Najmroczniejsza jesień - Makarewicz Konrad - ebook + książka

Najmroczniejsza jesień ebook

Makarewicz Konrad

3,7

Opis

Najmroczniejsza jesień” – powieść dark fantasy, której akcja osadzona jest w realiach zbliżonych do średniowiecza.

Pewnego dnia Vins stwierdza, że świat sprzysiągł się przeciwko niemu. Mężczyzna cudem unika szubienicy. Próbuje przetrwać w obleganym mieście – rozdarty wikła się w krwawe walki po obu stronach konfliktu. Spotyka potężnych ludzi i tajemnicze istoty, jest świadkiem niezwykłych zjawisk. Postanawia odzyskać coś najcenniejszego, co stracił lata wcześniej. Czy uda mu się dotrzeć tam, gdzie wiodą ścieżki jego wyborów?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (11 ocen)
6
0
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Awiola

Nie oderwiesz się od lektury

Sztampowy podział na dobro i zło? W tej książce tego nie znajdziecie. Jest za to brutalność i mroczniejsza odsłona fantastyki na czele z niejednoznacznym bohaterem. Jest też wartka akcja, niebezpieczeństwo i naturalistycznie przedstawiony świat, w którym ludzkie życie nie jest zbyt dużo warte. Jeśli lubicie takie klimaty, klimaty dark fantasy to "Najmroczniejsza jesień" jest dla was. Jesień to piękna pora roku, pełna kolorów, które potrafią zachwycić fakturą barw. Ale nie w książce Konrada Makarewicza wpisującej się w kanon gatunku dark fantasy, która pełna jest "brudności" oraz brutalności, podsycanej przez efektownie skonstruowane przez autora opisy porachunków pomiędzy mieszkańcami miasta. Wszystko to zostaje umiejscowione w realiach średniowiecznych, tworząc tym samym mroczny klimat świata, w którym zaciera się granica pomiędzy tym co dobre, a tym co złe. Nic w tej książce nie jest bowiem jednoznaczne, podobnie jak jej główny bohater. Vins intryguje i irytuje, wzbudzając u czytel...
10
well555

Nie oderwiesz się od lektury

Kawał dobrej fantastyki - 5/5
00
Oleza

Nie oderwiesz się od lektury

Moje drugie spotkanie z Autorem (po "Głęboko pod powierzchnią"). Ciekawa, przemyślana historia, wyjątkowo dopracowana literacko, do tego wyraziści bohaterowie i zaskakujące zakonczenie. Gorąco polecam!
00
wumon

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść "Najmroczniejsza jesień" przenosi nas do czasów zbliżonych do średniowiecza. Główny bohater, Vins, to postać niejednoznaczna, pełna sprzeczności, który pakując się co rusz w nowe tarapaty, zmierza ku temu za czym prawdziwie tęskni. Akcja powieści jest wartka; znajdziemy tu opisy scen bitewnych, intryg, mrocznych miejsc i zjawisk, a także tajemniczych postaci. To co w tej książce ujęło mnie najbardziej to język, który jest plastyczny, spójny i sprawiający wrażenie, jakby każde słowo dobrane było nieprzypadkowo i z ogromną uważnością. Zamierzchłe czasy oddane się nie tylko w dialogach bohaterów, ale także narracji. Opisy miejsc i walk są namacalne i ponure i stoją poniekąd w kontrze z subtelnością jaką można odnaleźć w wątkach przyrodniczych czy opisach spotkań bohatera z kobietami. Język, który odnalazłam w tej książce zachęca do zatrzymania się i niespiesznego delektowania każdym słowem. Otwarte zakończenie pozostawia czytelnika z pewnym niedopowiedzeniem i niedosytem, jedno...
00
natz_98

Nie oderwiesz się od lektury

Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z literaturą z gatunku dark fantasy, więc do "Najmroczniejszej Jesieni" podchodziłam z otwartą głową, nie wiedząc do końca, czego się spodziewać. Sięgnięcie po ten tytuł zdecydowanie było dobrym pomysłem! Świat Jesieni dość szybko mnie pochłonął. Z zaciekawieniem czytałam kolejne strony, by poznać dalsze losy bohaterów (z których wielu kończyło marnie),a zwłaszcza tego głównego - Vinsa. Postać niezbyt sympatyczna i egoistyczna, ale też nieszczęśliwa, która zwyczajnie stara się przetrwać w brutalnych warunkach otaczającej ją rzeczywistości. Cieszę się, że krwawe przygody Vinsa mają miejsce nie w epoce średniowiecza, a alternatywnej jego wersji. To dało autorowi ogrom możliwości, nieograniczone pole manewru przy kreowaniu swojego własnego uniwersum. Można wyczuć, że to twór bardzo oryginalny, co jest warte docenienia. Dzięki temu również i czytelnik automatycznie mocniej angażuje się w tę lekturę, gdyż odkrywanie elementów, których się nie spodzie...
00

Popularność




I

Pędził, nie szczędząc sił. Mijał klatki z gdaczącym drobiem, stragany pełne przypraw i ziół oraz nakrapianych owadzimi piegami zwierzęcych tusz. Niezauważony przemykał pośród pochłoniętych swymi ważnymi sprawami przechodniów.

Ponad głowami targujących się handlarzy i dziatwy rozdziawiającej gęby przy stoiskach ze słodkościami unosiła się specyficzna woń. Znał tę mieszaninę zapachów powstającą na styku nędzy z dobrobytem.

Targowisko przyciągało jednako wszystkie stany. Ludzie przeglądali się w nim jak w lustrze i na zasadzie kontrastu przekonywali, do jakiej grupy należą. Osoby majętne czuły się tu jeszcze zamożniejsze i ważniejsze, gdyż o ich względy zabiegało mrowie przekrzykujących konkurencję przekupniów. Natomiast biedacy, których na przekór prawom natury jest w świecie zawsze więcej, niźliby ich potrzebowano, wciąż pozostawali tą samą biedotą, dla której poszarpane portki i skołtuniała czupryna, wyjątkowo kij do podparcia, nierzadko były jedynym majątkiem.

Chłopiec o skłonności do buntu i oswojony z uczuciem strachu przystał do trzeciej z grup. Zbratał się z tymi, którym z urodzenia dostatek w udziale nie przypadł, ale na głód i nędzę się nie godzili. Zwykle czaiłby się gdzieś za węgłem z którymś ze swych pobratymców. Wspólnie wypatrywaliby okazji, żeby coś capnąć, czy to ze stoiska, czy komuś, kto w roztargnieniu zapomniał, że przestąpił granicę, za którą roztacza się złodziejskie żerowisko.

Dzisiaj było inaczej. Dziś ten drobny rzezimieszek miał fart i dostał zadanie od samego Moszke, jednego ze znaczniejszych kupców w mieście.

„Powiadom pana Vinsa, aby jak najprędzej przybył” – rozkazał sekretarz pana Moszke, wpatrując się niedowidzącym okiem w końcówkę gęsiego pióra, mającego na sumieniu dwa kleksy szerzące zgorszenie wśród równych rzędów cyfr.

Chłopak zatrzymał się dopiero pod oberżą o mało wyszukanej, acz wiele mówiącej nazwie Oberża. Pochylony, opierając dłonie o uda, łapał zgubiony po drodze oddech. Drzwi do przybytku otwarły się ze zniechęcającym skrzypieniem. Opuszczało go dwóch mężczyzn narzekających na kiepską kuchnię i takąż samą obsługę. Chłopak wniknął do środka. Mimo iż budynek mijał nie raz i nie dwa, bo doskonale znał już całe miasto, szczególnie dzielnice rzemieślnicze i, rzecz jasna, te najmniej zamożne – wewnątrz oberży nigdy nie był. Nie spodziewał się, że tuż za progiem napotka schody – długie, strome, o wąskich stopniach, na których o włos się nie potknął.

– O, hultaju! – huknął zza szynkwasu przysadzisty wąsacz. – Wynocha albo ci skórę wygarbuję!

– Przynoszę wiadomość dla pana Finsa – odrzekł chłopiec, nie truchlejąc, lecz przeciwnie, wypinając dumnie pierś.

– Zaraz ci dam Finsa, łgarzu! – Oberżysta, nie spuszczając z tonu, chwycił miotłę. – Znam ci ja takich, już mi stąd!

– Wiadomość? – mruknął mężczyzna siedzący nad michą strawy.

Jego twarz skrywały długie, przypominające warkocze kołtuny, a mimo to czuło się padające zza owej zasłony nieprzyjemne spojrzenie.

– Dla pana Finsa – powtórzył chłopak, będąc już o łokieć bliżej schodów stanowiących drogę ewentualnego odwrotu.

Mężczyzna uniósł nieco głowę znad jadła i przywołał go ruchem palca.

Sala była obszerna, lecz słabo oświetlona, przez co sprawiała wrażenie mniejszej niż w rzeczywistości. Chłopiec nie dostrzegał w niej nikogo poza wąsaczem i tym, który kazał mu podejść. Vinsa wcześniej nie widywał.

„Wysoki, włosy długie i grube, jakby, miast nich, na głowie miał upięte frędzle wojłoku. Tyle ci wystarczy – zapewnił sekretarz”.

– Mów! – ponaglił Vins.

Mężczyzna wysłuchał, co chłopak ma do przekazania. Przechylił kamionkową miskę, by pochłonąć resztkę zupy. Wytarł naczynie do sucha kawałkiem chleba, przeżuł go dokładnie, po czym oblizał dolną wargę.

– Na coś czekasz? – warknął Vins, sięgając po leżący na ławie bezrękawnik.

Małolat drgnął.

– Zmiataj!

Chłopiec biegł. Miał wrażenie, że lewituje nad zatłoczonymi uliczkami.

„Hi, hi!… Naiwniak!” – cieszył się, ściskając w dłoni skradziony pierścień.

*

– A, otóż i on – zaintonował Rupert Moszke na widok wchodzącego do kantoru uzbrojonego mężczyzny.

Vins kiwnął głową witającemu go chudzielcowi o małych rozbieganych ślepiach, które nigdy nie patrzyły wprost na rozmówcę, ale krążyły niezdecydowane, jak dwie natarczywe muchy. Prosiło się, żeby pacnąć dłonią i je przegonić.

– Poznaj, proszę, oto pan Jakub Wondeka – kontynuował chudzielec. – Wraz z bratem zainteresowani są twymi usługami.

Vins uścisnął podaną dłoń. Jegomość, na którego skroniach bielały pierwsze włosy, nie odwracał wzroku. Uważnie przypatrywał się osobnikowi, któremu miał powierzyć swój dobytek – a kto wie – może i życie.

– Vins – dociekał Jakub – tylko tyle?

– W stronach, z których pochodzę: aż tyle.

– Och, nie było mym zamiarem was urazić…

– Ani moim was – wtrącił Vins i przeszedł do rzeczy: – Dokąd wam trzeba?

Moszke uprzedził odpowiedź na powrót rozsiadającego się w fotelu Wondeki.

– Nasz drogi gość zmierza w interesach do Korty. Potrzebuje eskorty dla taboru. Właśnie tłumaczyłem, że znasz dostępny o tej porze roku bród, pozwalający zaoszczędzić nawet dwa dni.

– Nie słyszałem, żebyż istniał szlak z przeprawą na Wijdze – powątpiewał Jakub Wondeka. – Nieczęsto goszczę w Oradze, ale do Korty do tej pory zawsze podróżowaliśmy wschodnim traktem.

– I wcale nie dziwi, iżeście nie słyszeli – podjął Vins, przysiadłszy na wielkim okutym kufrze, do którego klucza strzegł zazdrośnie Moszke. – Nawet pośród tutejszych kupców niewielu zna ową przeprawę. Schyłek lata mamy suchy. Jesień zwykle dociera tu późno, nim na dobre nadejdą słotne dni, bród pozostaje dostępny. Zgodnie z tym, co mówił pan Moszke, mogę zapewnić, iż do Korty dotrzemy nie w dziesięć, ale w góra osiem dni.

– Ręczę za tego człowieka – ponownie wtrącił się Rupert Moszke – i za jego kompetencje.

Jakub Wondeka nachylił się do fotela Moszke, klepnął go w żylaste udo i rzekł:

– I tyle mi wystarczy, przyjacielu! Osiemdziesiąt koron to suma nieco wygórowana, ale niech tam…

– Równo sto.

– Słucham? – Wondeka przechylił głowę, nadstawiając ucha.

– Dziesięć za dzień, to łącznie sto – ciągnął Vins, udając, że nie dostrzega strzyżenia wąsika nad wargą Ruperta Moszke.

– Mówiłeś pan, że dotrzemy w osiem – zniecierpliwił się kupiec.

– Tradycyjna droga z Oragi do Korty zabiera dziesięć i za tyle oczekuję zapłaty. Nie muszę wyłuszczać człowiekowi interesu, co znaczą dwa zaoszczędzone dni.

– No, nie wiem… – Wondeka skubał palcem zapięcie tuniki. – Przystaliśmy z bratem na osiemdziesiąt. Muszę to z nim skonsultować, a właśnie nadzoruje załadunek…

– Nie ma takiej konieczności, panie Wondeka. – Moszke wstał i usłużnie schylił czoło. – Czuję się sprawcą zaistniałego nieporozumienia. Zobowiązuję się dołożyć brakujące dwadzieścia koron.

– Ależ w żadnym wypadku, to nie pańska wina. Poza tym i tak mocnoście zeszli z ceny na jedwabiach – zaoponował Wondeka.

– Liczę, że nasza współpraca będzie trwała lata. Nie pozwolę, aby zaczynała się w taki sposób. Potraktujmy to jako mój wkład we wspólną przyszłość. Tuszę, iż zwróci się nam z nawiązką.

– Skoro pan nalega… – Jakub Wondeka rozpromieniał. – Doprawdy, złoty z pana człek, panie Moszke. Pokładam ogromne nadzieje…

*

Moszke w obecności kontrahenta nie mógł odmówić wypłacenia zaliczki, a Vins bez skrupułów to wykorzystał. Odbierając dwadzieścia koron, pierwszy raz miał okazję zmierzyć się ze zwykle rozbieganym wzrokiem Ruperta Moszke. Kupiec patrzył na pozór obojętnie, na pozór. Vins błysnął zębami – osiągnął to, co zamierzał.

Wrócił do kwatery grubo po świcie i dopiero około południa obudziło go palące pragnienie.

Oparty o blat, chwiał się nad stolikiem. Chwycił dzbanek, oburącz przytknął go do ust… Pił… Woda spływała po torsie, zmoczyła koszulę – zrzucił ją. Resztę wody, w celu obmycia twarzy i karku, wlał do miednicy. Zaparskał dla otrzeźwienia, lecz głowa jak była, tak pozostała ciężka.

Kiedy się ubierał, materiał boleśnie prześlizgnął się po skórze. Dotknął dłonią pleców i znalazł napuchnięte pręgi zadrapań sięgających szyi. Na wspomnienie minionej nocy ból głowy i uszczuplony trzos stały się dlań mniej dokuczliwe.

Miał czas, próbował jeszcze poleżeć, ale w wątpiach mu bulgotało, a flaki podchodziły pod gardło. Zmusiwszy się do wysiłku, spakował rzeczy.

Żona oberżysty, tęga kobieta, dwa razy przeliczyła wręczoną jej garść drobniaków. Była niewysoka, ale miał wrażenie, jakby zawsze patrzyła na niego z góry. Tak samo i teraz, gdy prosił o przytrzymanie izby do jego powrotu.

Vins wyprowadził ze stajni objuczonego wierzchowca. Myślał, jakby go dosiąść, a przy tym uniknąć niepotrzebnych wstrząsów. W momencie, gdy wsuwał stopę w strzemię, zbliżył się dzieciak. Mężczyzna odepchnął go bezceremonialnie na bok, nie przepadał za niewyrośniętymi gapiami i ich głupawymi pytaniami. Chłopiec sterczał z opuszczoną głową i rękami założonymi do tyłu. Bosą stopą grzebał w sypkim piachu. Mamrotał, niby ułomny. W końcu zebrał się na odwagę, by wybąkać:

– Przyszedłem oddać.

Mężczyzna odwrócił się i rozpoznał na wyciągniętej dłoni swą własność. Odruchowo sięgnął do boku i przesunął palcami po skórzanym bezrękawniku.

– Skąd?… Ach, pamiętam jak przysłał cię Moszke! – Chwycił pierścień, obrócił w palcach i schował do przytroczonej przy siodle torby. – Wsuwałeś go na palec – zgadł Vins. – Głos rozkazał ci go odnieść – dokończył półgłosem, co zdradzało, że mówi do siebie.

Chłopiec skinął głową i tłumiąc spazm płaczu, wydusił:

– Mówiła, że jeśli komu o tym powiem – skulił się i przyłożył do piersi poparzoną dłoń, a z oczu spłynęły mu łzy – usmaży mi drugą…

Vins, zajmując miejsce w siodle, czuł, że powinien gówniarza pocieszyć.

Szturchnął piętami boki klaczy i odjechał.

*

– No, ciągnij! – krzyknął Jakub.

– Jakiś łachmyta przygląda się wozom – ostrzegł drugi z Wondeków.

Jakub przerwał rozściełanie żaglowego płótna, mającego chronić ładunek i wyjrzał nad skrzynię.

– Ależ to właśnie Vins.

– Toś nam wybrał przewodnika. Prawdziwie łajdacka aparycja…

– Stul dziób! – Jakub Wondeka poskromił brata i zawołał: – Mości Vins, tutaj!

Vins skierował klacz ku machającemu mężczyźnie. Jakub przedstawił swojego młodszego brata, a zarazem wspólnika. Albert był tej samej postury co Vins, wysoki i smukły, o pociągłej twarzy. Wzrok spod jasnych brwi podnosił nieufny, z wyraźną powściągliwością. Małomówny, zdawał się chłodny w obyciu. Vins nie wiedział, czy tylko w stosunku do niego, czy może taką miał naturę. Niewiele nad tym myślał, dość, że mu to odpowiadało. Nie przepadał za pustą paplaniną, jaką najczęściej mieli do zaoferowania nowo poznani.

Bracia Wondekowie dorobili się na handlu suknem. Mało którego kupca byłoby stać na noszone przez nich tuniki. Z drugiej strony, mało który kupiec byłby tak nieostrożny, a może trafniej byłoby rzec – głupi – aby swe bogactwo eksponować w trakcie przemierzania puszczy w dolinie Wijgi.

– A gdzie pańscy ludzie? – spytał starszy z braci, mając na myśli dwie dodatkowe osoby eskorty.

– Dołączą do nas za miastem… Powinniśmy już wyruszać, panie Wondeka.

– Czekamy na przyjaciela – odezwał się po raz pierwszy Albert.

– Zabiera się z nami?

– Owszem – odmruknął Albert, poświęcając całą uwagę stanowi końskich uprzęży.

Wyczekiwanym przyjacielem okazał się pękaty – jak jeden z kotłów, którymi zawalona była jego furmanka – brodacz Jens Forgat. Starzec handlował rondlami, patelniami, narzędziami i wszelkim innym żelastwem. Można było odnieść wrażenie, że najważniejszą cechą sprzedawanego przezeń towaru miała być jego niepospolita hałaśliwość. Lejce trzymał wnuk Jensa – gołowąs o rumianych policzkach. Jego mentor zadowalał się dzierżeniem bicza, z którego raz po raz strzelał, popędzając kobyłę. Zdzielona batem szkapa poprzestawała na szarpnięciu wywołującym metaliczny chrzęst ciągniętej góry złomu i wracała do swego powłóczystego kroku. W podobnym akompaniamencie człapali między budynkami sznurem różnorakich zaprzęgów i wózków. Vins rozmyślał o czekających go niełatwych kolejnych dniach i obiecanym wynagrodzeniu.

Z opuszczenia murów miejskich zdał sobie sprawę dopiero na otaczającej gród równinie. Ominęli dwukółkę, której woźnica z osłem oddawali się drzemce. Zamiast towarzyszącego siedzibom ludzkim fetoru zgnilizny i fekaliów, powietrze przesycała woń brzęczących łąk i przekwitających chabrami pól.

Tabor liczył trzy zaprzęgi, przy czym te prowadzone przez braci były dwukonne. Trzeba było mocno ściągać wodze, by chabeta Forgata nie została zanadto w tyle. Po kolejnym oczekiwaniu na rozdrożach furgon handlarza asortymentem żelaznym zajął pierwsze miejsce w szyku i od tej pory nadawał tempo.

Vins wstrzymał wierzchowca i zrównał z wozem prowadzonym przez Jakuba.

– Z tą prędkością podróż znacznie się wydłuży.

– Nie martwcie się, zapłacimy, ile potrzeba. Forgatowi nader zależy, ażeby zatarabanić swe precjoza do Korty – odrzekł Jakub Wondeka z kozła woźnicy.

Z jowialnego tonu kupca Vins pojął, iż przesunięcie wyjazdu z poranka na popołudnie miało związek z Forgatem i że stary musiał za nie słono zapłacić.

Po przebyciu niespełna trzydziestu staj, licząc od bram miejskich, podróżni znaleźli się w cieniu ruin. Pozostałości twierdzy, leżącej na jedynym okolicznym wzniesieniu, nadal budziły podziw. Mimo iż od dekad traktowano ją jako miejsce pozyskiwania darmowego budulca, konstrukcja zachowała niemal nienaruszoną jedną z baszt i rozległe linie umocnień.

Vins wysforował na czoło i przystanął.

– Czego wy tak wypatrujecie? – spytał Forgat i przejął od wnuka lejce, bo ten nie radził sobie z zatrzymaniem furmanki. – Prrr!…

– Tam… na blankach. Widzicie? – Wskazał Vins.

Stary przesłonił twarz od słońca.

– Gówno ja tam widzę, drogi panie. Te gały już się w życiu tyle napatrzały… Nynie rzadko się zdarza, bym sobie na buty nie najszczał. No, nie podśmiechujcie się tak! Wspomnicie me słowa w jesieni życia.

– Cóż też dziadunio baja? – wtrącił się, chichocząc, wnuk Jensa Forgata. – Za spódnicami bywa, że i z dwustu jardów dziadunio pogwizduje.

– Dostaniesz w ucho, smarku! – zrugał wnuka Jens i ponownie rzekł do Vinsa: – Nie tutej mielimy się zdybać z waszymi kumami?

Jeździec najwyraźniej nie dosłyszał pytania. W tym czasie dociągnął Jakub Wondeka.

– No, niech mnie piorun! – zaklął. – Dochodziły mnie słuchy, że jest wielka, ale nie sądziłem, że aż tak. Wcale nie dziwota, co gadają, że podobne warownie budowała starożytna rasa olbrzymów.

– Gadają też, iż człowiek to istota rozumna, a nieraz masz wrażenie, że z chlewu toto wywlekli i ino dla niepoznaki przyodziali – podłapał wątek Forgat.

– To wasi, tam na baszcie?

– Moi – odpowiedział Wondece Vins.

– Muszę przyznać – zaczął Jakub – iż rad jestem, że nie usłuchałem brata i nie wybraliśmy starego traktu. Warto byłoby nawet nadłożyć drogi, by obaczyć to cudo z bliska. Co wy na to, żeby przenocować w murach? Drugiej takiej okazji nie będzie. No jak, mości Forgat?

W głosie Forgata nie czuć było entuzjazmu, którym do noclegu w ruinach zapałał Jakub, ale przystał na propozycję. O dziwo, przed pomysłem brata nie oponował też Albert. Vins początkowo nalegał, by kontynuować podróż, ale jak się szybko przekonał, jego zdanie nie miało najmniejszego znaczenia.

Dziedziniec powitał ich echem podkutych kopyt. Podczas rozbijania obozu Jakub podszedł do szykującego palenisko Jensa Forgata i wyszeptał:

– Miałżeś pan rację.

– He?

– No, że świnie… jakoby ludzie. Tylko na nich spójrzcie. – Jakub kiwnął głową na dwóch pomagierów Vinsa. – Nie przymierzając, prosto z chlewa…

– Za to ten czarniawy – stary, nie krygując się, wysiąkał nos w piach – wygląda jak jeden z tych starożytnych wielkoludów, co toście o nich prawili. Patrzaj pan, konie przy nim jako te kuce.

– Co racja, to racja. Kiedy złaził z siodła, pomyślałbyś, że ot rozprostuje kolana i sięgnie gruntu. Jakoby psa dosiadał, a ten jego wałaszek też przecie niczego sobie konisko.

Vins nakazał swym podkomendnym, Tomikowi z Borkiem, pomóc w wyprzęganiu koni, a sam wspiął się po częściowo już rozkradzionych schodach. Albert, odgadnąwszy jego zamiary, a czując się wyręczonym w obowiązkach, długo nie myśląc, podążył za nim.

– Nie widać żadnego wejścia – zauważył Albert, pokonując ostatni stopień.

Vins wskazał rumowisko poniżej tarasu, na którym stali.

– Zasypane? – dociekał Albert. – A oni jak weszli?

– Wspięli się.

Albert przesunął wzrokiem po gładko ułożonych od dołu do góry blokach ciosanego piaskowca i roześmiał się z niedowierzania:

– Niemożliwe.

– Nie tędy – burknął Vins.

Stąpając po gruzie, dotarli do zwaliska kolejnej baszty. Podeszli do miejsca, gdzie do pokonania pozostawał najkrótszy fragment przylegającego do zrujnowanej baszty muru obronnego.

Ściana była niemal równie gładka co poprzednia.

– To jedyna droga – oświadczył Vins.

– Jakieś dwadzieścia łokci – ocenił Albert, skutecznie ukrywając niechęć do wspinaczki.

Drugi ze śmiałków czekał, aż ten pierwszy rozwinie wypowiedź. Zdradzi, że wcale nie zamierzał się wdrapywać. Iż to dziecinada i że niewiele go obchodzi jakiś tam widok. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Albert zakasał rękawy, wyszukał nad głową wąską szczelinę i się podciągnął. Vins skoczył do przodu, przewiesił pas z mieczem przez pierś i zazdrośnie przylgnął do muru. Szukał oparcia dla podeszwy. Z mozołem, cal po calu, posuwał się w górę. Równolegle z nim poruszał się Albert – jego rywal. Niczego nie ustalali, wcale się nie odzywali – jeśli nie liczyć przeciągłych stęknięć – ale obaj wiedzieli, że biorą udział w pojedynku. Stawka była wysoka, bo w ich przekonaniu nie istniało nic cenniejszego niż męska duma.

Przebyli połowę drogi. Upadek z tej wysokości musiałby się źle skończyć. Albert nieznacznie wygrywał i widać było, że ma większą wprawę. Vins czuł, że opuszczają go siły, ale się nie poddawał. Utrzymywał stały dystans, choć mięśnie zaczynały się buntować. Ciało spotniało i drżało jak w gorączce. Przedramiona stały się żylaste. Mokre palce coraz częściej ześlizgiwały się po kamiennych wypustkach. Poczuł, że nie da rady – nie tylko wygrać, ale w ogóle wedrzeć się na tę przeklętą ścianę. Odpędzał od siebie myśli o konsekwencjach upadku. O próbie zejścia nie mogło być mowy, jedyną szansą było przeć w górę. Sięgnął rozedrganą dłonią wyżej i natrafił na podłużną pionową wyrwę. Sprawdził chwyt i mocno się wydźwignął. Palce drugiej dłoni również namacały dogodne miejsce. Później, jedna po drugiej, stopy. Nadludzkim wysiłkiem pokonał ostatni odcinek dzielący go od zwieńczenia muru.

Dyszał, jakby cała zgromadzona w nim krew właśnie zawrzała. Nawet nie próbował wstawać. Leżąc na brzuchu, wychylił tylko głowę do mężczyzny, który miał pecha, bo po jego stronie ściana nie nosiła śladów pęknięć.

Albert mobilizował się przekleństwami. Znieważał siebie i swe słabości, ale najbardziej obrywała zimna, niema ściana, z którą tak zaciekle konkurował. Każdy zryw, ułamek skradzionej przestrzeni, okupywał pokrzykiwaniem.

Wreszcie Albert znalazł się w zasięgu ramienia.

– Chwyć mnie! – rozkazał Vins.

– Nie!

– Chwytaj rękę! Przecież masz dość!

– Dam radę!

Vins zaparł się i wciągnął mężczyznę za kołnierz.

Zasapany Albert usiadł pod blanką.

– Gdybym nie wiedział – jęknął, rozluźniając przedramiona – że tędy wchodziliście, nigdy bym się nie odważył.

– Dla mnie to też był pierwszy raz. Wcześniej się tu nie zatrzymywałem – zaprzeczył Vins i spytał: – Skąd u handlarza szmatami tyle krzepy?

Albert wykonał głośny wdech, jakby planowana odpowiedź ważyła kilkadziesiąt funtów i trzeba ją było wytaszczyć.

– Nie zawsze byłem kupcem – zaczął. – Od szczenięctwa marzyła mi się kariera wojaka. Ojciec zapewnił mi lekcje u mistrzów szermierki i łucznictwa, choć w skrytości musiał liczyć, że z upływem lat moje zamiłowanie do drylu minie.

– Nie minęło?

– A skąd! – Albert Wondeka się zaśmiał. – Przeciwnie! Przez lata położenie królestwa stawało się coraz trudniejsze. Wkrótce pojawiło się widmo wojny i zarządzono powszechny zaciąg. Ojciec tradycyjnie chciał zamiast synów posłać kilku sług. Nie zgodziłem się, w zawierusze wojennej widziałem dla siebie szansę.

– Nie każdego ojca stać…

– Wondekowie to stary ród… – Albert zatrzymał wzrok na lądującej u jego stóp pliszce. W stronach, z których pochodził, zwykło się ją nazywać trzęsidupką. – Zaczynałem z szarżą chorążego. Krótko po tym, jak awansowałem na lejtnanta i dostałem pod komendę oddział łuczników, zostaliśmy najechani. Z końcem jesieni minie dziewięć lat…

Vins machnął ręką. Pliszka odskoczyła, potrząsnęła na pożegnanie smukłym ogonkiem i odfrunęła.

– Widzę, że sympatią do ptaków nie pałasz.

– Przeciwnie, przepadam za nimi – odparł Vins. – Pochodzicie z Moshiny, prawda?

– Tak… Skąd…? Ach, trudno nie rozpoznać śpiewnego akcentu. No więc nasz monarcha, Izyd Merchus, o czym być może słyszałeś, oddał królestwo bez walki. Armia została częściowo rozformowana, kolejne rody szlacheckie przysięgały wierność nowo powołanemu marionetkowemu księciu Moshiny, która stała się jedną z dzielnic Cesarstwa Modegów.

– I wojsko tak łatwo przystało na upadek Królestwa Moshiny?

– Ja i mi podobni powędrowaliśmy w góry. – Albert przetarł rękawem pot z czoła i poprawił jasne brwi. – Całą zimę walczyłem po dolinach. Późną wiosną wpadliśmy w zasadzkę, urządzono nam prawdziwą rzeź. Żywcem by mnie nie wzięli, gdybym nie został poważnie ranny. Podleczyli mnie, by osadzić w lochu. Co więcej, zaoferowano ułaskawienie w zamian za uznanie nowej władzy. Odmówiłem, wybierając spotkanie z katem. Ojciec do śmierci nie mógł mi tego darować. Zresztą nie pożył już długo. Zrujnowałem go, oddał niemal wszystko, co posiadał, by mnie z tego wyciągnąć. Stracił majątek i zdrowie z powodu jednej mojej decyzji.

– Sporoś przeszedł.

– Tak – przytaknął Albert – a wszystko po to, by się parać handlem szmatami… Idzie nam z bratem niezgorzej, jesteśmy na dobrej drodze do otwarcia własnego składu. Odkąd założyłem rodzinę, nie chcę ryzykować dalekich podróży. Niebawem z tym skończę. – Mężczyzna zawisł spojrzeniem gdzieś ponad szarzejącym w oddali lasem.

Vins poczuł się nieswojo, wstał.

Na chodniku biegnącym po szczycie murów lęgły się kępki traw, niewielkie krzewy i brzózki. Przeszli ku będącej ich celem baszcie. Dotarli do portalu, w którym od wieków brakowało drzwi. Przeczył on domysłom, iż warownię stworzyli mityczni olbrzymi. Chyba że budowali ją z myślą o ludziach, gdyż przekraczający portal mężczyźni mieścili się w nim z niewielkim zapasem przestrzeni nad głowami.

Ich oczom ukazywały się kolejne stopnie wykrawane z ciemności poblaskiem nielicznych świetlików. Wiły się niekończącą serpentyną, w której każdy następujący po sobie krok zdawał się tym pierwszym. Ruch powietrza i uderzająca w twarze jasność.

Pchane błękitem obłoki…

– A myśmy główkowali, gdzieście to się podziali – zaskrzeczał znajomy głos, gdy sylwetki mężczyzn wyrosły na najwyższej kondygnacji. – Widzę, że nie tylko mnie, starej safandule, wspinaczka dała w kość. Mokrzyście jakobyście prosto z łaźni wyszli. Przeklęte schody, że też mnie podkusiło tak się trudzić… No, ale pejzaż, ma się rozumieć, wspaniały.

– W rzeczy samej, panie Forgat – zawtórował staremu Jakub Wondeka.

– Ha, dziadunio wzrok odzyskał! – zachichotał wnuk.

Albert z Vinsem patrzyli po sobie zdumieni. Nie byli już zainteresowani rozciągającym się przed nimi bezmiarem. Widok, z oczywistych względów, stracił spodziewany smak.

Schodzili jako pierwsi. Wyprzedził ich tylko ścigający się z własnym cieniem wnuk Jensa Forgata. Wychodząc na dziedziniec innym, jak się okazało – niezasypanym przejściem – byli już pewni wcześniejszych podejrzeń. Wielkolud i jego kompan Tomik krztusili się, rechocząc z poczynionego żartu. Przyznali, iż kłamali, jakoby jedyne wejście na basztę wiodło murem, a co więcej, że nikt wcześniej nie próbował się po nim wdrapać.

Wieczór zastał ich przy ogniskach. Vins spoglądał w tę stronę, ale nawet nie widział siłujących się na rękę Borka z Tomikiem. Tomik wbrew zasadom odrywał łokieć od służącego za podstawę siodła. W dodatku pomagał sobie drugą ręką, lecz i tak nie był w stanie przeciwstawić się wielkoludowi. Borek wysiłki kamrata kwitował komicznym uśmiechem, prezentując przęsło długich koślawych zębów.

– Ejże, Vins! Chodźcież do nas. – Padło od strony drugiego ogniska. Inny głos zawtórował: – Zapraszamy na poczęstunek.

Vins otrząsnął się z zamyślenia. Syknięciem zatrzymał podnoszących się z ziemi Borka i Tomika. Odpowiedziały mu oziębłe pomruki. Poszedł sam.

Wokół ognia, ulokowani na kocach, siedzieli mężczyźni. Chłopiec, zwinięty w kłębek, drzemał. Na będącym własnością Forgata metalowym ruszcie piekł się, skwiercząc, upolowany jeszcze przed zmierzchem kogut cietrzewia.

– Nawet i dla waszej czwórki braknie – ocenił Vins, pojawiając się w blasku płomieni.

– Ptica pana Alberta, a ja tu na inny poczęstunek wołałem – wyjawił Jens, głaszcząc niczym wiernego pupila leżącą przy udzie dębową baryłkę.

– Nie… Ja… – zawahał się Vins, przesuwając językiem po przesuszonej wardze.

– No, podejdźże. Nie każ staremu się gramolić.

Vins usłuchał, otrzymał pełny kubek. Siadł na płaskim kamieniu. Cierpkawy zapach gryzł w nos i przywoływał moc nieciekawych wspomnień. Mimo wszystko zmoczył usta i przyjemnie się zdziwił. Wino miało delikatny, orzeźwiający smak, który mienił się w trakcie przełykania i tą swoją tajemniczością zachęcał do kolejnych haustów.

– No, jak? – spytał Jens, wiedząc, że odpowiedź może być tylko jedna.

– Dawnom nie kosztował tak wyśmienitego trunku – przyznał Jakub ze swego legowiska.

Vins pokiwał z uznaniem.

– Nie znacie wina – zaczął wykład Forgat – ponad te z winnic mej rodzimej Scybii. Proces ich fermentacji podniesiono do rangi sztuki… – Forgat zapatrzył się na Alberta, zajętego wcieraniem wosku w cięciwę łuku i spytał: – A wy nic nie powiecie?

Albert uniósł czoło, by się upewnić, czy pytanie jest kierowane do niego. Wyglądało, że nie zdawał sobie sprawy, iż stoi przy nim naczynie z darowanym napitkiem. Z pomocą przyszedł mu brat.

– Pan go nie pyta, on, jak już zacznie ze swoimi zabawkami, to o żywym świecie zapomina.

– Jakiś on taki krzywy, ten łuk – dociekał Jens, grzebiąc palcami w przerzedzonej siwej brodzie.

– To niezwykły łuk, panie Forgat. Podobnie jak wino, którym nas pan uraczył. No, pochwal się, skąd go masz – zachęcał brata Jakub.

– Co za różnica, skąd?

– Jak zwykle – skomentował zachowanie brata Jakub. – Nie chcesz sam, to ja opowiem. Albert wygrał go w turnieju. Ależ ten czas leci… to już kilka lat. Byliśmy w interesach w Priaku, stolicy…

– Każdy wie, czego stolicą jest Priak – wtrącił z przekąsem Albert.

– Sam opowiadaj, miast mi przerywać… Nie? To siedź cicho. W Priaku, o czym wcześniej nie wiedzieliśmy, miały się właśnie rozpocząć zawody łucznicze. Organizują je co cztery lata. Wystartować może każdy, lecz nie każdego stać na wpłacenie wpisowego. Z najodleglejszych prowincji Cesarstwa Modegów przybyło przeszło sześć setek śmiałków. Albert zawsze miał talent do tego rzemiosła, ale po wojnie… – Jakub uczynił krótką pauzę. – Dość rzec, iż długo przedtem nie dzierżył majdanu w dłoni. Znalazłem handlarza, dostałem łuk. Wcale nie najlepszy, zresztą nie jestem znawcą. Wziąłem do niego garść solidnych strzał i udałem się opłacić wpisowe. Wracam do brata, wręczam mu ten kram i mówię: jutro startujesz.

– I wygrał? – Zafrapował się Forgat.

– Tak – oznajmił Jakub.

– Nie! – zaoponował Albert.

– Mówiłem ci, siedź i się nie odzywaj. – Machnął na brata Jakub. – Konkurs trwał pięć dni. Ostatniego rywalizowali między sobą dwaj najlepsi łucznicy, ten tutaj – Jakub wskazał brodą brata – i Janik Stoger.

– Janik Stoger to żywa legenda – wyartykułował z jawnym podziwem Jens, ściągając z rozgrzanej łysiny czepiec.

– Tak, tak… On sam we własnej osobie – snuł dalszą część opowieści Jakub. – Wnet stało się jasnym, iż obaj łucznicy prezentują najwyższy kunszt i że wygrana faworyzowanego Stogera wcale nie jest pewna. Toteż przygotowano konkurencję, w której tarcza znajdowała się znacznie dalej. Jak stąd… Na słowo uwierzcie, że stała pieruńsko daleko. Ledwie ją było widać. Stoger wiedział, że tylko z jego łuku można posłać strzałę na taką odległość. Usiłował protestować, chciał wygrać, ale uczciwie, jednakowoż posłuchu w tej sprawie nie znalazł. Brat, widząc, że jest bez szans, ze swej próby zrezygnował i tym samym to Stoger został oficjalnym zwycięzcą…

– No, mówił żeś pan, że brachol wygrał – przerwał Forgat.

– Ależ słuchajcie dalej – ciągnął starszy z rodzeństwa. – Stoger podszedł do braciaka, oddał mu swój kołczan i łuk. – Jakub zwrócił się do Alberta: – Przypomnisz, co ci wtedy powiedział?

– Dajże już spokój!

– Janik Stoger schylił się pełen szacunku i oświadczył, iż to Albert zasłużył na wygraną – wyjaśnił Jakub.

– I to właśnie ten łuk? – upewniał się Jens Forgat.

– Dar od Stogera – potwierdził z dumą Jakub. – Drugiego takiego łuku nie znajdziecie.

Vins niewiele otwierał usta. Sączył wino i przysłuchiwał się toczonej gawędzie. Najwięcej gadał Jakub, któremu scybijski trunek wyraźnie rozwiązał język. Jens próbował z nim dyskutować, częstować swymi czerstwymi anegdotami, ale był już mocno wstawiony i kolejne jego próby kończyły się niezrozumiałymi wiązankami przejęzyczeń ocierających się o najpospolitszy bełkot. Albert, podobnie jak Vins, milczał, a zajęty przeglądem lotek strzał, nawet nie słuchał toczącej się dyskusji. Ożywił się dopiero, kiedy gotowa była pieczeń. Poporcjował ją między siebie, brata i Vinsa. Stary dołączył gromkim pochrapywaniem do śpiącego od dłuższego czasu chłopaka.

– Zastanawia nas – Jakub obgryzł ostatni kęs i rzucił kość w żar – dlaczego wasi ludzie nie dołączyli do nas w mieście.

– Tutaj mieli bliżej – odpowiedział Vins. – Nie było powodów, aby się fatygowali za mury.

– A widzisz pan, bo tak dumaliśmy z bratem, czy ci pańscy kamraci – starszy z Wondeków złamał gałąź i dołożył do ognia – nie są poszukiwani. Inaczej mówiąc, czy nie są wyjęci spod prawa.

– Mości panie Wondeka – Vins wstał – poręczył panu za mnie Rupert Moszke. Tak samo i ja ręczę za moich ludzi. Nigdy się na nich nie zawiodłem, a lepszych w ich fachu nie znajdziecie.

Wracając do swego posłania, widział na granatowym niebie kontury chmur. Szedł, lekko się zataczając i gdyby ktoś mu w tym momencie zajrzał między uszy, odniósłby wrażenie, iż omija on tym sposobem niepożądane myśli.

Padł na przygotowane zawczasu legowisko. W odgłosach pobliskiego chrapania poddawał się przyjemnej, obejmującej członki drętwocie. Nim zasnął, przez mroki gasnącej świadomości prześlizgnęło się poczucie wstydu – przyglądali się sobie wzajem…

*

– Wiśta!

Powietrze przeciął świst bata, garnki zadzwoniły, wnuk Jensa Forgata przeciągle ziewnął, a koła z turkotem potoczyły się po bruku. Wozy i trzech konnych zjeżdżało jedyną drogą biegnącą z ufortyfikowanego wzniesienia.

Tomik zmarszczył krzywy rozpłaszczony nos, charknął i splunął obficie przez lewe ramię. Wierzchowiec pod nim bryknął, jakby uradowany, że ubyło mu ciężaru z grzbietu.

– Gdzie się rwiesz, durne bydlę?! – Tomik ściągnął wodze tak, by gniadosz posmakował żelaznego kiełzna.

– Ej, patrzajta! – Wskazał olbrzymim ramieniem Borek.

Od prawej, drożyną wygniecioną między płowiejącymi łanami, zbliżali się jeźdźcy. Przez wzbijane kopytami kłęby kurzu nie sposób było określić, tuzin ich czy kopa.

– Co to za jedni? Chyba nie Heker? – zastanawiał się głośno Tomik.

– Nie… Gdzie tam on? Głupi nie jest, żeby wyłazić z lasów w otwarte pole – wykazał Vins.

Borek wybałuszył i tak już wyłupiaste gały. Czujnie obserwował nadjeżdżającą grupę. Znając naturę Tomikowego miecza, Vins przechylił się w siodle i położył dłoń na jego jelcu, by głodna żgnięć klinga nie wyskoczyła sama z pochwy.

– Spokój! – syknął Vins i popędził konia, krzycząc za Forgatem, by zatrzymał furę.

Zakotłowało się od kopyt, w których rytm chrzęściły kolczugi. Kawalerzyści ustawili się w linii. Po połyskujących spiczastych szyszakach Vins rozpoznał, że ma do czynienia z wojskiem najemnym, pozostającym na żołdzie u kasztelana Oragi. Była to jedna z drużyn powołana dla pilnowania porządku na drogach wiodących do miasta, gdzie kupcy często padali ofiarą rozbojów. Porządek, a jakże, udało się zaprowadzić. Powszechnie wiadome było, iż Czubatki – jeźdźcy nazwę tę zawdzięczali specyficznym zwieńczeniom swych hełmów – wyparły bandy po to, aby zająć ich miejsce. Aczkolwiek nikt specjalnie nie narzekał, bo lepiej było uiścić zwykle niewielką, zależną od wartości przewożonych dóbr opłatę, niż tak, jak wcześniej, ryzykować utratę wszystkiego, poczynając od życia. Podobno nawet sam kasztelan aprobował uprawiany przez Czubatki proceder, gdyż w związku z tym wypłacał im niższy żołd.

– Dekretem kasztelana grodu Oraga – krzyczał jeden z kawalerzystów – zabrania się pod karą grzywny pozyskiwania dla celów własnych kamienia z terenu warowni!

– Jedynieśmy tu nocowali. Sprawdźcie wozy, kamienia na nich nie uświadczycie – oznajmił Vins.

– Sprawdzimy, sprawdzimy – zareagował na te słowa kawalerzysta, który jako jedyny nie nosił okrycia głowy.

Vins z łatwością go poznał. Nieczęsto widywał, ale sporo słyszał o dowódcy Czubatek. Mężczyzna jakby celowo eksponował makabryczną, zajmującą połowę twarzy zabliźnioną oparzelinę. Jedni mówili, że poparzeń nabawił się wskutek ratowania mieszkańców płonącego budynku, inni dodawali, że owszem, ratował – siebie z pożaru burdelu, który sam w pijackim widzie wzniecił. Nikt nie był pewien, która z wersji jest prawdziwa. Nie było też jasne, czy imię Liczko nie jest jedynie przydomkiem, nadanym na skutek obrażeń odniesionych w pożarze.

Dowódca wydał komendę. Sześciu jeźdźców pospieszyło skontrolować zawartość wozów. Szabrowanego budulca nie znaleźli.

Liczko, wiedziony niezawodnym instynktem, podjechał bliżej pierwszego zaprzęgu.

– Oho, trzeba będzie uiścić opłatę – zauważył z zadowoleniem.

– Jakże tak? – obruszył się Jakub. – W zgodzie z przepisami myto pobierane jest przy wjeździe do miasta. Wczoraj opuściliśmy mury, zmierzamy do Korty. Oto świadectwo zakupu. O, tu, czarno na białym… Wszystko jest napisane, a i pieczęć kupca, Ruperta Moszke…

– Bumagami – parsknął Liczko, drapiąc się po zdeformowanym uchu – zwykłem sobie zadek podcierać. Łajno mnie one interesują. Każdy handlarzyna ma obowiązek uregulować należność. Bezpieczeństwo kosztuje… Teraz ja mówię! Płacicie albo konfiskujemy część towaru!

Jakub próbował się targować, lecz nic nie wskórał, więc zapłacił tyle, ile żądano. Forgat z braku pieniędzy zaoferował kociołek.

– A na cóż mi to nocnik? – zadrwił Liczko, by ostatecznie odjechać z bukłakiem scybijskiego wina pod pachą.

– Kanalia – mruknął Jakub.

– Mówiłem ci, że nie odpuści – przypomniał Albert, wracając na wóz.