Nie ma co - Mahsa Mohebali - ebook

Nie ma co ebook

Mahsa Mohebali

0,0
35,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co robisz, gdy świat się rozpada, a ty akurat jesteś na głodzie? Wraz z młodą, zbuntowaną Iranką ruszamy w trwającą dwadzieścia cztery godziny podróż po ogarniętym chaosem Teheranie w poszukiwaniu dawki narkotyków. Powieść Mahsy Mohebali zaczyna się od trzęsienia ziemi, a dalej napięcie tylko rośnie. „Nie ma co” to mroczne i zjadliwe – lecz nie pozbawione humoru – spojrzenie na autorytarne państwo, pogrążone w kryzysie społeczeństwo i dysfunkcyjną rodzinę; to wstrząsający portret współczesnego Iranu. Dzieło Mohebali zostało nominowane do National Translation Award 2022 (USA) oraz New Yorker Best Book of 2022, a także uhonorowane w 2010 roku najbardziej prestiżową nagrodą literacką w Iranie – Literacką Nagrodą Houszanga Golsziriego. Niniejsza książka doczekała się w kraju rodzinnym kilkunastu wznowień i osiągnęła sprzedaż stu tysięcy egzemplarzy.

Powiedzieć, że ta książka jest radykalna, to nic nie powiedzieć.

– Anna Learn, „Electric Literature”

Błyskotiwe spojrzenie na dumny kraj, który od wielu lat jest stygmatyzowany i izolowany. Mahsa Mohebali bardzo umiejętnie stworzyła antybohaterkę, która łamie konwencje i wystrzega się utartych schematów, ale nie odkryła jeszcze, czym je zastąpić. (...)Z pewnością ta książka stawia więcej pytań niż daje odpowiedzi, a czytelnik ma wrażenie, jakby właśnie wpadł do króliczej nory w „Alicji w Krainie Czarów” lub został rzucony na kolejkę górską, która wypadła z torów.

– Mandy Brauer, „The Litro Magazine”

Książka Mahsy Mohebali to błyskotliwa, oryginalna powieść w stylu romansu łotrzykowskiego. (…) „Nie ma co” to mocna krytyka współczesnego Iranu, zarówno pod kątem problemu uzależnienia od narkotyków, jak i nierówności społecznych. (…) Szalona podróż po Teheranie i pociągająca, skomplikowania bohaterka sprawiają, że książkę tę trudno zapomnieć.

– Benjamin Woodard, „Words Without Borders”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 171

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tłumaczenie z języka perskiego: Aleksandra Szymczyk

Tytuł oryginału: Negaran nabash (نگران نباش)

Autorka: Mahsa Mohebali (مهسا محب علی)

Copyright © 2008 Mahsa Mohebali

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Szymczyk, 2024

Projekt okładki: Gabriela Mendes / @boemastudio

Redakcja: Dariusz Fedor

Korekta: Izabela Poręba, Inez Kropidło

Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś / d2d.pl

Wydawnictwo GlowBook

ul. Kolegiacka 2/2

98-200 Sieradz

www.glowbook.net

[email protected]

ISBN: 978-83-67503-22-8

Klik, klik… Jest tuż nad moją głową. Nie wolno mi się poruszyć. Jeśli się zorientuje, że nie śpię, już stąd nie pójdzie. Mamrocze pod nosem, a potem klik, klik… klika tak, aż dochodzi do tysiąca, a może i dwóch, a wtedy elektroniczny tasbih[1] zaczyna buczeć. Dźwięk ten oznacza, że wymodliła już odpuszczenie grzechów dla nas wszystkich – albo i nie.

Pewnie od samej północy, kiedy zaczęło się trzęsienie ziemi, nie odłożyła tasbihu nawet na sekundę. Co pół godziny otwierała drzwi pokoju i wydobywała z siebie świdrujący wrzask. Po dziesięć wwiercających się w mózg pisków z każdym kolejnym wstrząsem. Ile to już razem? Na korytarzu aż do bladego świtu jazgot i krzyki ich wszystkich. Brakowało wśród nich tylko głosu ojca. Ten pewnie nawet nie drgnął, jak kiedyś podczas bombardowań.

Ja też nawet nie drgnęłam. Znaczy, nieźle się nagrzałam. Za każdym razem, gdy łóżko zaczynało falować, byłam coraz bardziej nawalona. Jakbym przebywała na łódce albo w jakiejś kołysce, a nie tak jak teraz – w trumnie. Trumnie pełnej mokrych prześcieradeł. Nie wolno mi się poruszyć… Jej mamrotanie zaczyna się oddalać. To, jak wyglądam z góry, aż się prosi o ujęcie z wysokiego kąta: twarz wciśnięta w poduszkę, wygniecione prześcieradła wijące się wokół jeansów i koszulka do cna przesiąknięta potem. Dlaczego ten zjazd jest tak straszny? Mamrotanie znowu się przybliża.

– Wstawaj, kochanie…

Klik.

Od kiedy znaleźli mnie siedzącą na drzewie niczym jakaś ropucha, nie podnoszą na mnie głosu.

– Wszyscy już prawie gotowi… Tata też zaraz będzie.

Klik.

Bardzo się sili na miły ton.

– W Bam było dokładnie tak samo…[2] Zaczęło się od lekkich drgań, a później nadszedł ten największy wstrząs.

Klik.

Jest dobrze. Spróbuj tylko wytrwać w tym stoickim spokoju.

– Niech ich wszystkich szlag…

Klik.

– Wstawaj, na litość boską! O, święty Abolfazlu![3]

„O, święty Abolfazlu” i jej świdrujący wrzask nakładają się na dźwięk pobrzękujących szyb. Łóżko chwyta falę, kołysze się w tę i z powrotem. A ona pada na mnie, prosto na mój kręgosłup. Aż mi ciary idą po plecach. Wczepia się szponami w moje ramiona i wrzeszczy. Łubudubu z pokoju Arasza nagle się urywa. Babak pędzi na górę, pokonując po dwa stopnie naraz, klęka przy łóżku i ją przytula. Przynajmniej tyle, że wyszarpuje pazury z moich ramion, i rzuca się w objęcia Babaka, by teraz, dla odmiany, jemu wrzeszczeć w ucho.

Z korytarza dobiega dźwięczny niczym słowiczy trel głos Arasza.

– O, jaaaaaa… Ale jazda!

Szyby już nie drgają. Łóżkiem też nie buja. Jedynie tasbihy i naszyjniki zawieszone przy lustrze wciąż się huśtają. Wyciągam pudełko zapałek spod poduszki i się obracam. Jej kruche ciało w popielatym dresie nike tonie w ramionach Babaka. Ten szepcze jej do ucha.

– Już po wszystkim, mamusiu. Już po wszystkim. Tata będzie lada chwila.

– W końcu ta rudera zwali się nam na głowy… Wszyscy zginiemy pod gruzami!

Wybucha szlochem. Babak chwyta ją pod ramiona, po czym unosi delikatnie niczym starą, chińską porcelanę, a ona jak wróbelek dygocze w jego objęciach. Aż się nie chce wierzyć, że kiedyś, jak to opowiada, była w partyzantce i szmuglowała bibułę. Albo że ładowała broń w okopach w górach.

– Niech szlag trafi tę ruderę…

– Już stąd jedziemy, mamusiu… Już za chwilkę.

Zamykam oczy i cedzę pod nosem:

– Zamknij drzwi.

Babak się odwraca i spogląda na mnie przez ramię. Zasmuconym wzrokiem. Nie, zasmuconym i błagalnym. Jeszcze tylko Jean Reno potrafi tak patrzeć. Jakby chciał powiedzieć: „Szadi! Przynajmniej dziś mogłabyś odpuścić i przestać strugać wariatkę”, albo: „Szadi, pomyśl choć raz o mamie”. Czego zresztą nie mówi. Zamyka drzwi.

Otwieram fiolkę. Tylko sześć. Czyli na półtora dnia. A co, jeśli Sijamak nic nie ma? Co, jeśli Rahim zapadł się pod ziemię w całym tym bajzlu? Nawet tak nie myśl, idiotko. Przypomnij sobie, jak brzmi pierwsza zasada Newtona. Nigdy nie myśl za dużo, gdy jesteś na głodzie, bo myślisz z perspektywy własnej porażki. Druga zasada jest kompletnie bez znaczenia, bo jak jesteś na haju, to wszystko się w końcu układa. Wtykam jedną pod język i wysysam jej gorycz.

– Będziesz tu czekać, aż sufit ci runie na łeb?

Mama stanęła we framudze drzwi i lamentuje, wchodząc na decybele, które zupełnie nie przypominają jej głosu. Czyżby zapomniała, że nie można mi krzyczeć nad głową? Zamykam oczy i odwracam się do ściany.

– Czy ty nie widzisz, że wszyscy wyjeżdżają? Koniecznie chcesz, żeby ci się ten sufit zwalił na czerep?

Ta to potrafi jak diwa operowa wejść dwie oktawy wyżej i wylać swoje żale sopranem! Skupiam się na wysysaniu goryczy. Malutkie zwierzątko wyrusza z najniżej położonego w kręgosłupie kręgu, spokojnie pełznie ku górze i z wysokości gardła, już samodzielnie, zapuszcza się w głąb czaszki. W mojej głowie panuje nicość. Nicość nad nicościami. Coś wewnątrz skrapla się i kapie. Z piętra poniżej dobiega biadolenie pani Gelin.

– Gdzie jest pani?

A Babcię Moluk gdzie tym razem wywiało? Łubudubu z pokoju Arasza wylewa się na zewnątrz. Na pewno teraz stanęła we framudze drzwi jego pokoju i kontynuuje swoje arie przy akompaniamencie hard core’u.

– Wyłączą wodę, odetną prąd, odetną gaz, nikt nie zostanie w tym mieście. Rusz się…

Łomot czegoś uderzającego o drzwi ucina jej tyradę. To musiał być Arasz, jak zwykle cisnął butem lub klapkiem w kierunku wejścia. Na kilka chwil zapada cisza, a potem zaczyna się ostatni akt opery: staje na samym środku korytarza z twarzą uniesioną ku górze i zawodzi. Doprawdy się kobieta marnuje. Głos o takiej głębi i skali, a wykorzystuje go wyłącznie do dyscyplinowania dzieci. A teraz nadchodzi crescendo:

– Wpędzicie mnie do grobu, moje zszargane nerwy… Wpędzicie mnie do grobu.

I bije się po głowie obiema dłońmi… Nie, nie. Oczywiście, że nie na tyle mocno, by zrujnować sobie fryzurę.

Przybiega Babak i ją uspokaja. Ten, co zawsze psuje jej występ tuż przed kulminacją. Jak mu się w ogóle udaje ją uspokoić? Gnój ma jakiś eliksir z jadu żmii, czy jak? Skupiam się na wysysaniu goryczy i połykam ślinę. Czas na decrescendo:

– Jestem wykończona… To wy mnie wykończyliście… Zadzwoń po ojca i powiedz mu, żeby przyjechał i sam sobie radził z tymi tutaj… A jak nie chce jechać, niech idzie do diabła, ale moje dzieci jadą ze mną…

Podczas decrescendo jej głos traci głębię. Wraca do tonów zwykłego biadolenia. Teraz Babak mówi coś szeptem. Nie słyszę co, ale efekt jest zadziwiający – jakby lał wodę na ogień. Wracam do ssania. Gorycz grudki rozpuszcza się pod moim językiem.

Babak staje w drzwiach, znów patrzy na mnie tym wzrokiem Jeana Reno. Mam ochotę powiedzieć: „Niech cię szlag, stary, z tym spojrzeniem skradniesz serce niejednej dziewczyny”.

– To co? Nie wstaniesz?

Ma na sobie kremowe spodnie od Paco Rabanne i beżową koszulkę Giordano, która tak bardzo pasuje do jego wymuskanych, kasztanowych włosów. Nawet w taki dzień jest śliczny i schludny. Kiedy ty miałeś czas na prysznic? O północy? Wtedy, gdy wszyscy darli się wniebogłosy i dygotali w czyichś ramionach?

Wsadził ręce w kieszenie i stoi nade mną.

– Nie widzisz, że mama odchodzi od zmysłów?

Zamykam oczy.

– Masz to gdzieś?

Jedną ręką bawi się kluczykami w kieszeni. Małe zwierzątko spokojnie pełznie w dół mojego kręgosłupa i samowolnie zapuszcza się do miednicy. Znów coś wewnątrz mnie zaczyna się skraplać. Wysysam gorycz i połykam jej resztki, już w całkiem płynnej postaci.

– Powinniśmy być razem. A jak coś się stanie?

Spogląda na mnie smutno. Świetnie, chłopczyku, zrobiłeś już wszystko, by rodzina się nie rozpierzchła, by powodzie rozpaczy nie zalały serca twojej kochanej mamusi, a teraz spadaj. Moja cierpliwość też ma granice. Tak, chcę leżeć właśnie tutaj i czekać na tysiąc kolejnych wstrząsów i na to, aż sufit zwali mi się na łeb z tymi wszystkimi drutami i cegłami. I nikomu nic do tego.

Zamykam oczy.

– Spadaj.

Wreszcie wychodzi. Otwieram oczy. Nie sterczy już nad moją głową. Do pokoju wlewają się dźwięki telewizora. Gnój jeden! Zostawił otwarte drzwi. Atabaj[4] drze się jak opętany. Z dołu dobiegają lamenty pani Gelin, które teraz, dla odmiany, brzmią jak ckliwe japońskie pieśni.

– Gdzie jest pani?

– Stul gębę, stara suko!

Oto przemówił nasz Arasz. Zapewne drapiąc się niemrawo po kłakach na klacie, przewiesił się przez poręcz przy schodach i zabrał głos. Teraz pogwizduje Carmina Burana, a chwilę później słychać odgłos oddawania moczu: jakby ktoś odkręcił zawór przy basenie. Nie mam pojęcia, czy to gwizdanie pomaga mu się odlać, czy musi gwizdać, jak się odlewa.

Mama wydaje z siebie wrzask:

– Zamknij te cholerne drzwi!

Arasz rży głupio i wraca do pogwizdywania Carmina Burana.

A teraz znowu stoi w drzwiach pokoju i drapie się po tym owłosionym cielsku. Jak to możliwe, że mama urodziła coś takiego? O ile jeszcze jestem w stanie wyobrazić sobie, jak Babak i ja znaleźliśmy się w jej łonie, o tyle, jak tam trafiło to coś – już zupełnie pojąć nie potrafię.

– Jak się masz, ściero?

Szczerzy tę swoją gębę od ucha do ucha.

– Niezły czad z tymi drganiami, nie? Jakby wybijało rytmy bandari[5]… Ja nie mogę, wszyscy siedzą online.

– Gdzie babcia Molouk? – pytam.

– Znowu ją wcięło. Trzęsie się gdzieś pewnie na zewnątrz, wystrojona w jedną z kreacji mamy – prosto z Paryża, a jak!

Wyrzuca ręce do góry, staje na palcach, po czym bierze dupę w troki i macha babci Molouk na pożegnanie.

– A gdzie tata?

Jego łeb znów się wyłania zza futryny.

– W dupie…

– Wyłącz to gówno, dobrze?

– A czemuż to? Twój drogi Zia właśnie wyjaśnia, jak to się stało, że w Teheranie puściły wszystkie szwy.

– Zamknij drzwi.

– Wstań i się zabaw, dziewczyno!

Trzaska drzwiami. Naszyjniki i tasbihy zawieszone wokół lustra znów się kołyszą. Od wczorajszej nocy wszystko pozostaje w jakimś bezwładzie. Połykam resztkę goryczy. Zwierzątko z wysiłkiem wdrapuje się po kręgosłupie. Co, jeśli nigdzie nie znajdę Rahima lub Sijamaka? Przestań panikować, idiotko! Trzęsienie ziemi to pikuś. Nawet jeśli na to miasto spadłaby bomba atomowa, Sijamak nie ruszyłby dupy sprzed tej przedpotopowej trzypalnikowej kuchenki gazowej w mieszkaniu Sary.

Bim, bam, bom.

Oto przeznaczenie puka do drzwi. Gdzie ten cholerny telefon? Nieważne. I tak nie mam siły bawić się w pisanie wiadomości. Zawsze to samo: „Nie wiesz, gdzie jest Rahim?”. Jakbym nosiła tego jej gacha w kieszeni.

Albo miłosne jęki Sary: „Myślisz, że Sijamak mnie kocha?”.

Albo Alego: „Nie wiesz czasem, gdzie jest teraz Niloufar?”.

Albo typowa wiadomość od Elham: „Nie wiesz, gdzie jest Mazjar… albo Pajam, albo Mohammad Reza, albo Wahid, albo tysiące innych facetów?”. Dlaczego wciąż jej mało? Cytując Mazjara: syndrom odcięcia od Internetu. Wielu na to cierpi.

A może to tatuś przypomniał sobie o córeczce w przerwie we flirtach – platonicznych, ma się rozumieć – ze studentkami.

– Gdzie jest pani?

Dlaczego nikt nie wie, gdzie się podziała babcia Molouk?

Pewnie, gdy tylko wstała, znów jej się ubzdurało, że wieczorem przecież ważne przyjęcie, więc przez pół godziny szukała kluczyków do samochodu, a potem – skoro nie znalazła ani kluczyków, ani swojego benza – podjęła decyzję, że w ostateczności może się udać na zakupy pieszo. I teraz błąka się po uliczkach Qolhak[6] w poszukiwaniu placu Tadżrisz[7].

Babak znów pędzi na górę, przeskakując po dwa schodki za jednym zamachem. A teraz tłucze się z powrotem w dół, taszcząc walizki mamy.

– Odebrał w końcu ten swój zasrany telefon?

Ta jak zwykle stanęła u podnóża schodów i wrzeszczy:

– Telefon w jego gabinecie nie odpowiada! A komórki nie odbiera.

– Skoro nie ma go w gabinecie, to gdzie niby jest?

– Zaraz znowu spróbuję zadzwonić.

Babak wrzuca walizki do bagażnika samochodu, ramieniem trzymając telefon przy uchu, i jak opętany wciska „wybierz ponownie”. Dzwoń, dzwoń do upadłego. Albo przynajmniej pozoruj, że dzwonisz. Doskonale wiesz, że nie odbierze, dopóki wszelkie fizyczne, emocjonalne i duchowe potrzeby każdej podległej mu osoby, wszystkich studentek i studentów nie zostaną zaspokojone. A może i nie wiesz…

Zamykam oczy i połykam resztki goryczy spod języka. Gorycz spływa w dół. Zwierzątko pełznie w górę nóg i samodzielnie się zapuszcza do jamy brzusznej. Czuję teraz, jakby rozpadało się na tysiąc kawałeczków. Fragmenciki w moim brzuchu drgają i przedostają się wprost do nóg, płyną w moich żyłach niczym młode kijanki. Spływają w dół z nurtem, a potem znów wybijają do góry i wpadają wprost do mojej miednicy, jakby tysiące tych małych żyjątek kierowane siłą różnych nurtów wpłynęło do laguny. A teraz dryfują sobie w moim żołądku.

Bim bam bom.

Gdzie ten cholerny telefon? Boże, błagam, żeby był gdzieś pod łóżkiem. Dzięki ci, Boże. Przynajmniej raz jest tam, gdzie podejrzewałam. Malusieńkie serduszka wylewają się ze skrzynki z wiadomościami. Klikam. To Aszkan. Znów klikam. „Już tego nie wytrzymam. Żegnaj”. Nie! Tylko nie to, Aszkan. Nie dziś. Który to już raz się tak żegnasz? Ile razy pisałeś, że dłużej tego nie zniesiesz? Ile razy łykałeś po czterdzieści tabletek diazepamu i doprowadzałeś nas wszystkich do szału? Czego konkretnie tak nie możesz znieść? Dlaczego, do cholery, nie poczekasz, aż to trzęsienie ziemi wypruje z ciebie flaki? Dlaczego za każdym razem żresz czterdzieści tabletek diazepamu? Spróbowałbyś choć raz łyknąć setkę, dwie albo i więcej. Trzeba mieć jaja, chłopie.

– No co ty gadasz, stary?! Serio?! Brawo! Szacun dla nich!

Znajomi Arasza bez przerwy donoszą mu o czymś, co nieodmiennie wprawia go w szczere zdziwienie. Teraz to dopiero musi się dziać! Pewnie, jak w wieczory meczów piłki nożnej, umówili się na placu Mohseni[8]. Lada moment jego łeb wyświetli się we framudze drzwi, by oznajmić mi, że na rozmaitych grupach podają jakiś punkt spotkań. Po jaką cholerę? Żeby świętować, że Teheran tak ładnie się trzęsie?

Coś mi zaczyna ciążyć u wlotu do żołądka, jakby utknęło w dole przełyku i blokowało dopływ płynów. Muszę się napić herbaty, żeby kijanki miały w czym pływać i przemieściły się znowu ku górze. Żeby wpłynęły wprost do moich ust, a potem z dna gardła do wnętrza czaszki. Wtedy będę mogła normalnie myśleć.

Próbuję wyswobodzić się z prześcieradła, które krępuje mi ciało. Jak długo jeszcze będę toczyła te niekończące się walki z pościelą? A może tak dla odmiany któregoś wieczora zasnęłabym i aż do rana nie obracała się tysiąc razy na łóżku jak kurczak na rożnie? Oby Aszkan tym razem postanowił przedawkować opium, a nie diazepam. Zamiast naprawiać tę kłódkę przy szafce, Parwin powinna raczej kupić sejf, jeśli chce trzymać te swoje tabletki i inny towar z dala od łap Aszkana. A co, jeśli podwędził jej ze dwadzieścia pięć gramów…? Moje odbicie w lustrze aż się prosi o to, by uznać je za zbliżenie na osobę chorą psychicznie: krótkie, nastroszone włosy, pożółkła twarz, a pod oczami sina szarość.

Korytarz jak po wybuchu bomby. Piżamy, rajstopy i buty nie do pary zwisają z klamek drzwi i wieszaków na ścianach. Rechot Arasza przeszedł teraz w pokwikujący rechot.

– Niemożliwe, stary! No co ty gadasz!

Stopnie trzeszczą pod moimi stopami. Te kręte dębowe schody, nad którymi tak się rozckliwia babcia Molouk, dosłownie się rozsypują. Może za godzinę, za dzień, a może za sekundę… Z tą imprezą w rytmie bandari, co to się rozkręciła pod ziemią, nie zdziwiłabym się, gdyby runęły w tej chwili, a ja razem z nimi.

Pani Gelin siedzi na środku korytarza na dole i mamrocze pod nosem. Gdy tylko stawiam stopę na ostatnim stopniu, unosi głowę i ze łzami w oczach pyta:

– Gdzie pani? Nije mene ozunen aparmijip?[9]

Torbę porzuciła przy kolanach, a do piersi przyciska tobołek. Gdzie poszła jej pani? Dlaczego jej ze sobą nie zabrała? Dziennikarz telewizyjny stoi na moście i szczerzy zęby, gestykulując w kierunku samochodów, które utknęły w korku poniżej. Pewnie przekonuje wszystkich, by zachowali spokój. Spojrzenie pani Gelin krzyżuje się z moim i kobieta uderza w lament:

– Gdzie jest pani?

Mamrocze te słowa niczym pradawną modlitwę. Gdybym była porządniej nawalona, usiadłabym i powiedziała dosadnie, gdzie się podziała jej pani. Chwyta mnie za nogawkę u spodni.

– Istejirem gedam chanym janina[10].

Przysiadam. Sięga po moją dłoń.

– Sen bilursen chanim hara gedib?[11]

– Pani ugania się za ukochanym.

Patrzy na mnie zaskoczonym, nic nierozumiejącym wzrokiem. Jakbym sobie z niej żarty stroiła.

– Aga gelib de?[12]

– Pani poszła go szukać.

Ciągnie za róg czadoru, by osuszyć nim łzy.

– Allah bilur![13]

Nawet ty w to nie wierzysz, co nie? I słusznie. Trochę późno wpadła na ten pomysł. Wtedy, kiedy powinna, nawet się nie ruszyła z miejsca. Babak staje nade mną z telefonem w wyciągniętej ręce. Gapię się w jego miodowe oczy. Jak to możliwe, chłoptasiu, że jesteś taki śliczny? Całe szczęście, że wyrósł z ciebie maminsynek, który nie potrafi odciąć pępowiny.

– Możesz z łaski swojej zadzwonić do taty? Mama zaraz umrze na zawał.

Wstaję. Nogawka moich spodni nadal tkwi w szponach pani Gelin.

– Wiesz, że z punktu widzenia medycyny ludzie, którzy nie tłumią w sobie emocji, rzadziej miewają zawały?

– Szadi!

Wrzasnął na mnie, a teraz znów patrzy tym swoim smutnym wzrokiem. Dokładnie, kochaniutki. Nie wolno na mnie krzyczeć. Bo właśnie dochodzę do siebie po załamaniu nerwowym. Ile razy dziennie muszę ci przypominać, że zaledwie kilka tygodni temu znaleziono mnie wysoko na drzewie? A teraz dopóki nie napiję się herbaty, moja makówka nie zadziała. Babak gryzie się w język i patrzy na mnie wyczekująco. Piętą niecierpliwie stuka o podłogę.

– Nie masz może numeru domowego do pani Wafai?

Odwracam się i posyłam mu szeroki uśmiech! Brawo! Wreszcie ten jeden, jedyny raz postanowiłeś ruszyć głową. Gdzie to się podziewa nasz tatuś, gdy go nie ma w biurze? U pani Wafai, pani Malakouti albo pani Harandi… W końcu gdzieś musi się podziewać.

– Jeśli nie ma go w notesie z telefonami…

Ziemia usuwa mi się spod nóg. Pani Gelin uderza w krzyk. Babak pędzi na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Mama stanęła u szczytu schodów i drze się w niebogłosy. Kryształy żyrandola dzwonią dzyń, dzyń. Prezenter telewizyjny usiłuje złapać równowagę. Kamera kieruje się ku niebu. Obraz się urywa.

Rajstopy stawiają opór. Pani Gelin omyłkowo włożyła mi je tył na przód i, dawaj, skręca je teraz już na moich nogach. Babak już przeczesuje włosy grzebieniem, a ja nawet się jeszcze nie ubrałam. Zbiera mi się na płacz. Mama przejmuje rajstopy od pani Gelin.

Tata stoi w drzwiach i raz po raz zerka na zegarek. Pani Gelin czesze mi włosy. Babcia Molouk wchodzi po schodach.

– Moje aniołki gotowe?

Uśmiecha się do mnie. Mama podwija mi sukienkę i porządnie naciąga rajstopy.

– Tak szarpać dzieci w środku nocy.

Tata głaszcze mnie po głowie i puszcza do mnie oko. Na korytarzu na parterze tłoczą się ludzie. Tata kładzie dłoń na plecach Babaka i oznajmia:

– Mój najstarszy syn, Babak.

Babcia Molouk popycha mnie w stronę starych kobiet:

– A oto i moja księżniczka.

Moje nogi zamiast iść do przodu, cofają się. Pomarszczone dłonie raz po raz suną po moich włosach. Tata staje obok fortepianu i stuka widelcem o szkło kieliszka.

– Córka i syn przygotowali dla was duet Paganiniego.

Zapada cisza. Ktoś odkasłuje. Tata wyjmuje skrzypce z futerału. Babcia Molouk posyła mi uśmiech. Babak zasiada przy pianinie i zerka na mnie ukradkiem. Unoszę smyczek. Trzęsą mi się ręce. Babak cicho odlicza:

– Raz, dwa, trzy…

Nie słyszę skrzypiec. Poruszam palcami i przesuwam smyczkiem to w górę, to w dół. Palce Babaka gonią po klawiszach jak szalone. Jego dłonie się nie trzęsą. Patrzy na mnie gniewnie. Fałszuję. Znów fałszuję. Babcia Molouk wciąż się uśmiecha. Tata spuszcza głowę i wlepia wzrok w kieliszek, który trzyma na wysokości piersi. Przesuwam smyczkiem w górę, w dół. Co ja w ogóle gram? Skądś dobiega śmiech mamy. Wzrok babci Molouk podąża w jego kierunku. Fragment garsonki mamy widać w szparze uchylonych drzwi kuchni. Na jej talii spoczywa czyjaś dłoń. Mama znów się śmieje. Babak patrzy gniewnie. Przesuwam smyczkiem do przodu, do tyłu. Drętwieją mi palce. Nic nie słyszę. Palce Babaka znów gonią po klawiszach. Przesuwam smyczkiem do przodu, do tyłu. Fałszuję. Znów fałszuję. Moja twarz płonie. Pod nogami rozlewa się coraz większa kałuża. A potem ciemność.

Arasz rozwala się naprzeciwko mnie z włosami wybabranymi żelem. Nawalił go tyle, że wygląda jak dudek i właśnie wpycha sobie do paszczy wielki kawałek pizzy. Zimna pizza z rana? Na samą myśl robi mi się niedobrze. Z pełnymi ustami wygłasza swoje mądrości:

– Miasto jest nasze. Wszyscy tchórze uciekają, gdzie pieprz rośnie.