień obsia­dają je starcy i matki z dzie­cię­cymi wóz­kami. Nocami ławki są zajęte przez dzie­ciaki, które roz­ma­wiają w grup­kach, tro­chę piją i dużo palą, śmieją się gło­śno i gesty­ku­lują. Są dosko­nale świa­dome sie­bie nawza­jem, jak nie­to­pe­rze. Brat chło­paka poszedł do domu. Monika też chciała iść, lecz powstrzy­mali ją.

Ojciec będzie wście­kły, wes­tchnęła, otwie­ra­jąc piwo, które w mono­po­lo­wym kupił im Cyprian.

Zajęli jedną z ławek. Niko i Pio­truś ode­szli do swo­ich, sze­lesz­czą­cych orta­lio­nem, i chło­pak z ulgą przy­jął to, że Niko nie spy­tał go o pie­nią­dze za buty. Dzie­ciaki gadają o pier­do­łach i jaki alko­hol przy­niosą jutro na uro­dziny Cypriana. Chło­pak zerka w dół. Reebok kami­kaze 2.

Monika opo­wiada o czymś i roz­pusz­cza włosy, po czym prze­cze­suje je pal­cami, jakby strzą­sała z nich noc, pach­nącą i ciężką. Patrzy na chło­paka nie­spo­dzie­wa­nie poważ­nie i wydaje mu się wtedy jak doro­sła. Chło­pak na chwilę zapo­mina, że Cyprian i Mil­ler sie­dzą obok.

Tysiąc czte­ry­sta sie­dem­na­ście i tysiąc czte­ry­sta osiem­na­ście, uśmie­cha się Monika, patrząc na dziew­czyny, które pod­cho­dzą do ławki, przy któ­rej stoją chłopcy w dre­sach.

Obie są ubrane w spodnie rybaczki. Odkąd zaczęło się lato, Monika liczy dziew­czyny w rybacz­kach. Sama nosi roz­sze­rzane dżinsy i ni­gdy nie zakłada szor­tów. Tego wie­czoru ma na sobie bluzkę z krót­kim ręka­wem i chło­pak dostrzega gęsią skórkę na jej przed­ra­mio­nach. Wyj­muje z ple­caka kra­cia­stą koszulę, którą dali ojcu jako przy­dział w fabryce.

Śmier­dzi mie­lo­nymi, mówi Monika, kiedy ją wkłada.

To oddaj.

Nie. Dziew­czyna łapie za koł­nie­rzyk i opa­tula nim szyję.

Zobacz­cie, mówi Cyprian.

Przy chod­niku zatrzy­muje się renault, z któ­rego wypeł­zają dziew­czyny niczym owady jed­nego gatunku. Pro­stują się powoli, jakby spraw­dzały, czy ich stawy jesz­cze tak potra­fią, obsia­dają naj­bliż­szą ławkę, palą papie­rosy, obser­wują. Dzie­ciaki znają je z widze­nia, one cho­dzą do tego samego liceum, do klasy o pro­filu bio­lo­giczno-che­micz­nym. Wszyst­kie chcą iść na medy­cynę, jak kie­dyś ich rodzice. Z auta wysiada ktoś jesz­cze, blon­dynka w dżin­so­wej kurtce i baweł­nia­nej let­niej sukience.

O, Patry­cja, mru­czy Cyprian, cho­ciaż prze­cież wie­dzą. Przy­wiózł ją star­szy brat, tłu­ma­czy, mój tatko spo­tkał się z nim dzi­siaj w inte­re­sach.

Rodzina Patry­cji prze­pro­wa­dziła się do mia­sta tego lata. Cyprian zdą­żył ją poznać i dowie­dział się, że od wrze­śnia będzie cho­dziła z nimi do jed­nej klasy, i ta wia­do­mość wywo­łała w dzie­cia­kach eks­cy­ta­cję. Chło­pak też spo­tkał ją wcze­śniej. Stali w więk­szej gru­pie, a Patry­cja mówiła nie­wiele i miał wra­że­nie, że wszy­scy dokoła mylili jej powagę z inte­li­gen­cją i nie­spre­cy­zo­waną tajem­nicą.

Renault odjeż­dża. Patry­cja macha do Cypriana.

Dzie­ciaki pod­cho­dzą i Cyprian przed­sta­wia je Patry­cji, podają sobie ręce. Monika patrzy na kolo­rowe paznok­cie dziew­czyn z innej klasy i chowa dło­nie do kie­szeni. Patry­cja nosi sukienkę, jakby to samo lato ją dla niej wybrało.

Kiedy chło­pak myśli o tym, że będą cho­dzić do tej samej klasy, czuje się, jakby ktoś kazał mu sta­nąć na desko­rolce, po czym zepchnął go ze stro­mej ulicy.

Mam taką samą koszulę, mówi Patry­cja do Moniki.

To jego, odpo­wiada Monika.

Nie odda­waj mu, mówi poważ­nie Patry­cja.

Chyba tak zro­bię, uśmie­cha się Monika.

A my się już z Miko­ła­jem jakby znamy, mówi Patry­cja. Byłeś tu kilka dni temu, prawda?

Tak, odpo­wiada chło­pak, czu­jąc, że desko­rolka przy­spie­sza.

Patry­cja wyj­muje z kie­szeni kurtki paczkę. Cyprian przy­pala dziew­czy­nie papie­rosa, dłoń przy dłoni, twarz przy twa­rzy, wiatr zawiewa mu na poli­czek jej włosy. Chło­pak prze­łyka ślinę.

Patry­cja opo­wiada, że przy­je­chali tu spod Wro­cła­wia całą rodziną, tata, doro­sły brat i drugi malutki, bo ojciec otwo­rzył szwal­nię w maga­zy­nach pod mia­stem. Dzie­ciaki słu­chają uważ­nie, jakby w tym, co mówi, ukryte były wska­zówki do roz­wią­za­nia detek­ty­wi­stycz­nej zagadki. Wtedy zja­wia się Niko.

Jedziemy na dys­ko­tekę do Jubi­latki, rzuca gdzieś mię­dzy nich, a wy jedzie­cie z nami.

Ale tam nie wpusz­czają w blu­zach z kap­tu­rem, uśmie­cha się jedna z dziew­czyn.

Mnie wpusz­czą, Niko odwza­jem­nia uśmiech.

A wy, Patry­cja zwraca się do Moniki, jedzie­cie z nami?

Co ty, Patry­cja, szcze­rzy się Niko, oni zostaną, żeby wymy­ślać przy­gody do swo­ich gier o smo­kach i kra­sna­lach. Majtki czasu, pie­lu­chy zagłady.

Monika nie odpo­wiada, dziew­czyny śmieją się gło­śno.

Miko­łaj, mówi Niko. Chodź no na chwilę.

Odcho­dzą we dwóch kilka metrów, chło­pak nie jest pewien, czy Niko może dosły­szeć, jak serce łomo­cze mu w piersi. Wokół ławki robi się cicho.

Pie­nią­dze, mówi pogod­nie Niko. Trzyma ręce w kie­sze­niach bluzy.

Chło­pak zerka na reeboki i zaczyna się tłu­ma­czyć.

Niko kiwa głową i nie wygląda na zawie­dzio­nego. Niko kopie go w twarz. Tępy trzask, uliczne lampy jak splą­tane cho­in­kowe świa­tełka, hałas z wnę­trza czaszki, po któ­rym skóra policzka dra­pie po chod­niku. Chło­pak zaci­ska powieki, choć wcale nie boli tak bar­dzo. Tylko wstyd pie­cze mocno, chło­pak wolałby nie musieć otwie­rać oczu.

Przyjdę w sobotę, głos Nika dobiega z góry, po moje pie­nią­dze i lepiej, żebyś je miał.

Potem już jest cicho i tylko drzewa szu­mią dokoła, jakby przez nie też pły­nęła krew z żył chło­paka, który wie, że teraz trzeba będzie wstać, a oni wszy­scy będą patrzeć. Otwiera wresz­cie oczy i pod­nosi się powoli, odru­chowo otrze­pu­jąc szorty. Czuje, jak puch­nie mu twarz, zasta­na­wia się, czy widać to w świe­tle latarni. Dzie­ciaki na skwe­rze nie spusz­czają z niego wzroku.

Na ławce sie­dzą Mil­ler i Monika. Chło­pak roz­gląda się i widzi grupkę, która oddala się ulicą. Nikt z nich się nie ogląda.

Cypek poje­chał z nimi, mówi chło­pak, do Jubi­latki. Na dys­ko­tekę.

Tak, odpo­wiada Monika. Chodźmy do domu.

Odpro­wa­dzę cię, pro­po­nuje chło­pak. Ostroż­nie dotyka skóry na policzku, zdar­tej kop­nia­kiem.

Idziesz z nami, pyta Monika i Mil­ler długo patrzy jej w oczy.

Nie, odpo­wiada.

* * *

Monika mieszka w naj­star­szej czę­ści mia­sta. Trzeba przejść wia­duk­tem nad torami kole­jo­wymi i wtedy spo­cona dłoń Moniki znaj­duje jego dłoń.

Ostat­nio mam lęk wyso­ko­ści, tłu­ma­czy dziew­czyna, patrząc przed sie­bie. I naj­go­rzej jest nocą.

W porządku.

Wcale nie, uśmie­cha się smutno ona.

Gdzieś w oddali roz­sz­cze­kują się psy. Jezu, stary mnie zabije, dodaje szep­tem, jakby ojciec mógł ją teraz usły­szeć. Mia­łam być w domu dwie godziny temu.

Gdy scho­dzą z wia­duktu, Monika nie pusz­cza ręki chło­paka. On nie wie, co to zna­czy, czy to w ogóle coś zna­czy i czy chciałby, żeby zna­czyło, lecz ści­ska jej dłoń, być może moc­niej, niż to konieczne, i czuje dumę, która go zaska­kuje i któ­rej pocho­dze­nia może się tylko domy­ślać. Idą razem, ramię w ramię, dziew­czyna i chło­pak, przy­ja­ciele i jed­no­cze­śnie jak jakaś para. Idą jak jacyś inni ludzie, inne dzieci, jak doro­śli, czu­jąc, że ten spa­cer może nawet tro­chę ich zmie­nia, lecz oboje nie znają efektu tej zmiany, a brak tej wie­dzy ich eks­cy­tuje i zmniej­sza odpo­wie­dzial­ność, któ­rej na co dzień czują zbyt dużo.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki