Zły - Helena Leblanc - ebook

Zły ebook

Leblanc Helena

4,1

Opis

Trwa pościg. Domenico Buscetta, zbiegły szef kalabryjskiej mafii, Ndrànghety, ukrywa się w lesie. Za sprzeniewierzenie się zasadom i zdradę Rodziny kara może być tylko jedna – śmierć. Jak doszło do tego, że Zły – człowiek, który trząsł całą Kalabrią – stał się uciekinierem, obawiającym się o własne życie?

Historia jego rodziny to władza, pieniądze i śmierć, tragiczne w skutkach, zakazane uczucia, nieszczęśliwe kobiety i mężczyźni naznaczeni piętnem mafii, która zazdrośnie strzeże swoich sekretów. Jednak miłość także żąda wyłączności i każe wybierać.

 „Nazywano mnie Il Male, Złym. I wierzcie mi, zasłużyłem na to miano. Byłem bezwzględny, okrutny i sprawiało mi to przyjemność. Upajałem się władzą, czułem się panem życia i śmierci. Prawie jak Bóg. Byłem nim, aż pojawiła się ona…”

***

Czy człowiek może pozostać Złym w obliczu miłości, która pozbawia go tchu? Historia Domenica pokazuje nam, że… Tego musicie się dowiedzieć sami! Zapraszam Was w podróż do świata gangsterów włoskiej ‘Ndrànghety, podczas której może się zdarzyć dosłownie wszystko. Warta akcja, zaskakujące wydarzenia i uczucie obezwładniające nawet najgorszych ludzi, jakich widziała ta ziemia. Czego chcieć więcej od dobrej książki?

 Magdalena Szponar

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (33 oceny)
16
8
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weronika8608

Całkiem niezła

taka sobie
30
Zaczytany_zakatek_justyny

Z braku laku…

mam mieszane uczucia co do tej książki. Niby główny bohater nazywany jest "Złym" ale jakoś ja nie odniosłam takiego wrażenia. Główna bohaterka w pewnym momencie mnie irytowała.
20
Misiolek

Nie polecam

Dno, bez sensu, stracony czas
20
Handzia1969

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
10
Joanna-2695

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomity, nietuzinkowy romans mafijny. nic nie jest gakie na jakie wygląda, cudowna rozkwotajaca miłość, i ten Dominico który wcale nie jest taki zły 😉 chcecie wiedzieć więcej zapraszam do sięgnięcia po lekturę 😊 powodzenia 😃
00

Popularność




Co­py­ri­ght ©2023 by He­le­na Le­blanc

Co­py­ri­ght ©2023 by Li­te­ra In­ven­ta

Wy­da­nie pierw­sze, 2023

Re­dak­cja: Klau­dia Jo­va­no­vska

Pierw­sza ko­rek­ta: Re­na­ta No­wak

Dru­ga ko­rek­ta: Do­mi­ni­ka Bronk

Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­da­ński

Pro­jekt okład­ki: Agniesz­ka Ma­kow­ska

ISBN: 978-83-67355-07-0

© Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ksi­ążka ani jej frag­men­ty nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra lub wy­daw­cy.

© All ri­ghts re­se­rved

stu­dio­_li­te­ra.in­ven­ta@outlo­ok.com

Prolog

Październik 2018

Wi­dzę świa­tła. W las wcho­dzą lu­dzie z la­tar­ka­mi. Szu­ka­ją mnie. Moi lu­dzie. Roz­po­zna­ję ich po gło­sach. Mar­co, Mar­cel­lo, Fran­ce­sco i… na­wet Lu­igi. Sam ich wy­bie­ra­łem i szko­li­łem.

Moi lu­dzie. A ra­czej, to kie­dyś byli moi lu­dzie. A Lu­igi był moim przy­ja­cie­lem. A te­raz Ro­dzi­na wy­da­ła na mnie wy­rok śmier­ci, bo sprze­nie­wie­rzy­łem się za­sa­dom. Cho­wam się głębiej w le­sie, za­grze­bu­ję pod li­ście. Wcze­śniej na­ta­rłem się zio­ło­wą mie­szan­ką, któ­ra ma zmy­lić psy go­ńcze. Moja bab­cia przy­rządza­ła ją dla dziad­ka, gdy ten ukry­wał się w la­sach przed bez­pie­ką jesz­cze w la­tach pi­ęćdzie­si­ątych dwu­dzie­ste­go wie­ku. To sta­ra ro­dzin­na re­cep­tu­ra. Leżę więc w ta­kim za­głębie­niu, pod li­śćmi i ga­łęzia­mi, i mo­dlę się, żeby mnie nie zna­le­źli.

Jak ni­sko upa­dłeś, Do­me­ni­co.

Moja śmie­rć nie by­ła­by lek­ka. Nie chce­cie wie­dzieć, co cze­ka bos­sa, któ­ry zdra­dził swo­ją Ro­dzi­nę. A jed­nak nie mia­łem wy­bo­ru. Nie mia­łem? Po­dob­no ka­żdy ma wy­bór. Otóż nie. Wy­bór ma ten, kto nie uro­dził się w ma­fii.

Ja, Do­me­ni­co Lu­cia­no Bu­scet­ta, capo, szef ka­la­bryj­skiej ma­fii, ukry­wam się w le­sie przed wła­sny­mi lu­dźmi. Wróć! Ja, BYŁY szef ka­la­bryj­skiej ma­fii. Od wczo­raj po pro­stu po­szu­ki­wa­ny zbieg, czło­wiek, któ­ry już po­wi­nien być mar­twy, a przed śmier­cią wy­cier­pieć nie­opi­sa­ne męki. Moja śmie­rć ma być prze­stro­gą dla in­nych, żeby ni­ko­mu ni­g­dy nie przy­szło do gło­wy po­stąpić po­dob­nie jak ja. Zdra­dzi­łem swo­ją Ro­dzi­nę.

A wszyst­ko przez ko­bie­tę. Brzmi ba­nal­nie, praw­da? A wca­le tak nie jest. Wła­ści­wie to nie mam już po co żyć, bo je­dy­na ko­bie­ta, na któ­rej kie­dy­kol­wiek mi za­le­ża­ło, i tak mnie nie­na­wi­dzi i ni­g­dy już nie ze­chce mieć ze mną nic do czy­nie­nia. Ale przy­naj­mniej jest bez­piecz­na.

Tak. Naj­wa­żniej­sze, że ona jest bez­piecz­na. Nie znaj­dą jej. A na­wet je­śli znaj­dą mnie, to i tak nie tra­fią na jej ślad, bo umrę z jej imie­niem na ustach.

We Wło­szech, na­wet wśród prze­stęp­ców, mia­łem złą sła­wę. Na­zy­wa­no mnie Il Male, Złym. I wierz­cie mi, za­słu­ży­łem na to mia­no. By­łem bez­względ­ny, okrut­ny i spra­wia­ło mi to przy­jem­no­ść. Upa­ja­łem się wła­dzą, czu­łem się pa­nem ży­cia i śmier­ci. Pra­wie jak Bóg. By­łem nim, aż po­ja­wi­ła się ona, od­mie­ni­ła moje ser­ce i od­wró­ci­ła świa­to­po­gląd o sto osiem­dzie­si­ąt stop­ni.

Sły­szę ich. Zbli­ża­ją się. Są tuż-tuż. Opo­wiem wam moją hi­sto­rię, je­śli chce­cie. Je­śli zdążę…

Rozdział IPomidory

Do­me­ni­coPółtora roku wcześniej, marzec 2017Agricoltura di Bruzzese, Kalabria, Włochy

– Sze­fie, mamy za mało pra­cow­ni­ków do zbio­ru po­mi­do­rów – po­in­for­mo­wał mnie mój za­ufa­ny wspó­łpra­cow­nik, wpa­da­jąc do domu w trak­cie obia­du, czym za­słu­żył so­bie na gniew­ne spoj­rze­nie i po­mruk nie­za­do­wo­le­nia.

– Ni­g­dy się nie na­uczysz, że nie wol­no mi prze­szka­dzać przy je­dze­niu, Lu­igi? – wark­nąłem, ob­ra­ca­jąc się w jego stro­nę. Moja ku­char­ka, Pa­olet­ta, wy­mknęła się czym prędzej do kuch­ni.

– Prze­pra­szam, sze­fie, my­śla­łem… – Mój pra­cow­nik wy­glądał na skru­szo­ne­go.

– Od my­śle­nia to ja tu je­stem! – od­burk­nąłem w jego stro­nę i za­jąłem się je­dze­niem. Cie­płą jesz­cze frit­ta­tę prze­gry­złem prze­pysz­ną bru­schet­tą z ma­słem czosn­ko­wym, pod­pie­ka­ną na pie­cu we­dług sta­re­go zwy­cza­ju. Ja­kie to jest do­bre! – krzy­cza­ły moje kub­ki sma­ko­we. – Ale sko­ro już je­steś, to sia­daj i częstuj się, star­czy dla nas obu – za­rządzi­łem. – Tyl­ko mor­da w ku­beł, do­pó­ki nie zjem – do­da­łem gro­źnie.

– Ale Do­me­ni­co… ja już ja­dłem – stwier­dził Lu­igi. Gdy­bym nie znał go od dziec­ka, daw­no za­ro­bi­łby już kul­kę w łeb. Nikt nie iry­to­wał mnie tak jak on.

– Sia­daj i jedz, bo Pa­olet­ta się ob­ra­zi – na­ka­za­łem mu, bo ku­char­ka, któ­ra pra­co­wa­ła w domu mo­je­go dziad­ka od za­wsze, była dla mnie jak sta­ra ciot­ka. Wy­cho­wa­ła mnie na praw­dzi­we­go Wło­cha, dum­ne­go ze swo­je­go dzie­dzic­twa i uwiel­bia­jące­go po­łu­dnio­wą kuch­nię.

Lu­igi po­słu­chał, na­ło­żył so­bie tro­chę frit­ta­ty na ta­le­rzyk, wzi­ął je­den ka­wa­łek bru­schet­ty i usia­dł na­prze­ciw mnie z nie­od­gad­nio­ną miną. Ale kie­dy za­czął jeść, na jego twa­rzy po­ja­wił się uśmiech. Wi­dzia­łem, że chce się ode­zwać, ale po­nie­waż mu za­bro­ni­łem, my­ślał o tym, co po­wie za­raz po po­si­łku. Wie­dzia­łem, co so­bie po­wta­rza w gło­wie, pra­wie sły­sza­łem te sło­wa wy­cho­dzące z jego ust. My­ślał, że tak do­brej frit­ta­ty i tak aro­ma­tycz­nej, chru­pi­ącej bru­schet­ty z do­mo­we­go chle­ba nie jadł od daw­na. A to nie­praw­da. W moim wiej­skim domu w Bruz­ze­se za­wsze ta­kie były. I on do­sko­na­le o tym wie­dział, bo jadł je ze mną tu­taj, kie­dy obaj jesz­cze by­li­śmy dzie­ćmi. A po­tem wie­le razy w ci­ągu na­stęp­nych lat.

Lu­igi Moz­za. Mój je­dy­ny przy­ja­ciel. Zna­li­śmy się od dwu­na­ste­go roku ży­cia, czy­li od kie­dy tyl­ko przy­je­cha­łem z oj­cem do po­łu­dnio­wej Ka­la­brii.

Moje wcze­sne dzie­ci­ństwo i po­cho­dze­nie były owia­ne w tych stro­nach ta­jem­ni­cą. Oj­ciec, Lu­cia­no Bu­scet­ta, za­dbał, by w Ro­dzi­nie nikt nie wie­dział, skąd się tam wzi­ąłem. A wszyst­ko za spra­wą jego za­ka­za­ne­go ro­man­su z moją mat­ką…

Praw­dę mó­wi­ąc, do dwu­na­ste­go roku ży­cia na­wet nie wie­dzia­łem, że mam ojca. Ani tym bar­dziej, kim on jest. A po­tem to wszyst­ko spa­dło na mnie jak grom z ja­sne­go nie­ba. I od­tąd moje ży­cie ni­g­dy już nie wy­gląda­ło tak samo.

Zno­wu wspo­mnia­łem mamę. Od tam­tej pory mi­nęło jed­nak pra­wie dwa­dzie­ścia je­den lat. Prze­szło­ść zo­sta­ła da­le­ko za mną.

– To było… ta­kie do­bre, jak nie z tej zie­mi – po­wie­dział Lu­igi od razu, kie­dy tyl­ko sko­ńczy­łem jeść. Nie wy­trzy­ma­łby ani chwi­li dłu­żej. On tak miał od za­wsze. Jak­by sło­wa roz­sa­dza­ły go od środ­ka, gdy ich nie wy­po­wie­dział… Nie wiem, ja­kim cu­dem ten pa­pla jesz­cze cho­dził żywy po świe­cie. Prze­cież ga­du­ła i ma­fia to po­jęcia, któ­re się na­wza­jem wy­klu­cza­ją.

– To praw­da. Pa­olet­ta prze­szła dziś samą sie­bie – mu­sia­łem przy­znać. – To, o czym chcia­łeś po­roz­ma­wiać, Lu­igi? – spy­ta­łem w ko­ńcu.

– Nie ma kto zbie­rać po­mi­do­rów na far­mie – po­wtó­rzył.

– Prze­cież wzi­ęli­śmy do­ta­cję z Unii Eu­ro­pej­skiej na utwo­rze­nie no­wych miejsc pra­cy. Nikt się nie zgło­sił?

– Nie­wie­lu. I głów­nie ob­co­kra­jow­cy. Urząd pra­cy przy­słał nam sa­mych imi­gran­tów z pó­łnoc­nej Afry­ki, któ­rzy do ni­cze­go się nie na­da­ją – od­pa­rł. – Sami by­śmy wy­bra­li lep­szych z tych ło­dzi…

– To daj ogło­sze­nie za gra­ni­cą – prze­rwa­łem mu. Nie lu­bi­łem, jak po­ru­szał pew­ne te­ma­ty, kie­dy nie by­li­śmy w pra­cy.

– Ale jak? – Zro­bił prze­stra­szo­ną minę.

– Do­brze, ja to zro­bię – wes­tchnąłem, wie­dząc, że ten głąb nie zna żad­ne­go języ­ka poza wło­skim, a i oj­czy­stym mówi tyl­ko z tym swo­im pa­skud­nym, po­łu­dnio­wym ak­cen­tem. Był wie­śnia­kiem z dzia­da pra­dzia­da. Jego ro­dzi­na od po­ko­leń zaj­mo­wa­ła się rol­nic­twem. I dzia­łal­no­ścią prze­stęp­czą, oczy­wi­ście. Ale to jak­by przy oka­zji. Taka już jest na­sza Fa­mi­glia1. Na­sza mat­ka ‘Ndràn­ghe­ta. In­te­re­sy, in­te­re­sa­mi, ale zie­mia i tra­dy­cja przede wszyst­kim.

Tra­dy­cja na Po­łud­niu jest świ­ęto­ścią. To dla­te­go tak obe­rwa­ło się kie­dyś mo­je­mu ojcu. Lu­cia­no Bu­scet­ta nie po­stąpił zgod­nie z wie­lo­wie­ko­wą ro­dzin­ną tra­dy­cją ma­ria­ży, któ­re mia­ły wzmac­niać or­ga­ni­za­cję. Wdał się w ro­mans z pra­cow­ni­cą z za­gra­ni­cy. Wy­je­chał za moją mamą do Pol­ski i chciał tam z nią zo­stać. Bie­dak za­ko­chał się tak, że pra­wie ca­łkiem stra­cił gło­wę. I stra­ci­łby ją, gdy­by nie jego oj­ciec, a mój dzia­dek, Do­me­ni­co Bu­scet­ta. Dzia­dek był wiel­kim capo. Naj­pierw sta­nął mu­rem za swo­im je­dy­nym sy­nem, a po­tem wzi­ął go za fra­ki i spro­wa­dził z po­wro­tem do domu. A ja przez nie­go do dwu­na­ste­go roku ży­cia nie tyl­ko wy­cho­wy­wa­łem się bez ojca, ale na­wet nie wie­dzia­łem o jego ist­nie­niu.

Mama po­wie­dzia­ła mi o nim do­pie­ro przed swo­ją śmier­cią… A jemu o mnie. Może, gdy­by nie ta jej de­cy­zja, by­łbym dzi­siaj zu­pe­łnie kimś in­nym. A tak, chcąc nie chcąc, ale chy­ba bar­dziej nie ma­jąc wy­bo­ru in­nej ście­żki ży­cio­wej, zo­sta­łem bos­sem ka­la­bryj­skiej ma­fii, po moim ojcu i dziad­ku.

Hi­sto­rię za­ka­za­nej mi­ło­ści mo­ich ro­dzi­ców znam tyl­ko z ich opo­wia­dań.

Lu­cia­no34 lata wcześniej, lipiec 1983Agricoltura di Bruzzese

W lip­cu ty­si­ąc dzie­wi­ęćset osiem­dzie­si­ąte­go trze­cie­go roku mia­łem dwa­dzie­ścia pięć lat i ży­cie przed sobą, jak to mó­wił mój oj­ciec, don Do­me­ni­co Bu­scet­ta. Tata do­tąd oszczędzał mnie ra­czej, bo mia­łem jesz­cze star­sze­go bra­ta, Fe­li­cia­no, któ­ry od naj­młod­szych lat był wdra­ża­ny w ma­fij­ną dzia­łal­no­ść. Mnie w udzia­le przy­pad­nie pro­wa­dze­nie le­gal­nych in­te­re­sów Fa­mi­glii, ale do­pie­ro, kie­dy ustat­ku­ję się i za­ło­żę wła­sną ro­dzi­nę. Oj­ciec miał wiel­kie pla­ny wo­bec obu swo­ich sy­nów. Ale na ra­zie pra­co­wa­łem tam, gdzie nada­wa­łem się naj­le­piej, czy­li na ro­dzin­nej far­mie w Bruz­ze­se.

Po­mi­do­ry. Uwiel­bia­łem je od za­wsze. Cu­dow­ny smak pas­sa­ty, sosu do piz­zy czy spa­ghet­ti albo świe­żych po­mi­do­rów z moz­za­rel­lą i ba­zy­lią. Od dziec­ka ko­cha­łem ten smak, a ni­g­dzie nie ro­sły i nie doj­rze­wa­ły ta­kie pysz­ne jak na na­szej far­mie w Ka­la­brii. Na­praw­dę lu­bi­łem tę pra­cę. Jed­nym z mo­ich za­dań było nad­zo­ro­wa­nie ro­bot­ni­ków na­jem­nych, któ­rych w se­zo­nie pra­co­wa­ło u nas bar­dzo wie­lu. Wi­ęk­szo­ść była Wło­cha­mi, ale zda­rza­li się też przy­jezd­ni z za­gra­ni­cy, zwłasz­cza la­tem. I te­raz wła­śnie przy­je­cha­ła do nas mała gru­pa z Pol­ski.

Pol­ska… To był kraj, o któ­rym nie­wie­le się sły­sza­ło do cza­su wy­bo­ru Jana Pa­wła II na pa­pie­ża. Kraj zza że­la­znej kur­ty­ny, od­le­gły, eg­zo­tycz­ny, zim­ny. I na­gle pięć lat temu Pol­ska po­ja­wi­ła się na ustach wszyst­kich, nie tyl­ko we Wło­szech, ale chy­ba na ca­łym świe­cie, kie­dy szes­na­ste­go pa­ździer­ni­ka ty­si­ąc dzie­wi­ęćset sie­dem­dzie­si­ąte­go ósme­go roku wy­bra­no Po­la­ka na pa­pie­ża. Ale dla mnie na­dal to był obcy i nie­wie­le zna­czący kraj. Aż do tego dnia. Po­la­cy wy­sie­dli z au­to­ka­ru, któ­ry przy­wió­zł ich pod na­szą far­mę. To było kil­ka­na­ście osób w ró­żnym wie­ku. Mężczy­źni i ko­bie­ty. I wte­dy ko­goś zo­ba­czy­łem…

Obok mnie prze­szły dwie mło­de ko­bie­ty, mniej wi­ęcej w moim wie­ku. Blon­dyn­ka i sza­tyn­ka. Naj­pierw, rzecz ja­sna, zwró­ci­łem uwa­gę na blon­dyn­kę, bo tak ja­sny ko­lor wło­sów nie tra­fia się co dzień na po­łud­niu Włoch. Ale jej twarz nie przy­ci­ągnęła już mo­jej uwa­gi. Ot, taka ko­bie­ta, ja­kich wie­le w ma­ga­zy­nach dla pa­nów, któ­re skru­pu­lat­nie cho­wa­łem przed oj­cem. Ład­na, ale nie mia­ła w so­bie tego cze­goś. Za to ta dru­ga… Mój Boże, ona mia­ła twarz anio­ła, a oczy tak nie­bie­skie jak nie­bo la­tem. Jej skó­ra od­bi­ja­ła pro­mie­nie sło­ńca, któ­re nada­wa­ły jej zło­te­go od­cie­nia, a usta mia­ły kszta­łt i ko­lor doj­rza­łe­go ja­błka. Wy­gląda­ła tak, jak wy­obra­ża­łem so­bie ksi­ężnicz­ki z ba­jek czy­ta­nych mi w dzie­ci­ństwie przez mamę. Jak­by zu­pe­łnie nie pa­so­wa­ła do tego miej­sca.

Ze­bra­łem jed­nak wszyst­kich no­wych pra­cow­ni­ków, bo ta­kie było moje za­da­nie, i za­pro­wa­dzi­łem ich do bu­dyn­ku, gdzie mie­li spać, żeby mo­gli zo­sta­wić tam swo­je rze­czy. Po­tem opro­wa­dzi­łem ich po far­mie i po­ka­za­łem miej­sca, po któ­rych mogą się po­ru­szać i te, do któ­rych nie mają wstępu. A na ko­ńcu za­pro­si­łem ich na ko­la­cję. Sły­sza­łem, jak ta Po­lka coś tłu­ma­czy po­zo­sta­łym. Czy­żby zna­ła wło­ski? Te­raz jed­nak nie mia­łem cza­su, żeby się tego do­wie­dzieć, bo mu­sia­łem zło­żyć w kuch­ni za­mó­wie­nie na ko­la­cję dla no­wych pra­cow­ni­ków.

Na czas zbio­rów Pa­olet­ta ści­ąga­ła wszyst­kie ko­bie­ty ze swo­jej ro­dzi­ny do po­mo­cy w kuch­ni. Nie bez po­wo­du. Wy­kar­mić kil­ka­dzie­si­ąt osób pra­cu­jących fi­zycz­nie w polu to było nie lada wy­zwa­nie. Na­sza Pa­olet­ta do­sko­na­le go­to­wa­ła i wie­dzia­łem, że cze­ka nas uczta dla pod­nie­bie­nia, ale ja tego wie­czo­ru nie mo­głem do­cze­kać się tyl­ko jed­nej rze­czy: roz­mo­wy z pi­ęk­ną nie­zna­jo­mą.

Wie­czo­rem wszy­scy ze­bra­li się przy sto­łach, któ­re sta­ły na po­dwó­rzu przez całe lato. Dziew­czy­ny z kuch­ni uwi­ja­ły się jak w ukro­pie, po­ga­nia­ne grom­kim gło­sem Pa­olet­ty. Nie­dłu­go wszyst­ko było go­to­we. Mo­gli­śmy za­si­ąść do ko­la­cji.

Nasi sta­li wspó­łpra­cow­ni­cy i wszy­scy Wło­si by­li­śmy przy­zwy­cza­je­ni do ta­kiej for­my po­si­łków i wie­czor­ne­go spędza­nia cza­su. Dla tych Po­la­ków to było coś no­we­go. Wi­dzia­łem to po ich mi­nach i sły­sza­łem, kie­dy za­sko­cze­ni za­da­wa­li py­ta­nia w ob­cym języ­ku, naj­częściej wła­śnie w stro­nę tej dziew­czy­ny. Ale chy­ba im się spodo­ba­ło, kie­dy zro­zu­mie­li, że to nie żad­na im­pre­za, tyl­ko zwy­kła ko­la­cja, jaką będzie­my ra­zem jeść co­dzien­nie, do­pó­ki będą u nas pra­co­wać.

My, Wło­si, wy­my­śli­li­śmy „agro­wcza­sy”, na dłu­go za­nim ten ter­min za­czął być w Eu­ro­pie mod­ny. Po pro­stu od za­wsze pra­co­wa­li­śmy ra­zem na roli, a po pra­cy wspól­nie spędza­li­śmy czas przy do­brym je­dze­niu, wi­nie i mu­zy­ce.

Kie­dy wszy­scy się już na­je­dli, pod­sze­dłem do dziew­czy­ny, któ­rej obec­no­ść nie da­wa­ła mi spo­ko­ju od kil­ku go­dzin. Ni­g­dy do­tąd nie za­le­ża­ło mi tak bar­dzo, żeby zro­bić na kimś do­bre wra­że­nie.

– Ciao, bel­lis­si­ma2 – przy­wi­ta­łem się naj­le­piej, jak umia­łem.

Agniesz­kaLipiec 1983

Wła­śnie sko­ńczy­łam stu­dia, a w Pol­sce dwu­dzie­ste­go dru­gie­go lip­ca znie­sio­no stan wo­jen­ny. Zno­wu otwar­to gra­ni­ce. Moja przy­ja­ció­łka do­sta­ła mo­żli­wo­ść wy­jaz­du do Włoch, do pra­cy przy zbio­rze po­mi­do­rów, ale bała się je­chać tak da­le­ko sama. To była po­łu­dnio­wa Ka­la­bria, dla nas ko­niec świa­ta… Na­ma­wia­ła mnie tak dłu­go, aż się zgo­dzi­łam.

Z nas dwóch to ja sko­ńczy­łam fi­lo­lo­gię wło­ską i do­brze zna­łam ten język. Mo­nia stu­dio­wa­ła ro­ma­ni­sty­kę, bo od li­ceum ko­cha­ła Fran­cję i wszyst­ko, co z nią zwi­ąza­ne. Ona była za­fa­scy­no­wa­na Wol­te­rem i Ver­la­ine’em, a ja Dan­tem i Pe­trar­ką… Wło­chy ko­ja­rzy­ły mi się z wy­jąt­ko­wą kul­tu­rą, sta­rą cy­wi­li­za­cją i nie­zwy­kłą sztu­ką. Zgo­dzi­łam się na ten wy­jazd nie tyl­ko dla Mo­ni­ki, lecz ta­kże dla­te­go, żeby zo­ba­czyć to wszyst­ko. Obie­ca­ły­śmy so­bie, że kie­dy sko­ńczy­my pra­cę, nie wró­ci­my od razu do Pol­ski, tyl­ko po­zwie­dza­my.

Nasz au­to­kar to­czył się przez całe pó­łnoc­ne Wło­chy, a ja mo­głam na­pa­wać wzrok prze­pi­ęk­ny­mi kra­jo­bra­za­mi i błęki­tem nie­ba nie­spo­ty­ka­nym w Pol­sce. Już było go­rąco, ale do­pie­ro od Rzy­mu po­czu­li­śmy, co zna­czą po­łu­dnio­we upa­ły. Do Ka­la­brii było jesz­cze da­le­ko, ale kie­dy dro­ga zbli­ży­ła się do wy­brze­ża, za­chwy­ci­łam się la­zu­ro­wą ta­flą wody, w któ­rej od­bi­ja­ły się pro­mie­nie sło­necz­ne. I nie mo­głam prze­stać pa­trzeć.

W su­mie prze­je­cha­li­śmy po­nad dwa ty­si­ące dwie­ście ki­lo­me­trów w ci­ągu dwóch dni. Kie­dyś to by­ła­by dla mnie nie­wy­obra­żal­na od­le­gło­ść. Naj­dłu­ższa pod­róż, jaką do­tąd od­by­łam, to czte­ry­sta ki­lo­me­trów nad Ba­łtyk. Ale wi­do­ki za oknem i miłe to­wa­rzy­stwo, a przede wszyst­kim per­spek­ty­wa przy­go­dy po­wo­do­wa­ły, że nie czu­łam zmęcze­nia ani znu­że­nia, a je­dy­nie eks­cy­ta­cję.

Na miej­sce przy­je­cha­li­śmy pó­źnym po­po­łud­niem. Przy­wi­ta­ło nas dwóch bar­dzo sym­pa­tycz­nych Wło­chów, z któ­rych je­den ci­ągle ga­pił się na Mo­ni­kę. W su­mie mo­gły­śmy się tego spo­dzie­wać. Mo­nia była ja­sną blon­dyn­ką, a taka mu­sia­ła mieć we Wło­szech po­wo­dze­nie. Ona chy­ba też nie mia­ła nic prze­ciw­ko za­in­te­re­so­wa­niu przy­stoj­ne­go bru­ne­ta, bo ci­ągle się do nie­go uśmie­cha­ła. Ja wo­la­łam uda­wać, że ich nie wi­dzę. Tak czu­łam się bez­piecz­niej.

Pa­mi­ęta­łam, co mó­wi­ła mi mama przed wy­jaz­dem. Że Wło­si tyl­ko czy­ha­ją na to, żeby uwie­ść pi­ęk­ną ja­sno­wło­są Sło­wian­kę. Nie za­mie­rza­łam uła­twiać im za­da­nia, na­wet je­śli nie po­dej­rze­wa­łam, żeby kto­kol­wiek się mną za­in­te­re­so­wał. Prze­cież ja nie by­łam blon­dyn­ką. Wy­gląda­łam zu­pe­łnie prze­ci­ęt­nie. Mia­łam za to prze­wa­gę nad po­zo­sta­ły­mi uczest­ni­ka­mi na­szej „wy­ciecz­ki”. Tyl­ko ja zna­łam do­brze wło­ski, więc od po­cząt­ku tłu­ma­czy­łam sło­wa Wło­chów i wszy­scy zwra­ca­li się do mnie z py­ta­nia­mi. Tak do­wie­dzie­li­śmy się, gdzie mamy spać, co będzie­my ro­bić i że je­ste­śmy za­pro­sze­ni na wspól­ną ko­la­cję pod go­łym nie­bem. To było coś!

Wie­czo­rem, kie­dy zdąży­li­śmy się już ulo­ko­wać w po­ko­jach, roz­pa­ko­wać i odświe­żyć, całą gru­pą po­szli­śmy na ko­la­cję. Ja­kie było moje zdzi­wie­nie, kie­dy się oka­za­ło, że po­si­łek wy­gląda jak ta­kie małe pol­skie we­se­le. Były dłu­gie sto­ły, któ­re mo­gły po­mie­ścić w su­mie z pi­ęćdzie­si­ąt osób, do tego dużo je­dze­nia i… mu­zy­ka. Praw­dzi­wa wło­ska mu­zy­ka, gra­na na żywo. Nie chcia­łam tego jesz­cze przy­znać, na­wet sama przed sobą, ale za­czy­na­ło mi się tam na­praw­dę bar­dzo po­do­bać.

Za­raz po ko­la­cji pod­sze­dł do mnie dru­gi z tych Wło­chów, któ­rzy nas dzi­siaj przy­jęli.

– Ciao, bel­lis­si­ma – przy­wi­tał się.

Cze­ść, pi­ęk­na? Jaka pi­ęk­na? – za­sta­no­wi­łam się i ob­ró­ci­łam za sie­bie, żeby spraw­dzić, czy tam nie stoi Mo­ni­ka, bo to mu­siał być tekst do niej. Ale nie. Mo­ni­ki za mną nie było, za to Włoch, na po­cząt­ku tro­chę zdez­o­rien­to­wa­ny moim za­cho­wa­niem, chy­ba od­zy­skał re­zon, bo po­wtó­rzył:

– Ciao, bel­lis­si­ma! Va bene?3

– Do mnie mó­wisz? – spy­ta­łam, pa­trząc mu w oczy. Był bar­dzo przy­stoj­ny. Miał czar­ne wło­sy, ciem­ne oczy, śnia­dą cerę i był spo­ro wy­ższy ode mnie. Nor­mal­nie zmi­ękły­by mi ko­la­na, ale nie ro­zu­mia­łam, co się dzie­je, dla­te­go wo­la­łam za­cho­wać czuj­no­ść.

– Tak, do cie­bie, ślicz­not­ko – po­wtó­rzył.

– Mam coś prze­tłu­ma­czyć? – spy­ta­łam zno­wu, do­szu­ku­jąc się ja­kie­jś roli dla sie­bie w tym przed­sta­wie­niu.

– Nie. Chcia­łbym wie­dzieć, jak masz na imię – od­po­wie­dział. – Bo ja je­stem Lu­cia­no – do­dał, wy­ci­ąga­jąc do mnie rękę.

– Agniesz­ka – przed­sta­wi­łam się, de­li­kat­nie ści­ska­jąc jego dłoń. – Agne­se – do­da­łam po wło­sku, żeby zro­zu­miał, co to za imię.

– Agnes­ska? – spy­tał, śmiesz­nie wy­ma­wia­jąc moje imię.

– Si4.

– A więc mó­wisz po wło­sku? – za­ga­dał nie­zbyt in­te­li­gent­nie. No bo prze­cież sły­szał, że mó­wię. Roz­ma­wia­łam z nim.

– Po­trze­bu­jesz cze­goś ode mnie, Lu­cia­no? – do­cie­ka­łam.

– Tak. Mogę pro­sić cię do ta­ńca?

– Mo­żesz – zgo­dzi­łam się w od­ru­chu spon­ta­nicz­no­ści.

Wszyst­ko mi się tam po­do­ba­ło. Kli­mat, je­dze­nie, mu­zy­ka, at­mos­fe­ra… i ten Włoch, Lu­cia­no. On też mi się po­do­bał. Kie­dy ta­ńczy­łam z nim tego wie­czo­ru, czu­łam się tak, jak­bym była Kop­ciusz­kiem na balu z ksi­ęciem. Wszyst­ko się zga­dza­ło, poza jed­nym. Wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­łam, że Lu­cia­no nie jest ksi­ęciem, a jego ro­dzi­na to ban­da po­two­rów. By­łam ocza­ro­wa­na i wy­da­wa­ło mi się, że przy­je­cha­łam zbie­rać po­mi­do­ry do raju na zie­mi.

Lu­cia­noBruzzese, lipiec 1983

Mu­sia­łem się wy­głu­pić, py­ta­jąc, czy zna wło­ski, kie­dy prze­cież ze mną roz­ma­wia­ła, ale przy tej dziew­czy­nie czu­łem się, jak­bym stra­cił ro­zum. Za­po­mnia­łem języ­ka w gębie, tak na mnie dzia­ła­ła jej sło­dycz i ła­god­no­ść. Ale kie­dy po­pro­si­łem ją do ta­ńca, zgo­dzi­ła się. Ta­ńcząc z nią, mia­łem wra­że­nie, że je­ste­śmy tam sami. Że nie ma mo­je­go domu, po­dwór­ka, far­my, wspó­łpra­cow­ni­ków, ro­bot­ni­ków, bra­ta, taty… No wła­śnie. A byli. Na­wet je­śli w tam­tym mo­men­cie w ogó­le mnie to nie ob­cho­dzi­ło.

Kie­dy od­pro­wa­dzi­łem ją do sto­li­ka, uśmiech­nęła się do mnie.

– Dzi­ęku­ję ci za miły ta­niec, Agne­se – po­wie­dzia­łem i skło­ni­łem się z ga­lan­te­rią, tak jak kie­dyś na­uczy­ła mnie mama. Ona nie po­cho­dzi­ła ze wsi. Była damą z wiel­kie­go mia­sta i pew­nie czu­ła­by się za­wie­dzio­na, wie­dząc, co wy­ro­sło z jej sy­nów.

– Ja rów­nież ci dzi­ęku­ję, Lu­cia­no – od­pa­rła Agniesz­ka, któ­ra naj­wy­ra­źniej nie za­uwa­ży­ła mo­ich we­wnętrz­nych roz­te­rek.

– Wi­dzi­my się ju­tro w pra­cy. Do­bra­noc – do­da­łem, choć czu­łem, że wca­le nie mam ocho­ty się z nią że­gnać.

Od na­stęp­ne­go dnia wi­dy­wa­łem Agniesz­kę co­dzien­nie. Spe­cjal­nie zor­ga­ni­zo­wa­łem pra­cę tak, że­bym mógł ci­ągle prze­by­wać bli­sko niej. Na­sze obo­wi­ąz­ki nie na­le­ża­ły do lek­kich, ale ja by­łem do tego przy­zwy­cza­jo­ny. Mu­sia­łem też przy­znać, że za­trud­nie­ni Po­la­cy, choć nie­na­wy­kli do kli­ma­tu, byli bar­dzo pra­co­wi­ci, aż za­wsty­dza­li Wło­chów.

W cza­sie pra­cy rzu­ca­łem tyl­ko ukrad­ko­we spoj­rze­nia w stro­nę dziew­czy­ny, ale w prze­rwach roz­ma­wia­li­śmy. Opo­wie­dzia­ła mi o swo­ich stu­diach, o tym, dla­cze­go wy­bra­ła język wło­ski i co ją tak po­ci­ąga we Wło­szech. Do­wie­dzia­łem się od niej wi­ęcej o swo­im kra­ju i kul­tu­rze niż przez wszyst­kie lata w szko­le. Bo też jej chcia­łem słu­chać, a na­uczy­cie­li nie­ko­niecz­nie. Wte­dy tyl­ko ma­te­ma­ty­ka in­te­re­so­wa­ła mnie na tyle, żeby w ogó­le sko­ńczyć śred­nią szko­łę.

Wie­czo­ra­mi, po ko­la­cji, za­wsze pro­si­łem Agniesz­kę do ta­ńca. Po­ru­sza­jąc się w rytm mu­zy­ki, wpa­try­wa­li­śmy się w sie­bie co­raz in­ten­syw­niej, a ona ni­g­dy nie dała mi od­czuć, że uwa­ża mnie za ko­goś nie­od­po­wied­nie­go dla sie­bie. Mimo że była wy­kszta­łco­na, a ja nie. Mimo że ró­żni­ło nas wie­le, dzie­li­ły ty­si­ące ki­lo­me­trów, język, kul­tu­ra… i Ro­dzi­na, o czym ona nie mia­ła po­jęcia.

Wrzesień 1983

Tak mi­nęły dwa mie­si­ące i ze stra­chem za­cząłem so­bie zda­wać spra­wę z tego, że ona nie­dłu­go wy­je­dzie… W do­dat­ku tata i Fe­li­cia­no – a po­dej­rze­wam, że to mój brat do­nió­sł ojcu – też już zro­zu­mie­li, że coś się ze mną dzie­je, bo pew­ne­go wie­czo­ru pod ko­niec wrze­śnia mia­łem roz­mo­wę wy­cho­waw­czą z oj­cem.

– Sły­sza­łem, że zwró­ci­łeś uwa­gę na jed­ną z pol­skich ro­bot­nic. – Mój oj­ciec nie owi­jał w ba­we­łnę, kie­dy trze­ba było mnie opie­przyć albo przy­wo­łać do po­rząd­ku.

– To za dużo po­wie­dzia­ne, tato – pró­bo­wa­łem się bro­nić. – Dziew­czy­na jest ład­na, trud­no nie zwró­cić uwa­gi, a żal nie spró­bo­wać szczęścia, nie sądzisz? – Chcia­łem od­wró­cić kota ogo­nem, żeby oj­ciec my­ślał, że za­le­ży mi tyl­ko na za­ba­wie, choć pierw­szy raz w ży­ciu wca­le tak nie było. Za­ko­cha­łem się. I do­tąd nie tknąłem Agniesz­ki. Po­zwo­li­ła mi się tyl­ko po­ca­ło­wać, a ja i tak uwa­ża­łem się za wy­bra­ńca nie­bios.

– Je­śli o to cho­dzi, to ko­rzy­staj śmia­ło, synu – za­re­cho­tał oj­ciec. – Masz ra­cję, ta­kich ja­snych ślicz­no­tek u nas nie ma.

– To do­brze, że nie masz nic prze­ciw­ko, tato. Prze­cież oni nie­dłu­go wy­je­żdża­ją – stwier­dzi­łem. – A Fe­li­cia­no po pro­stu jest za­zdro­sny, że mam wi­ęk­sze po­wo­dze­nie od nie­go – do­da­łem.

– Twój brat zaj­mu­je się po­wa­żniej­szy­mi spra­wa­mi niż upra­wa po­mi­do­rów i pod­ry­wa­nie pra­cow­nic. – Oj­ciec spoj­rzał na mnie su­ro­wo. – Ale ty też po­sta­raj się być god­nym na­zwi­ska Bu­scet­ta.

– A nie je­stem? – spy­ta­łem z ża­lem. Prze­cież da­wa­łem z sie­bie wszyst­ko w pra­cy, chcąc, żeby oj­ciec był ze mnie dum­ny. Far­ma pro­spe­ro­wa­ła wy­śmie­ni­cie.

– Je­steś taki sam jak wa­sza mat­ka, Lu­cia­no… – wes­tchnął mój tata. – Chcesz być ostat­nim uczci­wym w tym nie­uczci­wym świe­cie. Dla­te­go dla cie­bie wy­bra­łem inną ście­żkę ka­rie­ry. Ale to nie ozna­cza, że masz wol­ną rękę. Mu­sisz być od­po­wie­dzial­ny za ro­dzi­nę i przy­nie­ść jej chlu­bę.

– Po­sta­ram się, tato – od­pa­rłem po­krze­pio­ny. Nie za­mie­rza­łem jed­nak re­zy­gno­wać z Agniesz­ki.

Agniesz­kaBruz­ze­se, li­piec 1983

Lu­cia­no oka­zał się młod­szym sy­nem wła­ści­cie­la far­my i to on nas nad­zo­ro­wał oraz pra­co­wał z nami w polu. On też dbał o wszyst­kie na­sze po­trze­by. Siłą rze­czy spędza­li­śmy ra­zem bar­dzo dużo cza­su. A po­nie­waż ci­ągle mnie za­ga­dy­wał, roz­ma­wia­łam z nim. I, co za­ska­ku­jące, oka­zał się ca­łkiem do­brym słu­cha­czem. Za­in­te­re­so­wa­nym, uwa­żnym. Z cza­sem za­uwa­ży­łam, że sama mam ocho­tę z nim roz­ma­wiać. Za­częłam opo­wia­dać mu o swo­ich za­in­te­re­so­wa­niach, o tym, co lu­bię we Wło­szech, dla­cze­go wy­bra­łam ten kraj i język na przed­miot stu­diów.

Szyb­ko zbli­ży­li­śmy się do sie­bie, nie dało się ina­czej. Ka­żde­go wie­czo­ru po ko­la­cji Lu­cia­no pro­sił mnie do ta­ńca, a po­tem od­pro­wa­dzał do sto­li­ka i ca­ło­wał w rękę. Ten ry­tu­ał spra­wił, że za­częłam tego ocze­ki­wać. Na­wet nie za­uwa­ży­łam, kie­dy na­sze przy­ja­ciel­skie roz­mo­wy sta­ły się bar­dziej in­tym­ne, a jego do­tyk za­czął na mnie od­dzia­ły­wać ina­czej, ni­żbym się tego spo­dzie­wa­ła na po­cząt­ku.

Co­raz częściej bu­dzi­łam się w nocy, nie mo­gąc spać, i choć zga­nia­łam winę za to dziw­ne sa­mo­po­czu­cie na upał, w głębi du­szy do­brze wie­dzia­łam, że wca­le nie cho­dzi o po­go­dę w Ka­la­brii. Bu­dzi­łam się, bo śnił mi się Lu­cia­no. Co noc mia­łam ten sam sen. On za­kra­dał się do mo­je­go po­ko­ju, bu­dził mnie i wy­ci­ągał za rękę na dwór, a po­tem za­bie­rał do oliw­ne­go gaju. Tam opie­rał o drze­wo i ca­ło­wał, na­pie­ra­jąc ca­łym cia­łem na moje, że­bym czu­ła, jak mnie pra­gnie. A ja czu­łam. Czu­łam to tak, że bu­dzi­łam się spo­co­na, z szyb­ko bi­jącym ser­cem, mo­dląc się, żeby on na­praw­dę nie wpa­dł na taki po­my­sł, bo zda­wa­łam so­bie spra­wę, że mia­ła­bym pro­blem, żeby mu się oprzeć. A może podświa­do­mie tego pra­gnęłam i dla­te­go ci­ągle mi się to śni­ło? Kto wie…

Wrzesień 1983

Kie­dy zo­sta­ły mi dwa ty­go­dnie do wy­jaz­du, Lu­cia­no za­czął się dziw­nie za­cho­wy­wać. Cho­dził za­my­ślo­ny, a raz to wręcz wy­glądał na prze­stra­szo­ne­go. Kie­dy go spy­ta­łam, co się dzie­je, zbył mnie mil­cze­niem, ale za­raz po­tem prze­pro­sił, bła­ga­jąc o wy­ba­cze­nie za to, że nie umie od­po­wie­dzieć na moje py­ta­nie. W ko­ńcu przy­ci­snęłam go moc­niej, bo wie­dzia­łam, że sam mi nie po­wie, w czym rzecz. Wpa­dłam na po­my­sł, naj­głup­szy z mo­żli­wych. Po ko­la­cji za­pro­si­łam go na spa­cer i za­bra­łam do tego gaju oliw­ne­go. Po­wie­cie, że głu­pia… Może i głu­pia, ale nie mo­głam pa­trzeć na to, jak on się męczy, zwłasz­cza że nie wie­dzia­łam czym. Po­my­śla­łam, że kie­dy będzie­my sami, z dala od wścib­skich oczu, to on się otwo­rzy.

– Lu­cia­no, po­wiedz mi, pro­szę, cze­mu tak dziw­nie się za­cho­wu­jesz? – spy­ta­łam.

Spoj­rzał na mnie zde­spe­ro­wa­nym wzro­kiem, ale po chwi­li od­po­wie­dział:

– Bo cię ko­cham, Agniesz­ko. I nie wy­obra­żam so­bie, co ze mną będzie, kie­dy wy­je­dziesz… – wes­tchnął ci­ężko. A po­tem, taką onie­mia­łą, wzi­ął mnie w ra­mio­na i po­ca­ło­wał. Nie za­pro­te­sto­wa­łam. Nie mo­gła­bym. Sama tego chcia­łam. – Nie wiem, co zro­bić, że­by­śmy nie mu­sie­li się roz­sta­wać – do­dał po chwi­li, kie­dy już ode­rwał się od mo­ich ust.

– Ja nie mogę tu zo­stać – stwier­dzi­łam ze smut­kiem. – Ro­dzi­ce na mnie cze­ka­ją. Te pie­ni­ądze, któ­re za­ro­bi­łam u was, są nam po­trzeb­ne. No i je­śli nie wró­cę, oni będą mieć pro­ble­my z wła­dza­mi.

– Ro­zu­miem… – Spu­ścił gło­wę. – A gdy­bym po­je­chał z tobą? – spy­tał wte­dy.

– Jak to?

– Do Pol­ski, na tro­chę cho­ciaż. Sko­ro ty nie mo­żesz tu zo­stać, a ja chcia­łbym spędzić z tobą wi­ęcej cza­su…

– A mo­żesz tak wy­je­chać ze swo­je­go kra­ju, kie­dy chcesz? – zdzi­wi­łam się.

– Oczy­wi­ście. A ty nie? – Był za­sko­czo­ny jesz­cze bar­dziej niż ja.

– No, w Pol­sce nie mo­żna… – wy­ja­śni­łam mu. – Po po­wro­cie mu­szę od­dać pasz­port i je­śli będę chcia­ła wy­je­chać zno­wu, mu­szę o nie­go wnio­sko­wać.

– To prze­cież nie­zgod­ne z pra­wem! – za­pro­te­sto­wał żywo, a ja się za­śmia­łam. Wi­dać, że wy­cho­wał się w in­nym, wol­nym kra­ju.

– Ale tak jest, Lu­cia­no.

– W ta­kim ra­zie tym bar­dziej to ja po­ja­dę z tobą – zde­cy­do­wał. – Ale pa­mi­ętaj, Agniesz­ko, ni­ko­mu o tym ani sło­wa – do­dał kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem.

– Nie martw się. Ni­ko­mu nie po­wiem – obie­ca­łam.

Nie wie­dzia­łam, po co te ta­jem­ni­ce. Prze­cież Lu­cia­no był wol­nym czło­wie­kiem w wol­nym kra­ju. Mógł je­ździć, gdzie chce i kie­dy chce. Ale sko­ro mu obie­ca­łam, za­mie­rza­łam do­trzy­mać sło­wa. Wte­dy on opa­rł mnie o drzew­ko oliw­ne i po­ca­ło­wał jesz­cze raz, ale ina­czej niż przed­tem. Tak, jak w moim śnie. Cie­pło po­ja­wi­ło się na­gle w dole brzu­cha, a kie­dy przy­ci­snął się do mnie moc­no, po­czu­łam się, jak­bym była z nim w in­nej rze­czy­wi­sto­ści. Jak­by­śmy byli sami. Ja bym już się mu od­da­ła, ale on wca­le nie na­le­gał.

– Ko­cham cię – po­wie­dział mi wte­dy. – I sza­nu­ję. Oże­nię się z tobą, Agniesz­ko – obie­cał. A mnie za­mu­ro­wa­ło.

– Je­steś pe­wien? – spy­ta­łam.

– Tak.

I co ja te­raz po­wiem ro­dzi­com? Po­je­cha­łam do pra­cy, a oprócz li­rów przy­wio­złam Wło­cha?

W pi­ątek, trzy­dzie­ste­go wrze­śnia, za­ko­ńczy­li­śmy głów­ny se­zon po­mi­do­ro­wych zbio­rów i na­stęp­ne­go dnia nasz au­to­bus miał wy­je­chać do Pol­ski. Wie­czo­rem od­by­ła się wiel­ka ko­la­cja po­że­gnal­na, z mu­zy­ką i ta­ńca­mi. Lu­cia­no za­ta­ńczył ze mną jed­nak tyl­ko raz. A po­tem od­pro­wa­dził mnie do sto­li­ka i po dro­dze po­wtó­rzył szep­tem:

– Pa­mi­ętaj, nie wy­daj nas, cho­ćby nie wiem co.

No prze­cież mu obie­ca­łam.

Październik 1983

Rano wła­ści­ciel far­my roz­li­czył się z nami za pra­cę. Wszy­scy by­li­śmy za­do­wo­le­ni z pła­cy. Dla nas to były ogrom­ne pie­ni­ądze, któ­rych ni­g­dy nie za­ro­bi­li­by­śmy w Pol­sce. W do­dat­ku wy­na­gro­dze­nie jak­by za wa­ka­cje, bo tak wspo­mi­na­li­śmy te dwa mie­si­ące we Wło­szech.

Wy­je­cha­li­śmy z Bruz­ze­se w so­bo­tę wie­czo­rem. Lu­cia­no do­łączył do nas za­raz za wsią. Po pro­stu za­trzy­mał au­to­kar, a zdzi­wio­ny kie­row­ca my­ślał, że ktoś cze­goś za­po­mniał.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, po­ja­dę z wami – po­wie­dział.

Kie­dy Mo­ni­ka zo­ba­czy­ła Lu­cia­na w au­to­bu­sie, prze­sia­dła się na inne miej­sce, mó­wi­ąc do mnie:

– Wi­dzę, że ze zwie­dza­nia nici.

– Chy­ba do­brze wi­dzisz, Mo­niu. – Pu­ści­łam do niej oko. – Lu­cia­no chce, żeby przed­sta­wić go moim ro­dzi­com.

– Ooo, to wy­gląda na po­wa­żną spra­wę – za­śmia­ła się moja ko­le­żan­ka. Wy­gląda­ło. Tyl­ko wte­dy jesz­cze nie mia­łam po­jęcia, jak po­wa­żną. I ja­kie będą tego kon­se­kwen­cje.

Po­je­cha­łam do Włoch, żeby zbie­rać po­mi­do­ry, a przy­wio­złam na­rze­czo­ne­go. Tak to wy­gląda­ło w oczach mo­ich ro­dzi­ców. A ja? By­łam po pro­stu szczęśli­wa. Wte­dy jesz­cze by­łam.

Do­me­ni­coCosenza, marzec 2017

Miej­ski apar­ta­ment słu­żył mi w sy­tu­acjach, kie­dy mia­łem do za­ła­twie­nia ja­kieś in­te­re­sy albo chcia­łem się za­ba­wić z dala od czuj­ne­go oka taty. Nie mó­głbym tam miesz­kać na sta­łe. Sta­now­czo od za­wsze wo­la­łem wiej­skie kli­ma­ty i spo­kój Bruz­ze­se. Tam z ko­lei nie mia­łem w zwy­cza­ju za­pra­szać ni­ko­go ob­ce­go. Mój dom za­wsze był moją twier­dzą.

Tym ra­zem jed­nak nie mia­łem wy­bo­ru. By­łem zmu­szo­ny no­co­wać w Co­sen­zy. Nie czu­łem się z tym naj­le­piej z jed­ne­go po­wo­du: nie lu­bię być sam.

Kie­dy jesz­cze żył dzia­dek Do­me­ni­co, na­uczył mnie, że w domu musi być za­wsze ktoś oprócz mnie. Kie­dy nie ma ni­ko­go, to po­dej­rza­na sy­tu­acja. I gro­źna. Dzia­dek chy­ba wie­dział, co mówi, bo tak wła­śnie zgi­nął naj­pierw jego oj­ciec, a po­tem star­szy syn, Fe­li­cia­no.

Ni­g­dy nie po­zna­łem bra­ta ojca, ale tata mi tro­chę o nim opo­wie­dział, a dzia­dek po­ka­zał ich zdjęcia z dzie­ci­ństwa i wcze­snej mło­do­ści. Stryj wy­glądał zu­pe­łnie ina­czej niż mój tata. Po­dob­no miał też inny cha­rak­ter. Dzia­dek twier­dził, że z nich dwóch tyl­ko Fe­li­cia­no tak na­praw­dę nada­wał się do za­rządza­nia Ro­dzi­ną. A mój tata nie. I może dla­te­go wła­śnie dzia­dek ta­kie na­dzie­je po­kła­dał we mnie, je­dy­nym wnu­ku, na­stęp­nym Bu­scet­cie no­szącym imię Do­me­ni­co, jak on i jego oj­ciec.

Moje imię i na­zwi­sko mają wzbu­dzać po­strach. Do dziś nie wiem, cze­mu mat­ka nada­ła mi imię po dziad­ku. Prze­cież nie­na­wi­dzi­ła go i się bała. A czy ja cze­goś się boję? Tak. Boję się, że kie­dyś będę sam i przyj­dą po mnie. Boję się, że kie­dyś to wszyst­ko ob­ró­ci się prze­ciw mnie. Wie­cie, że od pi­ęt­na­stu lat ni­ko­go nie za­bi­łem? Nie oso­bi­ście. Ale na mój roz­kaz dzie­ją się naj­gor­sze rze­czy w Ka­la­brii. Il Male. Czy­li Zły. Tak mnie na­zy­wa­ją ci, któ­rzy my­ślą, że o tym nie wiem. Mam trzy­dzie­ści trzy lata i je­stem bos­sem ‘Ndràn­ghe­ty. Jak się już pew­nie do­my­śli­li­ście, pro­duk­cja po­mi­do­rów nie jest moim głów­nym za­jęciem ani źró­dłem do­cho­dów. Ju­tro rano mam spo­tka­nie z przed­sta­wi­cie­la­mi naj­wi­ęk­szych ro­dzin prze­stęp­czych z po­łu­dnio­wych Włoch w spra­wie po­dzia­łu stref wpły­wów z han­dlu lu­dźmi, ale dziś… Dziś boję się sam spać. Gdzie, do cho­le­ry, jest Lu­igi? Już daw­no po­wi­nien tu być… Chy­ba za­dzwo­nię po ja­kąś dziw­kę. A może dwie. Tak. To po­mo­że mi za­po­mnieć o stra­chu.

Po chwi­li za­sta­no­wie­nia do­sze­dłem do wnio­sku, że jed­nak za­mó­wie­nie pro­sty­tut­ki do mo­je­go apar­ta­men­tu nie jest naj­lep­szym po­my­słem. Choć mój ko­le­żka nie­wąt­pli­wie do­ma­gał się uwa­gi, bo już daw­no nie miał kon­tak­tu z czy­mś mi­łym w do­ty­ku, cie­płym, ko­bie­cym, mu­sia­łem so­bie zda­wać spra­wę z tego, że ka­żda jed­na kur­wa w tym cho­ler­nym mie­ście może być pod­sta­wio­na przez mo­ich wro­gów, któ­rzy tyl­ko cze­ka­ją, że­bym się od­sło­nił.

Cho­le­ra ja­sna! – za­kląłem w my­ślach. – Jak tu po­zbyć się tego na­pi­ęcia, stra­chu, jak po­ra­dzić so­bie z obez­wład­nia­jącą sa­mot­no­ścią, kie­dy nie mogę na­wet za­pła­cić za seks?

I wte­dy coś mi przy­szło do gło­wy.

Prze­cież wca­le nie mu­szę tego ro­bić! Kto wie o tym, że je­stem w Co­sen­zy? Praw­do­po­dob­nie ci, z któ­ry­mi ju­tro mam się tu spo­tkać. Któ­ry z nich mnie zna? Ża­den, bo do nie­daw­na Ro­dzi­nę re­pre­zen­to­wał jesz­cze ofi­cjal­nie mój oj­ciec. Czy­li jak wyj­dę z tego pie­przo­ne­go apar­ta­men­tu, być może nikt nie zo­rien­tu­je się, że ja to ja! To jest to! – Pod­jąłem de­cy­zję. Wy­star­czy­ło wy­jść z bu­dyn­ku, uda­wać zwy­kłe­go miesz­ka­ńca mia­sta i pó­jść so­bie na dys­ko­te­kę. A po­tem, nie ry­zy­ku­jąc, wy­rwać ja­kąś przy­pad­ko­wą la­skę, któ­ra po­le­ci tyl­ko na mój urok, albo przy­naj­mniej na kasę. I nie mu­sia­łem z tym cze­kać na Lu­igie­go.

Tak zro­bi­łem. Zdjąłem mój dro­gi gar­ni­tur, w któ­rym i tak nie zno­si­łem cho­dzić, i wło­ży­łem dżin­sy. Zmie­ni­łem ko­szu­lę na swo­bod­niej­szą, za­wa­diac­ko roz­pi­ąłem ostat­nie dwa gu­zi­ki, a za­miast ma­ry­nar­ki na wierzch za­rzu­ci­łem skó­rza­ną kurt­kę. Czar­ne wło­sy prze­ci­ągnąłem że­lem, żeby wy­gląda­ły jak wło­sy mo­to­cy­kli­sty. Prze­je­cha­łem ręką po wczo­raj­szym za­ro­ście. Nie golę się – zde­cy­do­wa­łem. – Jak mam grać dziś wie­czór nie­grzecz­ne­go chłop­ca, taki ima­ge świet­nie się spraw­dzi.

Wsia­dłem na mo­tor, któ­ry trzy­ma­łem w ga­ra­żu na ta­kie oka­zje, i wy­je­cha­łem z mia­sta.

Ten, kto choć raz po­czuł wol­no­ść, ja­dąc mo­to­cy­klem w stro­nę mo­rza, zro­zu­mie, co czu­łem, ury­wa­jąc się na chwi­lę ze swo­je­go ży­cia i uda­jąc zwy­kłe­go Wło­cha. Za­le­d­wie pół go­dzi­ny pó­źniej za­ma­wia­łem drin­ka i roz­gląda­łem się z cie­ka­wo­ścią po wnętrzu klu­bu Knock-Out w Dia­man­te, w na­szej nad­mor­skiej dziel­ni­cy.

Po chwi­li przy­sia­dła się do mnie ja­kaś ko­bie­ta. Wul­gar­na, tle­nio­na, z kiep­skim ma­ki­ja­żem, częścio­wo roz­ma­za­nym. Brrr.

– Po­sta­wisz mi drin­ka, cu­kie­recz­ku? – spy­ta­ła prze­pi­tym gło­sem.

– Nie sądzę – stwier­dzi­łem z nie­sma­kiem. – Chy­ba masz już dość drin­ków na dziś.

– Cham! – od­pa­rła i ode­szła szu­kać in­ne­go spon­so­ra. Nie, aż tak zde­spe­ro­wa­ny nie by­łem. Mój ko­le­żka ani drgnął na jej wi­dok, a prze­cież był wy­posz­czo­ny.

W pew­nym mo­men­cie za ple­ca­mi usły­sza­łem od­gło­sy prze­py­chan­ki. Ob­ró­ci­łem się i zo­ba­czy­łem, jak ja­kiś ko­leś klep­nął w ty­łek kel­ner­kę, a ona mu od­da­ła w twarz. Chwi­lę pó­źniej ten sam fa­cet za­czął ci­ągnąć tę kel­ner­kę na ze­wnątrz. Dziew­czy­na mu się wy­ry­wa­ła, ale on był ewi­dent­nie sil­niej­szy. Po­nie­waż nikt nie re­ago­wał, pod­sze­dłem do nie­go i ka­za­łem mu spa­dać. Mój wie­czór sta­now­czo nie prze­bie­gał tak, jak po­wi­nien…

Wy­wi­ąza­ła się bój­ka, ale po­nie­waż ja by­łem od nie­go trze­źwiej­szy, a ko­le­ga uznał, że nie war­to in­ter­we­nio­wać, po­ło­ży­łem go­ścia kil­ko­ma cio­sa­mi.

– Mój szef cię wy­ko­ńczy, cwa­niacz­ku – wy­sy­czał tyl­ko tam­ten.

– Po­wiedz sze­fo­wi jed­no sło­wo ode mnie. – Zni­ży­łem się i szep­nąłem mu do ucha, tak żeby tyl­ko on usły­szał: – ‘Ndràn­ghe­ta. Mówi ci to coś? – Chy­ba mó­wi­ło, bo jego wy­raz twa­rzy zmie­nił się dia­me­tral­nie. – A te­raz spa­daj! – do­da­łem już gło­śniej. Ko­leś bły­ska­wicz­nie ze­brał się z podło­gi i za­raz nie było śla­du po nim i jego to­wa­rzy­szu. Wszy­scy po­zo­sta­li wró­ci­li do swo­ich sto­li­ków, jak­by nic się nie sta­ło.

A ta dziew­czy­na po­wie­dzia­ła do mnie:

– Gra­zie5.

– Nie ma spra­wy, mała – od­pa­rłem non­sza­lanc­ko, choć prze­cież nie­źle się zma­cha­łem.

– Je­stem Iza – przed­sta­wi­ła mi się.

A niech mnie, Po­lka!

– Nico – od­po­wie­dzia­łem skró­co­nym imie­niem. – Uwa­żaj na sie­bie, dziew­czy­no – do­da­łem, czu­jąc, że i z niej nie będę miał dziś po­żyt­ku. Była ład­na i mia­ła cha­rak­ter, ale twarz dziec­ka. Za mło­da dla mnie. Za­miast ją prze­le­cieć, wy­pa­da­ło ra­czej się nią za­opie­ko­wać. Mój wier­ny przy­ja­ciel ewi­dent­nie szu­kał dziś ko­goś in­ne­go… Ko­bie­ty przez duże „K”. Po­że­gna­łem się więc z Izą i po­sta­no­wi­łem wra­cać.

Nie by­łem za­do­wo­lo­ny z ta­kie­go ob­ro­tu spraw, ale na­gle to prze­sta­ło mieć zna­cze­nie, bo włączył się mój ra­dar i po­czu­łem nie­po­kój. Ude­rzy­ło mnie spó­źnio­ne wra­że­nie, że gdzieś już wi­dzia­łem tę dziew­czy­nę. Ale daw­no temu… Nie mo­głem so­bie jed­nak przy­po­mnieć, skąd mogę ją znać.

Po­nie­waż nie po­szczęści­ło mi się w Dia­man­te, sfru­stro­wa­ny wsia­dłem na mo­tor i ru­szy­łem w dro­gę po­wrot­ną do Co­sen­zy. Nie uśmie­cha­ła mi się za­ba­wa na ręcz­nym. Nie, kie­dy całe to mia­sto po­win­no dla mnie roz­kła­dać nogi. Prze­cież, gdy­by się tak do­brze za­sta­no­wić, mó­głbym mieć ka­żdą ko­bie­tę. Ka­żdą. Ale, po pierw­sze, nie chcia­ło mi się sta­rać, ba­wić w pod­cho­dy ani gier­ki, a po dru­gie, nie szu­ka­łem żad­nej re­la­cji. Tak na­praw­dę po­trze­bo­wa­łem, żeby ktoś po­mó­gł mi tyl­ko się po­zbyć tego nie­zno­śne­go na­pi­ęcia, któ­re przy­sła­nia­ło mi ra­cjo­nal­ne my­śle­nie. Bo my­śle­nie w moim „za­wo­dzie” to często być albo nie być.

Z za­du­my wy­rwał mnie te­le­fon od Lu­igie­go.

– Sze­fie, gdzie je­steś? By­łem w miesz­ka­niu i ni­ko­go nie za­sta­łem.

– Lu­igi, po­wiedz mi, że do­je­cha­łeś już do Co­sen­zy… – po­pro­si­łem i wes­tchnąłem ci­ężko.

– Tak, ale szu­kam cię po mie­ście.

– To wra­caj do miesz­ka­nia. I weź mi po dro­dze ja­kąś po­rząd­ną dziw­kę – po­le­ci­łem mu. – Tyl­ko nie za mło­dą i nie tle­nio­ną. Kur­wa, sam wiesz, co lu­bię – stwier­dzi­łem. Co jak co, ale Lu­igi znał mnie tak dłu­go, że nie po­wi­nien mieć wąt­pli­wo­ści. Lu­bi­łem tyl­ko na­tu­ral­ne ko­bie­ty i zu­pe­łnie nie kręci­ły mnie Włosz­ki, zwłasz­cza te z na­sze­go Po­łud­nia.

– Aż tak cię przy­pi­li­ło, Do­me­ni­co? – za­re­cho­tał Lu­igi.

– Nie dys­ku­tuj, tyl­ko zrób to – po­wtó­rzy­łem i się roz­łączy­łem.

Nie­dłu­go pó­źniej by­łem w miesz­ka­niu. Stwier­dzi­łem, że mój ima­ge nie­grzecz­ne­go mo­to­cy­kli­sty przy­słu­ży mi się jesz­cze tro­chę i nie prze­bie­ra­jąc się, po­sze­dłem do kuch­ni, żeby zro­bić so­bie drin­ka. Do ręcz­ne­go sha­ke­ra wla­łem po trzy­dzie­ści mi­li­li­trów rumu, ginu, wód­ki i te­qu­ili, a po­nie­waż nie mia­łem le­mo­nia­dy, do­da­łem sok z cy­try­ny. Jesz­cze tyl­ko lód do szklan­ki, do­brze wy­mie­szać… I wla­łem mie­szan­kę do szkła. Roc­ket Fuel. To gów­no to po­dob­no ty­po­wo męski drink. Robi z mó­zgu siecz­kę. Na­wet z ta­kie­go przy­zwy­cza­jo­ne­go do pro­cen­tów. Je­den łyk i po­czu­łem, jak przy­jem­ne cie­pło roz­cho­dzi się od prze­ły­ku po żo­łądek. Dru­gi łyk i za­częło mi być wszyst­ko obo­jęt­ne. Trze­ci łyk i do­sta­łem im­pre­zo­we­go na­stro­ju… Do­słow­nie kil­ka mi­nut pó­źniej po­ja­wił się Lu­igi z dziew­czy­ną.

No, przy­naj­mniej wy­brał ja­kąś sen­sow­ną.

– Do­bra, masz ja­kąś go­dzi­nę – zwró­ci­łem się do przy­ja­cie­la. – A ty cho­dź ze mną – do­da­łem w kie­run­ku dziew­czy­ny. Pro­sty­tut­ka po­słusz­nie po­szła za mną do jed­nej z sy­pial­ni. Za­mknąłem za nami drzwi i przyj­rza­łem się temu, co przy­wió­zł mi Lu­igi. Ład­na, nie za mło­da, na­tu­ral­ne wło­sy, wy­gląd „Eu­ro­pa Wschod­nia”, czy­li w moim ty­pie. Cie­ka­we, czy w środ­ku też taka in­te­re­su­jąca… – Jak masz na imię? – spy­ta­łem.

– Ma­riya – od­pa­rła.

– To praw­dzi­we imię?

– A to ma ja­kieś zna­cze­nie? – spy­ta­ła, uno­sząc brew.

Wła­ści­wie nie mia­ło. Za­mie­rza­łem wy­ko­rzy­stać jej cia­ło, a nie pro­wa­dzić kon­wer­sa­cję, ale ja­koś nie mo­głem się po­wstrzy­mać, żeby nie py­tać da­lej.

– Ma. Po­wiedz mi o so­bie coś in­te­re­su­jące­go. Nie dy­mam ob­cych ani pu­sto­sta­nów – wy­ja­śni­łem. – Ko­bie­ta musi mieć ja­kieś in­te­re­su­jące wnętrze, że­bym miał na nią ocho­tę.

– Kur­wa, ale mi się ro­man­tyk-in­te­lek­tu­ali­sta tra­fił. Ko­le­żan­ki mi nie uwie­rzą – za­częła się śmiać.

– Po­słu­chaj! – Zła­pa­łem ją ra­mię, zmu­sza­jąc, żeby spoj­rza­ła mi w oczy. Przy­jąłem naj­gro­źniej­szy wy­raz twa­rzy, na jaki było mnie stać. – Nie chcesz mi pod­pa­ść. Le­piej, że­byś zro­bi­ła to, na co mam ocho­tę. Ja­sne?

– Ja­sne – od­pa­rła prze­stra­szo­na.

No.

– Sko­ro więc py­tam grzecz­nie, to po­wiedz mi coś o so­bie, Ma­riyu.

Moje zie­lo­ne oczy po­tra­fią przy­brać na­praw­dę in­ten­syw­ny od­cień, kie­dy chcę być gro­źny. Być może to z tego po­wo­du nie­któ­rzy na­zy­wa­ją mnie Złym. Sły­sza­łem na­wet po­gło­ski o oczach dia­bła… Ha, ha. Jak to do­brze jest mieć od­po­wied­nią re­pu­ta­cję. Szcze­gól­nie nie­za­słu­żo­ną.

– Mogę ci opo­wie­dzieć o za­rządza­niu przed­si­ębior­stwem – stwier­dzi­ła. – Sko­ńczy­łam stu­dia z za­rządza­nia na uni­wer­sy­te­cie w Bra­ty­sła­wie.

No, trze­ba było przy­znać, że mnie za­sko­czy­ła. Ale jaja! Pani ma­gi­ster ze Sło­wa­cji – za­śmia­łem się w du­chu.

– To może za­miast do ob­ci­ąga­nia, za­trud­nię cię do kie­ro­wa­nia moją far­mą? – za­cząłem się śmiać. – Co, do cho­le­ry, ro­bisz w bur­de­lu?

– Dłu­ga hi­sto­ria… – wes­tchnęła. – Na­praw­dę chcesz słu­chać, czy może jed­nak wo­lisz zro­bić to, za co mi pła­cisz, przy­stoj­nia­ku? – spy­ta­ła, pusz­cza­jąc do mnie oko i po­chy­la­jąc się tak, żeby mój wzrok po­wędro­wał na jej de­kolt. No, sta­now­czo mia­łem ocho­tę na to dru­gie. Już za­czy­na­ła mi się po­do­bać. In­te­li­gent­na i wy­szcze­ka­na ko­bie­ta, cho­ciaż pro­sty­tut­ka… Krągłe pier­si i ko­bie­cy za­pach zro­bi­ły swo­je. Po­czu­łem zna­jo­me cie­pło w pod­brzu­szu, a moje dżin­sy po­wo­li za­czy­na­ły się ro­bić za małe. Ona to chy­ba za­uwa­ży­ła, bo uśmiech­nęła się kątem ust. – Mam się nim za­jąć? – spy­ta­ła.

– O, już za­czy­nasz ła­pać – za­żar­to­wa­łem. A ona uklękła przede mną, roz­pi­ęła mi pa­sek, a po­tem roz­po­rek, wło­ży­ła dłoń w majt­ki i za­częła po­cie­rać dło­nią po moim co­raz tward­szym ku­ta­sie. Za­mknąłem oczy i pró­bo­wa­łem się zre­lak­so­wać, kie­dy bra­ła go do buzi. No, trze­ba przy­znać, pani ma­gi­ster, że ob­ci­ągać pani umie – po­my­śla­łem, do­cho­dząc do wnio­sku, że tego wła­śnie było mi trze­ba. – I do ko­ńca – wy­sa­pa­łem, kie­dy czu­łem, że wszyst­ko zmie­rza w do­brym kie­run­ku. – Aaarrrh – wy­char­cza­łem, wy­le­wa­jąc w jej usta całe moje na­pi­ęcie. Bo­ski re­laks. A pani ma­gi­ster za­słu­ży­ła na na­pi­wek. – Do­bra, zmy­kaj – po­wie­dzia­łem do niej po wszyst­kim. – Mój ko­le­ga cię od­wie­zie. Masz ode mnie pre­mię za spraw­ną ro­bo­tę – do­da­łem, pusz­cza­jąc do niej oko. – Lu­igi!!! – wy­da­rłem się, otwie­ra­jąc drzwi. Nie­po­trzeb­nie, był tuż obok, aż pod­sko­czył.

– Słu­cham? – spy­tał, za­sko­czo­ny tym, że go na­kry­łem.

– Pod­słu­chi­wa­łeś mnie? – spy­ta­łem gro­źnie.

– Skądże, sze­fie, prze­cho­dzi­łem obok – za­czął się tłu­ma­czyć.

Ro­ze­śmia­łem się. Lu­igi ni­g­dy się nie zmie­ni.

– Od­wieź pa­nią i daj jej coś eks­tra ode mnie – za­żąda­łem. – Dwie stów­ki mogą być – do­pre­cy­zo­wa­łem, wi­dząc eu­fo­rycz­ne spoj­rze­nie dziw­ki na so­bie. I co z tego? I tak już się wi­ęcej nie zo­ba­czy­my.

Tata by­łby wku­rzo­ny, gdy­by wie­dział, jak spędzi­łem ten wie­czór w Co­sen­zy. Od wie­lu lat truł mi, że chce, że­bym był szczęśli­wy. Prze­cież by­łem. Mó­wił też, że zro­zu­miem go, kie­dy po­znam mi­ło­ść swo­je­go ży­cia. Tak jak on. Bzdu­ry! Nie po­tra­fi­łbym być ta­kim bez­na­dziej­nym ro­man­ty­kiem jak mój oj­ciec.

Po­ło­ży­łem się na chwi­lę.

Mam sen. Wiem, że to sen. Śni mi się bar­dzo często. Mam pra­wie dwa­na­ście lat. Jest lato. Pi­ęk­ne, go­rące, bez­tro­skie. Spędzam z przy­ja­ció­łmi czas nad wodą, kie­dy mama jest w pra­cy. Bie­ga­my, chla­pie­my się wodą, wy­głu­pia­my. Chłop­cy po­pi­su­ją się przed dziew­czy­na­mi. Nie, żeby je po­de­rwać, je­ste­śmy na to za mło­dzi. Po pro­stu chce­my im po­ka­zać, że je­ste­śmy od nich lep­si. Obok nas są inne gru­py. Nie wszyst­kich znam ze szko­ły czy z po­dwór­ka. Ska­cze­my z brze­gu do wody. Na­gle ktoś wpa­da na po­my­sł, żeby ska­kać z ga­łęzi wierz­by pła­czącej, któ­ra zwi­sa nad wodą. Tyl­ko od­wa­żni się na to de­cy­du­ją. Ja też. Tam, gdzie ska­cze­my, woda jest głęb­sza, ciem­niej­sza. Nie prze­wi­dzie­li­śmy jed­ne­go. Że jest zim­na.