Nasza wojna. Imperia 1912-1916. Narody 1917-1923 - Maciej Górny, Włodzimierz Borodziej - ebook

Nasza wojna. Imperia 1912-1916. Narody 1917-1923 ebook

Maciej Górny, Włodzimierz Borodziej

0,0
67,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wielką Wojnę na wschodzie Europy wywołały imperia, biły się w niej narody a ginęli zwykli ludzie. Im dłużej trwała, tym trudniej było wyobrazić sobie, jak się skończy i czy w ogóle kiedyś nastanie pokój. Tego, że zmianie ulegnie prawie wszystko, nie przewidział nikt. I tej zmianie poświęcona jest Nasza wojna. Podzielona jest na dwie części, w pierwszej koncentruje się na działaniach militarnych, przywraca pamięć o ważnych lecz zapomnianych miejscach na mapach frontu wschodniego – Gorlicach, Przasnyszu czy Przemyślu, w drugiej opowiada o tym wszystkim co działo się poza frontami, strajkach i buntach robotniczych, prawach kobiet, kulturze, polityce i walce o niepodległość narodów Europy Środkowo-Wschodniej i Bałkanów. Wszystko to w porywającym stylu - przystępnie, czasem dowcipnie, zawsze w oparciu o źródła, w tym dotychczas rzadko wykorzystywane.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1442

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Włodzimierz BorodziejMaciej Górny

Nasza wojna

Imperia 1912–1916Narody 1917–1923

Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

wydanie II, łączne, poprawione

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wstęp do drugiego wydania

Pisanie wstępu do drugiego wydania książki powinno być dla autora zadaniem prostym i przyjemnym. Nie tym razem. O tym, że Grupa Wydawnicza Foksal zamierza przygotować nową, uzupełnioną i zmienioną wersję Naszej wojny dowiedzieliśmy się 17 czerwca 2021 roku. Zamieniliśmy na ten temat kilka zdań, obiecując sobie powrót do tematu jeszcze przed jesienią. Niecały miesiąc później Włodzimierz Borodziej już nie żył. Zadanie, które przedtem wydawało się łatwe, teraz nabrało ciężaru. Nie tylko dlatego, że muszę je wykonać sam. Już dawno doszliśmy do wniosku, że w naszym tandemie to Włodzimierz jest lepszym specjalistą od form krótkich.

Pierwszy tom Naszej wojny ukazał się w 2014 roku, tuż przed setną rocznicą zamachu w Sarajewie, drugi cztery lata później, równolegle z przekładem na język niemiecki, opublikowanym w wydawnictwie WBG Theiss. Na początku 2021 roku wydawnictwo Cambridge University Press wypuściło na rynek księgarski zaktualizowaną i nieco rozszerzoną wersję pierwszego tomu. W tytułach obu tych tłumaczeń nieprzypadkowo pada słowo „zapomniany”, za każdym razem użyte nie z naszej inicjatywy, ale na wyraźne życzenie zagranicznego wydawcy. Rzeczywiście, jeśli przyjrzymy się recepcji naszej książki, właśnie przywracanie pamięci o Wielkiej Wojnie na wschodzie Europy (a także wiedzy o roli, jaką nasza część świata wówczas odegrała) okaże się jej motywem przewodnim i zarazem jej główną zaletą w oczach recenzentek i recenzentów. Fakt, że sami nie zdecydowaliśmy się na taki krok, wynika z pokory wobec dorobku każdej z narodowych historiografii Europy Środkowo-Wschodniej. Nawet jeśli pierwsza wojna uległa marginalizacji w dyskursie publicznym (choć, jak pokazuje przykład Serbii, wcale nie wszędzie), historykom nie można zarzucić, że zupełnie zignorowali ten temat. Problem polegał raczej na tym, żeby połączyć rozproszone badania, czyli, jak ujął to jeden z najwnikliwszych recenzentów, „wydobyć się z gorsetu narodowych historiografii i, wykorzystując ich dorobek, spojrzeć świeżym okiem na zachodzące zjawiska”1. Wydobywanie z zapomnienia nie zawsze polega na odkrywaniu nieznanych dotąd dokumentów i świadectw osobistych. Czasem wystarczy sięgnąć po te, które są już dostępne, chociaż mało kto czyni z nich użytek.

Kiedy pisaliśmy tom pierwszy, Europa Środkowo-Wschodnia wciąż jeszcze bardzo słabo zaznaczała swoją obecność w „wielkiej” historii pierwszej wojny światowej. Można było odnieść wrażenie, że – skądinąd jak najbardziej słuszny – postulat prawdziwie globalnej historii paradoksalnie utrwali ten stan. Że front wschodni pozostanie na marginesie nawet wówczas, gdy badacze (i czytelnicy) oddadzą już należną sprawiedliwość Afryce i Azji. Nie było jeszcze wówczas znakomitych syntez w znacznie większym niż wcześniej stopniu uwzględniających wschodnioeuropejskie doświadczenie, prac Jörna Leonharda i Alexandra Watsona2. Ale nawet teraz, kiedy półki księgarskie zapełniły się całkiem solidną baterią tytułów, nowatorstwo w wyborze i ujęciu trochę zaniedbanego tematu to najczęstszy komplement, który spotyka najnowsze edycje naszej książki.

Czego jeszcze dowiedzieliśmy się z kilkudziesięciu recenzji i omówień w czasopismach naukowych, opiniotwórczych gazetach codziennych, na portalach internetowych, w audycjach radiowych czy wreszcie podczas spotkań z czytelnikami (dramatycznie zredukowanych z powodu pandemii)? Przede wszystkim wskazano nam trochę błędów rzeczowych (najczęściej dotyczących liczb). Poza tym niemieckie wydanie naszej książki opublikowane w całości w 2018 roku spotkało się z uzasadnionym, choć nie do końca zasłużonym zarzutem, że niedostatecznie wykorzystaliśmy najnowszą literaturę dotyczącą na przykład jeńców wojennych, zwłaszcza tę, która narosła między 2014 a 2018 rokiem. Niektórym recenzentom przeszkadzało także, że zbyt rzadko przywołujemy materiały archiwalne (obserwacja najzupełniej trafna, rzeczywiście robimy to nieczęsto), że wyróżnione z tekstu kapsuły naruszają płynność lektury, a nie wszystkie śródtytuły są zrozumiałe na pierwszy rzut oka (ten ostatni zarzut warto odnotować chyba tylko dlatego, że pojawił się na kartach nobliwego „Historische Zeitschrift”, najstarszego czasopisma historycznego na świecie). Zdarzały się także kurioza. Ukazujące się w Saksonii czasopismo intelektualnego zaplecza miejscowej skrajnej prawicy uczyniło nam na przykład honor, przyznając, że wbrew obawom nie okazaliśmy się polskimi nacjonalistami (uff!). Na naszą niekorzyść przemawia natomiast nielicująca z powagą niemieckiego cesarza krytyka (a może nawet kpina), na którą pozwoliliśmy sobie wobec Wilhelma II. Za ten feler bliski AfD krytyk był łaskaw pogrozić nam palcem.

Niektóre z tych zarzutów wypada przyjąć z pokorą, naprawić błędy i uzupełnić braki. W miarę moich możliwości starałem się to w niniejszym wydaniu uczynić, w większym stopniu uwzględniając publikacje, które ukazały się od czasu wydania pierwszego tomu Naszej wojny, aktualizując szacunki dotyczące liczby zabitych, rannych, śmiertelności w obozach jenieckich i tak dalej. Czyniłem to z pełną rezygnacji świadomością, że być może za kilka lat także te nowe liczby i procenty trzeba będzie korygować w świetle jeszcze bardziej aktualnych wyliczeń. Część zastrzeżeń to kwestia gustu. Kapsuły mogą się podobać (na szczęście częściej) lub nie podobać, podobnie jak ironia, na jaką od czasu do czasu sobie pozwalamy, zwłaszcza wobec wielkich tego świata. Uwolnienie tekstu od balastu zbyt wielu przypisów, w tym archiwalnych, to nasz świadomy wybór, za który zebraliśmy zresztą więcej pochwał niż krytyki. Chcieliśmy, żeby książka zachęcała do poznawania historii, zamiast za wszelką cenę udowadniać, że jesteśmy profesjonalnymi historykami. To, że udało nam się nie zanudzić czytelnika, to zresztą jedna z najczęstszych i najcenniejszych pochwał, z jakimi Nasza wojna się spotkała. Interesowali nas ludzie, cywile i wojskowi. Staraliśmy się w miarę możliwości oddawać im głos bezpośrednio i pośrednio, opisując ich dietę, ubiór, ciężar wojskowego plecaka, sposoby radzenia sobie z wszami, choroby, wątpliwe uroki przemarszu wojsk przez wieś i wiele innych drobnych faktów i wrażeń, które złożyły się na wielkie zbiorowe doświadczenie.

Kilka wątków tej książki wzbudziło na tyle duże zainteresowanie w gronie profesjonalnych badaczy, że być może rzeczywiście kiedyś przyczyni się do zmiany w naszym kolektywnym obrazie przeszłości. Kiedy w 2014 roku ustanawialiśmy cezury naszej historii, daty 1914–1918 wydawały się na trwałe odciśnięte w pamięci zbiorowej. Dziś, zaledwie po kilku latach, coraz częściej można usłyszeć, że Wielka Wojna „oczywiście” nie zaczęła się dopiero latem 1914 roku (kiedy na Bałkanach mordowano się już od dwóch lat) ani nie skończyła jesienią 1918 (kiedy na wschodzie Europy wielu żołnierzy po prostu zmieniło mundur i – czasami – język komendy, ale walki trwały w najlepsze). To miłe, że dane nam było przyczynić się do tej zmiany perspektywy.

Jeszcze niedawno upadek imperiów i powstanie niepodległych państw przedstawiano w kategoriach narodowego zmartwychwstania, nowego początku i radykalnego zerwania ze starym światem. Zupełnie, jakby za plecami „ojców” (o „matkach” pamiętamy jakby trochę rzadziej) niepodległości ziała czarna dziura. Staraliśmy się pokazać, że tak wypreparowany obraz jest z gruntu fałszywy. Że na proces, który ogarnął Europę Środkowo-Wschodnią jesienią 1918 roku, lepiej patrzeć jak na transformację ustrojową, w wielu aspektach podobną do tej, którą ten sam region przeszedł po roku 1989. I tak jak z gruntu fałszywe są wszystkie jednowymiarowe opisy postkomunizmu, tak i dotychczasowe spojrzenie na transformację po roku 1918 zakłamywało skomplikowaną rzeczywistość. Wydaje się, że taka perspektywa pomału zdobywa szersze uznanie. Podobnie jak inny wątek, obecny nie tylko w naszej książce, ale także w kilku innych nowych pracach o początkach niepodległości. Chodzi o przemoc, która po kilku latach wojny stała się na rozległych terenach Europy Środkowo-Wschodniej zjawiskiem endemicznym i jednym z narzędzi komunikacji społecznej. O tym fenomenie w Polsce i jej najbliższym sąsiedztwie opowiadamy już nie tylko my, ale także Jochen Böhler, Rudolf Kučera i Ota Konrád, jak również Tomas Balkelis3. Mam nadzieję, że dzięki naszemu – historyków – wspólnemu wysiłkowi trudniej będzie opowiadać ludziom bajki o niepokalanym poczęciu tej czy innej ojczyzny.

Drugie wydanie Naszej wojny najwięcej zawdzięcza pani Elżbiecie Kalinowskiej, bez której życzliwości i zaangażowania pewnie by się nie zmaterializowało. Od pierwszego różni się nie tylko formą – jeden tom w większym formacie zamiast wcześniejszych dwóch. Skorzystałem z okazji, aby dokonać kilku innych zmian. Historyczne mapy, wykorzystane w tomie pierwszym pierwotnego wydania zostały zastąpione nowymi. Wspólnie z Włodzimierzem Borodziejem zdecydowaliśmy o usunięciu Komentarza bibliograficznego z roku 2014. Napisaliśmy go na krótko przed ukazaniem się kilkudziesięciu wartościowych pozycji, których nie wypadałoby pominąć. To z kolei wymagałoby gruntownej przebudowy całego tekstu, a raczej napisania całkiem nowego. Ten brak niech wynagrodzi czytelnikom zaktualizowana bibliografia obejmująca także nowsze publikacje, użyte w pracy nad drugim wydaniem książki. Czytelnicy pierwszego wydania domagali się rozszerzenia indeksów tak, żeby obejmowały nie tylko nazwiska, ale także nazwy geograficzne padające w tekście. Temu życzeniu wychodzimy naprzeciw.

Wszystkie te zmiany nie dotyczą ani kwestii zasadniczych, ani naszych ocen zjawisk i postaci historycznych. Naturalnie nie zmieniliśmy także zdania na temat przymiotów charakteru Wilhelma II. Na litość skrajnie prawicowych intelektualistów z Saksonii w tej sytuacji zapewne nie ma co liczyć. Ale może tym razem przeoczą naszą książkę?

Maciej Górny

Tom I. Imperia 1912–1916

Wstęp

Kto słyszał o Przasnyszu? Pewnie niewielu. W 1914 roku była to mazowiecka mieścina blisko południowej granicy Prus Wschodnich, na jednej z głównych dróg prowadzących do Warszawy – patrząc oczami Niemców, Rosjan zaś – w głąb Prus Wschodnich.

Właśnie tu w trzech wielkich bitwach starły się łącznie setki tysięcy Rosjan i Niemców: w listopadzie i grudniu 1914 roku oraz w lutym i lipcu roku następnego. W bitwie lipcowej Niemcy stracili 16 tysięcy zabitych i rannych, Rosjanie prawie 40 tysięcy żołnierzy. Łączna liczba ofiar śmiertelnych, rannych i zaginionych nie jest znana, ale na pewno znacznie przekroczyła 100 tysięcy. Dlaczego więc mało kto zna Przasnysz?

Odpowiedzi są trzy i każda przyczyniła się do powstania tej książki.

Wbrew wrażeniu, jakie może odnieść mieszkaniec Europy Środkowo- i Południowo-Wschodniej albo Rosjanin, pierwsza wojna światowa została zapomniana tylko na wschód i południowy wschód od Niemiec. W samych Niemczech często spotyka się tabliczki upamiętniające żołnierzy z danej wsi czy dzielnicy miasta, pozostały też w obiegu – choć nie tak liczne – słowa-symbole, tytuły powieści, nazwy pól bitewnych. Niemcy są tym samym – jak często w swojej historii – strefą przejściową między Wschodem a Zachodem, w tym wypadku między amnezją a upamiętnieniem Wielkiej Wojny. Taka bowiem pozostaje w pamięci Francuzów i Brytyjczyków, gdzie 11 listopada jest do dziś ważną datą – dla Francuzów to dzień wolny od pracy, dla Brytyjczyków – wciąż uroczysty Dzień Pamięci i Weteranów. Kto widział muzea w Ypres czy Péronne, nie będzie się dziwił. Tu ginęli młodzi Belgowie, Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy. Daleko stąd, pod Gallipoli, wykrwawił się korpus australijsko-nowozelandzki. Dzień jego lądowania – 25 kwietnia (ANZAC-Day) – jest nieoficjalnym świętem narodowym w obu byłych koloniach brytyjskich. To europejskie, a właściwie światowe miejsca pamięci, których nie zasłoniła druga wojna światowa. Całkiem inaczej – wracamy do strefy przejściowej – wygląda znajomość skromnego muzeum w słoweńskim Kobarid. Upamiętnia ono jedną z największych rzezi pierwszej wojny, czyli 12 bitew nad Soczą (Isonzo), które toczono niemal nieprzerwanie w ciągu 29 miesięcy. Mało kto o nim słyszał, lecz przynajmniej jest. Muzeum w Kobarid odwiedza ostatnio niespełna 50 tysięcy osób rocznie (tendencja spadkowa), w Ypres odnotowano w ostatnim roku niemal 300 tysięcy zwiedzających (tendencja wzrostowa).

W miejscach, gdzie rozegrały się największe bitwy frontu wschodniego, i tam gdzie najdłużej toczyły się walki pozycyjne – na dzisiejszym terenie Polski, Ukrainy, Białorusi, Litwy, Łotwy i Federacji Rosyjskiej – na ogół jedynym śladem są cmentarze wojenne (jeśli się zachowały). W świadomości mieszkańców zaś pierwsza wojna to prehistoria, pozbawiona związku z teraźniejszością. Różnica sięga więc podstaw: dla Francuzów i Brytyjczyków to część ich tożsamości, dlatego obchodzą 11 listopada, zwiedzają muzea i czytają książki o tej wojnie. Dla mieszkańców naszej części Europy słynne zdanie George’a F. Kennana – zgodnie z którym Wielka Wojna to katastrofa stulecia – brzmi, jakby coś się Amerykaninowi po prostu pomyliło.

Fundamentalne różnice w pamięci znajdują swój odpowiednik w historiografii. Bardziej szczegółowo o naszych lekturach piszemy w bibliografii, lecz o jednej sprawie należy wspomnieć już tutaj: o istnieniu frontu wschodniego wówczas, czyli w latach 1914–1917, jak najbardziej w Europie się wiedziało. W okresie międzywojennym też nie został całkiem zapomniany. Gdzieś po Austrii błąkało się wspomnienie twierdzy o niewymawialnej nazwie Przemyśl, Niemcy kojarzyli Tannenberg, wszyscy pamiętali głód i kartki żywnościowe. Dopiero w następnym pokoleniu wojna na wschodzie wyparowała ze świadomości zarówno czytelników, jak i historyków. Stała się „nieznanym frontem” gdzieś daleko, gdzie – z wyjątkiem rewolucji rosyjskich – nic ważnego dla wyniku wojny się nie zdarzyło. Tym samym o froncie rosyjskim, nie mówiąc o serbskim, rumuńskim i greckim, przez kilkadziesiąt lat praktycznie historycy zachodni nie wspominali. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku rozpoczął się rozkwit nowoczesnych badań nad pierwszą wojną światową, Wschód w dalszym ciągu pozostawał trochę egzotyczny, trochę zmarginalizowany i w gruncie rzeczy wciąż nieobecny. W ostatnich latach zainteresował sporą grupę przede wszystkim Amerykanów i Niemców, jednak o gęstości badań choćby zbliżonej do zachodniej w dalszym ciągu nie ma mowy. W Polsce, największym po Rosji kraju regionu, badaczy pierwszej wojny można policzyć – bez wielkiej przesady – na palcach obu rąk, podobnie jak książki na ten temat napisane w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Charakterystyczny wyjątek stanowią dzienniki i wspomnienia, z reguły powstałe w ćwierćwieczu 1914–1939, często wydane w okresie międzywojennym, które później aż do 1989 roku z tych czy innych przyczyn stały się niecenzuralne.

Cenzura jako instrument kreowania socjalistycznej polityki historycznej zbliża nas do trzeciej przyczyny napisania tej książki. Już w okresie międzywojennym interpretacje bliskiej przeszłości ciążyły w kierunku ahistorycznym: co działo się przed jesienią 1918 roku, było co prawda opisywane m.in. przez historyków wojskowości, niemniej autorzy dość kurczowo trzymali się rzekomej logiki wydarzeń – także nieomylności swoich bohaterów – która od początku prowadziła do finalnego zwycięstwa Rumunii i powstania Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, do spełnienia narodowych aspiracji Finów, Estończyków, Łotyszy, Litwinów, Polaków, Czechów i Słowaków. Już przed 1939 rokiem pierwsza wojna światowa stała się więc w regionie rodzajem przydługiego prologu do pierwszego aktu dziejów państwa narodowego. Dzieci uczyły się w szkołach o bohaterach walki o niepodległość, choć poza ich murami spotykały głównie weteranów imperialnych armii. Czechosłowaccy i polscy legioniści byli nieliczną, elitarną grupą o nieproporcjonalnie wielkich wpływach nie tylko na politykę, ale i na obraz niedawnej przeszłości. W połowie lat trzydziestych XX wieku 80 procent polskich inwalidów wojennych stanowili byli żołnierze rosyjscy, austro-węgierscy i niemieccy, pozostałe 20 procent – uczestnicy walk legionowych i wojny polsko-bolszewickiej. Gdyby dało się precyzyjnie zmierzyć miejsce zajmowane przez obie te grupy w przestrzeni publicznej, proporcje byłyby pewnie odwrotne4.

Z kolei po przejęciu przez ZSRR w 1945 roku pośredniej lub bezpośredniej władzy nad Europą Środkowo- i sporą częścią Południowo-Wschodniej, pierwsza wojna zepchnięta została w zapomnienie jako epizod poprzedzający rewolucję październikową, a rok 1918 – jako wypadek drogowy sprzeczny z logiką dziejów, bo przecież w Bukareszcie, Rydze czy Warszawie (a przede wszystkim w Pradze) już wówczas komuniści powinni byli przejąć władzę. Na drodze tego projektu stanął zgubny wpływ nacjonalistycznych elit, które wzbudziły, a następnie wykorzystały dążenie do niepodległości, spychając roszczenia proletariatu na margines. Po 1945 roku na tym właśnie polegała rola zinstytucjonalizowanej cenzury, która zastąpiła autocenzurę z okresu międzywojennego. Taka perspektywa wydatnie wpływała na ograniczenie wizji pierwszej wojny światowej do dziejów zdrady wszelakich niekomunistycznych nurtów politycznych, reformistycznych i klerykalnych, faszystowskich i nacjonalistycznych, burżuazyjnych i chłopskich, które złożyły się na fatalne opóźnienie początków budownictwa socjalistycznego na zachód od Kraju Rad.

W roku 1989 rok 1918 wrócił do roli, jaką odgrywał przed drugą wojną, lecz proces odzyskiwania pamięci – jeszcze wyraźniej niż w okresie międzywojennym – wcale nie objął całej wojny. Odwrotnie: im bardziej demokracje postkomunistyczne budowały swoją tożsamość na idei kontynuacji państwowości przedwojennej, tym mniej ważne stawało się wszystko, co nie pasowało do opowieści o bohaterskim narodzie, przez cztery lata konsekwentnie dążącym do wskrzeszenia lub stworzenia państwa narodowego.

Jednak zapomnienie Wielkiej niegdyś Wojny nie wynikało wyłącznie z manipulacji politycznych. Proces ten trudno sobie wyobrazić bez doświadczenia kolejnego koszmaru, czyli drugiej wojny światowej. Ta zaś dla większości krajów regionu okazała się traumą większą od poprzedniczki, jej skutki – jeszcze bardziej dramatyczne. Morderstwa popełnione na serbskich chłopach w latach 1914 i 1915 małe miały szanse na pozostanie w pamięci w zestawieniu z morzem krwi, przelanym w okupowanej Jugosławii w latach 1941–1945; pogromy pierwszowojenne na tle Holocaustu wyglądały blado. Grekom przeżycia lat 1914–1918 musiały się wydawać odległe już po pierwszej okupacyjnej zimie (1941/1942).

Tymczasem Przasnyszy jest wiele. Ponieważ prawie nikt ich nie zna, nie składają się nawet na zalążki wspólnej pamięci regionalnej. Przemyśl i Tannenberg to dziś dla austriackiego czy niemieckiego maturzysty miejsca nieznane, podczas gdy Francuzom czy Rosjanom nazwy te nigdy nic nie mówiły. Polski maturzysta z kolei raczej na pewno nie wie, że miejsca najważniejszych bitew frontu wschodniego w latach 1914 i 1915 znajdują się w zasadzie bez wyjątku na terytorium dzisiejszej Polski.

I stąd pomysł książki przywracającej pamięć o koszmarze, jakim była pierwsza wojna światowa od Rygi po Skopje. Rosjanie, Niemcy, Finowie, Estończycy, Łotysze, Litwini, Żydzi, Polacy, Białorusini i Ukraińcy walczyli w mundurach armii carskiej, Niemcy i Polacy w mundurach pruskich. W dywizjach austro-węgierskich stanęli do boju Słoweńcy, Chorwaci, Bośniacy, Serbowie, Austriacy, Niemcy czescy, Czesi, Morawianie, Ślązacy, Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Słowacy, Węgrzy i Rumuni.

To była nasza wojna.

Wbrew legendom na froncie wschodnim walki były co najmniej równie krwawe jak na Zachodzie. Tu wzięto najwięcej jeńców, a ich śmiertelność w obozach była najwyższa. Zabijali się nawzajem żołnierze imperiów i państw narodowych, których czasami różnił tylko mundur, a nie język, wyznanie czy przynależność etniczna. Jest w tej opowieści miejsce na heroizm – bo żołnierze czasami są naprawdę niewiarygodnie waleczni. Na ogół jednak piszemy o sytuacjach i przeżyciach, których patriotyczna opowieść nie obejmuje – żołnierze ginęli bez sensu i bez przekonania, że umierają za słuszną sprawę. Szli do boju, bo tak im porucznik czy kapral kazał; statystycznie obaj mieli zresztą niższe szanse przeżycia wojny niż ich podwładni.

Omawiając losy tych mężczyzn na froncie, korzystaliśmy z dyskusji, które przed 20 laty zdominowały historiografię, przede wszystkim francuską. Historycy i psychologowie postawili wówczas pytanie, dlaczego żołnierze zdołali przez cztery lata wytrzymać piekło, w którym znaleźli się już jesienią 1914 roku? W jaki sposób dawali sobie radę z niewyobrażalnym dla dzisiejszego Europejczyka stresem? Klasyczna odpowiedź wskazywała na rolę państwa narodowego i tożsamości narodowej: idea wspólnoty generowała entuzjazm, który umożliwiał przetrwanie lat w okopach. W interpretacji tej łatwo było wytłumaczyć rozpad Rosji w 1917 roku, gdzie tożsamość narodowa zakorzeniona była punktowo i powierzchownie, a jeszcze łatwiej – Austro-Węgier, gdzie lojalność wobec własnej wspólnoty narodowej w drugiej połowie wojny okazała się bardziej wytrzymałym spoiwem niż przywiązanie do ponadnarodowego imperium.

Wszystko to nieprawda, odpowiadali rewizjoniści, skupieni wokół muzeum pierwszej wojny w Péronne: nawet żołnierze francuscy, skądinąd w służbie nowoczesnego państwa narodowego, poszliby do domu natychmiast, gdyby nie przymus, pod którym przez cztery lata się znajdowali. Ten spór trwa do dziś. Dominujące obecnie ujęcie dowodzi, że prawda rzeczywiście leży – czasami – pośrodku. Endurance, termin, który przekładamy na polski jako wytrzymałość, wytrwałość, cierpliwość, wydaje się najbliższy okopowej rzeczywistości. Żołnierze na wszystkich frontach bywali pełni entuzjazmu, bywali także poddani terrorowi dowódców, żandarmerii i sądów polowych. Na ogół jednak godzili się po prostu z nowymi warunkami życia. Wiedzieli, że alternatywy brak i z grubsza sumiennie wykonywali swoje obowiązki – bez entuzjazmu, ale także bez bezpośredniego przymusu5.

Cywile też umierali, strajkowali, chorowali i głodowali nie dla sprawy narodowej – jak często tłumaczyły ich gehennę historiografie po 1918 roku – tylko po prostu dlatego, że zabrakło im jedzenia, opału, środków higienicznych i lekarstw. Co zazwyczaj nie wynikało ze szczególnie krwiożerczej polityki okupanta, bo niedostatek i ryzyko rozkładały się zadziwiająco równomiernie na ludność terenów podbitych i współobywateli na zapleczu frontu. To też aspekt zapomniany, bo od 1918 roku wszystkie historiografie starały się udowadniać wyjątkowość własnych strat, poniesionych wskutek szczególnie destrukcyjnej, rabunkowej i bezwzględnej polityki okupanta.

Autorzy ostrożnie operują liczbami. Statystyki są często rozbieżne. Wiele danych pojawiających się w literaturze jest ewidentnie nieprawdziwych, a mimo to są przedrukowywane z publikacji starszych tylko dlatego, że nikomu nie chciało się (lub nie udało, co rzadsze) ich sprawdzić. W innych wypadkach skazani jesteśmy na szacunki, bo współcześnie wiarygodne zestawienia nie powstały. Jeszcze inne liczby wywodzą się z propagandy i od początku miały przekonywać, nie informować. Staramy się wybierać dane najbardziej wiarygodne, gdzie tylko możliwe – zweryfikowane, oraz podawać je w kontekście, bez którego często pozostałyby niezrozumiałe.

Już jakiś czas temu w odniesieniu do pierwszej wojny modne stało się pisanie o wojnie totalnej. Czasami można odnieść paradoksalne wrażenie, jakby dowód na jej „totalny” charakter miał uwznioślać lata 1914–1918, awansując je do rangi katastrofy równie wielkiej jak okres 1939–1945. Autorzy niniejszej książki nie odczuwają potrzeby takiego dowartościowania tematu swych badań. Nie odwołujemy się do pojęcia totalności bezpośrednio, chociaż wrócimy doń w podsumowaniu obu tomów. Czytelnikowi jednak już teraz winni jesteśmy wskazanie najbardziej powszechnie stosowanych elementów tej definicji. Otóż wojna totalna swoją intensywnością i zasięgiem geograficznym przyćmiewa poprzednie. Po drugie, jej aktorzy nie czują się ograniczeni przez moralność, prawo zwyczajowe czy międzynarodowe. Kierują się nienawiścią, która uzasadnia zbrodnie i przymus na dotychczas niewyobrażalną skalę. Po trzecie, zacierają się granice między kombatantami a ludnością cywilną. Cywile traktowani są jako bezwzględnie eksploatowany rezerwuar siły roboczej, dostawca surowców i wyrobów. Ich los porównywalny jest z losem rekruta, z którego też wyciska się ostatnie soki, ale podobieństwa idą dalej: otóż cywile zostają narażeni na niebezpieczeństwa wojenne, tam gdzie tylko wojskowi uznają to za wskazane. Grożą im bomby i ostrzał artyleryjski, represje, włącznie z karą śmierci, głód i epidemie. Następuje więc daleko idące zrównanie ryzyka – inaczej mówiąc: szans przeżycia – i żołnierzy, i cywilów. Wreszcie, po czwarte, w wojnie totalnej nie chodzi o pokonanie przeciwnika, lecz o jego unicestwienie. Czytelnik sam oceni, czy nasza historia potwierdza taki obraz frontów wschodnich i ich zaplecza na zachód i wschód od nich.

Tym, którzy lekturę zaczęli od wstępu, a nie w innym dowolnie wybranym miejscu, winni jesteśmy ostrzeżenie: niniejsza książka nie jest klasycznym dziełem z historii wojskowości. Staramy się znaleźć złoty środek między – niekoniecznie tradycyjną – historią militarną a społeczną, próbując jednocześnie uwzględnić wojenne dzieje szeroko rozumianej kultury i nauki. Historię pierwszych lat walk opowiadamy więc z grubsza zgodnie z chronologią, lecz znacznie ciekawsze niż kronika wydarzeń wydają nam się procesy i postawy ludzi. W obu następnych rozdziałach narracja odchodzi od kryterium kolejności wydarzeń, koncentruje się właśnie na procesach i postawach. Na wojnie ludzie zabijają i cierpią, ale każde przeżycie zmienia zarówno ich samych, jak i sposób postrzegania świata. Ciekawi nas, jak przeżyli i jak zmienili się nasi pradziadkowie i prababcie pod wpływem wojny czy przeżyć poza terenem walk. Czasami odnosimy wrażenie, że piszemy o rzeczach nowych, dokładniej rzecz biorąc: zapomnianych. Gdzie tylko możliwe, staramy się cytować świadków i uczestników wydarzeń, traktując ich głos jako przykład doświadczenia pokolenia, grupy społecznej, wspólnoty kulturowej czy narodowej. Próbujemy pokazać, że przez długie lata owo doświadczenie uznawano za pozbawione sensu, odbierano niczym koszmar, wręcz apokalipsę. Fakt, że w 1918 roku pojawiła się nieprzewidywalna wcześniej pointa, nadająca wcześniejszym cierpieniom i wyrzeczeniom sens, nie ma z tej perspektywy znaczenia. Zresztą przecież właśnie owa puenta doprowadziła do zafałszowania wspomnień o wojnie, a przeciw temu piszemy.

Inne od tradycyjnych są także punkty ciężkości naszej opowieści i jej ramy czasowe. Nie interesuje nas historia stosunków międzynarodowych. Dlaczego? Posłużmy się przykładem najbardziej spektakularnym. Rozpraw o kryzysie lipcowym 1914 roku są setki. Większość z nich przez dziesięciolecia wodziła czytelnika na manowce, próbując mu wmówić, że wojna była nieuchronna. W ujęciu marksistowskim chodziło o konflikty rozsadzające imperializm, napędzane chciwością, egoizmem i strachem (przed ruchem robotniczym) imperialnych elit gospodarczych i finansowych. W innej, bodaj najbardziej wpływowej koncepcji, decydujące okazywało się niemieckie dążenie do hegemonii nad światem („miejsce pod słońcem”). Czasami przyczyny – tym samym winy – szukano w odwiecznym rosyjskim dążeniu do zdobycia Konstantynopola czy w wiedeńskiej wizji opanowania Bałkanów Zachodnich, kiedy indziej powiadano, że wojnę świadomie sprowokowali Serbowie. Każdą teorię o jednym winnym można podbudować dziesiątkami, czasami tysiącami dokumentów, także tych z lipca 1914 roku, na których oparte są historyczne opisy tych tygodni. Żadna nie ostała się w świetle krytyki. Żadna nawet nie stara się wyjaśnić związku między genezą wojny a jej przebiegiem. Nie stara się, bo związku takiego brak. Dlatego kryzys lipcowy i inne wydarzenia dyplomatyczne z naszej perspektywy są mało istotne.

Ramy czasowe obu tomów to lata 1912–1923: od wojen bałkańskich do traktatu w Lozannie. Koncentrujemy się na okresie 1914–1918, ale czytelnik być może da się przekonać, iż starcie imperium osmańskiego, Serbii, Czarnogóry, Grecji, Bułgarii i Rumunii to prolog, z naszego punktu widzenia ważniejszy niż gra dyplomatyczna z lata 1914 roku. Że wojna w tej części Europy nie skończyła się ani rozejmem w listopadzie 1918 roku, ani układem wersalskim, ani nawet innymi „traktatami przedmiejskimi” z lat 1919–1920, wydaje się oczywiste. Na tym m.in. polega mechanizm wypchnięcia z pamięci narodowych lat 1914–1918, że po nich zdarzyły się dla Rosjan, Bałtów, Węgrów, Ukraińców, Polaków, Greków i Turków rzeczy w znacznie większym stopniu kształtujące okres międzywojenny niż Gorlice czy Gallipoli. Podział wydawnictwa mniej więcej na okres do końca kampanii rumuńskiej i lata następne to oczywiście zabieg arbitralny, podobnie jak tytuły obu tomów. Jest jednocześnie mniej oryginalny, niż mogłoby się wydawać: do końca roku 1916 imperia przeżywają ciężkie chwile, ale to one dominują. Mocarstwa centralne wydają się wręcz bliskie zwycięstwa, przynajmniej na wschodzie. W 1917 roku rozpadnie się pierwsze imperium wschodnie, na scenę wejdą nowi aktorzy.

Jeden z autorów za najlepszą książkę o Wielkiej Wojnie na wschodzie uważa Losy dobrego żołnierza Szwejka Jaroslava Haška, drugi – Ostatnie dni ludzkości Karla Krausa. Nasze preferencje literackie mają pewien związek z konstrukcją niniejszego tomu. Losy i Dni należą do różnych kultur narodowych, pozostając jednocześnie częścią spuścizny monarchii Habsburgów. Staramy się co prawda traktować północne imperia wschodnie mniej więcej jednakowo (w wypadku Wysokiej Porty nie mamy takiej ambicji ani możliwości), lecz monarchia naddunajska interesuje nas najbardziej, jako że od dziesięcioleci skupia w sobie problem wielonarodowego mocarstwa, próbującego utrzymać prymat ponadnarodowej idei imperialnej nad rosnącymi aspiracjami narodowymi ludów je tworzących. Haška i Krausa łączy świadomość tego napięcia, lecz ich dzieła weszły do skarbca kultury Europy nie z powodu tego faktu, ale z przyczyny odwrotnej. U obu autorów bestialstwo Wielkiej Wojny miewa co prawda wcale często oblicze etniczne, mimo to czytelnik przekonuje się, że nie o charaktery narodowe tu chodzi. To są książki o koszmarze naszej wojny, a zgoła różne perspektywy – niemiecko-austriacka i czeska, stolica imperium i główne miasto jednej z jego prowincji, front – pozwalają odtworzyć wielobarwność jej zapomnianego okrucieństwa.

Uwaga językowa: kiedy piszemy o „Rosjanach”, pamiętamy oczywiście, że mniejszość żołnierzy w mundurach armii carskiej należała do innych narodowości. Pojęcia „rosyjski” czy „Rosjanie” używamy wymiennie z „carskim”, mając świadomość ich ułomności, z braku lepszych określeń. Kiedy piszemy o „monarchii”, mamy na myśli cesarstwo-królestwo Franciszka Józefa.

***

Pomysł napisania książki narodził się w Jenie wiosną 2012 roku. Dokładniej: po drugiej stronie Soławy, w Wenigenjena, w ogrodzie domu gościnnego Friedrich Schiller Universität przy Charlottenstraße 23. Przy stole siedzieli trzej stypendyści Imre Kertész Kolleg – niżej podpisani oraz młodszy od nich obu serbski kolega Aleksandar Miletić.

Aleksandar, znakomity znawca okresu międzywojennego, po prostu nie mógł uwierzyć, że jego kraj w pierwszej wojnie światowej poniósł aż tak wielkie straty. Maciej Górny właśnie kończył pierwszą wersję habilitacji o postawach intelektualistów w Europie niezachodniej w tym samym okresie. Włodzimierz Borodziej pisał artykuł o doświadczeniu pierwszej wojny w Europie Środkowo- i Południowo-Wschodniej. Wieczorna rozmowa z serbskim kolegą uświadomiła nam, że nie tylko w Polsce temat czeka na autora i póki korzystamy z przywileju pozostawania stypendystami Kolegium, warto się zabrać do pracy. Pierwsze partie książki powstały zatem w Jenie, następne w Warszawie.

Obaj wiele skorzystaliśmy z rozmów z innymi stypendystami i pracownikami Imre Kertész Kolleg. Szczególne podziękowania należą się Viorelowi Achimowi, Jochenowi Böhlerowi, Stanislavowi Holubcowi, Jurkowi Kochanowskiemu, Ferencowi Laczó, Elenie Mannovej, Lutzowi Niethammerowi, Joachimowi von Puttkamerowi, Stefanowi Troebstowi, Raphaelowi Utzowi i Theodorowi Weeksowi. W czasie pobytu w Jenie Daniela Gruber i Diana Joseph zrobiły wszystko, byśmy nie zawracali sobie głowy sprawami organizacyjnymi i technicznymi. Nieoceniona okazała się wreszcie pomoc najmłodszych asystentów Kolegium w sprowadzaniu książek i kserokopii. Dzisiejsi doktoranci Katarina Haverkamp i Immo Rebitschek proszeni są o przekazanie podziękowań młodszym koleżankom i kolegom.

Pomogły nam również spotkania i dyskusje z koleżankami i kolegami poznanymi dzięki niestrudzonej działalności dwóch stowarzyszeń, zajmujących się pierwszą wojną światową. International Society for First World War Studies oraz Forum Österreich-Ungarn im Ersten Weltkrieg mają tę niewątpliwą zaletę, że pozostają swoim zainteresowaniom wierne także wówczas, gdy żadna okrągła rocznica nie majaczy na horyzoncie.

Część materiałów, zwłaszcza ilustracji, zawdzięczamy bezinteresownej pomocy Grzegorza Bąbiaka i Mariusza Kulika, którzy podzielili się z nami owocami swoich paryskich i moskiewskich peregrynacji.

Pierwszymi czytelnikami fragmentów tekstu byli Joachim von Puttkamer, Timothy Snyder i Philipp Ther. Za recenzje dziękujemy Piotrowi Szlancie i Theodorowi Weeksowi. Wszystkim dziękujemy za komentarze i uwagi. Za wszelkie słabości książki odpowiadają wyłącznie autorzy.

Część pierwsza. Fronty

Rozdział pierwszy: Droga do wojny

Imperia przeżyły wiek XIX różnie, na ogół źle. Jedyne, które powstało w tym czasie w naszej części Europy – Rzesza Niemiecka – było równocześnie jedynym, które ostatnie dekady przed 1914 rokiem mogło zaliczyć do udanych.

Na mapie Europy Środkowo- i Południowo-Wschodniej z roku 1815 widzimy cztery mocarstwa: Prusy, Rosję, Austrię i państwo Osmanów. W chwili wybuchu wojny prawie sto lat później granice na północy wykazują się zdumiewającą stabilnością. Niemcy graniczą z Rosją na terytorium Polski. Austria przekształciła się w Austro-Węgry, ale jej północna granica zmieniła się minimalnie; tylko na południu, po aneksji Bośni-Hercegowiny w 1908 roku, sięga zdecydowanie dalej. I właśnie tu, na Bałkanach, zmiany są największe: imperium osmańskie utraciło swoje europejskie przedpole. Na mapie z 1914 roku widzimy Serbię, Czarnogórę, Grecję, Bułgarię, Rumunię i powstałą ledwie rok wcześniej Albanię: w sumie sześć państw teoretycznie nowoczesnych, czyli narodowych. Wzdłuż ich granic mamy mniejszości etniczne i religijne, terytoria po drugiej stronie uznawane z takich czy innych przyczyn za własne, mnóstwo wzajemnych pretensji. Każde z bałkańskich państw narodowych uchodzi w Europie Zachodniej za zacofane, ich wskaźniki cywilizacyjne – długość życia i śmiertelność niemowląt, alfabetyzacja, industrializacja i urbanizacja – rzeczywiście są dość odległe od odpowiednich danych dla Holandii czy Danii.

Porównywalne kłopoty ma tylko jedno z mocarstw: Rosja. Od dawna jest największym państwem na świecie, sięga od Łodzi, „Manchesteru Wschodu”, po Pacyfik. Od dawna też należy do ekskluzywnej rodziny imperiów. Jednocześnie boryka się z problemami wyjątkowymi w tym gronie: nie zna obowiązku szkolnego, nierozwiązany pozostaje problem własności ziemi, uprzemysłowienie ogranicza się do wysp w centrum, na południu i na zachodzie państwa. Teoretycznie jest potęgą militarną, ale potrafi ponieść klęskę w walce z korpusem ekspedycyjnym mocarstw zachodnich na własnym terytorium (wojna krymska 1855/56 r.). W latach 1904–1905 zostaje pierwszym mocarstwem europejskim („białym”), nie tyle pokonanym, ile po prostu upokorzonym przez Azjatów („żółtych”, czyli Japończyków). W latach 1905 i 1906 krajem wstrząsa rewolucja, chwieje się gmach samodzierżawia, czyli nieograniczonej konstytucją władzy cara. Wszyscy wiedzą, że problem zaczyna się na samej górze – głowie państwa daleko do nieomylności, a nie odpowiada przed kimkolwiek – ale rak bezwładu, korupcji, niekompetencji i głupoty toczy całą administrację państwową; po klęsce w wojnie z Japonią i pokonaniu rewolucji rozpoczyna się kolejny etap intensywnych reform wewnętrznych. Dobra koniunktura gospodarcza rzadko komu przesłania fakt, że państwo pozostaje niesprawne, parlament jest fasadą, a napięcia społeczne w czasie transformacji części społeczeństwa wiejskiego w miejskie, czyli uprzemysłowione – rosną. Podobnie narasta problem narodowościowy. Tylko w jednej, stosunkowo niewielkiej zachodniej części Rosji eskalują konflikty wokół uprzywilejowanych dotąd Niemców bałtyckich, sąsiadujących z nimi Łotyszy i Estów, dalej Litwinów, Żydów i Ukraińców: nie tylko na Bałkanach idea narodowa staje się na przełomie XIX i XX wieku natchnieniem księży, pastorów i popów, nauczycieli czy referendarzy, którzy do tej pory uchodzili za posłuszny kościec imperium; o starym problemie polskim, którym Rosja zapłaciła za przesunięcie swojej granicy nad Wisłę w wyniku rozbiorów w końcu XVIII wieku, nie wspominając.

Inaczej na początku XX stulecia wygląda sytuacja Niemiec. Rzesza – w odróżnieniu od Rosji – łączy cechy imperium i państwa narodowego. Niemcy stanowią ponad 90 procent ludności. Różnice między mieszkańcami Prus Wschodnich i Badenii pozostają spore, ale mieszkańcy Królewca i Fryburga wyrażają je w tym samym języku, odwołując się do wspólnych lektur i podobnych wartości. Są członkami narodu, który stanowi dla wielu wzór nowoczesności. Niemieckie uniwersytety uchodzą za najlepsze na kontynencie, podobnie najbardziej innowacyjne gałęzie przemysłu, jak chemiczny, czy znakomita administracja państwowa i samorządowa. Armia, od zawsze uważana za specjalność Prusaków, wygrała wszystkie ostatnio prowadzone wojny. Gorzej wygląda sprawa kolonii: niemieckie generują deficyt, przede wszystkim zaś są trzeciorzędne – nie dostarczają ani właściwego prestiżu, ani satysfakcji. Ambicje imperialne koncentrują się w tej sytuacji raczej na południowym wschodzie niż na terytoriach zamorskich. Projekt kolei do Bagdadu, otwierający Niemcom pole ekspansji gospodarczej na Bałkanach i w imperium osmańskim aż po Bliski i Środkowy Wschód, uchodzi za najważniejszy.

Do Rosji są Niemcy podobne pod dwoma względami. Po pierwsze, na przełomie wieków XIX i XX wzbiera fala nacjonalizmu. W Rzeszy tego symbolem jest armia, partie, związki i gazety prawicowe, przede wszystkim Wilhelm II. Długoletniego kanclerza Ottona von Bismarcka, zdymisjonowanego przez młodego cesarza w 1890 roku, bano się w Europie jako polityka przysłowiowo zręcznego i skutecznego. Jego następcy nie mają już tej charyzmy. Zresztą polityką zagraniczną coraz chętniej para się sam cesarz. Wilhelm lubi pozować do zdjęć w pikielhaubie. Niemal wszędzie budzi irytację jako znerwicowany nieudacznik. Co chwila jątrzy, obraża wszystkich naokoło i prowokuje kryzysy. W historii nowoczesnej Europy zapisze się jako bodaj najmniej udolny spośród monarchów, którzy mieli siłę sprawczą. Rządzący w Rosji od 1894 roku Mikołaj II stanowi charakterologicznie przeciwieństwo swojego berlińskiego kuzyna: nieudolność cara bierze się z jego słabości. Rosyjski nacjonalizm rozkwita bez większego udziału władcy.

Po drugie, Rosja i Niemcy przyciągają cudzoziemców swoją kulturą wysoką, przede wszystkim literaturą piękną i muzyką, Niemcy – wspomnianymi uniwersytetami. Za godne naśladowania uznaje się także świetnie zorganizowane przedstawicielstwa niemieckiej klasy robotniczej: partia socjaldemokratyczna (Sozialdemokratische Partei Deutschlands, SPD), która w wyborach 1912 roku zdobywa prawie 35 procent głosów i tworzy największy klub parlamentarny, gęsta tkanka związków zawodowych, oświatowych czy samopomocowych, czołowi na skalę europejską (co wówczas znaczy: światową) myśliciele lewicy. Ale także Rzeszy, o caracie nie wspominając, daleko do soft power Wielkiej Brytanii czy Francji – niemiecki styl życia, od arystokracji po drobnomieszczaństwo, nie stanowi wzoru, do którego inni chcieliby aspirować. W czasie Wielkiej Wojny kryterium, wedle którego rozpoznawać się będą ludzie kulturalni – jak burmistrz okupowanego miasta i jego nowy komendant – pozostanie znajomość języka francuskiego.

Dodatkowo odpychają przysłowiowa niemiecka buta i równie przysłowiowe rosyjskie zacofanie. Co tylko utwierdza nacjonalistów w obu krajach w przekonaniu, że ich państwa są niedoceniane i szykanowane przez opinię publiczną innych krajów.

Najbardziej skomplikowana jest sytuacja Austro-Węgier. Monarchia habsburska przeistoczyła się w 1867 roku w państwo dualistyczne. Wspólne są osoba panującego (na Węgrzech Franciszek Józef rządzi jako król, w pozostałej części jako cesarz), polityka zagraniczna, armia i (częściowo) finanse. W 48-milionowej monarchii habsburskiej Niemcy austriaccy i Węgrzy stanowią łącznie mniej niż połowę ludności (44 procent; różne narody słowiańskie wspólnie liczą 47 procent). Inne narody teoretycznie korzystają z gwarantowanych konstytucją praw, umożliwiających rozwój samorządności, szkolnictwa i kultury; praktyka wygląda różnie, znacznie gorzej w węgierskiej niż w austriackiej części państwa, potocznie zwanej Przedlitawią. W parlamentach w Wiedniu i Budapeszcie niedobrze się dzieje: konflikty eskalują, sesje parlamentów są odraczane, odpowiedzialność rządu przed izbą staje się fikcją. Lewica żąda powszechnego prawa wyborczego, które w Przedlitawii wprowadzone zostaje dla mężczyzn w 1907 roku. Węgry pozostają przy starym systemie wyborczym, dającym przewagę narodowi państwowemu i warstwom posiadającym, co mniej więcej na jedno wychodzi. Niemcy austriaccy w Czechach i na Morawach czują się pozostawieni sam na sam z rosnącym w siłę czeskim ruchem narodowym i coraz częściej zerkają na prężną Rzeszę Niemiecką jako możliwego, w gruncie rzeczy wymarzonego, opiekuna.

Kapsuła: Cekania

Tam, w Cekanii, państwie nie docenianym, które od tego czasu przestało istnieć, choć było pod wielu względami wzorowe, pulsowało także pewne piętno, ale nie za duże. Ile razy myślało się na obczyźnie o tym kraju, przesuwał się przed oczami obraz białych, szerokich i okazałych traktów z epoki pieszych marszów i ekstrapoczty, które przecinały kraj we wszystkich kierunkach jak rzeki porządku, wstęgi z jasnego żołnierskiego drelichu, obejmując prowincje papierowo białymi ramionami administracji. A co to były za prowincje! Lodowce i morze, skały Krasu i czeskie pszeniczne łany, noce nad Adriatykiem, zmącone ćwierkaniem świerszczy, słowackie wioski, gdzie dym wychodził z kominów niczym z zadartych do góry nozdrzy, wioski przycupnięte pomiędzy dwoma pagórkami, jak gdyby ziemia rozchyliła wargi, aby ogrzać między nimi swe dziecię. Naturalnie toczyły się po tych traktach i samochody, ale nie było ich za wiele. Przygotowano się i tu także do zdobycia przestworzy, ale niezbyt intensywnie. Od czasu do czasu wysyłano okręt do Ameryki Południowej lub Azji Wschodniej, ale niezbyt często. Nie miano żadnych ambicji ekonomicznych czy mocarstwowych. Znajdowano się w samym centrum Europy, gdzie krzyżują się stare osie świata. Takie słowa jak kolonie czy zamorskie władania brzmiały tu jak coś zupełnie jeszcze nie wypróbowanego i dalekiego. Roztaczano luksus, ale broń Boże nie tak wyrafinowany jak u Francuzów. Uprawiano spory, ale nie tak po maniacku jak u Anglosasów. Wydawano ogromne pieniądze na wojsko, ale akurat tyle, by nie stracić rangi mocarstwa pod względem militarnym przedostatniego. Stolica też była trochę mniejsza niż inne największe miasta świata, ale jednak znacznie większa od przeciętnych wielkich miast. A rządzony był ten kraj w sposób światły i bezbolesny, z ostrożnym usuwaniem wszelkich ostrych kantów przez najlepszą w Europie biurokrację, której można było zarzucić tylko jeden mankament: uważała genialność, a zwłaszcza genialną przedsiębiorczość osób prywatnych, nie uprzywilejowanych wysokim urodzeniem lub zleceniem państwowym, za arogancję i zarozumiałość. Ale bo i komu może się podobać wtrącanie się w jego sprawy osób niepowołanych! Zresztą w Cekanii geniuszy uważano za łobuzów, ale też nigdy, jak zdarzało się to gdzie indziej, nie uważano pierwszego lepszego łobuza za geniusza.

W ogóle ileż dziwnych rzeczy można by o tej nieistniejącej już dzisiaj Cekanii powiedzieć! Była ona, na przykład, cesarsko-królewska, ale poza tym zarówno cesarska, jak i królewska. Jednym z tych obu określeń: „c. k.” lub „c. i k.” oznaczona tam była każda rzecz i każda osoba, lecz mimo to potrzeba było wiedzy tajemnej, aby móc niezawodnie odróżnić, jakie instytucje i jakich ludzi należy określać „c. k.”, a jakie i jakich „c. i k.”. Pisało się o niej monarchia austro-węgierska, ale w potocznej mowie nazywano ją po prostu Austrią, to znaczy mianem, którego wyrzeczono się w uroczystej przysiędze państwowej, lecz które we wszystkich sprawach sentymentu zachowano na znak, że uczucia są nie mniej ważne niż ustawy państwowe, a przepisy nie normują istoty życia. Cekania miała konstytucję liberalną, ale rządy klerykalne. Rządzono nią klerykalnie, ale żyło się wolnomyślnie. Wobec prawa wszyscy obywatele byli równi, ale niekoniecznie wszyscy czuli się obywatelami. Był parlament, który tak gwałtownie korzystał ze swojej wolności, że przeważnie trzymano go zamkniętym. Istniał również specjalny paragraf na wypadek wyższej konieczności, z którego pomocą obywano się bez parlamentu, lecz za każdym razem, kiedy wszyscy cieszyli się już z absolutyzmu, monarcha wydał zarządzenie, aby wrócono do rządów parlamentarnych. Takie wypadki zdarzały się w tym państwie często i do nich zaliczyć można również owe walki pomiędzy poszczególnymi narodowościami, nie bez słuszności pasjonujące w swoim czasie całą Europę, a dziś całkiem fałszywie naświetlane. Były one tak gwałtowne, że z ich powodu machina państwowa kilka razy do roku się zatrzymywała i stała w miejscu, ale w tych antraktach lub interwałach w rządzeniu państwem zgadzano się ze sobą doskonale i udawano, że nic nie zaszło. Bo też nic istotnego nie zachodziło. Tylko niechęć każdego człowieka do dążeń każdego innego, którą dziś wszyscy odczuwamy, rozwinęła się w owym państwie wcześniej, jeśli można tak powiedzieć, wysublimowała w ceremoniał, który mógłby mieć ważne następstwa, gdyby jego dalszy rozwój nie został przedwcześnie przez katastrofę przerwany.

Gdyż nie tylko niechęć do obywatela była tam podniesiona do rangi uczucia zespołowego, ale i nieufność wobec własnej osoby i jej losu zmieniła się w głęboką pewność siebie. Działano w tym kraju – i to niekiedy aż do najwyższego stopnia roznamiętnienia lub jego następstw – zawsze inaczej, niż myślano, a myślano inaczej, niż działano. Nieświadomi rzeczy obserwatorzy uważali to za dowód uprzejmości lub nawet słabości charakteru, nazywanego przez nich austriackim. Ale to nie odpowiada prawdzie, bo nigdy nie odpowiadają prawdzie zjawiska zachodzące w jakimś kraju, jeśli tłumaczy się je po prostu charakterem jego mieszkańców. Każdy mieszkaniec każdego kraju bowiem ma co najmniej dziewięć charakterów: zawodowy, narodowy, państwowy, klasowy, geograficzny, płciowy, świadomy i nieświadomy, a może ponadto jeszcze jeden ściśle prywatny. Łączy on je w sobie, ale one rozluźniają jego spoistość, tak że w końcu nie jest on niczym innym, jak tylko małą, wymytą tymi wszystkimi strugami niecką, w którą one wsiąkają, aby następnie z niej znowu wypłynąć i wraz z innymi strumykami wypełnić inną. Dlatego też każdy mieszkaniec Ziemi posiada jeszcze dziesiąty charakter, który jest tylko biernym wytworem wyobraźni nie wypełnionych niczym przestrzeni. Pozwala on człowiekowi na wszystko, z wyjątkiem jednego: brania na serio tego, co jego przynajmniej dziewięć pozostałych charakterów czyni i co się z nim dzieje. Czyli innymi słowy, nie pozwala właściwie na to, co powinno go wypełniać. Ta, jak trzeba przyznać, trudna do opisania pusta przestrzeń jest we Włoszech innej barwy i kształtu niż w Anglii, ponieważ to, co się od niej odcina, ma inny kolor i formę, choć jest wszędzie tak samo pustą i niewidoczną przestrzenią, w której rzeczywistość stoi jak opuszczone przez wyobraźnię miasteczko zbudowane z dziecinnych klocków.

O ile coś takiego może być w ogóle widoczne, stało się to w Cekanii, i pod tym względem była Cekania, choć świat o tym nie wiedział, państwem najbardziej postępowym. Było to państwo, które z samym sobą jakoś się jeszcze parało, w którym było się negatywnie wolnym, stale z poczuciem niewystarczających powodów do własnego istnienia i owianym wielkimi marzeniami o tym, co się nie stało lub nawet stało, ale nie w sposób nieodwołalny, jak gdyby tchnieniem oceanów, z których wyłoniła się ludzkość.

„Coś się przydarzyło” – mówiono w Cekanii, podczas gdy inni ludzie myśleli, że stało się Bóg wie co. Był to swoisty, nie używany gdzie indziej ani w niemieckim, ani w jakimś innym języku sposób wyrażania się, dzięki któremu fakty i wypadki losowe stawały się lekkie jak puch lub przelotna myśl. Mimo wszystko, co przeciwko temu przemawia, Cekania była chyba jednak krajem wymarzonym dla geniuszy. I prawdopodobnie właśnie dlatego zginęła6.

Poszczególne kraje monarchii rozwijają się w nierównym tempie. Obie stolice należą do najnowocześniejszych miast europejskich. W Budapeszcie pierwszy odcinek metra powstaje w 1896 roku, w Wiedniu dwa lata później. Czechy i Morawy spokojnie mogą się mierzyć z wysoko rozwiniętymi regionami Europy Zachodniej, podczas kiedy Galicji i Bukowinie bliżej do wschodnich czy południowo-wschodnich sąsiadów niż do nowoczesności.

Nastroje, lojalność wobec monarchii, świadomość narodowa nie mają jednak większego związku z nierównoczesnością rozwoju. Austro-Węgry to państwo, w którym wszyscy są mniej lub bardziej niezadowoleni. Coraz częściej obywatele myślą w kategoriach narodowych – nie chcą wspólnoty z sąsiadami mówiącymi innym językiem. Hannah Arendt napisze później, że „nacjonalizm plemienny zawsze obstaje przy tym, że jego własny naród jest otoczony przez «świat wrogów», że jest «jeden przeciw wszystkim», że istnieje zasadnicza różnica między nim a innymi narodami”7, ale na razie etnicyzacja stosunków w monarchii na ogół nie opiera się na przemocy, państwo trwa. Jego symbolem jest cesarz, od 1867 roku także król Węgier. Niemal nikt nie pamięta monarchy innego niż rządzący od 1848 roku Franciszek Józef. Wiara w sprawiedliwego władcę, panującego z oddali, wysoko nad wszelkimi sporami i kłótniami polityków czy studentów, daje nadzieję: skoro od dziesięcioleci zapewnia pokój i jaki taki spokój – może monarchii uda się przejść przez kolejne zawirowania i kryzysy, w które obfituje polityka europejska na początku XX wieku?

Imperia nie byłyby imperiami, gdyby nie dążyły do uzyskania przewagi nad innymi. Najmniej szans ma w tym wyścigu Rosja: mimo ogromnego postępu pozostaje najsłabsza. Na Dalekim Wschodzie przegrała, w Azji Środkowej przestała zagrażać Wielkiej Brytanii. Jej najsłabszy przeciwnik to państwo Osmanów. Petersburg wspiera dekompozycję europejskiego przedpola imperium osmańskiego. Zawiera sojusze z państwami bałkańskimi. Najważniejsze są bliskie związki z Bułgarią i Serbią, która od 1903 roku przechodzi z obozu austro-węgierskiego do rosyjskiego i staje się ostoją bałkańskiej polityki Rosji jako protektora Słowian południowych i prawosławia.

Związek Petersburga z Belgradem w najwyższym stopniu irytuje polityków monarchii habsburskiej. Po pierwsze, Serbia jako rzecznik zjednoczenia Słowian południowych zagraża południowym granicom Austro-Węgier, gdzie mieszkają głównie Chorwaci, Słoweńcy, Bośniacy i Serbowie. Po drugie, sojusz Belgradu z Petersburgiem ma swoje przedłużenie w tzw. entente, czyli układzie sojuszniczym Rosji z Francją i Wielką Brytanią. Austriaccy wojskowi widzą w związkach caratu z Serbią egzystencjalne zagrożenie monarchii i prą do szybkiej rozprawy z Belgradem: wpływowy szef sztabu Franz Conrad von Hötzendorf od 1906 roku żąda wojny z Serbią. Tylko w 1913 roku, liczą historycy, Conrad von Hötzendorf dwudziestopięciokrotnie proponuje atak na Belgrad. W maju 1914 roku ponawia propozycję. Cesarz i politycy nie słuchają feldmarszałka. Na razie.

Kapsuła: Sprawa Friedjunga

Kiedy w 1908 roku Austro-Węgry zdecydowały się na aneksję Bośni i Hercegowiny, Europa stanęła na krawędzi wojny. Co prawda region od 1878 roku znajdował się już pod okupacją monarchii habsburskiej, ale po przejściu Serbii w orbitę wpływów rosyjskich formalne przyłączenie prowincji stało się manifestacją polityczną. Rosja uznała aneksję za akt wrogi i naruszenie jej interesów na Bałkanach. Ostatecznie ustąpiła, ale przyjazne stosunki między monarchiami już nie wróciły. Wzrosły natomiast wpływy Petersburga w Belgradzie, co w ciągu kilku lat zaowocowało zawiązaniem koalicji antytureckiej.

Formalna aneksja prowincji, w której austro-węgierskie ministerstwo finansów i tak już od kilkudziesięciu lat prowadziło suwerenną politykę, wcale nie musiała odbywać się w tak dramatycznych okolicznościach. Zaostrzenie sytuacji leżało jednak w interesie ministra spraw zagranicznych monarchii, barona Aloysa Lexy von Aehrenthala, głównego sprawcy tak zwanego kryzysu bośniackiego. Minister był zdecydowanym zwolennikiem polityki agresywnej i mocarstwowej. Ku jego zaskoczeniu, zachodnioeuropejskiej opinii publicznej aneksja wcale się nie spodobała. Aehrenthal uznał więc, że trzeba ten krok post factum uzasadnić.

Jego pomysł wydawał się idealny, ale ostatecznie doprowadził do kompromitacji władz austro-węgierskich. W 1909 roku kilkudziesięciu serbskich polityków z Chorwacji stanęło przed sądem pod zarzutem zdrady stanu. Oskarżono ich o to, że jako serbscy agenci spiskowali na szkodę monarchii. Proces nie tylko miał uzasadniać agresywną politykę Aehrenthala, ale też odpowiadał interesom Węgrów, dążących do likwidacji chorwackiej autonomii. Jedyną jego słabą stroną były bardzo wątpliwe dowody rzekomej zdrady. Brytyjski specjalista od Europy Środkowo-Wschodniej i Bałkanów, Robert W. Seton-Watson, który podczas rozprawy w Zagrzebiu zasiadł na widowni, pisał w korespondencji do „Morning Post”: „Cały ten proces jest parodią sprawiedliwości, zainspirowaną i kierowaną przez coś, co zgodnie z angielską normą językową należałoby nazwać rządem despotycznym”8. W prywatnym liście do innego brytyjskiego eksperta, przyszłego redaktora naczelnego „Timesa” Henry’ego Wickhama Steeda dodawał, że sędziowie wyznaczeni do prowadzenia tego pokazowego procesu sprawiali wrażenie, jakby sami ledwo opuścili kolonię karną. Seton-Watson nie był w swoim wrażeniu odosobniony i baron Aehrenthal uznał, że pora na nową porcję obciążających dowodów.

W tej właśnie chwili na arenę wielkiej polityki wkroczył Heinrich Friedjung. Urodził się na Morawach w rodzinie żydowskiej. Stał się jednym z pionierów nowoczesnej historii politycznej i niemieckim nacjonalistą. Jego ambicje sięgały jednak dalej – pragnął stać się liderem Niemców austriackich. Z Aehrenthalem łączyła go zbieżność poglądów politycznych i kilkuletnia współpraca. Jesienią 1909 roku Friedjung opublikował na łamach liberalnej „Neue Freie Presse” artykuł oparty na dokumentach, rzekomo dostarczonych do austro-węgierskiej ambasady w Belgradzie. Papiery miały dowodzić, że Serbia szykuje zbrojną napaść na monarchię habsburską oraz że politycy koalicji chorwacko-serbskiej są przez nią opłacani. Jak się wkrótce okazało, były to fałszywki. Pod koniec tego samego roku kilkudziesięciu chorwackich polityków pozwało Friedjunga o zniesławienie. W wiedeńskim parlamencie (Reichsrat) głos w tej sprawie zabrał Tomáš Garrigue Masaryk, nie pozostawiając suchej nitki na ministrze spraw zagranicznych, który posuwa się do tak nieczystych zagrywek.

Cała intryga zakończyła się kompromitacją Friedjunga i władz austro-węgierskich. Jej psychologiczne skutki okazały się jednak daleko poważniejsze. Po pierwsze, państwo prawa, za jakie słusznie dotąd uchodziły Austro-Węgry, zachwiało się pod wpływem osobistych ambicji imperialnych niektórych polityków. Po drugie, histeryczna reakcja władz na całkowicie lojalną dotąd współpracę polityków serbskich, chorwackich i słoweńskich w granicach monarchii w rzeczywistości pchała tych ostatnich w ramiona Serbii. Po trzecie, sprawa Friedjunga postawiła pod znakiem zapytania zdolność Austro-Węgier do pacyfikacji stosunków między zwaśnionymi narodami Europy Środkowo-Wschodniej i Bałkanów.

Stały konflikt Wiednia z Petersburgiem w sprawie Serbii ma swój odpowiednik na północy. W Galicji rządzą Polacy. Ogromna ich większość czuje się związana z monarchią, ale pilnie buduje instytucje narodowe, pomaga emigrantom z Królestwa Polskiego, organizuje młodzież w związki paramilitarne. Trochę inaczej wygląda sytuacja Ukraińców, zwanych wtedy na ogół Rusinami: też tworzą swoje związki i instytucje, też w większości są prohabsburscy, ale działa również aktywna mniejszość prorosyjska („moskalofile”). Różnica między aktywnymi politycznie Polakami a Ukraińcami polega na tym, że pierwsi mają władzę, elity i jasne poczucie tożsamości narodowej. Drudzy organizują się oddolnie, elity mają skromne; jedni intelektualiści ukraińscy wierzą w powstanie związanego z monarchią narodu ukraińskiego, drudzy traktują Rusinów jako część wielkiego narodu rosyjskiego. Petersburg oskarża Wiedeń o popieranie Polaków i „narodowych” Ukraińców, Wiedeń oskarża Petersburg o podżeganie „moskalofili”. Procesom politycznym, a już zwłaszcza polemikom prasowym nie ma końca.

Serbia jest bez porównania ważniejsza od Galicji. O południowym pograniczu Austro-Węgier prasa europejska od 1903 roku pisze niemal bez przerwy, nie tylko Conrad von Hötzendorf właśnie tu widzi zarzewie przyszłej wojny. Nietrudno przewidzieć, że ograniczone do tego terytorium starcie Wiednia z Belgradem to tylko jeden z możliwych – i zdecydowanie najmniej groźny – scenariuszy. Austro-Węgry związane są sojuszem z Rzeszą od 1879 roku. Do aliansu, zwanego odtąd trójprzymierzem, należą od 1882 roku Włochy, ale to partner niepewny, nie bardzo można nań liczyć. Francja i Wielka Brytania zakończyły w 1904 roku spory kolonialne (Entente cordiale). W 1907 roku dołącza do powstającego sojuszu (dotąd związana tylko z Francją) Rosja – promotor Serbii. Petersburg po klęsce na Dalekim Wschodzie w latach 1904–1905 na jedno nie może sobie pozwolić na pewno: na upokorzenie w oczach Europy.

Do wojny każde z mocarstw przygotowane jest inaczej. Rosja, świadoma swoich ograniczeń, inwestuje w ostatnich latach w siły zbrojne proporcjonalnie najwięcej, aż 30 procent budżetu. W ciągu sześciu lat wydatki na cele wojskowe rosną o dobre 40 procent, budżet marynarki wojennej potraja się i przewyższa niemiecki; do 1917 roku armia lądowa ma być trzy razy większa od armii zachodniego sąsiada.

Ale wszystko to nie wystarczy: armia nie nauczy chłopów pisać, nie zbuduje wydajnego przemysłu zbrojeniowego i nie wyrówna strukturalnego zapóźnienia państwa carów.

Od dawna wiadomo, że w nowoczesnej wojnie kluczowe stało się znaczenie kolei. W październiku 1850 roku, kiedy nastał kryzys w stosunkach austriacko-pruskich, monarchia habsburska potrafiła przetransportować nad swoją północną granicę 75 tysięcy żołnierzy i 8 tysięcy koni w ciągu niespełna czterech tygodni. Prusy ustąpiły. 16 lat później potrzebowały tylko trzech tygodni na przewiezienie na front prawie 200 tysięcy żołnierzy i 55 tysięcy koni. Tym razem przegrała Austria. Cztery lata później Francuzi nie potrafili właściwie wykorzystać swojej skądinąd nowoczesnej sieci kolejowej: dwudziestego trzeciego dnia mobilizacji mieli pod bronią 270 tysięcy żołnierzy, podczas kiedy Niemcy zmobilizowali w tym czasie ponad 460 tysięcy. Wszystkie sztaby generalne studiują doświadczenia z wojen roku 1866 i 1870. Wniosek jest jeden – bez gęstej i wydajnej sieci kolejowej przyszłej wojny nie da się wygrać.

W następnych dekadach Rzesza rozbudowuje koleje na potęgę. Jej kraj związkowy Prusy zostaje największym pracodawcą w Niemczech; w przededniu wojny zatrudnia na kolejach ok. 700 tysięcy pracowników. Rosja ma najrzadszą sieć kolejową. Na granicy z Austro-Węgrami i Niemcami, w porównaniu z obu sąsiadami, różnicę zmierzyć najłatwiej: na jednego mieszkańca w Królestwie Polskim przypada 25 metrów toru, na Galicjanina – dwukrotnie więcej, na mieszkańca wschodnich prowincji Rzeszy – sześciokrotnie9.

Austro-Węgrom też daleko do stanu zbrojeń, którego od lat domagają się wojskowi. Sieć kolejowa na granicach z Serbią i z Rosją powinna wystarczyć. Ale monarchia na pewno nie jest przygotowana na jedno: na szybki, maksymalny wysiłek na obu frontach jednocześnie. Choć wie, że kiedy Rosja wystąpi w obronie Serbii, tak właśnie wyglądać będzie najgorszy scenariusz. Wówczas Wiedeń od początku działań wojennych skazany będzie na ścisłą współpracę z Berlinem – nie może przecież prowadzić wojny na dwu frontach jednocześnie, jeśli Niemcy od początku nie zwiążą części sił rosyjskich. I tylko Rzesza na wschodzie przygotowana jest do wojny naprawdę. Szef sztabu generalnego (Oberste Heeresleitung, OHL) Helmuth von Moltke obawia się jednak, że to ostatnie chwile, kiedy Niemcy mają przewagę. Wojna prewencyjna teraz albo nigdy, nalega na szefa dyplomacji w maju 1914 roku. „Później” znaczyć może po prostu „za późno”. Skoro rosyjski program zbrojeniowy już ruszył, do 1917 roku Niemcy utracą na wschodzie atuty, które dziś pozwalają na traktowanie Rosji jako przeciwnika drugorzędnego.

O decydentach w mundurach sądzi się do dziś, że kompletnie zawiedli. Rzeczywiście wielu z nich obiecuje politykom i opinii publicznej wojnę krótką i zwycięską. Nie sposób określić, czy pierwotny jest w tym wypadku brak wyobraźni, czy brak kompetencji. W akademiach wojskowych uczy się planowania konfliktu na przykładach XIX-wiecznych; trudno w tej sytuacji przyszłym oficerom sztabów generalnych zarzucać, że myślą w kategoriach wojny krymskiej czy francusko-pruskiej z 1870 roku. Ciągle rozbudowywane są – coraz większe, coraz gęściej najeżone artylerią – twierdze, które w 1914 roku okażą się równie bezużyteczne na Wschodzie jak i na Zachodzie. Na przyszłym północnym odcinku frontu wschodniego Rosjanie budują potężne kompleksy umocnień w Osowcu, Modlinie (Nowogeorgijewsk), Dęblinie (Iwanogród) i Kownie. Niemcy na potęgę fortyfikują pola na przedmieściach Królewca. Austriacy zbudowali twierdzę nie do zdobycia w Przemyślu, Kraków też chroniony jest wielkim pasem fortów i bunkrów.

Niejednego generała trapią wątpliwości nie tylko co do setek milionów ton cementu i stali zużytych na budowę twierdz. Wojsko dysponuje dziś fantastycznymi środkami zabijania przeciwnika; ciężki karabin maszynowy to tylko najnowocześniejszy z nich. Ale dokładnie tym samym dysponuje przeciwnik. Mocarstwo kontynentalne może powołać pod broń miliony rezerwistów; ale obowiązkowa służba wojskowa wprowadzona jest w każdym z nich, czyli miliony staną przeciw milionom. Wreszcie – każdy ma potężnych sojuszników. No właśnie, każdy.

Mimo wątpliwości generałowie koncypują plany przyszłej wojny. Że kolej odegra kluczową rolę, wiedzą wszyscy, ale na inwestycje w drogi żelazne mają wpływ tylko ograniczony. Żądają więc wszędzie więcej pieniędzy i wydłużenia obowiązkowej służby wojskowej. W ostatniej dużej wojnie, czyli w starciu Japonii z Rosją w latach 1904–1905, Rosjanom zabrakło (prócz wszystkiego innego) amunicji artyleryjskiej – musieli ją sprowadzać z zagranicy, bo miejscowe fabryki nie były zdolne zwiększyć produkcji zgodnie z zamówieniami. Sztaby generalne przewidują więc zwielokrotnione zużycie amunicji artyleryjskiej do wielkości do tej pory niewyobrażalnych i zakładają wielkie magazyny do jej przechowywania. Austro-Węgry i Rosja umieszczają spore części artylerii i zapasów amunicji w swoich twierdzach. Kiedy Niemcy latem 1915 roku bez większego wysiłku zdobędą Kowno i Nowogeorgijewsk, w ich ręce wpadną 3 tysiące dział i 2 miliony sztuk pocisków artyleryjskich. W roku poprzednim rosyjski przemysł zbrojeniowy wyprodukował zaledwie 285 dział i 660 tysięcy pocisków10.

W Rzeszy mimo sprzeciwu SPD, czyli największej frakcji parlamentarnej, rządowi udaje się latem 1913 roku przepchnąć przez parlament projekt ustawy zwiększającej stan liczebny wojska na stopie pokojowej z 754 do 890 tysięcy, czyli 1,3 procent ludności. Obserwatorzy zagraniczni czują się utwierdzeni w swojej opinii o złowróżbnym, wiszącym nad Europą „pruskim militaryzmie”. W rzeczywistości we Francji odsetek mężczyzn pod bronią wynosi w tym czasie 2,3 procent (w Rosji i Austro-Węgrzech oscyluje wokół 0,8–0,85 procent). Francja i Rosja przeznaczają na wojsko około 5 procent swojego PKB, Niemcy – niecałe 4 procent, Austro-Węgry – niewiele ponad 3 procent.

Żaden z planów, ułożonych przez imperialne sztaby generalne, nie przetrwa pierwszych tygodni walk w sierpniu 1914 roku. Bo też żaden generał czy feldmarszałek nie przyznałby publicznie, że podziela lęk koryfeusza fachu, Helmutha von Moltkego. Legendarny architekt szybkich, zwycięskich wojen z Austrią i Francją, wystąpił w Reichstagu po raz ostatni w maju 1890 roku. Izbę poselską wprawił w osłupienie:

Czas wojen gabinetowych minął. Teraz mamy już tylko wojnę ludową. W miarę rozsądny rząd będzie miał twardy orzech do zgryzienia, czy dążyć do takowej, ze wszystkimi jej nieprzewidywalnymi skutkami. […] Panowie, jeśli wojna – która od ponad dziesięciolecia wisi nad naszymi głowami niczym miecz Damoklesa – wybuchnie, nie da się przewidzieć ani jej długości, ani jej wyniku. W szranki staną największe mocarstwa Europy, uzbrojone jak nigdy przedtem. […] Panowie, to może być wojna siedmioletnia, wojna trzydziestoletnia – i biada temu, kto wetknie lont w tę beczkę prochu11.

Dziewięćdziesięcioletniemu starcowi chętnie wybaczono ów wybryk, tak wyraźnie mijający się z duchem czasu. Wiek robi swoje, mówiono, jego czas przeminął. Innym defetyzm nie uszedłby na sucho. Jego młodszy o dwa pokolenia kuzyn imiennik, wspomniany wyżej szef niemieckiego sztabu generalnego w 1914 roku, prywatnie miewa podobne obawy. Lecz ani on, ani jego koledzy w innych stolicach mocarstw nie odważą się latem tego roku zakwestionować powszechnej wiary, że wojna będzie krótka i zwycięska.

Wiarę tę kwestionują tylko mniejszości. Największa z nich to partie socjalistyczne, zjednoczone w II Międzynarodówce, i tej zapomnianej dziś tradycji warto poświęcić nieco uwagi. Socjaliści boją się wojny: miliony zmobilizowanych robotników, zabijających swoich towarzyszy w mundurach wroga tylko po to, żeby siedzący w swoich gabinetach kapitaliści generowali zyski, to wizja koszmarna. Na swoich kongresach debatują na ten temat często. Radykałowie proponują powszechny, międzynarodowy strajk prewencyjny w przemysłach zbrojeniowych; większość uważa, że to niepraktyczne i niecelowe, gdyż międzynarodowy strajk powszechny wybuchnie niechybnie na całym świecie, gdy tylko widmo wojny zacznie się materializować.

W lipcu 1914 roku wszyscy zachodni posłowie socjalistyczni dołączą do większości parlamentarnej własnego kraju i zagłosują za wojną. Marksistowskie marzenie o ponadnarodowej solidarności proletariuszy nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni przegrywa z nacjonalizmem.

Odmienny rodzaj pacyfizmu reprezentuje urodzona jako hrabianka Kinsky Bertha von Suttner. Znana i poczytna pisarka myśli o człowieku, o jego godności i bólu. Laureatka Nagrody Nobla w 1905 roku najważniejszą swoją książkę opublikowała w 1889 roku. Die Waffen nieder stała się bestsellerem w niemieckim obszarze językowym. Pracę Suttner przetłumaczono na wiele języków (w Polsce książka ukazała się wyjątkowo późno, bo czterdzieści lat po wydaniu niemieckim, opatrzona krzykliwym tytułem Krzyk duszy kobiecej!: precz z orężem!). Bohaterką powieści jest kobieta, która w okresie ciągłych konfliktów między europejskimi mocarstwami (poczynając od wojny w 1859 roku między Austrią, Piemontem i Francją, a kończąc na wojnie francusko-pruskiej 1870–1871) traci swoich bliskich. Zaangażowanie Suttner w walkę o pokój znalazło wyraz w jej udziale w międzynarodowych konferencjach pokojowych, m.in. w Hadze w 1899 roku. Znana i popularna pisarka z pewnością bardziej przysłużyła się sprawie pacyfizmu niż inicjator haskiej konferencji Mikołaj II.

Inną drogą trafia do Hagi warszawski bankier Jan (Ivan; Jean de; Johann von) Gotlib Bloch. W 1893 roku zaczyna ogłaszać po polsku cykl artykułów Przyszła wojna, jej ekonomiczne przyczyny i skutki. W ciągu pięciu lat rozprawki urosną do rozmiarów pięciotomowego dzieła Przyszła wojna pod względem technicznym, politycznym i ekonomicznym; opublikowanego w latach 1898–1900 po polsku, rosyjsku, angielsku, francusku, niemiecku i niderlandzku12. Jest, można powiedzieć, pseudonaukowcem, trafniej nazwalibyśmy go hobbystą; w odróżnieniu od innych stać go na zatrudnienie do swojego amatorskiego projektu sztabu researcherów. Wojnę traktuje z perspektywy oświeconego Europejczyka, troskającego się o Stary Kontynent. Powrót przemocy do stosunków międzypaństwowych uważa za zło absolutne, elementarne zagrożenie dla cywilizacji kończącego się wieku. W dość nudnych, przeładowanych statystykami wywodach Bloch na 3 tysiącach stron dowodzi, że już dzisiaj nagromadzona przez mocarstwa broń pozwala zgładzić całą Europę. Wywód uzupełnia obszerną analizą niebywałego rozwoju środków destrukcji. To, że już na początku wojna zrujnuje europejską gospodarkę, wydaje się z tej perspektywy mniej ważne, niemniej wkrótce stanie się istotne dla jego kolegów bankierów. W lipcowym miesiącu hańby będą ostrzegali przed apokalipsą bezskutecznie.

Bloch ogląda świat z perspektywy warszawskiej. Mieszka w pulsującym życiem mieście, zbliżającym się szybkimi krokami do granicy miliona mieszkańców. Nowożytne obwarowania dawno już zniesiono. Postawiono jednak nowe – znowu jak w wielu innych metropoliach regionu. W chwili zakończenia budowy umocnienia te były już przestarzałe, a w dodatku hamowały rozwój miast. Doprawdy trudno o lepszą ilustrację bezsensu wyścigu zbrojeń13. Jednocześnie Bloch żyje w państwie, w którym – jak w większości państw europejskich – od dziesięcioleci obowiązuje powszechna służba wojskowa. Jako jeden z niewielu wyciąga logiczne wnioski: wojna między imperiami to nie tylko śmierć setek tysięcy młodych mężczyzn, lecz wyzwanie dla społeczeństwa i gospodarki, któremu nie są w stanie sprostać. Przyszła wojnaskończy się klęską wszystkich uczestników: rozwój techniki zabijania czyni pole bitwy rzeźnią, na którym żadne nowoczesne państwo nie może odnieść zwycięstwa. Każde może rzucić w rzekomo ostatni bój niewyobrażalną dotąd liczbę środków i ludzi. Wojna zrujnuje w równym stopniu – materialnie, fizycznie i moralnie – zwycięzców i przegranych. W praktyce obie kategorie należą więc do przeszłości.

Bloch stał się na przełomie wieków najbardziej znanym rzecznikiem niewielkiej mniejszości wśród wielkiej burżuazji (nie wstydźmy się tego terminu, chodzi przecież o jednego z najbogatszych ludzi w Rosji), która uznawała Przyszłą wojnę między mocarstwami za katastrofę dla wszystkich uczestników: prawdopodobieństwo zwycięstwa określa jako nikłe, jego koszty oblicza jako niewspółmierne. Współcześni Blochowi teoretycy wojskowości odrzucają tezy warszawskiego hobbisty z obrzydzeniem. Wiedzą lepiej. Ich odrazę do Blocha najlepiej może tłumaczy okoliczność, że w Przyszłej wojnienie tylko o wojnę chodziło: w tle tomów znad Wisły łatwo doczytać się fundamentalnej wątpliwości, czy cywilizowane społeczeństwa powinny oddawać swój los w ręce wojskowych. A tego pytania generałowie nie znoszą, niezależnie od munduru, czasu i miejsca.

Kapsuła: Doktryna ofensywy

W pierwszych miesiącach Wielkiej Wojny dość nieoczekiwanie jednym z pisarzy niemieckich najczęściej przywoływanych po obu stronach frontu stał się Friedrich von Bernhardi. Ten generał kawalerii i teoretyk wojskowości nie był co prawda obdarzony szczególnie lekkim piórem, odpowiadał jednak idealnie potrzebie chwili. Niemcy i ich sojusznicy czerpali z jego dzieł krzepiące przekonanie, że w toczącej się wojnie są właściwie skazani na sukces. Ich przeciwnicy uczynili z Bernhardiego symbol niemieckiego szowinizmu i militaryzmu. I to nie bez podstaw. Oto na przykład, co autor sądził o wpływie wyścigu zbrojeń na społeczeństwo przedwojennej Rzeszy: „Przyzwyczailiśmy się uważać zbrojenia za niewygodny, niechętnie znoszony ciężar, zapominając, że armia to krynica, z której naród nasz wciąż na nowo czerpie siłę, ofiarność i patriotyzm”14. Mimo surowych napomnień, których nie szczędził rzekomo zbyt pacyfistycznej niemieckiej opinii publicznej, Bernhardi optymistycznie patrzył na, jego zdaniem nieunikniony, przyszły konflikt europejski. Nadzieję na zwycięstwo czerpał z przekonania o przewadze wojennego morale Niemców. Za najistotniejszy czynnik przyszłej wiktorii uważał inicjatywę („zasadę działania”, jak to ujmował).

Czytelnik, który podjąłby trud oczyszczenia poglądów generała z poetycznych wykwitów wielkoniemieckiego szowinizmu, musiałby przyznać, że Bernhardi wyrażał nie tylko poglądy niemieckich strategów, ale przekonania rozpowszechnione we wszystkich europejskich sztabach. W największym skrócie można je ująć w dwóch punktach: teza o przewadze ducha nad materią oraz ataku nad obroną. Optymizm Bernhardiego co do niemieckich szans na zwycięstwo opierał się na słusznej skądinąd obserwacji, że najsprawniejszą jak dotąd realizacją owych zasad była pruska kampania przeciw Francji w latach 1870–1871. W dodatku okres poprzedzający wybuch wojny zdawał się dostarczać nowych argumentów zwolennikom doktryny ofensywy. W latach 1904–1905 uwagę europejskich sztabowców przykuła wojna rosyjsko-japońska. Rosyjski głównodowodzący w Mandżurii, gen. Aleksiej Kuropatkin, był zwolennikiem doktryny defensywnej. Natomiast Japończycy – szkoleni przez niemieckich instruktorów – dążyli do permanentnej ofensywy. Chociaż rosyjska klęska miała wiele różnych przyczyn, uwaga obserwatorów skupiła się właśnie na tej różnicy w strategii. Zresztą Kuropatkin, szukając usprawiedliwienia dla swojej nieudolności, także odwołał się do jednej z magicznych formuł:

Podczas ostatniej wojny […] nasza siła moralna była słabsza niż Japończyków; i to nie błędy w dowodzeniu, lecz właśnie ta słabość była przyczyną naszych porażek. […] Brak ducha bojowego, patriotycznego entuzjazmu i impulsu heroizmu wpłynęły szczególnie na naszą wytrzymałość na polu walki. Nierzadko brakowało nam zdecydowania, by pokonać przeciwnika takiego jak Japończycy15.

Wojskowi analitycy zupełnie zignorowali koszty japońskiego zwycięstwa. Tymczasem straty Japończyków były znacznie wyższe niż pokonanych Rosjan. Obie strony dysponowały już nowoczesną artylerią i karabinami maszynowymi. Japońscy piechurzy ginęli więc masami w uparcie powtarzanych atakach na bagnety, zwłaszcza podczas szturmów na Port Artur. Ich fanatyzm budził zachwyt sztabowców, a stratami nie zaprzątano sobie zbytnio głowy. W końcu przyszła wojna i tak miała być krótka. Pod wrażeniem Mandżurii w 1911 roku we Francji przyjęto tzw. doktrynę Grandmaisona, zakładającą permanentny atak. Preferowaną taktyką było podciągnięcie sił jak najbliżej linii wroga i zmasowany szturm na bagnety. Nawet wysokie straty były mniej istotne niż domniemany korzystny wpływ takiego natarcia na morale wojska.

W 1914 roku stanęły przeciwko sobie armie niemal bez wyjątku nastawione na ofensywę i to zarówno na poziomie strategii, jak i taktyki. Jedyną nauką, jaką wyciągnięto z wojny lat 1904–1905, było to, że atak, by odnieść skutek, musi być masowy. Koszt doktryny okazał się makabrycznie wysoki.

Lipiec 1914 roku

Od zamordowania Franciszka Ferdynanda rozpoczyna się miesiąc hańby imperiów. Przez cztery tygodnie nieustannie obradują gabinety, ministerstwa spraw zagranicznych piszą memoriały w tym samym tempie co sztaby generalne. W monarchiach dochodzą narady z cesarzem. W tle pojawiają się tu i ówdzie wpływowi bankierzy, przemysłowcy czy redaktorzy naczelni, czasami przewodniczący klubów parlamentarnych. Pierwsi i drudzy liczą się w tej rozgrywce mniej: tu nie chodzi o pieniądze, lecz o prestiż, status Wielkiego Mocarstwa. Wydawcy wielkich tytułów prasowych i politycy spoza rządu tak naprawdę też nie mają wiele do powiedzenia, ale się liczą, bo to oni mobilizują opinię publiczną. A bez jej poparcia ani monarchia, ani republika nie wyruszą na wojnę.

W każdym kraju