Nie ma już odwrotu - Rejnów Julita - ebook + książka

Nie ma już odwrotu ebook

Rejnów Julita

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Postawili krok w świecie mrocznym, okrutnym i zbrukanym. I choć wtedy jeszcze tego nie wiedzieli - nie mieli już odwrotu.

Marta, William i Aleks nie są zwykłymi studentami. Każde z nich skrywa jakiś sekret, każde coś straciło, każde ma powód, by przekroczyć granicę. Gdy trafiają na elitarną uczelnię, zaczyna łączyć ich coś więcej niż przyjaźń. Nić lojalności, zazdrości i obsesji splata ich losy w pełnym niedopowiedzeń przedstawieniu, w którym oni są jedynie… marionetkami.

Wszystko zaczyna się od białej koperty z bordową pieczęcią. Bohaterowie jeszcze nie wiedzą, że tajemnicza wiadomość to inicjacja. Pierwszy krok do elitarnego kręgu zwanego Znakiem Zapytania, działającego według własnych, mrocznych zasad. Na ostatnim etapie wtajemniczenia wskazówki kierują troje kandydatów na mokradła. Tam gra staje się śmiertelnie poważna, a znak zapytania – znakiem ostrzeżenia.

Elitarna akademia. Młodzi, utalentowani ludzie. Jedna decyzja, która na zawsze zmieni ich życie. Przed wami „Nie ma już odwrotu” - mroczna, pełna napięcia powieść. Idealna dla fanów„A jeśli jesteśmy złoczyńcami”.

Zanurzcie się w bagienną otchłań, gdzie znajdziecie niejednego trupa i niejedno pogrzebane sumienie. Wstąpcie do elitarnego klubu książki, zamiatającego pod dywan zbrodnie i idee sprzeczne z etyką. Ta książka to must-have dla wszystkich fanów dark academia – atmosferę można ciąć nożem, a każda kolejna strona pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Będziecie zachwyceni.

Marcelina Mazurkiewicz, @readingpluscoffee

Elitarny klub książki owiany tajemnicą. Miasteczko naznaczone dawnymi zbrodniami. Pobliskie bagna pamiętające każdą ofiarę. To idealne tło dla historii trojga studentów uwikłanych w grę, która szybko zmienia się w koszmar. Klimatyczna i wciągająca powieść. Pozycja obowiązkowa dla miłośników dark academia i zagadek z dreszczykiem!

Anna Brzozowska, @annainpages

Zadebiutowanie książką, która aż do końca trzyma czytelnika w niepewności, to nie lada wyzwanie. Gdy byłam pewna, że nic już mnie nie zaskoczy, autorka błyskawicznie sprowadzała mnie na ziemię. Ta historia pochłania jak bagno - im dalej brniesz, tym trudniej się wydostać.

Aleksandra Bozio, @aleksbozio

Tajemnicza, niesamowicie porywająca historia, w której świat powieści miesza się z rzeczywistością, a zagadki się wręcz nawarstwiają. Idealna na deszczowe jesienne wieczory!

Dominika Wewiór, @ksiegarniaczarodzieja

Julita Rejnów – debiutująca autorka, która od zawsze kocha książki. Już w dzieciństwie chłonęła opowieści, a z czasem zaczęła tworzyć własne – pełne tajemnic, napięcia i mroku. Fascynuje ją to, co zagadkowe: kryminały, thrillery, fantasy. Z zamiłowania pasjonatka języków obcych, z wykształcenia filolożka angielska. Lubi jogę, taniec i długie spacery z psem o imieniu Migdał. W pisaniu stawia na emocje i atmosferę – jej historie wciągają i zostają z czytelnikiem na długo.v

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 840

Data ważności licencji: 9/24/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Julita Rejnów

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025

Opieka wydawnicza: Laura Kaszta

Redakcja tekstu: Anna Warzecha

Adiustacja i korekta: d2d.pl

Promocja i marketing: Magdalena Wojtanowska

Projekt okładki: Agnieszka Gontarz

Grafika na okładce: na podstawie ilustracji Henriette Vincent z jej książki Études de fleurs et de fruits peints d’après nature wydanej w Paryżu w 1820 r.

ISBN 978-83-8399-501-4

www.moondrive.pl

www.otwarte.eu

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o. ul. Smolki 5/302 30-513 Kraków

Wydanie I, 2025

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Mojej mamie – pierwszej czytelniczce, największej fance i wieloletniej mentorce. Uwierzyła we mnie, więc i ja uwierzyłam w siebie.

Część pierwsza

Marta

Jedyną rzeczą ciemniejszą od czarnej kawy Marty były ubrania chłopaka stojącego przy ladzie. Nonszalancko opierał się o blat i z szelmowskim uśmiechem rozmawiał z kasjerką. Ta wyglądała na zupełnie nieporuszoną jego próbami oczarowania jej. Marta mogłaby przysiąc, że w pewnym momencie dziewczyna przewróciła oczami. Ktoś pewnie powiedziałby, że obsługa nie powinna tego robić. Marta by się z tym nie zgodziła. Skoro ten lowelas myślał, że ma prawo do bajerowania dziewczyny, gdy ta jest w pracy, ona mogła okazać niezadowolenie.

– Proszę bardzo – powiedział kelner, stawiając przed Martą ciastko owsiane. – Smacznego.

Marta nawet nie podziękowała. Od razu zmarszczyła brwi i odłożyła czytaną książkę na kolana. Przysunęła talerzyk z ciastkiem do spodka filiżanki. Były różnej wielkości, co trochę ją zirytowało. Przynajmniej pochodziły z tego samego zestawu. W kawiarni, w której siedziała ostatnio, każde naczynie było z innej zastawy.

Tym razem miała więcej szczęścia. Odstawiła pustą filiżankę na spodek, a ten położyła na talerzyku z okruchami po ciastku owsianym. Odsunęła wszystko od siebie, a książkę zamknęła i schowała do plecaka, z którego następnie wyciągnęła notebooka. Otworzyła pusty dokument w Wordzie, nasunęła okulary wyżej na nos i przez następne kilka minut wpatrywała się w pustą stronę.

Zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę tak bardzo zależało jej na członkostwie w tym klubie. Ale wtedy przypomniała sobie słowa Adeline, która nie mogła się doczekać uczestnictwa w klubach i kołach studenckich, gdy tylko zaczną naukę na UCL, czyli University College London. Twierdziła, że to właśnie tam poznaje się przyjaciół na całe lata i tworzy wspomnienia na całe życie. Niestety, nigdy nie będzie miała okazji przekonać się, czy miała rację. Dlatego Marta zamierzała zrobić to za nie obie.

Zacisnęła zęby. Nie tak miało być. Marta i Adeline miały teraz siedzieć razem w jednej z londyńskich kawiarni i plotkować o tym, jakie zajęcia czekają je już niedługo, przeglądać oferty fakultetów oraz skakać z radości na myśl, że w końcu po wielu latach spełnią swoje marzenie: zaczną studia na jednej z lepszych angielskich uczelni z najlepszą przyjaciółką u boku.

Tymczasem Marta siedziała w Ulmariowie, polskim miasteczku akademickim o wątpliwej reputacji, której nawet wieloletnie próby uratowania wizerunku nie były w stanie wymazać. Nie znała nikogo ani niczego, a żeby to zmienić, próbowała wystukać kilkustronicowy esej na temat swojej ulubionej powieści z wątkiem kryminalnym. Przeczytała ich dziesiątki, jeśli nie setki, co, jak mogłoby się wydawać, powinno ułatwić zadanie. Było wręcz przeciwnie.

No i była sama jak palec. A Adeline leżała kilka metrów pod ziemią kilka tysięcy kilometrów stąd.

Powinna była się zająć pisaniem eseju rekrutacyjnego już kilka tygodni temu. Jednak wolała pożerać kolejne kryminały, bo a nuż trafi na coś, co zwali ją z nóg, i dzięki temu napisze esej, który zwali z nóg klubowiczów.

Termin pierwszego etapu rekrutacji do klubu mijał jutro, a Marta nie napisała ani słowa. Koraliki szczęśliwej bransoletki zagrzechotały na jej nadgarstku. Też mi szczęśliwa – pomyślała i od razu pożałowała tej myśli. Bransoletka była jedyną rzeczą, jaka została jej po Adeline. Przyjaciółka sprezentowała ją Marcie na osiemnaste urodziny. Miała przynosić jej szczęście w dorosłym życiu.

Rozbolał ją brzuch.

Postawiła na Tajemną historię Donny Tartt. Marta nie była pewna, czy tym wyborem zabłyśnie, czy raczej wywoła na ustach klubowiczów prześmiewczy grymas. Tej powieści nawet nie można było nazwać kryminałem, ale nie mogła się już nad tym dłużej zastanawiać. Odniosła naczynia i zamówiła drugą czarną kawę. Kelner przyniósł ją do stolika, Marta przysunęła spodek tak, by znajdował się w równej linii z laptopem, i zabrała się do pisania.

Ostatnią kropkę postawiła dwie godziny później. Następnie przeczytała pobieżnie wszystko, co napisała. Zmarszczyła brwi. Potrafiłaby to zrobić lepiej.

Ale już nie mogła, więc zamknęła klapę laptopa, świadoma, że jeśli spędzi na czytaniu eseju jeszcze sekundę, skasuje wszystko i będzie musiała zacząć od nowa. Albo jeszcze gorzej – w ogóle niczego nie napisze i całe trzyletnie studia spędzi sama w czterech ścianach swojego akademika.

Odniósłszy filiżankę kelnerce, wyszła z kawiarni i ruszyła w stronę biblioteki, żeby czym prędzej wydrukować ten nieszczęsny esej, zamknąć w kopercie i wrzucić do klubowej skrzynki na listy.

Jednocześnie musiała nieco oczyścić umysł, bo ciągle wracała myś­lami do Adeline. Przed oczami migotała Marcie roześmiana twarz przyjaciółki, kiedy rzucała w nią chipsami. Butelka wina wciśnięta między jej uda. Torebka po przekąskach sunąca po desce rozdzielczej, gdy brały zakręt. Gdybym nalegała mocniej, żeby posprzątała… Gdybym zareagowała wcześniej… – myślała, po czym szczypała się w ramię.

Mogła dojść na uniwersytet dość szybko, skręcając w lewo na pierwszym skrzyżowaniu w labirynt budynków i alejek, ale zamiast tego przeszła przez ulicę i skierowała się do parku, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Nie był to oficjalnie park uniwersytecki, nie leżał na terenie kampusu, jednak Marta wyczytała w internecie, że nieoficjalnie należy do studentów. Odpoczywali na trawniku między zajęciami, w altanach spotykali się, by popracować nad projektami, a w piątkowe wieczory pili piwo na sztucznie stworzonej przez miasto plaży. Park Jesionowy nie przypominał w niczym londyńskich zielonych trawników, aż proszących się o rozłożenie koca i rozpalenie grilla. Część w pobliżu uniwersytetu i centrum miasta może rzeczywiście była dobrze zagospodarowana, ale park liczył wiele hektarów. Całe miasto wybudowano na terenach bagiennych, które zostały osuszone i przekształcone w miejsce do życia, park nie był wyjątkiem. Jednak im dalej od centrum, tym było gęściej i bardziej dziko. Jedna strona Ulmariowa graniczyła z innym miasteczkiem, ale druga przytulała się do dzikiej natury. Granica między dziewiczą a zurbanizowaną częścią miasteczka nie była prosta i symetryczna. Te dwa światy splatały się ze sobą organicznie, płynnie przechodząc z jednego w drugi. Również w dzikszej części parku ścieżki były przygotowane dla spacerowiczów, jednak każdy raczej z nich zbaczał. No może oprócz rozszalałych z miłości i pożądania par, które w ciepłe wakacyjne wieczory skrywały się między drzewami. Marta już trafiła na jedną, gdy kilka dni temu wyszła na spacer. Może nie zobaczyła jej w całej okazałości (dzięki Bogu!), ale widziała leżące w krzakach czarne spodnie i T-shirt, a na jednej z gałęzi wiszące czerwone damskie majtki.

Spora część parku wciąż leżała jednak na podmokłych terenach. W niektórych miejscach zbudowano kładki, po których można było przejść. Nie zapuszczały się tam nawet rozpalone pary. Nikt się tam nie zapuszczał. Mieszkańcy bali się odnaleźć stuletnie zwłoki.

Marta czytała w internecie, że po serii morderstw w latach 1919–1928 park został przeszukany wzdłuż i wszerz. Znaleziono kilka kolejnych kobiecych ciał. Niektóre z zaginionych kobiet wciąż pozostały jednak nieodnalezione. Wielu mieszkańców bało się, że nadal znajdują się gdzieś pod powierzchnią ziemi. Bagna rządziły się własnymi zasadami, żyły własnym życiem. Nie obchodziły ich ludzkie konwenanse. Jeśli chciały którejś duszy, po prostu wyciągały po nią swoje mokre łapska.

Przechadzając się po parku w nieco pochmurny wrześniowy dzień, Marta się jednak nie bała. Adeline zawsze dziwiło, że ta nie obraca się przez ramię z powodu każdego szmeru. W końcu przeczytała tyle kryminałów, zapoznała się z tyloma okropnymi sposobami na morderstwo i tyloma profilami psychologicznymi zabójców! Marta wzruszała na jej zdziwienie ramionami. Jej samej wydawało się to dziwne. W końcu była kobietą, drobną kobietą. Nie znała sztuk walki, nie wiedziała, jak się bronić, nie nosiła przy sobie gazu pieprzowego. Mimo to wychodziła nocami na spacery w słuchawkach.

Możliwe, że była po prostu bezmyślna. Albo głupia. Nie wiedziała.

Lato powoli pakowało swoje rzeczy i przygotowywało się do odejścia, podczas gdy jesień już zapuszczała żurawia, czekając na znak, by móc się rozgościć i zająć jego miejsce. Coraz częściej przysłaniała błękitne niebo szarym prześcieradłem, malowała niektóre z zielonych liści złotymi barwami. Marta w kieszeni plecaka nosiła parasol, gotowa na niespodziewane opady. Gdy przyjechała do Ulmariowa w zeszłym tygodniu, zaufała pogodynce i wyszła na spacer bez niego. Do akademika wróciła z wodą cieknącą jej z włosów i w ubraniach, które musiała później wyżymać nad zlewem.

Gdy mijała pomnik Krzesimira Talagi, wymieniła swoje okulary korekcyjne na parę przeciwsłonecznych. Nie żeby świeciło słońce. Po prostu pomnik był jednym z ulubionych miejsc spotkań młodych ludzi. Przysiadali u jego podnóża, popijali kupione w budkach napoje i głośno rozmawiali. Marta chciała przyjrzeć się twarzom, ale obawiała się, że wyjdzie na ciekawską, tym bardziej jeśli miałoby się później okazać, że niektórzy z siedzących na schodach również mieli studiować filologię polską albo, co chyba gorsze, być członkami klubu. Nie chciała źle się zaprezentować już na starcie.

Wiedziała, że po minięciu kamiennego Krzesimira od biblioteki Uniwersytetu Syreńskiego dzieli ją dosłownie kilkaset metrów. Na kampus szkoły weszła już właściwie po kilku krokach. Nie był szczególnie zapełniony studentami. Nie dziwiła się, w końcu semestr zaczynał się dopiero za miesiąc. Zapewne większość studentów jeździła jeszcze po świecie, odpoczywała w domach rodzinnych czy relaksowała się nad jakimś jeziorem. Marta też pewnie siedziałaby teraz w swoim rodzinnym domu w miasteczku pod Londynem. Albo może byłaby na kawie z Adeline? Oczywiście gdyby świat Marty nie wywrócił się do góry nogami, a ona, nawiedzana wspomnieniami, nie poczułaby, że musi uciec z kraju.

Przyleciała do Polski w ostatnim tygodniu sierpnia, bo klub organizował nabór już na początku września. W zakładce na stronie internetowej szkoły Marta wyczytała, że na jedno miejsce przypadało aż kilkudziesięciu chętnych studentów, a w każdym roku klub przyjmował tylu nowych członków, ile było miejsc. W tym roku zwolniły się trzy. Z tego względu rekrutacja zaczynała się już ponad miesiąc przed rozpoczęciem zajęć, była trzyetapowa, a na czym polegał następny etap, kandydaci dowiadywali się dopiero po przejściu poprzedniego. Jedynie pierwszy był jawny, ale nie dało się przygotować do niego z wyprzedzeniem, na podstawie doświadczeń studentów z przeszłości. Zasady pierwszego etapu ujawniano dopiero miesiąc przed jego rozpoczęciem i nigdy nie były identyczne jak w poprzednich edycjach.

Napisanie eseju wydało jej się wyjątkowo przyziemnym zadaniem. Może źle zrozumiała instrukcję? Wyciągnęła telefon i przejrzała ją jeszcze raz. Nie zauważyła niczego nowego. No chyba że… wszystko zależało od jej inwencji.

Uniosła głowę i spojrzała na stojący nieopodal budynek biblioteki. Ceglane ściany poszarzały nieco przez brak renowacji. Budynek był wysoki na dwa piętra, dookoła otoczony gęstymi drzewami, na których gałęziach siedziały dwa czarne kruki. Przednią ścianę prawie w całości porastał gęsty ciemnozielony bluszcz, który miejscami zmieniał już kolor na głęboką czerwień. W oknach migotało ciepłe światło. Cały ten obraz dopełniały szare chmury kłębiące się nad starym budynkiem. Było w tym widoku coś zastanawiającego, tajemniczego…

Marta uśmiechnęła się pod nosem, jednocześnie czując delikatne ściśnięcie w żołądku. Wiedziała już, jak wyróżnić się z tłumu kandydatów.

Aleks

Aleks Adara pociągnął dziewczynę za włosy. Jęknęła cicho, po czym chwyciła między zęby płatek jego ucha. Teraz to on westchnął, opierając głowę o zagłówek w samochodzie. Podciągnął jej ołówkową spódnicę, gdy ona całowała go po szyi. Nagle przestała. Aleks zmarszczył brwi.

– Nie – powiedziała z uśmiechem kryjącym się w kącikach ust. – Mówiłam ci, że zaczynam o ósmej.

– Jedno spóźnienie chyba nie przysporzy ci problemów, co? – zapytał, przesuwając dłońmi po jej rozgrzanych udach.

– Jedno nie, ale trzecie w tym tygodniu już tak – odparła, ujmując jego brodę między palec wskazujący a kciuk.

Aleks złapał ją za nadgarstek i uwolnił swoją twarz, żeby przyłożyć usta do jej ust. Dziewczyna odpowiedziała pocałunkiem, ale był on nieco mniej namiętny niż zazwyczaj. Kojarzył się raczej z czułym pożegnaniem, nie z zaproszeniem do kontynuacji. Zaraz po tym ześlizgnęła się z jego kolan i przesunęła na miejsce obok. Poprawiła spódnicę i zapięła guziki koszuli. Wygładziła włosy i przejrzała się w telefonie.

– Podwieźć cię gdzieś? Do domu lub do pracy? – zapytała, nie wiedząc, gdzie Aleks mieszka, i nie mając pojęcia, czy w ogóle ma jakąś pracę.

– Nie, dzięki. Przejdę się. – Przeczesał włosy palcami, po czym odchrząknął i otworzył drzwi. – No to do zobaczenia.

– Czekaj. – Zatrzymała go. – Może spotkalibyśmy się na lunch czy coś?

Zobaczyłtow jej oczach. Przeklął w duchu. Spodziewał się tego, ale nie tak szybko. Seks był zajebisty, dziewczyna niczego sobie. Liczył jeszcze na kilka spotkań przed tym cholernym błyskiem w oczach.

– Aha – rzucił. – Cześć. – Już nie „do zobaczenia”.

Zatrzasnął za sobą drzwi samochodu, nie czekając na odpowiedź. Wiedział, że na żaden lunch się z nią nie umówi.

Ruszył przed siebie, chcąc jak najszybciej zniknąć za rogiem. Obawiał się, że jeśli dziewczyna wysiądzie z auta, żeby przesiąść się na miejsce kierowcy, znowu otworzy buzię i zacznie namawiać go na spotkanie, które nie miało nic wspólnego z tym, czego od niej oczekiwał.

Zwolnił, dopiero gdy znalazł się przecznicę dalej. Poprawił kaptur bluzy, po czym wszedł do sklepu. Blond kasjerka powitała go szerokim uśmiechem, przystrzyżony na zapałkę kasjer łypnął na niego spode łba. Tego drugiego zignorował, tej pierwszej odpowiedział, puszczając oczko.

Wziął z regałów kilka zupek chińskich, dwa gotowe dania w słoikach, a z lodówki wyciągnął mleko. Położył to wszystko na ladzie przed kasjerką z maślanymi oczami, po czym znowu cofnął się do lodówek, z których wyjął kilka butelek specjala.

– Coś jeszcze? – zapytała blondynka.

Zapałka wyszedł na zaplecze.

– Czerwone winstony. Dwie paczki.

Zapakował wszystko do torby i zapłacił.

– Do zobaczenia! – rzuciła dziewczyna, gdy wychodził ze sklepu.

Z szarych chmur zaczęło delikatnie kropić. Aleks nałożył kaptur na głowę. Od akademika dzieliło go kilka minut spacerem, a zresztą nie był z cukru. Odrobinę deszczu mu nie zaszkodzi.

Po jego prawej stronie rozpościerał się duży na pięćdziesiąt hektarów zagospodarowany park, połączony z moczarami i lasem, których terenu już nie znał. Po lewej rząd ceglanych budynków rozdzielały co kilkanaście metrów wąskie uliczki.

Aleks wyciągnął z reklamówki nowo zakupione papierosy. Otworzył paczkę, wyciągnął jednego, po czym wsunął pudełko do kieszeni dżinsów. Zapalił pod daszkiem jakiejś kawiarni.

Już chwilę po tym minął pomnik Krzesimira Talagi, po którego twarzy spływały krople deszczu. Wygląda, jakby płakał – pomyślał i skręcił na kampus uniwersytecki. Odbił nieco w lewo, żeby dotrzeć na skróty do akademika. Jego współlokator jeszcze się nie wprowadził, więc mógł korzystać z pokoju tak, jak tylko chciał. A chciał zaparzyć kawę i doczytać Śmierć na Nilu Agathy Christie.

Na dziedzińcu między dwoma akademikami nie było nikogo. Gałęzie wysokiego na co najmniej dziesięć metrów dębu kołysały się na boki, szarpane ostrymi podmuchami wiatru. Kilka złotych liści wirowało na wysokości pierwszego piętra. Od kiedy Aleks przyjechał do Ulmariowa, nie zdarzyło się, żeby między tymi dwoma budynkami nie huczał wiatr. Wiatr, który nocą brzmiał jak nawoływania zbłąkanych dusz.

Jednej nocy, gdy przemykający długimi, wąskimi korytarzami podmuch zbudził Aleksa ze snu, chłopak był pewien, że widział w oknie szczupłą kobiecą sylwetkę. Wtedy wydawało mu się, że może któraś ze wciąż nieodnalezionych kobiet przyszła, by z płaczem błagać go o pomoc. Gdy wystarczająco się rozbudził, pokręcił głową. Wyobraźnia płatała mu figle. Nic dziwnego – w takim mieście i po godzinach spędzonych na czytaniu książek o śmierci zwidy i paranoja były gwarantowane. Przewrócił się na drugi bok i usnął, ukołysany do snu przez podmuchy, teraz kojarzące mu się z uspokajającym szeptem.

Huczący między budynkami wiatr w połączeniu z irytującą mżawką zaczął przyprawiać Aleksa o nerwy. Kaptur nie trzymał się na jego głowie, torba z zakupami bujała się w dłoni. Chłopak nawet nie próbował walczyć z naturą. Przeklął ją głośno, bo w końcu i tak nie miał kto go usłyszeć (nie żeby się przejmował), po czym wszedł do środka.

Budynek akademika pachniał starością. Inaczej nie potrafił tego określić. Niektórzy mogli marszczyć nos, gdy wciągali charakterystyczny zapach, ale Aleks go lubił. Przywodził mu na myśl kościół, do którego zabierała go za dziecka babcia. Tamten budynek również był ceglany i zawsze chłodniejszy niż wszystko wokół. Tak jakby wytworzył swój własny mikroklimat niezależny od otoczenia.

Podobnie czuł się w akademiku oraz w reszcie budynków stojących na kampusie, które miał okazję odwiedzić. Uniwersytet Syreński chciał opowiedzieć jakąś historię, tego był pewien. Tylko jaką? Wszyscy mieszkańcy Ulmariowa znali historię miasta. A może nie w pełni? Może jakieś istotne szczegóły zatarły się z biegiem lat? Może niektóre świadomie zostały wymazane przez ludzi, którzy nie chcieli, by miasto znowu uznano za przeklęte?

Aleks trochę żałował, że jedna historia wyparła inną. Mimo że minęło już prawie sto lat, o serii morderstw wciąż pamiętali wszyscy. Trudno było mówić o Ulmariowie i Uniwersytecie Syreńskim bez wspomnienia o tych wydarzeniach. I o klubie oczywiście, ale to zupełnie inna sprawa.

I w sumie Adara nie był zdziwiony. Uniwersytet zaczął działać w XV wieku i był drugą najstarszą uczelnią w Polsce. Ówcześnie Ulmariów był jednym z najbardziej znanych ośrodków naukowych. Miasto jednak nie urosło do takich rozmiarów jak inne miasta uniwersyteckie. Prawdopodobnie dlatego, że nie każdy uczony widział w Ulmariowie potencjał. W mieście rezydowali głównie zielarze, medycy i alchemicy. Nic dziwnego – na terenie bagien oraz wokół niewielkiego Jeziora Manna można było znaleźć mnóstwo cennych roślin o wielu zastosowaniach. Nie najbardziej unikatową z nich, ale wciąż bardzo cenną była wiązówka błotna – Filipendula ulmaria – od której pochodziła nazwa miasta. Okoliczna flora przyciągała przyrodników, którzy opisywali przeróżne rośliny. Z czasem zaczęli docierać tu nawet poeci, malarze i muzycy, ponieważ dzika natura bagien okazała się dużą inspiracją. Potem miejską szkołę przyklasztorną, w której uczono głównie teologii, łaciny i filozofii, postanowiono przekształcić w uniwersytet, ośrodek kultury i nauki.

Przez pierwsze stulecie uczelnię nazywano po prostu Uniwersytetem Ulmarijskim. Później nadano mu nazwę w hołdzie dla Szymona Syreńskiego, jednego z najwybitniejszych polskich zielarzy, botaników i medyków, twórcy znanego do dziś Zielnika.

Imponująca historia i ogromne dziedzictwo. A wystarczył jeden człowiek, żeby cała ta ciężka praca została przysłonięta czarną chmurą.

Po drodze do pokoju Aleks wstąpił do kuchni dzielonej z całym piętrem. Do swojej szafki wrzucił zupki chińskie i dania w słoikach. Piwa postanowił schować do lodówki znajdującej się w jego pokoju. Dobrze, że chociaż na tyle prywatności mógł sobie pozwolić. Piwo było zdecydowanie za drogie, by mógł ryzykować, że ktoś mu je ukradnie.

U progu swoich drzwi zamarł. Coś leżało pod wycieraczką. Rozejrzał się po korytarzu, choć wiedział, że ktokolwiek podrzucił zawiniątko, na pewno już zniknął z budynku. Na ziemi nie było żadnych mokrych śladów poza odciskami butów Aleksa, a na dworze padało już dobre piętnaście minut.

Chłopak przykucnął i podniósł wycieraczkę. Jego oczy spoczęły na beżowej kopercie z bordową pieczęcią ze znakiem zapytania. Zmarszczył brwi, chwycił ją w dłonie i obrócił. „Adresat: Aleksander Adara” – napisano z tyłu ciemnym tuszem. Brakowało nadawcy.

Aleks wyprostował się i trzymając kopertę delikatnie, jakby miała się rozpaść w jego dłoniach, wyciągnął klucze z kieszeni dżinsów. Gdy wszedł do pokoju, odłożył butelki z piwem na drewniane łóżko, które cicho skrzypnęło, i przysiadł na krześle. Otworzył kopertę. Była pusta.

Ponownie zmarszczył brwi, coraz bardziej przekonany, że to jakiś głupi żart. Nie mógł się jednak wyzbyć uczucia, że mało kto zrobiłby komuś takiego psikusa. Takiej pięknej koperty ani pieczęci nie dało się przecież kupić w pierwszym lepszym markecie. Poza tym nadawca znał jego nazwisko. Skąd? A może to któraś z dziewczyn próbowała się z nim skontaktować? Nie, to niemożliwe. Żadnej z nich nie powiedział, jak się nazywa. Żadna z nich również nie wiedziała, gdzie mieszkał.

Musiał coś przeoczyć. Zerwał pieczęć i odrzucił ją na bok. To było to. Koperta rozłożyła się, odkrywając zapisany w jej wnętrzu… ciąg liczb, znaków i liter.

16, 15, 8, 52-e, 19, 89-c, 28, 63-u 5, 92, 66, 10, 19 19, 71, 5, 92 K:HB 84, 28, 68-r, 105-b, 40-r, 53, 89-c, 71-u, 99-s, 19

Aleks z konsternacją wpatrywał się w przedziwną wiadomość. Jeszcze raz obejrzał kopertę ze wszystkich stron. Nie było na niej niczego poza jego imieniem i nazwiskiem oraz ciągiem liczb, znaków i liter.

Telefon Aleksa zaczął wibrować. Spojrzał na wyświetlacz. Dostał wiadomość od dziewczyny z samochodu. Otworzył ją, żeby nie wisiała na pasku powiadomień. Już miał zablokować telefon, gdy jego spojrzenie mimowolnie spoczęło na dzisiejszej dacie: dziesiąty września. Minął dokładnie tydzień od zakończenia pierwszego etapu rekrutacji do klubu.

Jego esej był napisany szyfrem.

Uśmiechnął się szelmowsko. Nareszcie.

Zerwał się z krzesła i wyciągnął z szuflady kartę, z której korzystał, szyfrując esej. Zajęło mu to sporo czasu, mimo że nie wybrał czegoś szczególnie skomplikowanego. Musiał zdecydować się na szyfr, który zaintryguje klubowiczów, ale też taki, który nie przysporzy zbyt wielu problemów. W końcu mieli tylko tydzień na rozszyfrowanie tego, co napisał. Gdyby tego nie zrobili, jego aplikacja nawet nie zostałaby rozważona. A to byłaby strata.

Na biurku położył rozłożoną kopertę, a obok niej kartę, z którą pracował. Każdej literze był przypisany numer zgodnie z kolejnością występowania w alfabecie. Literze A odpowiadał numer 1, Ą – numer 2 i tak do końca alfabetu. Jednak już bez zastanawiania się nad tym głębiej widział, że zapis jego eseju różnił się od otrzymanej wiadomości. Przede wszystkim Aleks nie stawiał tylu przecinków, jedynie w miejscach, gdzie zgodnie z zasadami interpunkcji miały się pojawić. Używał też innych znaków interpunkcyjnych. Ale to można by ominąć. Może nadawcy postawili przecinek po każdej literze? Większy problem miał z cyframi, które połączono z literami. Nie miał pojęcia, co to mogło znaczyć. Poza tym w szyfrze pojawiały się liczby większe niż trzydzieści. Może alfabet powtórzono od początku?

Nie miał jednak żadnego innego punktu wyjścia, więc spróbował rozszyfrować tekst na podstawie swojego kodu.

Do niczego go to nie doprowadziło. Z przypadkowego ciągu liczb dostał przypadkowy ciąg liter, niemający najmniejszego sensu. Aleks spędził na przepisywaniu tekstu dwadzieścia minut. Następne trzydzieści zajęło mu głowienie się nad ich znaczeniem, a nie zbliżył się nawet o krok do złamania szyfru.

Nie, skłamał. Zrobił jeden krok. Pogodził się z faktem, że wiadomość została zakodowana w inny sposób niż ten, którego sam użył.

Odsunął kopertę zirytowany, po czym spojrzał na butelki specjala. Następnie zerknął na stojący na parapecie czajnik. „Dżentelmenowi nie wypada pić przed dwunastą” – powtarzał sobie zawsze, gdy nachodziła go ochota na łyk piwa z rana. Czyli dość często. Aleks nie miał bladego pojęcia, dlaczego to powiedzenie na niego działało. W końcu było mu dalej do dżentelmena niż jakiemukolwiek innemu facetowi na tym kampusie.

Odstawił piwa do lodówki i odpalił czajnik. Chwycił stojący na biurku brudny kubek po kawie. Poszedł do łazienki i przepłukał go wodą. Do pokoju wrócił dokładnie w momencie, gdy czajnik charakterystycznie pstryknął, informując o zagotowaniu wody.

Aleks usiadł na łóżku z kubkiem parującej kawy. Raz jeszcze wziął w dłonie kopertę, ale szybko odrzucił ją na bok i sięgnął po niedoczytaną powieść Agathy Christie. Postanowił, że chwilę się odpręży, po czym wybierze się do biblioteki. Jeśli mógł gdzieś znaleźć odpowiedzi, to właśnie tam.

[Z dziennika]

Większość kandydatów powinna już próbować uporać się ze swoim drugim zadaniem. Cóż, oprócz jednej osoby. Z tego, co wiem, wcześniej nie było takiej sytuacji. Muszę się dowiedzieć więcej na ten temat. Dlaczego akurat on? Bo klub raczej zawsze polega na tradycji. Łamie zasady, ale nigdy nie swoje.

Może to początek zmian? Niby nic, ale to od ziarenka zawsze zaczyna się rewolucja.

Marta

Marta wysunęła Tajemną historię spomiędzy innych książek na regale i usiadła w znajdującym się niedaleko fotelu. Sprężyny skrzypnęły, a ją aż zaświerzbiły dłonie. Ciężki zapach kurzu i papieru uderzył w jej nozdrza, gdy kartkowała powieść. Nie znalazła tego, czego szukała. Uśmiechnęła się. To znaczyło, że zrozumieli jej wiadomość. Nie spodziewała się, że zrobią to tak szybko. Znaleźli jej esej już dwa dni po tym, jak zostawiła im wskazówki. Może nie postarała się wystarczająco?

Nie, bzdury. To nie byli amatorzy. Powinna się tego spodziewać i być zadowolona. Gorzej byłoby, gdyby w ogóle go nie znaleźli. Wtedy to całe główkowanie poszłoby na marne.

Marta postanowiła włożyć do skrzynki klubowej nie swój esej, lecz kopertę ze wskazówką. Wskazówka ta miała zaprowadzić klubowiczów do ogrodu botanicznego na tyłach uczelni. Tam w odpowiednim miejscu zakopała małą probówkę z kolejną wskazówką, która z kolei kierowała do parku Jesionowego, a dokładniej do pomnika Krzesimira Talagi. Znalezione tam wytyczne mówiły o krótkiej wycieczce do biblioteki. Pani Brygida, jedna z bibliotekarek, z chęcią podjęła się współpracy, gdy usłyszała, że Marta ubiega się o miejsce w klubie. Sama kiedyś próbowała tam swoich sił. Obiecała, że dopilnuje, aby nie wypożyczono Tajemnej historii, gdzie między kartkami Marta schowała swój esej. Dodatkowo zadeklarowała, że gdy tylko w bibliotece pojawi się któryś z klubowiczów, powita go jednym z najsłynniejszych cytatów z powieści: „Piękno to strach. Cokolwiek nazywamy pięknym, boimy się tego”.

– Spokojnie, zgrabnie wplotę go w zdanie, tak żeby nie było zbyt jednoznacznie – powiedziała te kilka dni temu.

Kiedy Marta upewniła się, że esej zniknął, entuzjastycznym krokiem ruszyła w stronę pani Brygidy.

– Kiedy przyszli? – spytała, gdy była już na tyle blisko bibliotekarki, by ta mogła ją usłyszeć.

Pani Brygida sama ruszyła w jej stronę, gdy zauważyła uśmiech na ustach dziewczyny. Szła powoli, ale pewnie, a stukot jej obcasów na parkiecie niósł się po pomieszczeniu. Za jej plecami znajdowało się ogromne okno, po którego szybie płynęły krople deszczu. Marta widziała, jak półnagie gałęzie kołyszą się nonszalancko.

– Dzisiaj rano. Wie pani, co im powiedziałam? – zagadnęła z wysoko uniesioną głową.

Marta widziała, że kobieta chciała się pochwalić swoją przebiegłością.

– Co takiego?

– Pewien jasnowłosy dżentelmen mruknął coś do swojej towarzyszki, gdy weszli do środka. Osuszał płaszcz, dziewczyna próbowała również doprowadzić się do porządku. Zaczęli rozglądać się na boki. Akurat wklepywałam dane do systemu, więc stałam obok. Słyszałam, jak dziewczyna zapytała chłopaka, od czego zaczną. Odpowiedział jej, że najłatwiej będzie zacząć od wypytania bibliotekarki, to znaczy mnie, czy czegoś nie widziała. Poznałam ich. Wiedziałam, że należą do klubu. Ale udawałam, że nie słyszę, i przybrałam zaskoczony wyraz twarzy, gdy do mnie podeszli. Zapytali, czy nie widziałam jakiejś osoby kręcącej się podejrzanie podczas mojej zmiany. Nagle wiatr w oknach zahuczał. „Ale mamy dziś pogodę, ha?”, zagaił, na co jego towarzyszka westchnęła i odparła, że nie rozumie ludzi, którzy kochają deszcz. Kręcąc głową, wspomniała o swojej mamie, która uważała, że prawdziwe piękno świata widać właśnie w takie dni jak ten, ją natomiast szum wiatru i ulewny deszcz czasami wręcz przerażają. Chłopak wytknął jej, że przecież mieszka w deszczowym Ulmariowie, na co wtrąciłam, że wbrew pozorom poglądy jej i jej mamy nie muszą być ze sobą sprzeczne, bo „Piękno to strach. Cokolwiek nazywamy pięknym, boimy się tego”. Podzieliłam się z nimi anegdotką ze swojego życia o tym, jak weszłam na wysoki punkt widokowy i byłam jednocześnie przerażona i zafascynowana widokiem, który miałam przed oczami. Chwilę porozmawialiśmy, jeszcze raz zapytali, czy kogoś widziałam, na co odparłam, że nie. Zmarszczyli brwi, dopytali, czy jestem pewna, a gdy potwierdziłam, najwyraźniej uznali, ­że niczego się ode mnie nie dowiedzą, podziękowali i odeszli. Ot co.

– I długo zajęło im dojście do tego, że to była wskazówka? – zapytała Marta. Uśmiech mimowolnie pojawił się na jej twarzy i miała ochotę wyściskać bibliotekarkę, ale oczywiście tego nie zrobiła.

Jakie to było ekscytujące! Naczytała się w życiu tylu kryminałów. Musiała zbierać rozsypane jak puzzle wskazówki i ułożyć z nich kompletny obraz. Teraz sama rozsypała takie puzzle dla kogoś innego. Nie sądziła, że sprawi jej to aż tyle przyjemności.

– Właściwie nie. Chodzili po bibliotece bez celu przez jakieś piętnaście minut. Nagle dziewczyna zawołała chłopaka. Widać było, że na coś wpadła. Dyskutowali zaciekle przez kilka chwil, po czym wrócili do mnie. Zapytali, co im powiedziałam, gdy wcześniej rozmawialiśmy. Udawałam, że nie pamiętam i muszę sobie przypomnieć. W końcu znowu wyrecytowałam te słowa. Spojrzeli po sobie, po czym ruszyli do działu z literaturą piękną. Wymaszerowali stamtąd parę minut później żwawym krokiem pełni zadowolenia.

– Pani Brygido, dziękuję! Udało się.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedziała i skłoniła się lekko. – Mam nadzieję, że uda ci się osiągnąć to, czego mnie się nie udało. Trzymam kciuki! – dodała na koniec.

Marta jeszcze raz podziękowała bibliotekarce i również wymaszerowała żwawym krokiem z uśmiechem na ustach. Uświadomiwszy sobie, że ktoś najprawdopodobniej czyta teraz jej esej, poczuła, jak żołądek zaciska się jej w supeł. Wierzyła jednak, że zrobiła ­dobre pierwsze wrażenie. Teraz miało się okazać, czy wystarczająco dobre.

*

Marta odłożyła druty i włóczkę na bok, ponieważ zachciało jej się pić. Postawiła na gorącą herbatę. Deszcz od wczoraj lał prawie nieprzerwanie. Jedynie rano ustał na godzinę, ale nim dziewczyna zdążyła zwlec się z łóżka, znowu zaczął miarowo uderzać o dach i okna. Marta miała zapasy jedzenia, więc nie czuła potrzeby opuszczania akademika. Wczorajszy wieczór spędziła na czytaniu w półmroku swojego pokoju, dzisiejszy dzień przeznaczyła na wydzierganie czapki. Stwierdziła, że nie zabierze z domu starej, skoro mogła wydziergać całkowicie nową na miejscu. W końcu cały wrzesień miała w zasadzie wolny. Postawiła na granat z elementami bordo – barwy uniwersytetu.

Gdy woda gotowała się w czajniku, Marta oparta o ciemne biurko patrzyła przed siebie. Wsłuchiwała się w dźwięk kropli uderzających o dach. Zajmowała pokój na poddaszu, więc słyszała deszcz szczególnie wyraźnie. Nie przeszkadzało jej to. Odgłos deszczu ją uspokajał. Może właśnie dlatego czuła się w Anglii tak dobrze.

Woda w czajniku zaczęła się gotować. Marta odepchnęła się od biurka. Usłyszała coś. Rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu źródła dziwnego dźwięku. Czajnik kliknął.

– Ciii! – rzuciła jakby do czajnika. Znieruchomiała i wytężyła słuch.

Z tego, co było jej wiadomo, nie miała jeszcze sąsiadów. Ktoś nieproszony musiał poruszać się gdzieś za ścianą.

Ostrożne kroki. Skrzypienie parkietu. Szuranie. Cień przemykający pod jej drzwiami.

Tym razem dźwięk był wyraźniejszy. Marta nie rozumiała, dlaczego się tak spięła. Siedziała za zamkniętymi drzwiami, sprawa na pewno jej nie dotyczyła. To mógł być jakiś konserwator, a może jednak nie tylko ona zdecydowała się przyjechać na kampus tak wcześnie. W końcu nie była jedyną studentką w akademiku. Nie wiedziała, kto i kiedy przyjedzie.

Wciąż z lekką obawą wpatrywała się w drzwi wyjściowe, ale nalała do kubka wody, po czym włożyła do niej torebkę zielonej herbaty. Chwyciła go i zbliżyła się do okna. Gliniany kubek przyjemnie ogrzał jej dłonie. Rozluźniła się. Nie stresowały jej nocne spacery po parku, a spięła się na dźwięk kroków na korytarzu. Pokręciła głową, po czym skupiła wzrok na kroplach deszczu spływających po szybie. Lubiła obstawiać, która wygra wyścig. Teraz też ze skupieniem obserwowała dziesiątki kropli, gdy w zasięgu jej wzroku pojawił się wysoki jasnowłosy chłopak w długim płaszczu. Akurat otwierał parasol, co musiało oznaczać, że wyszedł właśnie z… akademika Marty.

Dziewczyna przyjrzała się chłopakowi na tyle, na ile pozwalał jej widok z trzeciego piętra i na ile mogła, kiedy był do niej odwrócony plecami. Wiatr szarpał jego parasol na boki, dwukrotnie wywrócił go na lewą stronę. Blondyn w końcu przegrał walkę z naturą, złożył parasol i truchtem uciekł. Zniknął za stojącym naprzeciwko drugim budynkiem akademika. Marta mimowolnie przeniosła tam wzrok. Światło w trzech czy czterech oknach migotało delikatnie. Jedno z nich nagle zgasło. Marta również odeszła od okna. Podeszła do drzwi.

Początkowo wydawało jej się, że na korytarzu nie ma niczego podejrzanego, ale w powietrzu unosił się silny piżmowy zapach, który upewnił ją, że ktoś przed chwilą się tam kręcił. Blondyn w płaszczu.

Wyszła z pokoju i zamknęła drzwi. Zrobiła krok w tył i zastanawiała się nad działaniem tajemniczego blondyna. Jeśli przyszedł do niej, dlaczego nie zapukał?

Marta złapała się za podbródek, jak zawsze, gdy rozmyślała. Adeline śmiała się z niej i oznajmiała, że przyjaciółka wygląda niczym bohaterka komiksu. Martę to nie wzruszało.

Rozejrzała się wokół. W holu nie dostrzegła nikogo. Wysokie ceglane ściany milczały, wszystkie drzwi były zamknięte. Jeśli ktoś chciał coś ukryć, możliwość była tylko jedna.

Marta przykucnęła i uniosła wycieraczkę. Bingo.

Podniosła z ziemi białą wizytówkę. Nie było na niej nic poza dziewięciocyfrowym numerem. Dziewczyna wróciła do pokoju i wystukała go na smartfonie. Wydawało się to logicznym posunięciem. Nic innego poza wybraniem numeru nie przychodziło jej do głowy. Wcisnęła zieloną słuchawkę.

Wybrzmiał jeden sygnał, następnie drugi i dopiero wtedy Marta uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, do kogo i po co dzwoni. Jej serce przyspieszyło. Odsunęła telefon od ucha, by się rozłączyć, gdy w słuchawce odezwał się kobiecy głos:

– Dzień dobry, Marto. – Głos był głęboki, aksamitny, a rozmówczyni spokojna.

– Kto mówi?

Kobieta zignorowała pytanie.

– Jesteś gotowa? – rzuciła.

– Gotowa? Na co?

– Tak czy nie?

Marta przysiadła na łóżku i przymknęła oczy. Początkowo serce podskoczyło jej do gardła, ale już z powrotem się uspokoiło i biło równym rytmem. Marta potrafiła zachować zimną krew, gdy inni tracili kontrolę nad sytuacją. Dlatego teraz spróbowała zignorować oczekującą na jej odpowiedź rozmówczynię i się skupić. Zastanawiała się, z kim ma do czynienia.

Oczywiście! Gdyby nie trzymała teraz telefonu przy uchu, klasnęłaby w dłonie.

– Dzwonisz w sprawie rekrutacji, prawda? – zapytała.

Połączenie wątków nie było skomplikowane. Dziewczyna dziwiła się, że od razu nie skojarzyła faktów. Pani Brygida wspominała o blondy­nie poszukującym jej eseju. Marta była pewna, że tego samego blondyna w płaszczu widziała chwilę temu uciekającego przed deszczem.

– Czyli rozumiem, że gotowa – powiedziała tylko i odczekała moment, by jej słowa wybrzmiały.

Chwilę później Marta usłyszała w słuchawce inny kobiecy głos. Nie do pomylenia z tym pierwszym. Był wysoki, bardzo delikatny. Kojarzył się Marcie z głosem małej dziewczynki.

– Zawsze przyjdę, ale nigdy nie przyjdę dzisiaj. Kim jestem?

– Masz minutę – odezwała się znowu pierwsza z kobiet. – Czas start.

Marta wzięła głęboki wdech. Na usta cisnęły jej się tylko dwa słowa.

Aleks

– Kurwa mać – wycedził Aleks, zatrzaskując kolejną książkę w bibliotecznym dziale matematycznym.

Mimo późnej godziny kilka głów obróciło się w jego stronę z oburzonymi minami.

Była sobota wieczór, a on zamiast kupować jakiejś ślicznej blondyneczce drinka, czytał matematyczną książkę. Był wyczerpany. Tak, lubił matematykę. Tak, to nie pierwszy wieczór, który spędził w towarzystwie liczb i znaków. Tak, tego typu aktywność potrafiła go nawet relaksować. Ale, na litość boską, była spora różnica między chodzeniem po omacku wśród liczb, znaków i równań bez wiedzy o dokładnej lokalizacji a skrupulatnym dążeniem krok po kroku w stronę ekscytującego rozwiązania. Łatwiej zmusić umysł do pracy, gdy ten wie, dokąd w ogóle zmierza.

W tym momencie Aleks zdecydowanie nie wiedział, czego szuka. Zastanawiał się nawet, czy nie krąży w kółko.

Odłożył książkę na miejsce, po czym zirytowany włączył komputer. Szukał już dziwnego ciągu w internecie, ale postanowił spróbować ­raz jeszcze. Co miał do stracenia? Mógł sprawdzić inne konfiguracje.

Wpisał pierwszą cyfrę i wcisnął enter. Nie natrafił na nic konkretnego. Dopisał do cyfry kolejną, 15. Znowu nic. Dopisał 8.

Próbował aż do końca. Stracił kolejne dwadzieścia minut.

Nie był już zirytowany. Był wkurwiony. W co oni grali, do cholery? Czy jego esej był naprawdę takim wyzwaniem, że odpłacili się czymś aż tak skomplikowanym? A może to mózg Aleksa szwan­kował?

Westchnął, po czym ruszył do działu z literaturą popularnonaukową. Przemieszczał się między starymi, wysokimi regałami jak po labiryncie. Widział, jak wpadające przez okna światło przesuwa się na parkiecie z każdą spędzoną tu godziną. W ciągu ostatnich dwóch dni przesiedział w tej bibliotece więcej czasu niż w jakiejkolwiek innej kiedykolwiek. Teraz mógłby zatrudnić się jako bibliotekarz.

Znalazł odpowiedni dział, a następnie półkę. Sięgnął po to, czego powinien był użyć już wczoraj. Łudził się jednak, że jest bystrzejszy. Po raz kolejny ego go zawiodło.

Z książki uniósł się białoszarawy kurz. Aleks prawie kichnął, ale się powstrzymał. „Księga szyfrów Simon Singh” – brzmiał napis na pomarańczowej okładce. Książka wyglądała na starą i zużytą. Rogi okładki były pozaginane, kartki porozdzierane w niektórych miejscach, a jedna nawet rozerwana na pół, po czym niezbyt udolnie sklejona przezroczystą taśmą klejącą.

Wziął książkę pod pachę, po czym udał się do stanowiska samodzielnego wypożyczania. Był wdzięczny, że w bibliotece stworzono coś takiego. Nieco go to też zdziwiło, bo uniwersytet był raczej, jak by to niektórzy powiedzieli, retro. Aleksowi wydawał się po prostu stary. Cóż, najwyraźniej bibliotekarzom nie podobały się wieczorne godziny pracy. Adara się nie dziwił. Spojrzał w dwa okna. Słońce już znikało za horyzontem, oświetlając bibliotekę ostatnimi promykami w kolorze złota i czerwieni. Nie dziwił się bibliotekarzom, że woleli oglądać zachód słońca przez okna swoich domów.

Zawiesił wzrok na znajdującym się na środku strzelistym oknie i pomyślał, że chyba jednak nie było w mieście lepszego miejsca do przebywania podczas zachodu niż ta biblioteka. Zamiast standardowymi szybami ramy wypełniono wielokolorowymi witrażami. Czerwień, złoto i granat łączyły się w pięknym tańcu, tworząc w przestrzennej budowli tęczową iluzję. Aleks miał wrażenie, że pod sufitem unosi się mgła o głębokiej purpurowej barwie, ustawione na półkach książki skąpane były w złocie. Granat padał na sufit, dając iluzję gołego nieba nad głową.

Wysoki witraż przedstawiał siedzącą na tronie Jadwigę Andegaweńską. Plecy miała wyprostowane, głowę dumnie uniesioną, podbródek zadarty. Na ustach tańczył serdeczny uśmiech, w oczach było widać mądrość. Odziana była w czerwono-złotą suknię, włosy miała przesłonięte jasną chustą, swobodnie spływającą po jej ramionach. Na głowie nosiła złotą koronę. Lewe przedramię królowej spoczywało na podłokietniku tronu. W dłoni trzymała smukłe berło, które skierowane było ku górze, ku Bogu. Na kolanach władczyni spoczywała otwarta księga, której strony przewracała prawą dłonią. Jadwiga znajdowała się na podwyższeniu, a za jej plecami rozpościerała się głęboka noc. Granatowe niebo przyozdabiały złote gwiazdy, które otaczały głowę królowej niby aureola. A najjaśniejszą gwiazdą na tym ciemnym niebie była ona sama.

Aleks kontemplował tę scenę przez kilka dłuższych chwil. Witraż zrobił na nim wrażenie już wcześniej, ale nie miał okazji zobaczyć go w blasku zachodzącego słońca.

Dzisiaj wieczorem nie padało. Chłopak był wdzięczny, że niebo rozjaśniło się chociaż na chwilę. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach mokrego asfaltu i trawy. Aleks wciągnął go głęboko w nozdrza, po czym skierował twarz ku najjaśniejszej gwieździe. Sam nosił nazwisko pochodzące od nazwy jednej z takich gwiazd. Adarze jednak daleko było do Słońca. Była aż dwudziestą drugą gwiazdą po Słońcu pod względem jasności. Aleks mimo to lubił to nazwisko. Nie musiał być pierwszy, żeby wiedzieć, że coś znaczy.

W pokoju otworzył piwo, z którego gaz uleciał z cichym syknięciem. Kapsel jak zwykle wrzucił do dużego słoika. Zsunął z bioder czarne dżinsy i naciągnął spodnie dresowe w tym samym kolorze. Odpalił lampkę nocną, usiadł na łóżku i rozłożył grubą książkę na kolanach.

Pociągnął łyk piwa i zastanawiał się, czy nie istnieje jakiś łatwiejszy sposób na rozszyfrowanie wiadomości. Naprawdę bardzo mu się nie chciało czytać tej cegły od deski do deski. Lubił chodzić na skróty i zawsze to robił, gdy była okazja. Jego motto brzmiało: „Zrobić, ale się nie narobić”.

Motto było pomocne, ale czasami sprowadzało go na manowce. Tak się stało i teraz. Wiedział, że w bibliotece znajdzie tę książkę, wystarczyło zacząć ją czytać już wczoraj. Tymczasem przeglądał inne materiały, googlował i główkował. Nie doszedł do niczego konkretnego.

Odstawił butelkę z piwem na szafkę i wrócił do książki. Wiedział, że tym razem nie ma drogi na skróty. Albo była, ale Adara nie miał czasu jej szukać. Nie miał wyboru. Musiał przebrnąć przez tę cholerną cegłę.

W duchu liczył, że znajdzie informacje, jak rozszyfrować kod, już w pierwszym rozdziale.

Dwie godziny później rozbolała go głowa. Postanowił zrobić sobie krótką przerwę. Wsunął na stopy czarne klapki Adidasa, do kieszeni bluzy włożył paczkę czerwonych winstonów i przeszedł do kuchni. Stamtąd można było wyjść na balkon, na którym znajdowały się dwa krzesła i popielniczka. Oparł się o barierkę i odpalił papierosa. Zaciągał się raz za razem, patrząc przed siebie. Przyglądał się światłom w oknach akademika naprzeciwko. Zastanawiał się, co robili mieszkający tam ludzie. Po co przyjechali na kampus tak wcześnie? A może w ogóle go nie opuścili po poprzednim semestrze? Jeśli tak, to dlaczego? Może mieli tak cholernie złe doświadczenia ze swoim rodzinnym miastem jak on? Może też uciekali?

W ustach zrobiło mu się gorzko. I bynajmniej nie była to wina śmierdzących fajek.

Aleks wypalił winstona aż do filtra, po czym zgasił go w popielniczce. Wyciągnął z paczki drugiego i tym razem przysiadł na jednym z krzeseł. Przywarł głową do oparcia i spojrzał w niebo. Zaczął liczyć gwiazdy. Zawsze to robił, gdy musiał zająć czymś umysł. A teraz bez dwóch zdań musiał. Wspomnienia atakowały jego mózg jak komary w upalny dzień nad jeziorem. Chłopak zacisnął dłoń na krześle.

Piąta gwiazda, szósta, siódma…

Skończył na dwusetnej. Dogasił papierosa i wrócił do pokoju.

Księgę szyfrów skończył czytać o trzeciej nad ranem. Miał ochotę rzucić nią o ścianę.

Zamiast tego położył się spać. Zasypiając, myślał o tym, że została mu ostatnia deska ratunku.

Postanowił z samego rana skontaktować się z byłym członkiem klubu.

William

William przeciągnął się ospale, po czym ziewnął. Już chwilę po tym, jak otworzył oczy, poczuł delikatne spięcie. Szybko wyszedł z pokoju i rozejrzał się dookoła. Nie zauważył tego, czego szukał.

– Przyszło coś do mnie? – zapytał wysokiego blondyna, smarującego kromkę chleba masłem orzechowym.

Ten nawet nie podniósł wzroku, tylko obojętnie rzucił:

– Nie.

Swoje zgłoszenie do klubu książki kryminalnej William wysłał już w zeszłym tygodniu, ale wciąż nie dostał żadnej odpowiedzi. Wiktor również niczego nie chciał mu zdradzić. Czyżby obraził się na Willia­ma, bo ten nie przyjął jego pomocy? A może William tak bardzo uraził dumę brata, że ten przekonał resztę, by odrzucić go na starcie? A jeśli okazało się, że William ze swoim innowacyjnym pomysłem napisania noweli zamiast eseju złamał za dużo zasad i zamiast zachwycić, zgorszył klubowiczów? Chyba że pomysł był dobry, ale William przecenił swój warsztat pisarski?

Chłopak spochmurniał i wrócił do pokoju. Stanął naprzeciwko swojej (nieco ubogiej) biblioteczki. To nie były wszystkie jego zdobycze. Większość pozycji musiał zostawić w Lillehammer. Nie potrafił wybrać, które wziąć ze sobą. Każdą uważał za równie cenną, wszystkie były swoistymi kierunkowskazami prowadzącymi go przez życie. Ostatecznie poprosił rodziców, żeby podjęli decyzję za niego i spakowali kilkanaście egzemplarzy do walizki. Teraz chwycił na oślep jeden z nich i otworzył go na ostatniej stronie. Trafiło na opasłe tomisko – Bastion Stephena Kinga. Ostatnie zdania książki brzmiały: „Życie jest jak nieustannie obracające się koło, na którym nikt nie może się zbyt długo utrzymać. I w końcu, po każdym kolejnym pełnym obrocie, powraca do punktu wyjścia”.

William przeczytał te zdania jeszcze dwa razy, delikatnie marszcząc przy tym brwi. W końcu zamknął książkę z hukiem i odstawił ją na półkę. Szukał pocieszenia, ale nie wiedział, czy te słowa ukoiły jego niepokój. Rzecz w tym, że nie wiedział, jak je rozumieć. Rzucił się płasko na łóżko i spojrzał w sufit. „Nieustannie obracające się koło, na którym nikt nie może się zbyt długo utrzymać”… Czyżby chodziło o to, że wszystkie zakłócenia w końcu przeminą, a życie wróci na stare tory?

Taką miał nadzieję. A to by oznaczało, że nawet jeśli Wiktor był obrażony na brata, to prędzej czy później znowu będą najlepszymi przyjaciółmi.

Nie żeby William i Wiktor byli wrogami. Nie, zawiła relacja tej dwójki była bardziej… zniuansowana. Każdy powiedziałby, że braci łączy wyjątkowa więź, sprawiająca, że zawsze są gotowi stanąć w swojej obronie, gdy jest taka potrzeba. Ludzie powiedzieliby, że William patrzy na starszego brata z podziwem, a Wiktor z dumą gra rolę autorytetu. I może po części tak było, ale… Ponieważ Wiktor był pierworodnym synem, czuł się w roli mentora trochę zbyt pewnie. Chełpił się tym i bez przerwy próbował przypominać Williamowi, że to on pociąga za sznurki. „Praca sezonowa na stoku narciarskim w Lillehammer? Pewnie, William, jak zasłużysz, to zagadam do szefa, na pewno znajdzie się jakieś wolne stanowisko dla brata Wiktora Olsena-Dębickiego”. Rodzice rozważali wynajęcie mieszkania dla starszego syna, wybierającego się na studia w Ulmariowie? „Bracie, pewnie, że z nimi pogadam, by poszukali takiego z większym metrażem, żebyś i ty mógł się wprowadzić! Ale to ja wybieram sypialnię!” Jak na Norwega przystało, William wychowywał się w świecie kryminałów i również chciał się dostać do elitarnego klubu. Niestety, jego brat dostał się tam dwa lata wcześniej. „William, chłopie, po co się męczyć? Zagadam z przewodniczącą i załatwię ci przepustkę!”

William nie wierzył, że Wiktor chciał, by brata przyjęli do klubu, tylko dlatego, żeby spędzić z nim więcej czasu. O nie. Wiktor najzwyczajniej w świecie chciał mieć kogoś, kogo będzie mógł traktować z wyższością i przy kim odegra miłosiernego Samarytanina. Wiktor potrzebował Williama, żeby rosnąć w oczach innych. W przeciwnym wypadku nie wyróżniałby się niczym z tłumu.

William nie miał pojęcia, w jaki sposób Wiktor dostał się do klubu. Może udało mu się zmanipulować nie tylko jego? Nie chciał mu zdradzić etapów rekrutacyjnych, więc William mógł się tylko domyślać.

Bracia często pojawiali się razem, co sprawiało wyjątkowo estetyczne wrażenie. William i Wiktor byli niemal identyczni. Wysocy, szczupli, z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi, o blond włosach przywodzących na myśl plażowy piasek i niebieskich oczach. Wystarczyło spędzić z nimi kilka sekund, by różnice zaczęły przysłaniać podobieństwa. Wiktor zawsze pewnie kroczył przed siebie niczym w świetle jupiterów, William próbował wyjść z cienia rzucanego na niego przez brata. Unosił wysoko głowę, prostował plecy, przybierał czarujący uśmiech, ale to nigdy nie było w stanie dorównać ujmującemu uśmiechowi Wiktora (pod którym, William wiedział, krył się fałsz).

William rozsunął rolety. Znowu padało, ale chłopak był do tego przyzwyczajony. Dorastanie w Norwegii go zahartowało. Norwedzy mieli swoje powiedzenie: „Det finnes ikke dårlig vær, bare dårlige klær”, co znaczyło, że nie ma złej pogody, są jedynie złe ubrania. William zgadzał się z tym powiedzeniem w stu procentach. Dlatego w jego szafie wisiało dużo wełnianych swetrów. Wyciągnął jeden z nich, chwycił jedną z par materiałowych spodni i poszedł do łazienki. Gdy się umył, czuł się znacznie lepiej.

Z łazienki wyszedł, nucąc pod nosem. Słyszał, jak Wiktor siorbie coś przez słomkę. Gdy wszedł do kuchni, zobaczył brata dojadającego śniadanie. Nachylał się nad jakąś książką i czytał ze skupieniem. Jasne kosmyki nie opadały mu na czoło jak Williamowi. Wiktor zawsze starannie zaczesywał je do tyłu.

Młodszy z braci Olsenów-Dębickich rozejrzał się po kuchni. Otworzył lodówkę, ale tam również nie znalazł tego, czego poszukiwał. Zmarszczył brwi.

– Wiktor, widziałeś mojego ananasa? – Gdy tylko zadał to pytanie, jego spojrzenie padło na wysoką szklankę, na której dnie zobaczył żółtawy napój. W zlewie zauważył blender z kielichem ubrudzonym miąższem w tym samym kolorze.

– To był twój ananas? Aj, przepraszam. Miałem ochotę na ­smoothie.

William zacisnął zęby.

– Czy to był mój ananas? A kto go kupił? Nie wydaje mi się, żebyś to był ty.

Wiktor podniósł leniwie wzrok i zmierzył nim młodszego brata.

– Technicznie rzecz biorąc, rodzice. Nie pracujemy, a pieniądze mamy od nich, więc właściwie wszystko w tym mieszkaniu należy do nas obu. Z ananasem włącznie – odparł Wiktor, przewracając stronę.

– Przecież wiesz, że to mój ulubiony owoc. Chciałem go zjeść na śniadanie – oznajmił William, choć miał poczucie, że to już i tak bez sensu.

Wiktor zrobił to specjalnie. Pierworodny Olsen-Dębicki nigdy nie robił niczego przypadkowo.

– Jeśli to dla ciebie takie ważne, William, to następnym razem go podpisz – skwitował, a William wiedział, że ten skończył rozmowę. Z powrotem skupił się na książce i pociągnął ostatni łyk ananasowego smoothie przez słomkę, siorbiąc przy tym ostentacyjnie.

William zachował spokój. Przez lata gierek aranżowanych przez brata nauczył się już, że to najlepszy sposób. Wiktor swoim stoicyzmem próbował wyprowadzić z równowagi wszystkich wokół, a gdy tylko to zrobił, triumfował, pokazując, że zachował się dorośle, podczas gdy inni histeryzowali jak dzieci. Na Williama również to działało. Jako dziecko, a później nastolatek próbował przekrzyczeć starszego brata, raz czy dwa nawet rzucił się na niego z pięściami, ale wyższy i bardziej umięśniony wtedy Wiktor unieruchamiał go bez większego problemu. Spoglądał na Williama z góry zimnymi oczami i mówił: „Spokojnie, braciszku. Nie ma co się unosić”. W kącikach ust Wiktora William widział jednak chłodną satysfakcję.

Chłopak włożył buty, chwycił parasol i wyszedł z mieszkania. Chciał sobie szybko przypomnieć, o których kawiarniach wspominał mu Wiktor. Od razu odrzucił te polecane mu przez brata. Wybrał jedną z tych, o których Wiktor wypowiadał się z dezaprobatą. Przynajmniej nie narazi się na to, że go spotka, gdyby ten zdecydował się wyjść na kawę po doczytaniu książki.

Nie miał pojęcia, jak dotrzeć na miejsce, więc wyszukał nazwę na mapie. Okazało się, że Przecinek znajdował się tuż za rogiem.

Kawiarnia była usytuowana naprzeciwko parku miejskiego. Wystarczyło przejść przez ulicę i już można było skryć się w cieniu rzucanym przez gęste drzewa. William spojrzał w tamtą stronę i zaburczało mu w brzuchu. Złożył parasol, otrzepał go trochę i pociągnął drzwi.

W środku było przyjemnie ciepło. W powietrzu unosiły się zapachy kawy i pomarańczy. Jedną ścianę przysłaniały półki z książkami, pod którymi stały fotele uszaki i ciemnozielona kanapa, przyozdobiona poduszkami w kolorze burgundowym. Ściana za ladą pokryta była czerwoną cegłą. Stoliki zrobiono z ciemnego orzechowego drewna, podobnie jak krzesła. W każdym możliwym kącie stała lub wisiała doniczka z rośliną. W oczy od razu rzuciła się Williamowi jedna z nich, z liśćmi mieniącymi się srebrem i fioletem.

William podszedł do lady i zamówił kanapkę z pastą z groszku i masą warzyw, a do picia sok ananasowy. Gdy podano mu zamówienie, rozejrzał się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca.

Przy jednym ze stolików siedziała blondynka. Włosy miała spięte, a na nosie okulary w dużych złotych oprawkach. Układała leżące na stoliku przedmioty w różnych konfiguracjach. Ostatecznie obok talerzyka po kanapce położyła smartfona tak, aby był w jednej linii z dolną krawędzią talerza. Nad telefonem ustawiła filiżankę z kawą, którą wyrównała do dolnej krawędzi. Zaraz potem chwyciła telefon w dłonie, przejrzała coś i znowu go odłożyła.

William wybrał stolik naprzeciwko niej. Nie chciał wyglądać na jakiegoś podejrzanego typa, więc pociągnął łyk soku i spojrzał na dziewczynę ukradkiem. Ta stukała długopisem o leżący równiutko na stole notatnik.

W końcu nie wytrzymał i podniósł głowę. Dziewczyna zrobiła to samo. Miała zielone oczy, w których malowała się konsternacja.

– Cześć – rzucił, nie wiedząc, co powiedzieć, i się uśmiechnął. – Nie chcę, żebyś wzięła mnie za jakiegoś psychola, ale widzę, że czymś się denerwujesz. Jestem William, może mogę jakoś pomóc?

Dziewczyna wciąż przyglądała mu się, jakby studiowała jakiś obiekt w laboratorium czy dzieło sztuki w muzeum. Wyglądała, jakby próbowała sobie coś przypomnieć. Zignorowała pytanie chłopaka i sama zadała swoje:

– William? Czytane przez „w”?

– Tak – odpowiedział. Nie pierwszy raz słyszał to pytanie.

Polacy byli przyzwyczajeni do angielskiej wersji imienia, wymawianego przez „ł”.

– To norweskie imię – wyjaśnił.

– Ach – odparła. – Ja mam na imię Marta.

– Miło cię poznać, Marta. – William wciąż się uśmiechał. Nie potrafił przestać. – To czym się tak denerwujesz?

– Skąd wiesz, że się denerwuję? – zapytała.

– Nietrudno się domyślić.

Dziewczyna zmrużyła oczy i nieco przechyliła głowę.

– Czekam na ważny telefon – odparła, po czym zatrzymała na nim wzrok.

William nie wiedział, czy jej uważne spojrzenie powinno mu schlebiać, czy raczej go krępować. Nie zdążył nic odpowiedzieć, bo dziewczyna zadała przedziwne pytanie:

– Nosisz może płaszcze?

William otworzył usta, ale w tym momencie zadzwonił telefon leżący na stoliku przed dziewczyną. Wyprostowała się i wrzuciła notatnik i długopis do czarnego plecaka.

– Muszę odebrać – rzuciła w jego stronę. – Miło było cię poznać, William – dodała, zrywając się z miejsca, po czym przycisnęła telefon do ucha i ruszyła w stronę wyjścia.

William słyszał, że Marta mówi coś nerwowo do swojego rozmówcy. Potem wyszła z kawiarni i przebiegła na drugą stronę ulicy. Po chwili zniknęła między drzewami parku Jesionowego.

Marta

Marta szybkim krokiem wymaszerowała z kawiarni. Zrobiła to tak prędko i bezmyślnie, że nawet nie wyciągnęła parasola, a po prostu trafiła w ścianę deszczu. Wbiegła do parku. Gorączkowo rozglądała się za jakimś schronieniem i gdy już prawie pogodziła się z faktem, że będzie musiała przeprowadzić rozmowę w zamglonych okularach i z wodą kapiącą jej z włosów, zauważyła drewnianą altanę kilkanaście metrów dalej. Z wdzięcznością dostrzegła, że jest pusta. Liczyła na spokojną rozmowę w kawiarni, ale jasnooki blondyn, ten William, pokrzyżował jej plany. Był nią podejrzanie zainteresowany, a gdy zobaczyła jego jasne włosy, od razu przed oczami mignął jej obraz chłopaka spod akademika. Marta obawiała się, że przyszedł do kawiarni tylko po to, by podsłuchać jej rozmowę. Może miał się upewnić, że ta nie korzysta z żadnych pomocy? A może sprawdzić jej reakcję? Marta nie wiedziała. Może po prostu była przezorna. Tak czy inaczej, aby zachować klarowność myślenia, wyszła.

– Już jestem gotowa – powiedziała do słuchawki, przysiadając na ławce w altanie. Przymknęła oczy i wsłuchując się w intensywne uderzanie kropli o dach, nieco się uspokoiła. Czekała.

Wspomnienia z dnia poprzedniego powróciły. Marta nie wiedziała, czego spodziewać się dzisiaj. W oczekiwaniu na odpowiedź po drugiej stronie słuchawki zaczęła ponownie analizować wczorajszą rozmowę.

– Zawsze przyjdę, ale nigdy nie przyjdę dzisiaj. Kim jestem? – zapytał ktoś dwadzieścia cztery godziny temu.

– Masz minutę. Czas start – poinstruowała ją druga z kobiet.

Presja czasu przez pierwsze kilka sekund zamieszała Marcie w głowie. Nie potrafiła się skupić na niczym, a już szczególnie na zagadce. Nerwowo zaciskała uda, rozglądając się po pokoju, jakby w poszukiwaniu jakiejś podpowiedzi.

– Czterdzieści pięć sekund – wybrzmiał głos w słuchawce.

Nie było dobrze. Marta wiedziała, że to był właśnie ten moment, kiedy musi uspokoić rozedrgany umysł. Zmusiła się do skupienia. Było to trudne, biorąc pod uwagę presję upływających sekund. Starała się jednak zapomnieć o czasie.

Gdy jej umysł nieco zwolnił, w jej głowie pojawiła się bardzo klarowna myśl: zagadka nie mogła być skomplikowana. Gdyby tak było, nie dostałaby na rozwiązanie jej tylko minuty.

– Czterdzieści sekund.

„Zawsze przychodzę, ale nigdy nie przychodzę dzisiaj”.

Efekt działania? W końcu to dzisiaj się pracuje, żeby jutro mieć efekty. Marta otworzyła usta, ale szybko je zamknęła. Nie. W końcu, gdy taki efekt się pojawi, pojawi się właśnie dzisiaj.

Czas? Ale czas na co? To zbyt ogólne.

– Dwadzieścia sekund.

Może szczęście? Ludzie żyją, poszukując szczęścia, przez co nigdy nie przychodzi ono dzisiaj. Marta pokręciła głową. Nie przychodzi wcale, nie tylko dzisiaj.

Zaczęła się zastanawiać, czy może nie chodzi o śmierć. Przychodziła niespodziewanie. Nikt nigdy nie wiedział, że czeka go właśnie dzisiaj. Jednak gdy przychodziła, mimo że niespodziewana, przychodziła dzisiaj…

– Dziesięć, dziewięć… – Rozmówczyni zaczęła odliczać.

Nawet człowiek tak spokojny jak Marta zacząłby się w tym momencie denerwować.

– Osiem, siedem…

Marta czuła, jak pot skrapla się na jej plecach.

– Sześć, pięć…

„Zawsze przychodzę, ale nigdy nie przychodzę dzisiaj…”

– Cztery, trzy…

„Nie dzisiaj…”

– Dwa…

„Dzisiaj”.

– Jutro! – wyrzuciła na wydechu i opadła na łóżko. Wykorzystała swoją jedyną szansę.

Gdy pomysł na odpowiedź zamigotał jej w głowie, wydawał się Marcie najlogiczniejszą opcją. Teraz, gdy rozmówczyni milczała, Marta zaczęła wątpić w oczywistość swojego wyboru.

– Świetnie. W takim razie porozmawiamy właśnie wtedy – powiedziała kobieta o aksamitnym głosie, po czym się rozłączyła.

Dotrzymała słowa. Zadzwoniła do Marty równo o dwunastej następnego dnia.

Minutę po dwunastej zadała Marcie kolejną zagadkę.

– Opowiem ci historię – powiedział bezimienny głos w słuchawce. – Wydarzyła się w starożytnej Grecji.

Marta przełknęła ślinę. W Grecji? Skąd miłośniczka kryminałów miała wiedzieć cokolwiek o starożytnej Grecji? Zaczęła się pocić.

– Mędrzec Protagoras podjął się edukacji jednego z kandydatów na adwokata. Pomiędzy nauczycielem a uczniem została zawarta umowa: uczeń zobowiązał się zapłacić swojemu nauczycielowi za naukę natychmiast po wygraniu pierwszej sprawy, czyli gdy udowodni, że mistrz rzeczywiście nauczył go sztuki adwokackiej.

– Poczekaj – rzuciła Marta, przyciskając telefon ramieniem do ucha. Niezdarnie otworzyła plecak i wsunęła do niego rękę w poszukiwaniu notatnika. – Muszę to zanotować. Jestem wzrokowcem.

– Nie ma takiej potrzeby. Już przesyłam ci zagadkę SMS-em.

I rzeczywiście w tym momencie telefon Marty zawibrował. Słuchała dalej, jednocześnie sunąć wzrokiem po tekście.

– Uczeń przeszedł już cały kurs. Protagoras oczekiwał zapłaty, ale przyszły adwokat nie kwapił się wystąpić przed sądem. Jak długo Protagoras miał czekać? Wreszcie, aby odebrać od ucznia należność, mistrz go zaskarżył. Stwierdził, że jeśli sprawę wygra, to otrzyma pieniądze na mocy wyroku sądowego, jeśli zaś sprawę w sądzie przegra, to i tak zgodnie z umową pieniądze od ucznia otrzyma, ponieważ ten sprawę wygra. Rozumowanie to wydawało się logiczne. Jednakże uczeń, który coś niecoś nauczył się od swojego nauczyciela, sprawę ocenił inaczej. Myślał: „Jeśli każą mi zapłacić należność na mocy wyroku sądowego, to zgodnie z umową nie powinienem zapłacić, ponieważ sprawę przegrałem. Jeśli zaś wygram, to i tak nie zapłacę, bo mam za sobą wyrok sądowy”. Nadszedł wreszcie termin rozprawy. Po długim namyśle sąd wydał wyrok, który nie naruszając warunków umowy, nie pozbawił nauczyciela prawa do ubiegania się o przysługującą mu należność. – Głos w słuchawce na chwilę ucichł. W końcu padło ostateczne pytanie: – Jaki był wyrok sądu?

– Ile mam czasu? – zapytała Marta, bo to było jedyne, na co mogła się zdobyć.

– Godzinę – powiedziała rozmówczyni, a Marta z jakiegoś powodu wiedziała, że ta się uśmiecha. – Równo trzy minuty po trzynastej zadzwonię do ciebie ponownie.

Marta też się uśmiechnęła. A potem spochmurniała. Ucieszyła się, bo miała więcej czasu niż wczoraj. Spochmurniała, bo uświado­miła sobie, co to oznaczało. Zagadka była trudniejsza. Znacznie trudniejsza.

– Powodzenia! – rzuciła rozmówczyni, po czym się rozłączyła.

Aleks

Adara obudził się z bólem głowy. Spojrzał na dwie butelki po piwie leżące w nogach łóżka. To nie była wina wypitego alkoholu. Potrzeba było czegoś więcej niż dwóch butelek piwa, żeby zwalić Aleksa z nóg. To dręczące go koszmary połączone z niewyspaniem spowodowały uciążliwe pulsowanie w skroniach. Przed oczami migały mu ciągi liczb, znaków i liter. A we śnie znowu nawiedziła goona. Ściskała jego nadgarstki, podczas gdy on próbował się zorientować, co się dzieje. Patrzył gdzieś ponad jej ramieniem, chcąc się skupić na widocznych za nią gwiazdach. Jedna gwiazda, druga gwiazda, trzecia…

Tym razem nawet liczenie nie było w stanie go uspokoić.

Aleks odrzucił kołdrę na bok i popędził do łazienki. Wszedł pod prysznic. Co kilka sekund zmieniał temperaturę wody z wrzącej na lodowatą. Próbował czegokolwiek, co odwróciłoby uwagę od jej rudych włosów i smukłego palca z pomalowanym na czerwono paznokciem na jego ustach.

Potrzebował odzyskać kontrolę, zanim zabierze się do pracy. Istniał tylko jeden sposób. Przynajmniej na Aleksa działało tylko to.

Zawiązał ręcznik wokół bioder, po czym wyciągnął z szafy jedną ze swoich ładniejszych koszul. W kolorze czarnym, rzecz jasna.

Wiedział, że powinien wykonać ważny telefon, ale nie potrafił się do tego zmusić. Obiecał sobie, że zrobi to, gdy tylko zaliczy jakąś rudą.

Nie znał jeszcze miasta na tyle, by orientować się, gdzie znaleźć chętną dziewczynę w niedzielny poranek. Wszystkie szanujące się dziewczyny spały teraz w swoich łóżkach. Cóż, może niekoniecznie w swoich. Ale w łóżkach.

Nie wybrał się na eskapadę. Postanowił pójść na skróty i odpalił Tindera. Liczył na łut szczęścia.

Bingo. W końcu aplikacja sparowała go z długonogą rudą. Ta miała krótkie włosy, ale powinna się nadać. O ile tylko szukała tego samego co Aleks. Chłopak postanowił zaryzykować. Wysłał wiadomość.

Rozmowa się kleiła. Paulina, bo tak miała na imię ruda piękność, śmiała się z jego żartów i chętnie opowiadała mu o sobie. Aleks dowiedział się, że ma dwadzieścia jeden lat i przyjechała do Ulmariowa zrobić niespodziankę swojemu chłopakowi. W jego mieszkaniu nakryła go z inną. Pociąg powrotny do Warszawy miała dopiero jutro. Nie znała w mieście nikogo, czuła wściekłość i chciała utrzeć chłopakowi nosa. Szybko zaczęła flirtować z Aleksem.

Aleks wiedział, że trafił na idealną kandydatkę. Oboje chcieli zapomnieć, a dziewczyna zaraz wracała do domu. Mogli sobie nawzajem pomóc. Adara musiał to po prostu dobrze rozegrać.

Zaproponował, że przyniesie dziewczynie śniadanie do łóżka. Zgodziła się i podała mu namiary na hotel, w którym zostawała do jutra. Napomknęła też, że uwielbia croissanty na słono i cappuccino z syropem waniliowym.

Do Przecinka Aleks wszedł już dziesięć minut później. Kupił ulubioną kawę Pauliny i francuskiego rogalika z twarogiem. Dla siebie zamówił kanapkę i kawę z mlekiem. Następnie wstąpił jeszcze do sklepu, w którym zaopatrzył się w paczkę prezerwatyw. Wyjął z niej dwie sztuki i wsunął do portfela. Nie chciał, żeby wyglądało to tak, jakby kupił je specjalnie na spotkanie z nią, mimo że w gruncie rzeczy tak było.

Drzwi pokoju otworzyła mu w białym hotelowym szlafroku i z uśmiechem na ustach. Powitała go pocałunkiem, po czym przejęła przyniesiony przez niego pakunek i wskoczyła do łóżka. Aleks ściągnął buty i dołączył do niej.

– Przepyszne, dzięki – powiedziała po upiciu kilku łyków kawy i zjedzeniu połowy croissanta. Jadła z gracją, żaden okruch nie wylądował na jej szlafroku.

Gdy skończyli jeść, dziewczyna opadła na poduszki i obróciła się w stronę Aleksa. Ten również położył się na łóżku. Zapytał Paulinę, czy chciałaby porozmawiać o chłopaku, na co ona pokręciła głową.

– Wspominałam jednak, że chciałabym utrzeć mu nosa…

Aleks zobaczył błysk w jej oczach.

– Co masz na myśli? – zapytał, unosząc się na łokciu i uśmiechając czarująco.

– Rozbieraj się.

Nie trzeba było prosić go dwa razy. Rozpiął koszulę i rzucił ją na oparcie krzesła.

– Wystarczy – powiedziała Paulina. – Pomożesz mi?

Pociągnął za pasek szlafroka. Następnie delikatnym, ale stanowczym ruchem zrzucił ubranie z jej ramion, odsłaniając smukłe ciało odziane tylko w skąpą bieliznę. Przygryzł wargę.

– I co teraz? – zapytał, czekając na dalsze instrukcje.

Dziewczyna położyła dłoń płasko na jego piersi i popchnęła go z powrotem na łóżko. Zaraz po tym przytuliła się do niego i podała mu telefon.

– Zrób zdjęcie – poleciła.

Aleks zmarszczył brwi.

– Wyluzuj, nie musisz pokazywać twarzy. Ważne, by było widać, że jesteś facetem.

Posłusznie zrobił kilka zdjęć, po czym oddał telefon Paulinie. Dziewczyna przejrzała je z uśmiechem na ustach.

– Znasz się na rzeczy – stwierdziła z uznaniem.

– Jestem ekspertem nie tylko w dziedzinie fotografii – odpowiedział jej.

– Tak? – Paulina zatrzepotała rzęsami. – To się przekonajmy – dodała, po czym chwyciła zębami jego dolną wargę.

Aleks złapał ją w pasie i obrócił tak, że znalazła się pod nim. Następnie złapał ją za nadgarstki.

*