Na skrzydłach śmierci - Iwan Krzysztof - ebook + książka

Na skrzydłach śmierci ebook

Iwan Krzysztof

4,2
36,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wojna... Ci, którzy ją przeżyli, zgodnie twierdzą, że spośród wszystkich kataklizmów ona jest najgorszym.  Są jednak ludzie, którzy wojnę traktują jako swoje naturalne środowisko. Profesjonaliści, dla których pole bitwy jest zwykłym miejscem pracy. Psy wojny, wojownicy walczący na własny rachunek. 

 

Jednym z nich jest Andrzej Kamiński, wyrzucony z wojska pilot, dla którego zawód najemnika stanowi ostatnią szansę, by zasiąść za sterami myśliwca. Można mu zarzucić wiele, bezduszność czy brak sumienia. Nie można jednak odmówić mu stalowych nerwów i zabójczych umiejętności.

 

Poznajcie losy polskiego pilota, który toczy bitwy na obcym niebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 370

Oceny
4,2 (91 ocen)
42
30
13
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mchar123

Dobrze spędzony czas




KRZYSZTOF IWAN

Na skrzydłach śmierci

© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2020 Krzysztof Iwan

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja: Agnieszka Pawlikowska

Korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

Projekt okładki: Paweł Gierula

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

ISBN 978-83-65904-53-9

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Rozdział 1

Miejsce:

jezioro Turkana, północno-zachodnia Kenia

Data:

14.04.2014

Czas lokalny:

10.50

Współrzędne:

N 4°7', E 36°2'

Wysokość względna:

20 000 stóp

An­drzej Ka­miń­ski otwo­rzył oczy i po­trzą­snął gło­wą ni­czym pies wy­cho­dzą­cy z wody. Po­pra­wił krót­kie dre­dy spa­da­ją­ce mu na czo­ło. Wes­tchnął cięż­ko, spo­glą­da­jąc na le­żą­cą na ko­la­nach książ­kę. Mu­siał cof­nąć się o kil­ka stron, by od­na­leźć zna­jo­my frag­ment. Mo­no­ton­ny war­kot sil­ni­ków za­czął go usy­piać już chy­ba parę mi­nut wcze­śniej. Za­pa­mię­tał nu­mer stro­ny, za­mknął książ­kę i sta­ran­nie odło­żył na bok. Au­to­bio­gra­fia „First Li­ght” Geof­freya Wel­lu­ma wy­da­wa­ła się zbyt war­to­ścio­wa, by czy­tać ją w pół­śnie. An­drze­ja za­sko­czy­ła na­gła re­flek­sja, jak róż­nie po­to­czy­ły się losy ich obu, jak wie­le cza­su ich dzie­li­ło, a jed­nak jak łu­dzą­co po­dob­nych było wie­le z ich prze­żyć.

Wyj­rzał przez bu­laj. Da­le­ko w dole błysz­cza­ła w słoń­cu gład­ka po­wierzch­nia ogrom­ne­go je­zio­ra Tur­ka­na. Wzdłuż brze­gu za­uwa­żył w kil­ku miej­scach pio­no­we słu­py dymu z po­ża­rów. Woj­na do­mo­wa była wła­ści­wie roz­strzy­gnię­ta, ale wal­ki nie za­mar­ły jesz­cze cał­ko­wi­cie. Za­le­d­wie mie­siąc wcze­śniej brał czyn­ny udział w tych zma­ga­niach. Dziw­ne są losy na­jem­ni­ka. Raz wal­czył po jed­nej stro­nie, raz po dru­giej, a jesz­cze kie­dy in­dziej oglą­dał wszyst­ko z boku.

Pod­niósł wzrok. Wy­so­ko w gó­rze wi­dział drob­ną syl­wet­kę jed­ne­go z F-16 eskor­ty trans­por­tu. Środ­ki ostroż­no­ści były ko­niecz­ne, po­nie­waż Ke­nia wciąż sta­no­wi­ła dla nich wro­gie te­ry­to­rium. Za­le­d­wie mie­siąc wcze­śniej Air­spa­ce Se­cu­ri­ty dało się we zna­ki obu stro­nom za­cie­kłej woj­ny do­mo­wej, któ­ra ogar­nę­ła kraj po wy­bo­rach pre­zy­denc­kich w 2012 roku. Siły po­wietrz­ne Ke­nii zo­sta­ły w za­sa­dzie roz­bi­te, ale trans­por­tow­ce były dla fir­my zbyt cen­ne, by wy­sy­łać je w dro­gę bez pod­ję­cia pod­sta­wo­wych środ­ków ostroż­no­ści.

Kie­dy za­mknął oczy, pod wpły­wem lek­tu­ry w jego wy­obraź­ni na­tych­miast po­ja­wi­ły się for­ma­cje sza­rych Bf 109, ozna­czo­nych czar­nym krzy­żem, i wal­czą­ce z nimi zie­lo­no-brą­zo­we Spit­fi­re’y oraz Hur­ri­ca­ne’y. Usta­wiał je wszyst­kie, pró­bu­jąc sy­mu­lo­wać duże star­cie po­wietrz­ne i moż­li­we za­cho­wa­nia pi­lo­tów obu stron, ale nie po­tra­fił jed­no­cze­śnie kon­tro­lo­wać tylu sa­mo­lo­tów na­raz. Po­gu­bił się po za­le­d­wie paru ma­new­rach. My­śli o sa­mo­lo­tach dru­giej woj­ny świa­to­wej przy­wo­ła­ły pa­mięć o dziad­ku, a wte­dy na­tych­miast sta­nę­ło mu przed ocza­mi wspo­mnie­nie jed­ne­go z naj­waż­niej­szych wy­da­rzeń w ży­ciu.

Miał na so­bie ga­lo­wy mun­dur ka­pi­ta­na lot­nic­twa Sił Po­wietrz­nych Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Pa­trzył w mil­cze­niu w głąb otwar­te­go gro­bu. Stał sztyw­no, po­grą­żo­ny w my­ślach. Nie zwa­żał na zim­ny deszcz, pa­da­ją­cy na jego nie­osło­nię­tą gło­wę, nie zwra­cał naj­mniej­szej uwa­gi na mo­no­ton­ne za­wo­dze­nie tę­gie­go księ­dza. Do­pie­ro głu­chy od­głos rzu­ca­nej na trum­nę zie­mi wy­rwał go z za­my­śle­nia i wstrzą­snął nim rów­nie moc­no jak wy­strzał z ka­ra­bi­nu. To sko­ja­rze­nie spra­wi­ło, że ka­pi­tan skrzy­wił się cierp­ko. Sal­wy ho­no­ro­wej nie było.

Ge­ne­ra­ła bry­ga­dy pi­lo­ta An­to­nie­go Ka­miń­skie­go że­gna­ła je­dy­nie ro­dzi­na, kil­ku eme­ry­to­wa­nych, brzę­czą­cych me­da­la­mi woj­sko­wych i paru wy­raź­nie znu­dzo­nych dzien­ni­ka­rzy. Ge­ne­rał Ka­miń­ski był re­lik­tem mi­nio­nej epo­ki, we­te­ra­nem Wiel­kiej Woj­ny Oj­czyź­nia­nej, pod­czas któ­rej jako pi­lot WWS wal­czył z hi­tle­row­ski­mi Niem­ca­mi na ra­dziec­kich my­śliw­cach. Po woj­nie zo­stał wy­so­ko po­sta­wio­nym do­wód­cą woj­sko­wym PRL i człon­kiem PZPR. Za­słu­żo­ny jako żoł­nierz, sza­no­wa­ny jako do­wód­ca, od­cho­dził jako okry­ty hań­bą ko­mu­ni­sta. Po zmia­nie ustro­ju ta­kie di­no­zau­ry jak ge­ne­rał An­to­ni Ka­miń­ski były po ci­chu usu­wa­ne z ży­cia pu­blicz­ne­go, ze wszyst­kich sta­no­wisk w woj­sku czy po­li­cji oraz z po­li­ty­ki. Lu­dzie sta­rej daty mu­sie­li odejść. W no­wej Pol­sce nie było miej­sca dla ta­kich jak on. Nowa kla­sa po­li­tycz­na rzu­ci­ła sta­re po­ko­le­nie ko­mu­ni­stów ma­som na po­żar­cie, tak jak jasz­czur­ka od­rzu­ca ogon, by od­wró­cić uwa­gę prze­śla­dow­cy.

Młod­si dzia­ła­cze ucie­kli z PZPR jak szczu­ry z to­ną­ce­go okrę­tu. Po­za­kła­da­li nowe par­tie o szum­nie brzmią­cych na­zwach i uda­wa­li, że przed 1989 ro­kiem nie mie­li nic wspól­ne­go z apa­ra­tem pań­stwo­wym. Nie­któ­re z tych ośli­zgłych kre­atur zro­bi­ły na­wet bły­sko­tli­we ka­rie­ry po­li­tycz­ne w no­wej Pol­sce, co bar­dziej bez­czel­ni prze­cho­dzi­li wręcz do pra­wi­co­wych, ul­tra­ka­to­lic­kich for­ma­cji, śmie­jąc się w ku­łak z na­iw­no­ści wy­bor­ców. Aby wy­bie­lić so­bie kar­to­te­ki, ci ka­rie­ro­wi­cze zrzu­ci­li całą winę za zbrod­nie re­żi­mu na star­sze po­ko­le­nie. Daw­ni dzia­ła­cze opo­zy­cyj­ni, nie­wie­le mniej za­kła­ma­ni od róż­ne­go ro­dza­ju świe­żych so­cjal­de­mo­kra­tów, jesz­cze sil­niej ata­ko­wa­li wy­so­ko po­sta­wio­nych urzęd­ni­ków PRL. Wraz ze zmia­ną eki­py rzą­dzą­cej ge­ne­rał Ka­miń­ski stra­cił sta­no­wi­sko za­stęp­cy Do­wód­cy Wojsk Lot­ni­czych i zo­stał ode­sła­ny na za­słu­żo­ną eme­ry­tu­rę. Lu­dzie, któ­rzy jesz­cze kil­ka dni wcze­śniej uchy­la­li na jego wi­dok czap­ki, za­czę­li pluć mu pod nogi. Na­wet w 2006 roku, tyle lat po zmia­nie ustro­ju, jego po­grzeb sta­no­wił swe­go ro­dza­ju de­mon­stra­cję po­li­tycz­ną, nie­mal zboj­ko­to­wa­ną przez woj­sko. Ksiądz tak­że od­ma­wiał po­chów­ku, zmie­nił zda­nie do­pie­ro na wi­dok suto wy­pcha­nej ko­per­ty z pie­niędz­mi. Ka­pi­tan Ka­miń­ski wpadł w praw­dzi­wą wście­kłość, gdy się do­wie­dział, ile bab­cia mu­sia­ła za­pła­cić za po­grzeb.

Przy­le­ciał aż z Ari­zo­ny, prze­ry­wa­jąc szko­le­nie z pi­lo­ta­żu ame­ry­kań­skie­go my­śliw­ca wie­lo­za­da­nio­we­go F-16. Dzia­dek był naj­bliż­szym mu czło­wie­kiem, któ­ry opie­ko­wał się nim, od­kąd w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym zgi­nę­li ro­dzi­ce An­drze­ja. Chło­piec miał wte­dy sześć lat. Wte­dy też stał w stru­gach zim­ne­go, li­sto­pa­do­we­go desz­czu i pa­trzył przy­gnę­bio­ny, jak gra­ba­rze za­sy­pu­ją grób.

Wie­dział do­brze, że dzia­dek był ta­kim sa­mym ko­mu­ni­stą jak Ro­nald Re­agan. Po pro­stu żył w ta­kich cza­sach, że je­śli chciał la­tać, mu­siał się za ta­kie­go po­da­wać. An­drzej ro­zu­miał to jak mało kto. Sam chęt­nie za­pi­sał­by się choć­by do Ko­ścio­ła scjen­to­lo­gicz­ne­go, je­śli od tego za­le­ża­ła­by jego ka­rie­ra lot­ni­ka. Fakt, że dzia­dek, uda­jąc od­da­ne­go mark­si­stę, wstą­pił do Ar­mii Czer­wo­nej, a póź­niej do PZPR, nie bu­dził w nim żad­nych emo­cji.

Sta­ry Ka­miń­ski oka­zał się jed­nak zbyt do­brym pi­lo­tem. Pod­czas woj­ny zdo­był Or­der Le­ni­na oraz dwu­krot­nie gwiaz­dę Bo­ha­te­ra Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Póź­niej z ko­lei peł­nił wy­so­kie funk­cje w do­wódz­twie Sił Po­wietrz­nych w po­wo­jen­nej Pol­sce Lu­do­wej. Do tego do­cho­dził jesz­cze fakt, iż je­den z me­da­li otrzy­mał oso­bi­ście od Sta­li­na. To wszyst­ko ra­zem ozna­cza­ło, że po zmia­nie ustro­ju stał się fi­gu­rą wy­jąt­ko­wo nie­po­pu­lar­ną. Kie­dy w koń­cu zmarł, sie­dem­na­ście lat po upad­ku PRL, pa­mię­ta­li o nim tyl­ko nie­licz­ni. Z tego wła­śnie po­wo­du An­drze­ja zu­peł­nie za­sko­czy­ła obec­ność pra­sy i Sta­wiń­skie­go, obec­nie ge­ne­ra­ła, a nie­gdyś pro­te­go­wa­ne­go dziad­ka. Wszyst­ko wy­jaś­niło się parę chwil póź­niej.

Po po­grze­bie Sta­wiń­ski pod­szedł do dzien­ni­ka­rzy. Był ka­rie­ro­wi­czem, opor­tu­ni­stą, jed­nym z tych, któ­rzy na wie­le lat zdo­mi­no­wa­li naj­wyż­sze szcze­ble Woj­ska Pol­skie­go, gdy po od­su­nię­ciu sta­rej gwar­dii roz­po­czę­ła się bez­względ­na wal­ka o awan­se i sta­no­wi­ska. Naj­wy­raź­niej po­sta­no­wił zbić nie­co ka­pi­ta­łu po­li­tycz­ne­go na śmier­ci daw­ne­go prze­ło­żo­ne­go. Za­czął prze­ma­wiać nad gro­bem sta­re­go ge­ne­ra­ła, opo­wia­da­jąc róż­ne bzdu­ry o koń­cu pew­nej epo­ki, o psach na smy­czy trzy­ma­nej przez Mo­skwę, o ko­niecz­no­ści de­ko­mu­ni­za­cji woj­ska i tak da­lej. An­drzej spoj­rzał na łysą gło­wę ge­ne­ra­ła, na jego tłu­sty kark, na małe, zło­śli­we oczka ka­pu­sia i pod­jął bły­ska­wicz­ną de­cy­zję. Ode­pchnął jed­ne­go z dzien­ni­ka­rzy, pod­szedł do Sta­wiń­skie­go i trza­snął go w gębę. Nie było to ani ude­rze­nie na po­kaz, by znie­wa­żyć ge­ne­ra­ła i dać wy­raz obu­rze­niu, ani też czy­sty, bok­ser­ski cios. Był to zwy­kły ba­ro­wy cep, za­da­ny tak, aby spo­wo­do­wać cięż­kie ob­ra­że­nia. Ka­miń­ski uwa­żał, że ni­g­dy ni­ko­go nie ude­rzył tak moc­no jak ge­ne­ra­ła Sta­wiń­skie­go na po­grze­bie dziad­ka. Za­dał cios z do­pa­la­czem na sto dzie­sięć pro­cent mocy, je­den z tych, któ­re mu­szą skoń­czyć się albo cięż­kim no­kau­tem, albo po­ła­ma­ną ręką. W tym wy­pad­ku cios strza­skał jego wła­sną ka­rie­rę woj­sko­wą. Wie­dział o tym, jesz­cze za­nim nie­przy­tom­ny Sta­wiń­ski upadł na zie­mię, obryz­gu­jąc wszyst­kich na­oko­ło bło­tem, krwią, śli­ną i frag­men­ta­mi pro­te­zy zę­bo­wej.

An­drzej uśmiech­nął się pod no­sem na to wspo­mnie­nie. Owo wy­da­rze­nie sta­no­wi­ło je­den z punk­tów zwrot­nych w jego ży­ciu, mo­ment, któ­ry cał­ko­wi­cie zmie­nił jego bieg. Wy­obra­żał so­bie tam­ten desz­czo­wy po­ra­nek jako skrzy­żo­wa­nie na dro­dze. Gdy­by nie to ude­rze­nie, jego ży­cie po­to­czy­ło­by się w cał­ko­wi­cie in­nym kie­run­ku i do­pro­wa­dzi­ło­by go w zu­peł­nie inne miej­sce.

Pod­czas roz­pra­wy sądu po­lo­we­go twier­dził, że za­ata­ko­wał Sta­wiń­skie­go w afek­cie, wstrzą­śnię­ty śmier­cią bli­skiej oso­by. Mó­wił, że był roz­trzę­sio­ny i roz­draż­nio­ny, a sa­me­go mo­men­tu ude­rze­nia w ogó­le nie pa­mię­ta. Kła­mał jak z nut. Za­ata­ko­wa­nie ge­ne­ra­ła było w peł­ni świa­do­mą de­cy­zją, któ­ra w oka­mgnie­niu skry­sta­li­zo­wa­ła się w jego umy­śle i na­tych­miast zo­sta­ła wcie­lo­na w czyn, za­nim zdą­żył do­brze wszyst­ko prze­my­śleć. Za­da­jąc ten cios, wie­dział jed­nak, że to ko­niec jego woj­sko­wej ka­rie­ry.

Za­le­d­wie rok wcze­śniej służ­ba w Si­łach Po­wietrz­nych RP sta­no­wi­ła dla nie­go wszyst­ko. Po­świę­cał się jej bez pa­mię­ci. Nie było wca­le dzie­łem przy­pad­ku, że pię­cio­let­nie stu­dia ukoń­czył w pół­to­ra roku, sto­pień ka­pi­tań­ski zdo­był w bu­dzą­cym nie­do­wie­rza­nie wie­ku dwu­dzie­stu dwóch lat i że zna­lazł się w pierw­szej gru­pie sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­nych pi­lo­tów wy­sła­nych w 2005 roku pod do­wódz­twem puł­kow­ni­ka Ste­pa­niu­ka do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, by uczyć się pi­lo­to­wać F-16. Był wte­dy jed­nym z naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych pol­skich pi­lo­tów my­śliw­skich. Szko­le­nie bar­dzo po­waż­nie za­chwia­ło jed­nak mo­ra­le Ka­miń­skie­go. Po raz pierw­szy w ży­ciu spo­tkał się z si­ła­mi po­wietrz­ny­mi w peł­nym tego sło­wa zna­cze­niu. Po­znał, co zna­czy ame­ry­kań­ski pro­fe­sjo­na­lizm i jak spraw­nie może funk­cjo­no­wać ar­mia, któ­ra jest zor­ga­ni­zo­wa­na i za­rzą­dza­na w spo­sób dla Po­la­ków po­zo­sta­ją­cy w sfe­rze ma­rzeń. Wszyst­ko dzia­ła­ło jak w ze­gar­ku. Pla­ny, sche­ma­ty, gra­fi­ki i roz­pi­ski za­stę­po­wa­ły ułań­ską fan­ta­zję, do­wód­ców nie awan­so­wa­no na pod­sta­wie zna­jo­mo­ści, lecz za za­słu­gi i umie­jęt­no­ści, a środ­ki prze­zna­cza­ne na szko­le­nie każ­de­go pi­lo­ta wie­lo­krot­nie prze­wyż­sza­ły rocz­ny bu­dżet ca­łej eska­dry po­wietrz­nej w Pol­sce. Kie­dy za­czę­li uczyć się o sys­te­mach bo­jo­wych, Ka­miń­ski z go­ry­czą za­uwa­żył, że w cią­gu ty­go­dnia zu­żył wię­cej amu­ni­cji niż pod­czas ca­łej do­tych­cza­so­wej ka­rie­ry woj­sko­wej. Zdał so­bie spra­wę, że naj­bar­dziej uta­len­to­wa­ni pi­lo­ci w pol­skich si­łach po­wietrz­nych, na­wet tak wspa­nia­li lot­ni­cy jak eli­tar­na gru­pa puł­kow­ni­ka Ste­pa­niu­ka, byli tak stłam­sze­ni bra­kiem środ­ków z Mi­ni­ster­stwa Obro­ny, dy­le­tanc­twem w rzą­dzie i pa­ra­li­żu­ją­cą biu­ro­kra­cją, że mo­gli wy­ko­rzy­stać za­le­d­wie drob­ny uła­mek swo­je­go ogrom­ne­go po­ten­cja­łu. Po­ma­łu za­czął od­czu­wać roz­go­ry­cze­nie i do­cho­dzić do wnio­sku, że nie uśmie­cha mu się po­wrót do służ­by w ar­mii, któ­ra w ra­zie ja­kie­go­kol­wiek re­al­ne­go kon­flik­tu była ska­za­na na sro­mot­ną klę­skę, i to by­naj­mniej nie z po­wo­du bra­ku du­cha wal­ki u żoł­nie­rzy, lecz ze wzglę­du na brak przy­go­to­wa­nia na szcze­blu mi­ni­ste­rial­nym. Nie od­po­wia­da­ła mu rola mę­czen­ni­ka, nie za­mie­rzał też stać się mię­sem ar­mat­nim. Przed szko­le­niem w Sta­nach, gdy la­tał na MiG-ach 21, ca­łym ser­cem czuł się pi­lo­tem Sił Po­wietrz­nych Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Im dłu­żej jed­nak prze­by­wał na szko­le­niu, tym wy­raź­niej wi­dział w pol­skich struk­tu­rach nie­prze­by­te ba­gno ukła­dów i ukła­dzi­ków oraz bez­rad­ność i nie­kom­pe­ten­cję za­wist­nych ge­ne­ra­łów, któ­rzy za­miast po­dej­mo­wać zdro­wą ry­wa­li­za­cję, wo­le­li ko­pać pod sobą na­wza­jem doł­ki, a od ich umie­jęt­no­ści do­wód­czych istot­niej­sza wy­da­wa­ła się przy­na­leż­ność par­tyj­na i sto­pień za­ży­ło­ści z mi­ni­strem. Do tego do­cho­dzi­ły skan­da­licz­ne wręcz bra­ki w uzbro­je­niu, sprzę­cie i środ­kach prze­zna­cza­nych nie tyl­ko na utrzy­ma­nie sa­mo­lo­tów w go­to­wo­ści bo­jo­wej, ale w ogó­le na uczy­nie­nie ich zdol­ny­mi do bez­piecz­ne­go lotu. Wy­stą­pie­nie Sta­wiń­skie­go na po­grze­bie dziad­ka oka­za­ło się kro­plą, któ­ra prze­la­ła cza­rę go­ry­czy.

Miał ocho­tę pal­nąć się w czo­ło na wspo­mnie­nie tam­te­go okre­su. Nie po­tra­fił zro­zu­mieć, jak mógł na­rze­kać na nie­wła­ści­we szko­le­nie, bra­ki w za­opa­trze­niu czy błęd­ne de­cy­zje po­li­ty­ków. Od tam­tej pory zdą­żył po­znać za­gad­nie­nie od dru­giej stro­ny i zre­wi­do­wał swo­je wcze­śniej­sze sta­no­wi­sko. Po na­głym i de­fi­ni­tyw­nym koń­cu ka­rie­ry woj­sko­wej miał ogrom­ne trud­no­ści ze zna­le­zie­niem pra­cy w lot­nic­twie. Pró­bo­wał do­słow­nie wszyst­kie­go, koń­cząc jako prze­myt­nik nad Rio Gran­de mię­dzy Tek­sa­sem a Mek­sy­kiem. Nie do­pi­sa­ło mu szczę­ście. Po krót­kiej od­siad­ce los się do nie­go jed­nak uśmiech­nął. Otwo­rzy­ła się przed nim dro­ga prze­by­ta przed laty przez Jana Zum­ba­cha. Zo­stał na­jem­nym żoł­nie­rzem. W no­wej roli wi­dział dla sie­bie ostat­nią de­skę ra­tun­ku, po­świę­cił się jej więc bez pa­mię­ci i za­in­we­sto­wał w in­te­res wszyst­ko, co miał. Te­raz, jako po­waż­ny udzia­ło­wiec, po­ma­gał za­rzą­dzać eska­drą. Za­zna­jo­mił się z pro­ble­ma­mi do­ty­czą­cy­mi bu­dże­to­wa­nia, kosz­tów utrzy­ma­nia sprzę­tu, po­zy­ska­nia uzbro­je­nia oraz pa­li­wa. Do­brze wie­dział jed­nak, że w grun­cie rze­czy Air­spa­ce Se­cu­ri­ty ni­g­dy nie uda się osią­gnąć na­wet ułam­ka zor­ga­ni­zo­wa­nia i pro­fe­sjo­na­li­zmu praw­dzi­wych sił po­wietrz­nych.

An­drzej wes­tchnął, po raz ko­lej­ny bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc po­słu­chać mu­zy­ki na swo­im od­twa­rza­czu mp3. Ryk sil­ni­ków za­głu­szał wszyst­ko. Dźwię­kosz­czel­ne obi­cie ka­dłu­ba nie znaj­do­wa­ło się na li­ście nie­zbęd­ne­go wy­po­sa­że­nia sa­mo­lo­tu. Za­zdro­ścił Gra­fto­no­wi, któ­re­go my­śli­wiec mknął po­wy­żej. Pod­czas gdy Ame­ry­ka­nin pi­lo­to­wał Żmi­ję, jak pi­lo­ci prze­zy­wa­li piesz­czo­tli­wie F-16, on sie­dział za­mknię­ty w ha­ła­śli­wym trans­por­tow­cu jako pa­sa­żer.

Od­piął pasy i wstał nie­co chwiej­nie. Tur­bu­len­cje rzu­ca­ły sa­mo­lo­tem, ale Ka­miń­ski, od dziec­ka przy­zwy­cza­jo­ny do po­dró­żo­wa­nia po pol­skich dro­gach miej­ski­mi au­to­bu­sa­mi, bez tru­du za­cho­wy­wał rów­no­wa­gę. Prze­cią­gnął się, ziew­nął i za­czął się prze­ci­skać w stro­nę kok­pi­tu po­mię­dzy fo­te­la­mi, skrzyn­ka­mi i pa­kun­ka­mi.

Sta­nął w drzwiach, przy­trzy­mu­jąc się fra­mu­gi, i spoj­rzał przez przed­nią szy­bę. Wi­dok ka­bi­ny i bez­kre­sne­go nie­ba na­tych­miast wy­wo­łał ko­lej­ne wspo­mnie­nie, jed­no z naj­star­szych i naj­le­piej za­pa­mię­ta­nych.

Był wte­dy ma­łym chłop­cem, chy­ba ośmio­let­nim. Wraz z ró­wie­śni­ka­mi, dzieć­mi par­tyj­nych dzia­ła­czy, le­ciał sa­mo­lo­tem na ko­lo­nie do Buł­ga­rii nad Mo­rze Czar­ne. Taki wy­jazd sta­no­wił wte­dy szczyt ma­rzeń i luk­su­su, a po­dróż sa­mo­lo­tem świad­czy­ła o tym, że dzie­ci mia­ły na­praw­dę wy­so­ko po­sta­wio­nych ro­dzi­ców. Mały An­drze­jek nie zda­wał so­bie z tego spra­wy. Czuł strach przed po­dró­żą, nie znał ni­ko­go i nie wie­dział, cze­go ma się spo­dzie­wać po przy­by­ciu na miej­sce. Sie­dział więc nie­ru­cho­mo na swo­im fo­te­lu, ści­ska­jąc kur­czo­wo „Chat­kę Pu­chat­ka”, i pró­bo­wał się nie roz­pła­kać.

Kie­dy po­de­szła do nie­go pięk­na ste­war­des­sa w gra­na­to­wym uni­for­mie, z dłu­gim blond war­ko­czem prze­rzu­co­nym przez ra­mię, tak się prze­jął, że nie zro­zu­miał jej słów. Do­pie­ro gdy po­wtó­rzy­ła py­ta­nie, czy ma na imię An­drze­jek, po­ki­wał gło­wą, ob­le­wa­jąc się ru­mień­cem. Spo­dzie­wał się, że wpadł w po­waż­ne ta­ra­pa­ty. Dzia­dek wbił mu do gło­wy, że gdy mi­li­cjant krzy­czy, prze­kli­na i wy­ma­chu­je pał­ką, moż­na ode­tchnąć z ulgą – wszyst­ko jest w naj­lep­szym po­rząd­ku. Gdy tyl­ko pa­trzy i nie bije, na­le­ży się mieć na bacz­no­ści, na­to­miast je­śli się przy­jaź­nie uśmie­cha – trze­ba ucie­kać gdzie pieprz ro­śnie. Ta ko­bie­ta nie wy­glą­da­ła jak mi­li­cjant­ka, ale no­si­ła mun­dur, a przy tym uśmie­cha­ła się wy­jąt­ko­wo pięk­nie. An­drze­jek był prze­ra­żo­ny.

Wzię­ła go za rękę i po­pro­wa­dzi­ła wzdłuż ko­ry­ta­rza wy­czar­te­ro­wa­ne­go od LOT-u An-24. Otwo­rzy­ła drzwi do ka­bi­ny pi­lo­tów. Po­wie­dzia­ła krót­ko, że to chło­pak ge­ne­ra­ła Ka­miń­skie­go, na co obaj pi­lo­ci obej­rze­li się i z nie­ukry­wa­ną cie­ka­wo­ścią zmie­rzy­li go wzro­kiem. An­drze­jek le­d­wo zwró­cił na to uwa­gę. Pa­trzył jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny na kok­pit. Od prze­róż­nych ze­ga­rów, wskaź­ni­ków, po­krę­teł, dźwi­gni i przy­ci­sków moż­na było do­stać oczo­plą­su. Chło­pak ni­g­dy nie wi­dział ni­cze­go bar­dziej fa­scy­nu­ją­ce­go. Po­tem spoj­rzał przez szy­bę i cał­ko­wi­cie go za­mu­ro­wa­ło. W dole roz­po­ście­rał się ośle­pia­ją­co bia­ły dy­wan z ufor­mo­wa­nych w fan­ta­stycz­ne wzo­ry chmur, a po­wy­żej bez­kres nie­ba. Dru­gi pi­lot wstał z fo­te­la i dał mu za­siąść za ste­ra­mi. W chwi­li, gdy An­drze­jek po­ło­żył dło­nie na wo­lan­cie, a pierw­szy pi­lot na­ło­żył mu na gło­wę czap­kę ka­pi­ta­na, ma­lec zro­zu­miał, że to on dzier­ży ste­ry. Jego los zo­stał prze­są­dzo­ny na za­wsze. Był to pierw­szy punkt zwrot­ny w jego ży­ciu, mo­ment, któ­ry za­de­cy­do­wał o wszyst­kim. Od tam­tej pory ma­rzył tyl­ko o la­ta­niu. Nie li­czy­ło się nic in­ne­go.

Ock­nął się ze wspo­mnień i spoj­rzał w głąb zna­jo­mej ka­bi­ny. Wes­tchnął i po­pa­trzył na zer­ka­ją­cych na nie­go ukrad­kiem Ro­sjan, jak po­wszech­nie na­zy­wa­no w fir­mie za­ło­gi trans­por­tow­ców. Wła­ści­wie ter­min ten był nie­zbyt pre­cy­zyj­ny, gdyż w skład za­łóg An­to­no­wów wcho­dzi­li rów­nież Ukra­iń­cy, ale Ame­ry­ka­nie, sta­no­wią­cy zde­cy­do­wa­ną więk­szość pra­cow­ni­ków fir­my, upar­li się na­zy­wać ich wszyst­kich Ro­sja­na­mi. Do­pie­ro wi­dząc py­ta­ją­ce spoj­rze­nia ko­le­gów, An­drzej zo­rien­to­wał się, że stoi tak bez sło­wa w drzwiach już od do­brych paru chwil.

Miny obu pi­lo­tów i na­wi­ga­to­ra wy­ra­ża­ły nie­pew­ność. Ka­miń­ski do­sko­na­le znał po­wód. Dwa dni wcze­śniej na­krył ich na pi­ciu wód­ki za­le­d­wie czte­ry go­dzi­ny przed ko­lej­nym prze­lo­tem do Ugan­dy. Gdy­by po­wie­dział o tym Fle­min­go­wi lub Blan­char­do­wi, cała trój­ka zo­sta­ła­by w try­bie na­tych­mia­sto­wym zwol­nio­na. Na­jem­nik zde­cy­do­wał jed­nak, że za­cho­wa tę in­for­ma­cję dla sie­bie. Zbesz­tał Ro­sjan, wy­lał tru­nek do zle­wu i oznaj­mił, że je­że­li zda­rzy się jesz­cze je­den taki wy­skok, wszy­scy trzej do­sta­ną wy­po­wie­dze­nie. Szan­taż chy­ba się udał. Nie byli głup­ca­mi. Mu­sie­li ro­zu­mieć, że ni­g­dy nie uda­ło­by im się zna­leźć le­piej płat­nej pra­cy. Po­lak miał na­dzie­ję, że przy­naj­mniej na ja­kiś czas po­ha­mu­je to ich skłon­ność do bu­tel­ki.

Pa­weł No­wi­kow, Sier­giej Ma­słow i Ukra­iniec Ju­rij Ko­wa­len­ko sta­no­wi­li zgra­ną za­ło­gę trans­por­tow­ca nu­mer dwa. Zna­li się od daw­na i nic so­bie nie ro­bi­li z co­raz ostrzej­szych tarć mię­dzy swo­imi kra­ja­mi. Ka­miń­ski uwa­żał za­ło­gę za zbyt cen­ną, by zre­zy­gno­wać z jej usług po jed­nym wy­kro­cze­niu. Każ­dy z nich la­tał na woj­sko­wych ma­szy­nach od po­nad dzie­się­ciu lat, a służ­ba w ro­syj­skiej ar­mii nie­mal za­wsze koń­czy­ła się al­ko­ho­li­zmem. An­drzej nie miał do nich o to pre­ten­sji. Bez­pie­czeń­stwo sa­mo­lo­tów sta­no­wi­ło jed­nak kwe­stię nie­zwy­kle istot­ną. Fir­ma była aku­rat w trak­cie prze­ba­zo­wa­nia do Ugan­dy, więc zde­cy­do­wał się za­ry­zy­ko­wać. Nie chciał, by afe­ra z pi­ciem spo­wo­do­wa­ła opóź­nie­nie ca­łej ope­ra­cji. Poza tym każ­da go­dzi­na dzie­lą­ca go od chwi­li, w któ­rej miał wzbić się my­śliw­cem w po­wie­trze, była dla nie­go udrę­ką. Po­sta­no­wił dać za­ło­dze szan­sę i spraw­dzić, czy są w sta­nie kon­tro­lo­wać się w cza­sie po­by­tu na kontr­ak­cie.

Nie­win­ne, py­ta­ją­ce spoj­rze­nia, któ­ry­mi ob­rzu­ca­li go Ro­sja­nie, roz­ba­wi­ły Ka­miń­skie­go. Mu­sie­li są­dzić, iż przy­szedł spraw­dzić, czy w kok­pi­cie nie czuć al­ko­ho­lu. Stwier­dził, że nie bę­dzie wy­pro­wa­dzał ich z błę­du. Wy­cho­dził z za­ło­że­nia, że im bacz­niej czu­li się ob­ser­wo­wa­ni, tym mniej­sza szan­sa, że zro­bią coś głu­pie­go. Na­chy­lił się nad ra­mie­niem na­wi­ga­to­ra Ko­wa­len­ki i niby ukrad­kiem po­cią­gnął no­sem.

– Da­le­ko jesz­cze? – krzyk­nął w ucho Ukra­iń­ca.

– Sześć­set ki­lo­me­trów! – od­krzyk­nął Ko­wa­len­ko.

An­drzej ski­nął gło­wą, da­jąc znać, że zro­zu­miał, i wy­szedł z kok­pi­tu. Miał ocho­tę przejść się po po­kła­dzie i nie­co roz­pro­sto­wać obo­la­łe koń­czy­ny, ale wnę­trze sa­mo­lo­tu oka­za­ło się tak za­gra­co­ne ła­dun­kiem, że mu­siał zre­zy­gno­wać z tych pla­nów i wró­cić na swój fo­tel. Ob­ser­wo­wał przez chwi­lę my­śli­wiec Gra­fto­na, zyg­za­ku­ją­cy z gra­cją w od­da­li, po czym za­mknął oczy i spró­bo­wał za­snąć. Miał przed sobą jesz­cze pół­to­rej go­dzi­ny lotu.

Miejsce:

lotnisko Tullamore Oil nad Jeziorem Alberta, zachodnia Uganda

Data:

14.04.2014

Czas lokalny:

14.20

Współrzędne:

N 1°28' E 30°56'

Wysokość względna:

0 stóp

Ka­miń­ski roz­glą­dał się w osłu­pie­niu. Ta­kiej bazy ope­ra­cyj­nej się nie spo­dzie­wał. Pod­czas ostat­nie­go kon­trak­tu byli zmu­sze­ni ope­ro­wać z opusz­czo­ne­go lot­ni­ska po­lo­we­go z wy­jąt­ko­wo krót­kim pa­sem star­to­wym, któ­re­go dłu­gość nie prze­kra­cza­ła ośmiu­set me­trów. Za­nim pierw­sze sa­mo­lo­ty przy­by­ły na tam­to lot­ni­sko, mu­sie­li naj­pierw usu­nąć gruz, piach i do­ko­nać choć­by pod­sta­wo­wej na­pra­wy na­wierzch­ni. Po­lak pod­świa­do­mie spo­dzie­wał się rów­nie sła­bych wa­run­ków w Ugan­dzie. Nic bar­dziej myl­ne­go.

Stał obok wej­ścia do ma­łe­go, ele­ganc­kie­go ter­mi­na­lu. Pas star­to­wy był wy­jąt­ko­wo dłu­gi i sze­ro­ki, przy­sto­so­wa­ny do przyj­mo­wa­nia du­żych, od­rzu­to­wych sa­mo­lo­tów trans­por­to­wych. Wszyst­ko lśni­ło czy­sto­ścią i no­wo­ścią. Wi­dział w od­da­li trzy han­ga­ry, któ­re zo­sta­ły wy­dzie­lo­ne dla Air­spa­ce Se­cu­ri­ty. We­wnątrz nich sta­ła flo­ta po­wietrz­na fir­my: osiem my­śliw­ców F-16C Block 30 oraz trzy wy­słu­żo­ne trans­por­tow­ce An-26. W po­bli­żu sa­mo­lo­tów krę­cił się tłu­mek me­cha­ni­ków oraz pi­lo­tów. Po raz pierw­szy w hi­sto­rii fir­my roz­ła­du­nek trans­por­tow­ców od­by­wał się za po­mo­cą pro­fe­sjo­nal­ne­go sprzę­tu bę­dą­ce­go na wy­po­sa­że­niu lot­ni­ska. Cię­ża­rów­ki, la­we­ty i po­jaz­dy te­re­no­we fir­my sta­ły za­par­ko­wa­ne nie­opo­dal han­ga­rów. Do­pie­ro wi­dok za­rzu­co­nych na po­jaz­dy sia­tek ma­sku­ją­cych oraz bu­dzą­ce re­spekt syl­wet­ki czte­rech sa­mo­bież­nych ba­te­rii prze­ciw­lot­ni­czych 2K22M Tun­gu­ska uświa­do­mi­ły­by po­bież­ne­mu ob­ser­wa­to­ro­wi, że nie znaj­do­wał się w zwy­kłym por­cie lot­ni­czym. Cały kom­pleks sta­no­wił pry­wat­ną wła­sność kor­po­ra­cji Tul­la­mo­re Oil, kon­trahenta Airspace Security.

Ka­miń­ski za­du­mał się nad tym, jak bar­dzo zdo­ła­li się roz­wi­nąć. Kie­dy wraz z in­ny­mi za­kła­dał fir­mę, mie­li tyl­ko dwa sta­re F-16A Block 15, cią­gle po­ma­lo­wa­ne w pa­ki­stań­skie bar­wy. Po re­wo­lu­cji arab­skiej, któ­ra prze­to­czy­ła się przez Bli­ski Wschód w 2011 roku, Pa­ki­stan po­grą­żył się w ta­kim cha­osie, że na­wet do­bra­nie się do jego ar­se­na­łu ato­mo­we­go sta­no­wi­ło tyl­ko kwe­stię pie­nię­dzy. Ofi­cjal­nie sa­mo­lo­ty te ule­gły znisz­cze­niu pod­czas lotu szko­le­nio­we­go koło Is­la­ma­ba­du. W rze­czy­wi­sto­ści roz­ło­żo­ne na czę­ści po­pły­nę­ły w kon­te­ne­rach do so­ma­lij­skie­go por­tu w Bo­sa­so, gdzie cze­ka­li na nie przed­sta­wi­cie­le Air­spa­ce Se­cu­ri­ty. My­śliw­ce te już daw­no zo­sta­ły cał­ko­wi­cie wy­eks­plo­ato­wa­ne. Je­den z nich roz­bił się pod­czas lotu bo­jo­we­go, a dru­gi ro­ze­bra­no na czę­ści za­mien­ne. Za­nim do­koń­czy­ły ży­wo­ta, zdo­ła­ły jed­nak za­ro­bić na osiem ko­lej­nych ma­szyn. Fir­ma roz­wi­ja­ła się bar­dzo dy­na­micz­nie, wzbo­ga­ca­jąc swo­je ak­ty­wa o sa­mo­lo­ty trans­por­to­we, po­zwa­la­ją­ce im zwięk­szyć za­sięg dzia­łal­no­ści. Po­nad­to moc­no roz­bu­do­wa­li sys­tem obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej oraz za­trud­nia­li co­raz więk­szą licz­bę me­cha­ni­ków, tech­ni­ków, in­ży­nie­rów, żoł­nie­rzy na­ziem­nych i pi­lo­tów. Te­raz jed­nak wy­da­wa­ło się, że zbyt szyb­ka eks­pan­sja od­bi­ja się czkaw­ką. Kosz­ty utrzy­ma­nia za­czę­ły roz­kła­dać całą fir­mę na ło­pat­ki.

– Tego się nie spo­dzie­wa­łeś, co, Pi­ra­te? – roz­legł się głos za ple­ca­mi Ka­miń­skie­go. An­drzej ob­ró­cił się i ski­nął przy­ja­cie­lo­wi na po­wi­ta­nie gło­wą.

Śnia­dy, czar­no­wło­sy Izra­el­czyk Yehu­di Ne­di­vi, kryp­to­nim wy­wo­ław­czy Co­bra, sta­nął obok i uści­snął mu rękę. Na pierw­szy rzut oka nic na to nie wska­zy­wa­ło, ale jego ro­dzi­na po­sia­da­ła nad­wi­ślań­skie ko­rze­nie. Przy­stoj­na, in­te­li­gent­na twarz męż­czy­zny wy­ra­ża­ła w tej chwi­li za­do­wo­le­nie. Cmok­nął, po czym z nie­uda­wa­nym po­dzi­wem wska­zał gło­wą wi­dok za drzwia­mi ter­mi­na­lu.

– TORA dzie­więć ty­się­cy sto sześć­dzie­siąt, sze­ro­kość sto osiem­dzie­siąt, na­wierzch­nia gład­ka jak stół do bi­lar­du. Spo­dzie­wał­byś się tego po pry­wat­nym lot­ni­sku w ser­cu Afry­ki?

– Dzie­więć ty­się­cy sto sześć­dzie­siąt stóp?

Ka­miń­ski wi­dział, że pas star­to­wy jest dłu­gi, ale nie przy­pusz­czał, że aż tak. Nie­któ­re pa­sa­żer­skie por­ty lot­ni­cze nie dys­po­no­wa­ły po­dob­ny­mi. Zro­bił szyb­ko w pa­mię­ci kil­ka pod­sta­wo­wych ob­li­czeń i gwizd­nął z wra­że­nia.

– Może bę­dzie­my mo­gli star­to­wać bez do­pa­la­nia, Yehu­di.

– Przy tej po­go­dzie? – Przy­ja­ciel wy­krzy­wił się scep­tycz­nie. – Chy­ba jest tro­chę za go­rą­co.

Po­lak przy­tak­nął nie­chęt­nie. Lot­ni­sko znaj­do­wa­ło się bli­sko rów­ni­ka. Po­wie­trze było tak roz­grza­ne, że z tru­dem się od­dy­cha­ło. Do tego Je­zio­ro Al­ber­ta le­ża­ło na wy­so­ko­ści po­nad sze­ściu­set me­trów nad po­zio­mem mo­rza. Rzad­kie i roz­grza­ne po­wie­trze nie sprzy­ja­ło wy­twa­rza­niu siły no­śnej.

– Trze­ba bę­dzie to do­kład­nie ob­li­czyć i spraw­dzić. Wiesz, ile by się dało za­osz­czę­dzić na pa­li­wie?

– Może na­wet star­czy­ło­by na dwie za­le­głe wy­pła­ty – od­parł z na­ci­skiem Izra­el­czyk.

Ka­miń­ski dy­plo­ma­tycz­nie nie od­po­wie­dział. Za­rzu­cił na ra­mię swój wo­rek ma­ry­nar­ski, ob­ró­cił się na pię­cie i wszedł przez szkla­ne drzwi do ter­mi­na­lu. Po strasz­li­wym ża­rze pa­nu­ją­cym na ze­wnątrz kli­ma­ty­zo­wa­ne wnę­trze wy­da­wa­ło się zba­wien­nie chłod­ne. Po­lak zde­cy­do­wa­nie nie spo­dzie­wał się ta­kich wa­run­ków. Z uśmie­chem po­my­ślał, że za­miast w na­mio­tach praw­do­po­dob­nie zo­sta­ną za­kwa­te­ro­wa­ni w lot­ni­sko­wym ho­te­lu. Za­czy­na­ło mu się tu po­do­bać.

Do­sko­na­le zro­zu­miał nie­zbyt sub­tel­ną alu­zję przy­ja­cie­la. Po­przed­ni kon­trakt w Ke­nii oka­zał się dla Air­spa­ce Se­cu­ri­ty ka­ta­stro­fą fi­nan­so­wą. Stra­ci­li ol­brzy­mią kwo­tę. Gwoź­dziem do trum­ny była wie­lo­mi­lio­no­wa kara na­ło­żo­na w So­ma­lii przez ko­mi­sję ba­da­ją­cą, czy w cza­sie po­by­tu w Ke­nii Air­spa­ce Se­cu­ri­ty nie zła­ma­ło so­ma­lij­skie­go pra­wa na­jem­ni­cze­go. Fir­ma wła­ści­wie le­ża­ła na ło­pat­kach i za­le­ga­ła ze wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi opła­ta­mi, łącz­nie z wy­na­gro­dze­nia­mi dla pra­cow­ni­ków. Ne­di­vi do­brze wie­dział, do kogo ma się zwró­cić ze swo­imi uwa­ga­mi. Ka­miń­ski nie tyl­ko pra­co­wał jako pi­lot, ale był rów­nież udzia­łow­cem, miał więc spo­ry wpływ na za­rzą­dza­nie fir­mą.

Kon­trakt w Ugan­dzie sta­no­wił dla na­jem­ni­ków kwe­stię ży­cia lub śmier­ci. Je­śli to zle­ce­nie nie po­zwo­li im sta­nąć na nogi, będą mu­sie­li ogło­sić upa­dłość. Ale wal­czy­li o swo­ją fir­mę jak lwy. W Ke­nii pa­dli ofia­rą za­wi­łej in­try­gi, zo­sta­li oszu­ka­ni. Wy­na­jął ich pe­wien kon­cern naf­to­wy do za­koń­cze­nia krwa­wej woj­ny do­mo­wej, któ­ra od paru lat pu­sto­szy­ła kraj, unie­moż­li­wia­jąc od­wier­ty wo­kół je­zio­ra Tur­ka­na. Pech chciał, że dwóch śmier­tel­nych ry­wa­li z za­rzą­du fir­my wal­czy­ło o fo­tel pre­ze­sa. Ope­ra­cja w Ke­nii sta­no­wi­ła ich sza­chow­ni­cę, a Air­spa­ce Se­cu­ri­ty było jed­nym z pion­ków. Skoń­czy­ło się na tym, że na­jem­ni­cy dali się ostro we zna­ki obu stro­nom kon­flik­tu, a do tego, ko­rzy­sta­jąc z fał­szy­wych in­for­ma­cji, przy­pad­ko­wo do­ko­na­li kil­ku ata­ków na obiek­ty cy­wil­ne. Po­sta­no­wi­li ze­rwać kon­trakt. Kło­po­ty wca­le się jed­nak nie skoń­czy­ły. Wy­jąw­szy za­licz­kę, nie otrzy­ma­li wy­na­gro­dze­nia i mu­sie­li sami po­kryć astro­no­micz­ne kosz­ty prze­pro­wa­dzo­nych ope­ra­cji. Kara na­ło­żo­na przez ko­mi­sję li­cen­cyj­ną spo­wo­do­wa­ła, że wszyst­kie sal­da mie­li na ta­kim mi­nu­sie, a Ma­sters, głów­ny księ­go­wy, na­rze­kał, iż koń­czy mu się czer­wo­ny tusz w dru­kar­ce.

Aby po­móc Da­vi­do­wi Blan­char­do­wi, dy­rek­to­ro­wi fir­my, zdo­być fun­du­sze na po­kry­cie pierw­szej raty grzyw­ny, Ka­miń­ski mu­siał się­gnąć do wła­snej kie­sze­ni i wy­ło­żyć rów­ne pół mi­lio­na ze swo­je­go pry­wat­ne­go kon­ta w szwaj­car­skim ban­ku. Rzu­cał na sza­lę swo­je ostat­nie re­zer­wy fi­nan­so­we, ale uwa­żał, że nie ma in­ne­go wyj­ścia. Wła­ści­wie cały ma­ją­tek uto­pił w Air­spa­ce Se­cu­ri­ty. Gdy­by nie zde­cy­do­wał się za­ry­zy­ko­wać ko­lej­nej kwo­ty, nie od­wie­szo­no by im li­cen­cji i stra­cił­by wszyst­ko.

Po fia­sku w Ke­nii wy­da­wa­ło się, że nic nie zdo­ła ura­to­wać zruj­no­wa­nej re­pu­ta­cji Air­spa­ce Se­cu­ri­ty. Sam Ka­miń­ski wąt­pił, czy kto­kol­wiek bę­dzie chciał jesz­cze ich za­trud­nić. Na­jem­ni­cy z in­nych or­ga­ni­za­cji drwi­li z nich po ci­chu. Szy­dzi­li, że lu­dzie Air­Sec to spe­cja­li­ści od to­pie­nia stat­ków z po­mo­cą hu­ma­ni­tar­ną, nisz­cze­nia kon­wo­jów Oxfa­mu i bom­bar­do­wa­nia obo­zów uchodź­ców.

– Waż­ne, że o nas mó­wią. Mniej­sza z tym co – zwykł ma­wiać z ta­jem­ni­czym uśmiesz­kiem na twa­rzy Rob Kni­ght, je­den z pi­lo­tów fir­my.

Nie my­lił się. Po­li­ty­ków, któ­rzy mie­li ocho­tę roz­wią­zać swo­je pro­ble­my w naj­prost­szy spo­sób, zu­peł­nie nie ob­cho­dzi­ło, czy pi­lo­ci Air­Sec mają czy­ste su­mie­nia i czy mogą spo­koj­nie spać w nocy. In­te­re­so­wa­li się tyl­ko ich sku­tecz­no­ścią. Pro­po­zy­cje po­sy­pa­ły się za­ska­ku­ją­co ob­fi­cie, z któ­rych naj­cie­kaw­szą zło­ży­ła ugan­dyj­ska fi­lia naf­to­we­go kon­cer­nu wy­do­byw­cze­go Tul­la­mo­re Oil.

Z otrzy­ma­nej za­licz­ki opła­ci­li naj­pil­niej­sze zo­bo­wią­za­nia i kosz­ty prze­ba­zo­wa­nia do Ugan­dy. Je­że­li w cią­gu naj­bliż­szych ty­go­dni nie uda­ło­by im się za­ro­bić na spła­tę resz­ty kary i po­zo­sta­łych dłu­gów, na­jem­ni­ków cze­ka­ło bez­ro­bo­cie. Za­kra­wa­ło na cud, że cho­ciaż dwa ty­go­dnie wcze­śniej mi­nął ter­min dru­giej za­le­głej wy­pła­ty, ża­den z pra­cow­ni­ków nie zło­żył jesz­cze wy­po­wie­dze­nia.

Ka­miń­skie­go nie dzi­wi­ło, że Tul­la­mo­re Oil zde­cy­do­wa­ło się wy­na­jąć ich fir­mę. Po sa­mym lot­ni­sku wi­dać było, jak ol­brzy­mie środ­ki kon­cern za­an­ga­żo­wał w ope­ra­cje w Ugan­dzie. Kil­ka lat wcze­śniej geo­lo­dzy od­kry­li nad Je­zio­rem Al­ber­ta ol­brzy­mie zło­ża ropy naf­to­wej. Fir­ma na­tych­miast przy­go­to­wa­ła całą in­fra­struk­tu­rę do roz­po­czę­cia wy­do­by­cia, a wte­dy wszyst­ko ugrzę­zło w praw­ni­czym ba­gnie. Ugan­dyj­ski rząd ogło­sił, że li­cen­cja na eks­plo­ata­cję zło­ża wy­ga­sła.

Od 2010 roku nie wy­do­by­to na po­wierzch­nię ani ba­rył­ki ropy. In­we­sto­rzy cze­ka­li na roz­wią­za­nie kon­flik­tu, a tym­cza­sem ak­cje kon­cer­nu wy­do­byw­cze­go spa­da­ły i spa­da­ły. Ugan­dyj­czy­cy gra­li na czas. Do­brze wie­dzie­li, że im dłu­żej trwa praw­na ba­ta­lia, tym moc­niej za­ci­ska­ją się pę­tle wo­kół szyj naf­cia­rzy. Stra­ty fi­nan­so­we po­nie­sio­ne przez przed­się­bior­stwo, nie li­cząc na­wet astro­no­micz­nej sumy utra­co­ne­go zy­sku z czte­ro­let­niej eks­plo­ata­cji jed­ne­go z naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych złóż ropy naf­to­wej w Afry­ce, oka­za­ły się tak wiel­kie, że naf­cia­rze w koń­cu zde­cy­do­wa­li się wziąć spra­wy w swo­je ręce. Na­wią­za­li kon­takt z róż­ny­mi fir­ma­mi na­jem­ni­czy­mi z So­ma­lii i spro­wa­dzi­li do swo­jej sie­dzi­by nad Je­zio­rem Al­ber­ta po­waż­ne siły. Po­sta­no­wi­li roz­po­cząć wy­do­by­cie ropy, nie cze­ka­jąc na za­koń­cze­nie roz­praw są­do­wych, i po­sta­wić rząd przed fak­tem do­ko­na­nym. Za­an­ga­żo­wa­nie Air­spa­ce Se­cu­ri­ty, fir­my po­wietrz­nych na­jem­ni­ków, na któ­rej wy­po­sa­że­niu znaj­do­wa­ły się słyn­ne sa­mo­lo­ty my­śliw­skie F-16, było krop­ką nad i. W ten spo­sób naf­cia­rze da­wa­li Ugan­dyj­czy­kom znać, że nie żar­tu­ją.

Ka­miń­ski ru­szył w stro­nę re­cep­cji. Wy­cho­dził z za­ło­że­nia, że nie ma sen­su mar­twić się na za­pas.

Nie­ca­łe dwie go­dzi­ny póź­niej, wy­ką­pa­ny, od­świe­żo­ny i ogo­lo­ny, po­szedł na zwo­ła­ną przez do­wód­cę od­pra­wę. Wciąż nie mógł się na­dzi­wić wspa­nia­łym wa­run­kom, ja­kie im za­pew­nio­no. Na­jem­ni­cy przy­zwy­cza­ili się, że na kon­trak­tach sy­pia­ją w ha­ma­kach, na łóż­kach po­lo­wych lub bez­po­śred­nio na zie­mi, a nad ra­nem mu­szą wy­trzą­sać z bu­tów skor­pio­ny. Nie spo­dzie­wa­li się, że tym ra­zem będą miesz­ka­li w praw­dzi­wym ho­te­lu o za­chod­nim stan­dar­dzie, ko­rzy­sta­jąc ze wszel­kich wy­gód. Po­zo­sta­li pi­lo­ci ze­bra­ni w po­ko­ju kon­fe­ren­cyj­nym wy­da­wa­li się rów­nie za­do­wo­le­ni. Ci, któ­rzy przy­by­li tu już kil­ka dni wcze­śniej, opro­wa­dzi­li ko­le­gów po ca­łym kom­plek­sie. W cza­sie kie­dy Ka­miń­ski brał dłu­gi prysz­nic, Da­vis i Tor­res zdą­ży­li na­wet ro­ze­grać par­tię bi­lar­du. Jak na ra­zie na­jem­ni­cy pia­li z za­chwy­tu.

Wraz z wy­lą­do­wa­niem trans­por­tow­ców dwie go­dzi­ny wcze­śniej prze­ba­zo­wa­nie zo­sta­ło za­koń­czo­ne. Lu­dzie Air­Sec byli go­to­wi do dzia­ła­nia. Na roz­kaz Wal­te­ra Fle­min­ga, do­wód­cy ope­ra­cyj­ne­go, w ob­szer­nym po­ko­ju kon­fe­ren­cyj­nym ze­bra­li się wszy­scy pi­lo­ci my­śliw­scy, szef me­cha­ni­ków Jake Pitts, szef ochro­ny Ni­gel Ca­ine i do­wód­cy po­szcze­gól­nych pod­od­dzia­łów. Rów­no o go­dzi­nie czwar­tej drzwi otwo­rzy­ły się i do środ­ka we­szło dwóch nie­zna­jo­mych męż­czyzn.

Pierw­szy z nich był śred­nie­go wzro­stu, szczu­pły, o krót­kich, czar­nych wło­sach. Wy­glą­dał na trzy­dzie­ści parę lat. No­sił nie­ska­zi­tel­nie bia­łą ko­szu­lę, czar­ne spodnie w do­brym ga­tun­ku oraz skó­rza­ne buty. Twarz miał po­cią­głą, szczu­płą, ra­czej przy­stoj­ną, z ry­sa­mi ty­po­wy­mi dla An­gli­ka. W po­waż­nym, ba­daw­czym spoj­rze­niu zza nie­du­żych oku­la­rów dało się wy­czuć wro­dzo­ną pew­ność sie­bie i in­te­li­gen­cję.

Dru­gi z męż­czyzn nie mógł bar­dziej róż­nić się od pierw­sze­go. Mu­siał mieć nie­mal dwa me­try wzro­stu i wa­żył z pew­no­ścią gru­bo po­nad sto dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów. Wy­glą­dał jak bok­ser wagi su­per­cięż­kiej, z wiel­ką, kwa­dra­to­wą szczę­ką i twa­rzą jak­by wy­cio­sa­ną z ka­mie­nia. Był dużo star­szy, skro­nie po­kry­wa­ła mu si­wi­zna, co jesz­cze bar­dziej pod­kre­śla­ło jego ty­po­wo woj­sko­wą fry­zu­rę. Mi­li­tar­ne­go wi­ze­run­ku do­peł­nia­ła po­zba­wio­na na­dru­ków ba­weł­nia­na ko­szul­ka, spodnie w pan­ter­kę i cięż­kie buty. Męż­czy­zna wszedł do po­miesz­cze­nia, sta­nął przy drzwiach w roz­kro­ku, z za­ło­żo­ny­mi z tyłu rę­ko­ma, i znie­ru­cho­miał.

On rów­nież do­kład­nie przyj­rzał się wszyst­kim ze­bra­nym, ale Ka­miń­ski za­uwa­żył, że spoj­rze­nia obu nie­zna­jo­mych dia­me­tral­nie się róż­ni­ły. Pod­czas gdy młod­szy przy­pa­try­wał im się z nie­ukry­wa­ną cie­ka­wo­ścią, tak jak moż­na by pa­trzeć na ja­kieś eg­zo­tycz­ne zwie­rzę w zoo, wyż­szy męż­czy­zna ob­rzu­cił ich spoj­rze­niem dra­pież­ni­ka szu­ka­ją­ce­go god­ne­go sie­bie prze­ciw­ni­ka. Je­dy­ną oso­bą, na któ­rej za­trzy­mał wzrok, był Ni­gel Ca­ine. Ka­miń­ski do­strzegł nie­mal nie­zau­wa­żal­ne, lek­kie ski­nie­nie gło­wy, jak­by na po­wi­ta­nie.

Wilk roz­po­znał dru­gie­go wil­ka, po­my­ślał.

Bry­tyj­czyk Ca­ine peł­nił rolę sze­fa ochro­ny Air­spa­ce Se­cu­ri­ty Ltd. Pod tą na­zwą kry­ły się siły lą­do­we fir­my, czy­li skrom­ny od­dział na­jem­ni­ków, któ­rych za­da­niem była ob­słu­ga sys­te­mów obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej oraz ochro­na bazy ope­ra­cyj­nej fir­my przed nie­spo­dzie­wa­nym ata­kiem wojsk na­ziem­nych. Były ka­pi­tan SAS udo­wod­nił swo­ją przy­dat­ność pod­czas ostat­nie­go kon­trak­tu, gdy Air­spa­ce Se­cu­ri­ty ucie­ka­ła z pod­wi­nię­tym ogo­nem z Ke­nii. Zmie­rza­ją­cy w stro­nę gra­ni­cy z Etio­pią kon­wój cię­ża­ró­wek fir­my zo­stał za­ata­ko­wa­ny przez od­dzia­ły na­le­żą­ce albo do Po­ma­rań­czo­we­go Ru­chu De­mo­kra­tycz­ne­go, albo Par­tii Jed­no­ści Na­ro­do­wej. Ka­miń­ski miał kło­po­ty z roz­róż­nie­niem wal­czą­cych w Ke­nii frak­cji, więc nie pa­mię­tał szcze­gó­łów. W każ­dym ra­zie Ca­ine za­koń­czył bez­ład­ną strze­la­ni­nę, kie­dy ka­zał sto­czyć z la­wet sa­mo­bież­ne 2K22M Tun­gu­ska i rzu­cić je do wal­ki. Ka­miń­ski był mu wdzięcz­ny za tę szyb­ką i nie­kon­wen­cjo­nal­ną, ale jak naj­bar­dziej traf­ną de­cy­zję. Po­jaz­dy Tun­gu­ska były sys­te­ma­mi prze­ciw­lot­ni­czy­mi, za­pro­jek­to­wa­ny­mi do bez­po­śred­niej ochro­ny obiek­tów przed na­lo­tem sa­mo­lo­tów sztur­mo­wych lub śmi­głow­ców, ale ich nie­zwy­kle szyb­ko­strzel­ne trzy­dzie­sto­mi­li­me­tro­we ar­ma­ty mo­gły rów­nie sku­tecz­nie od­pie­rać ata­ki pie­cho­ty i lek­ko opan­ce­rzo­nych po­jaz­dów. Ca­ine użył ich jako czoł­gów, ko­rzy­sta­jąc z pan­ce­rza i śmier­cio­no­śnych dzia­łek. W za­le­d­wie kil­ka mi­nut za­ło­gi 2K22M roz­bi­ły atak, zmu­sza­jąc wro­ga do pa­nicz­nej uciecz­ki, i roz­trza­ska­ły na drob­ne ka­wa­łecz­ki po­usta­wia­ne na dro­dze za­po­ry.

Gdy od­pra­wa się roz­po­czę­ła, męż­czy­zna w ko­szu­li po­wie­dział, że na­zy­wa się John Wo­odro­ofe i jest dy­rek­to­rem Tul­la­mo­re Oil w Ugan­dzie, na­to­miast swo­je­go ro­słe­go to­wa­rzy­sza przed­sta­wił krót­ko jako Mar­ka Hau­gh­to­na. To, że w ogó­le pa­dło jego na­zwi­sko, uzmy­sło­wi­ło Ka­miń­skie­mu, że nie jest to wca­le ochro­niarz me­ne­dże­ra.

John Wo­odro­ofe prze­szedł cały po­kój w to­wa­rzy­stwie Wal­te­ra Fle­min­ga, wi­ta­jąc się z każ­dym z na­jem­ni­ków, pod­czas gdy Fle­ming wy­ja­śniał, ja­kie funk­cje peł­nią po­szcze­gól­ni lu­dzie. Uścisk ręki i spoj­rze­nie Wo­odro­ofe’a Ka­miń­ski oce­nił jako pew­ne i rze­czo­we, po­zba­wio­ne dość po­wszech­ne­go dla wy­so­kich urzęd­ni­ków kor­po­ra­cyj­nych lek­ce­wa­że­nia, czy na­wet po­gar­dy, a jed­no­cze­śnie bez śla­du ty­po­wej wy­spiar­skiej sztucz­nej uprzej­mo­ści. Pierw­sze wra­że­nie było po­zy­tyw­ne.

Przez na­stęp­ne kil­ka­na­ście mi­nut Wo­odro­ofe opo­wia­dał im o ogól­nej sy­tu­acji po­li­tycz­nej w Ugan­dzie i o kon­flik­cie mię­dzy rzą­dem a Tul­la­mo­re Oil, po­ma­ga­jąc so­bie pięk­ną mapą wy­świe­tlo­ną na po­ma­lo­wa­nym na bia­ło frag­men­cie ścia­ny. Na­jem­ni­cy nie do­wie­dzie­li się wła­ści­wie ni­cze­go no­we­go. Je­dy­ną cie­ka­wą in­for­ma­cją oka­za­ła się suma, ja­kiej Ugan­da za­żą­da­ła za od­no­wie­nie rze­ko­mo wy­ga­słej li­cen­cji na eks­plo­ata­cję złóż ropy naf­to­wej. Było to zwy­kłe wy­mu­sze­nie ła­pów­ki, rzecz naj­zu­peł­niej nor­mal­na w Afry­ce, ale mimo to licz­ba, któ­ra pa­dła, wy­wo­ła­ła po­ru­sze­nie i szmer roz­mów. Tak ab­sur­dal­nie wy­so­ka kwo­ta sta­no­wi­ła zwy­kłą za­po­rę. Wo­odro­ofe wy­ja­śnił, że rząd Ugan­dy do­ga­dał się z kon­ku­ren­cją i chciał po pro­stu po­zbyć się Tul­la­mo­re Oil z kra­ju, by prze­ka­zać te­re­ny ro­po­no­śne in­ne­mu kon­cer­no­wi. Nie było nic dziw­ne­go w tym, że fir­ma od­ma­wia­ła za­pła­ty tak ol­brzy­mie­go ha­ra­czu i zde­cy­do­wa­ła się użyć w ne­go­cja­cjach ar­gu­men­tu siły.

– Na­sze woj­ska roz­lo­ko­wa­ne są w tych miej­scach – mó­wił Wo­odro­ofe, wskaź­ni­kiem la­se­ro­wym za­kre­śla­jąc na ma­pie za­chod­niej Ugan­dy małe kół­ka. – Cały te­ren ro­po­no­śny jest ob­sta­wio­ny przez na­szych na­jem­ni­ków. Punkt do­wo­dze­nia jest tu­taj, przy lot­ni­sku. Zo­sta­wia­my tu jed­nak mi­ni­mal­ną ochro­nę. Mam na­dzie­ję, że wa­sze wła­sne siły na­ziem­ne będą w sta­nie za­bez­pie­czyć te­ren?

Ni­gel Ca­ine kiw­nął tyl­ko gło­wą, nie si­ląc się na od­po­wiedź.

– Oczy­wi­ście nie mu­szę przy­po­mi­nać, że za­ję­cie lot­ni­ska przez siły rzą­do­we za­koń­czy­ło­by się po­raż­ką ca­łej ope­ra­cji? – do­dał z na­ci­skiem biz­nes­men.

– Nie musi pan przy­po­mi­nać – ode­zwał się z wy­raź­nym znie­cier­pli­wie­niem Ca­ine.

– No do­brze. W każ­dym ra­zie oko­licz­ne mia­stecz­ka Kai­so i Ka­ban­da są cał­ko­wi­cie pod na­szą kon­tro­lą. Ze stro­ny miesz­kań­ców nie spo­dzie­wa­my się żad­nych kło­po­tów. Pra­wie wszy­scy pra­cu­ją dla Tul­la­mo­re Oil, moż­na więc za­ło­żyć, że więk­szo­ści z nich nie bę­dzie się uśmie­cha­ła wi­zja bez­ro­bo­cia i nie ru­szą woj­skom rzą­do­wym z po­mo­cą. W ra­zie kło­po­tów trzy­ma­my tam sil­ny gar­ni­zon. Po­sia­da­my też biu­ra w Ki­sa­ru, Ho­imie i Ma­sin­di, to te więk­sze mia­sta w po­bli­żu, no i oczy­wi­ście w Kam­pa­li. Zde­cy­do­wa­li­śmy, że nie bę­dzie­my bro­nić tych obiek­tów. Ja­kie­kol­wiek wy­sła­ne tam siły zo­sta­ły­by oto­czo­ne i ła­two roz­bi­te. Na­sza stra­te­gia opie­ra się na fi­zycz­nej oku­pa­cji sa­mych złóż ro­po­no­śnych, tak chce­my zmu­sić rząd do ule­gło­ści. Wa­szym za­da­niem jest za­pew­nie­nie wspar­cia po­wietrz­ne­go na­jem­nym si­łom lą­do­wym.

– Chwi­lecz­kę – prze­rwał mu Duń­czyk Carl­sen, kryp­to­nim wy­wo­ław­czy Vi­king.

Był naj­star­szym z pi­lo­tów Air­spa­ce Se­cu­ri­ty, na la­ta­niu zjadł zęby. Miał nie­co po­nad pięć­dzie­siąt lat, z któ­rych trzy­dzie­ści spę­dził w Fly­ve­våb­net, Kró­lew­skich Duń­skich Si­łach Lot­ni­czych. Za­koń­czył ka­rie­rę woj­sko­wą w stop­niu pod­puł­kow­ni­ka. Jego ogrom­ne do­świad­cze­nie i na­tu­ral­ne zdol­no­ści przy­wód­cze spra­wia­ły, że li­czo­no się z jego zda­niem.

– Zda­je się, że to brzmi nie­co ina­czej niż w pier­wot­nej umo­wie.

– Sy­tu­acja ule­ga zmia­nie, więc i wy­ma­ga­nia mu­szą być na bie­żą­co do­pa­so­wy­wa­ne – od­pa­ro­wał bły­ska­wicz­nie Wo­odro­ofe.

– Ale to cał­ko­wi­cie zmie­nia po­stać rze­czy, pa­nie Wood- ro­ofe – zgo­dził się z Duń­czy­kiem Wal­ter Fle­ming, cie­szą­cy się wśród swo­ich lu­dzi ta­kim au­to­ry­te­tem, że jego jed­no sło­wo wy­star­cza­ło, by uciąć dys­ku­sję lub za­koń­czyć spór.

Eme­ry­to­wa­ny puł­kow­nik USAF był w wie­lu aspek­tach jak­by prze­ci­wień­stwem Carl­se­na, swo­jej pra­wej ręki. Pod­czas gdy Duń­czyk był im­pul­syw­ny, draż­li­wy i miał opi­nię naj­bar­dziej bez­względ­ne­go dra­nia w ca­łej Afry­ce, Ame­ry­ka­nin ja­wił się jako głos roz­sąd­ku. Ra­zem sta­no­wi­li za­ska­ku­ją­co efek­tyw­ny ze­spół.

– Wspar­cie z po­wie­trza su­ge­ru­je, że rze­czy­wi­ście za­mie­rza­cie wal­czyć.

Ka­miń­ski też czuł się za­sko­czo­ny ta­kim ob­ro­tem spra­wy. Do tej pory mó­wio­no wy­łącz­nie o re­gu­lar­nych pa­tro­lach po­wietrz­nych nad ob­sza­rem kon­tro­lo­wa­nym przez kor­po­ra­cję, aby po­przez de­mon­stra­cję siły zmu­sić rząd Ugan­dy do wzno­wie­nia ro­ko­wań.

– Prio­ry­te­tem Tul­la­mo­re Oil jest roz­po­czę­cie eks­plo­ata­cji złóż ropy naf­to­wej – po­wie­dział spo­koj­nie Wo­odro­ofe. – To nasz je­dy­ny cel. Cho­dzi tyl­ko o to. Oczy­wi­ście zro­bi­my, co w na­szej mocy, by nie do­pu­ścić do prze­le­wu krwi, ale staw­ka jest zbyt wy­so­ka, by za­kła­dać, że do tego nie doj­dzie. Otwar­ta wal­ka by­ła­by naj­gor­szym, co się może zda­rzyć, ale mimo to na­le­gam, aby­śmy się w peł­ni przy­go­to­wa­li na taką ewen­tu­al­ność.

Ka­miń­ski po­ki­wał gło­wą. Zga­dzał się z punk­tem wi­dze­nia naf­cia­rza. To, że pry­wat­na ar­mia kor­po­ra­cji bę­dzie uni­kać kon­flik­tu, wca­le nie ozna­cza­ło, że woj­sko Ugan­dy za­cho­wa się w po­dob­ny spo­sób. Na­le­ża­ło się przy­go­to­wać na kło­po­ty.

– Nie my­śli pan chy­ba po­waż­nie, że może pan sta­nąć twa­rzą w twarz z ar­mią nie­pod­le­głe­go pań­stwa? – Carl­sen nie da­wał za wy­gra­ną. – Nie może pan wy­grać ta­kiej woj­ny.

– Nie cho­dzi tu o wy­gra­nie woj­ny, pa­nie Carl­sen – od­po­wie­dział naf­ciarz. – My nie chce­my się z ni­kim bić. Na­wet gdy­by do­szło do wal­ki, na­szym ce­lem nie by­ło­by po­ko­na­nie wojsk rzą­do­wych, tyl­ko za­koń­cze­nie kon­flik­tu. Uwa­ża­my, że naj­pro­ściej by­ło­by tego do­ko­nać, sku­tecz­nie bro­niąc na­szych obiek­tów – mó­wiąc to, wska­zał sto­ją­ce­go przy drzwiach, mil­czą­ce­go Mar­ka Hau­gh­to­na – i jed­no­cze­śnie za­da­jąc wro­gom stra­ty na tyle bo­le­sne, by czym prę­dzej zre­wi­do­wa­li swo­je sta­no­wi­sko w ca­łej afe­rze. Wy­mie­rze­nie tych do­tkli­wych cio­sów to by­ło­by oczy­wi­ście wa­sze za­da­nie.

– Jesz­cze ni­g­dy w hi­sto­rii spół­ka pra­wa han­dlo­we­go nie wal­czy­ła zbroj­nie z re­gu­lar­nym woj­skiem su­we­ren­ne­go kra­ju! To ja­kiś ab­surd! – Carl­sen krę­cił z po­wąt­pie­wa­niem gło­wą.

– Nie uczył się pan o Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej? – od­pa­ro­wał bez za­sta­no­wie­nia Wo­odro­ofe. – Pry­wat­ne ar­mie nie tyl­ko wal­czy­ły, ale i zwy­cię­ża­ły w ta­kich woj­nach.

– Nie mó­wi­my o ja­kichś dzi­ku­sach z dzi­da­mi – żach­nął się Duń­czyk. – Ar­mia Ugan­dy jest wła­śnie taka, ja­kiej naj­bar­dziej nie lu­bi­my: mała i za­wo­do­wa. To pro­fe­sjo­nal­ne woj­sko, nie ja­kieś po­spo­li­te ru­sze­nie.

– Czy my mó­wi­my o tej sa­mej ar­mii? O tym pro­fe­sjo­nal­nym woj­sku, któ­re od ćwierć wie­ku nie po­tra­fi zro­bić po­rząd­ku z ban­dą ob­dar­tu­sów z Ar­mii Bo­że­go Opo­ru?

Punkt dla An­gli­ka, po­my­ślał Ka­miń­ski.

LRA, czy­li Ar­mia Bo­że­go Opo­ru, była solą w oku Ugan­dy. Ta gru­pa par­ty­zanc­ka dzia­ła­ła na pół­no­cy kra­ju, mor­du­jąc, pa­ląc i gra­biąc w imię Pana od mniej wię­cej po­ło­wy lat osiem­dzie­sią­tych ubie­głe­go stu­le­cia. Przez cały świat uwa­ża­na za zbrod­ni­czą or­ga­ni­za­cję ter­ro­ry­stycz­ną, LRA sta­no­wi­ła jed­ną z naj­dziw­niej­szych grup par­ty­zanc­kich, o ja­kich Ka­miń­ski kie­dy­kol­wiek sły­szał. Przy­wód­ca Ar­mii Bo­że­go Opo­ru, Jo­seph Kony, twier­dził otwar­cie, że jest rzecz­ni­kiem Boga, i za po­mo­cą dość dzi­wacz­nej re­to­ry­ki i pseu­do­te­olo­gicz­nych ka­zań zmu­szał fa­na­tycz­nie od­da­nych wier­nych do ma­so­wych mor­dów na swo­ich ro­da­kach. Fakt, że przez tyle cza­su ar­mia Ugan­dy nie po­tra­fi­ła po­ko­nać zbie­ra­ni­ny obłą­kań­ców, nie świad­czył ra­czej o jej sku­tecz­no­ści i pro­fe­sjo­na­li­zmie. Siły na­ziem­ne ze­bra­ne przez Tul­la­mo­re Oil li­czy­ły nie­mal ośmiu­set wy­szko­lo­nych, za­pra­wio­nych w boju i do­sko­na­le wy­po­sa­żo­nych na­jem­ni­ków. Sko­ro LRA się ja­koś trzy­ma­ła, moż­na było się spo­dzie­wać, że taka gru­pa we­te­ra­nów mo­gła­by bro­nić się tak dłu­go, że jej człon­ko­wie po­mar­li­by ze sta­ro­ści, za­nim woj­ska rzą­do­we prze­ła­ma­ły­by ich obro­nę.

– Je­ste­ście pi­lo­ta­mi, któ­rzy, je­śli mnie pa­mięć nie myli, roz­bi­li w puch siły lot­ni­cze Ke­nii – do­dał Wo­odro­ofe po chwi­li, na­wią­zu­jąc do po­przed­nie­go kon­trak­tu fir­my. – Po­tra­fi­cie wal­czyć. Da­cie so­bie radę z MiG-ami Ugan­dy. Przy­zna­ję, że to bez­pre­ce­den­so­wy kon­flikt w no­wo­żyt­nych cza­sach, by spół­ka pra­wa han­dlo­we­go wal­czy­ła z re­gu­lar­nym woj­skiem, ale uwa­żam, że je­ste­śmy w sta­nie po­sta­wić na swo­im. To od­bi­je się sze­ro­kim echem na ca­łym świe­cie. Kor­po­ra­cja na dro­dze mi­li­tar­nej rzu­ca nie­pod­le­głe pań­stwo na ko­la­na. Po­my­śl­cie tyl­ko o wpły­wie, jaki ta ope­ra­cja mia­ła­by na wa­szą re­pu­ta­cję. By­li­by­ście fir­mą, któ­ra bra­ła udział w hi­sto­rycz­nym wy­da­rze­niu i po­ko­na­ła siły rzą­do­we. To może sta­no­wić dla was prze­łom. Do­brze wiem, jak po­trze­bu­je­cie ta­kie­go suk­ce­su.

Ka­miń­ski spoj­rzał na An­gli­ka z uzna­niem. Fa­cet oka­zał się kuty na czte­ry nogi. Do­sko­na­le uda­wa­ło mu się bro­nić swo­ich ra­cji i zbi­jać ar­gu­men­ty Carl­se­na. Te­raz z ko­lei ude­rzał w sła­by punkt każ­de­go pi­lo­ta my­śliw­skie­go, czy­li w dumę za­wo­do­wą i na­tu­ral­ną chęć ry­wa­li­za­cji.

– Co ma pan na my­śli? – Fle­ming zmarsz­czył po­dejrz­li­wie brwi.

– Przy­zna­ję, że ope­ra­cja może oka­zać się nie­zwy­kle ry­zy­kow­na i dla mo­jej, i dla wa­szej fir­my. Ale ani wy, ani my nie mamy wyj­ścia. Ma­cie nóż na gar­dle i my do­brze o tym wie­my. Po­trze­bu­je­my się na­wza­jem. Pro­po­nu­ję współ­pra­cę, by po­móc obu na­szym or­ga­ni­za­cjom. Zo­sta­li­ście bar­dzo sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­ni do tego za­da­nia. Za­nim się do was zgło­si­li­śmy, prze­pro­wa­dzi­li­śmy szcze­gó­ło­wy wy­wiad. Do­kład­nie zba­da­li­śmy wa­szą dzia­łal­ność w Ke­nii i je­ste­śmy pod wra­że­niem wa­szej sku­tecz­no­ści. Przede wszyst­kim jed­nak wy­bra­li­śmy was ze wzglę­du na wa­szą re­pu­ta­cję. Je­ste­ście uwa­ża­ni za naj­gor­szą ban­dę w ca­łej So­ma­lii. O wa­szej bez­względ­no­ści i okru­cień­stwie krą­żą le­gen­dy. Plot­ki gło­szą, że zbom­bar­do­wa­li­by­ście na­wet przed­szko­le dla paru do­la­rów. Wa­sza obec­ność w Ugan­dzie i strach, jaki bu­dzi­cie, mogą mieć de­cy­du­ją­ce zna­cze­nie w klu­czo­wym mo­men­cie ne­go­cja­cji z rzą­dem. Ugan­dyj­czy­cy do­brze zna­ją te plot­ki i wie­dzą, że je­śli wy­ślą do ak­cji woj­sko, roz­pę­ta się praw­dzi­we pie­kło.

Ka­miń­ski skrzy­wił się na te sło­wa. Rze­czy­wi­ście za­pra­co­wa­li so­bie na tę złą sła­wę pod­czas kon­flik­tu w Ke­nii, kie­dy kar­mie­ni fał­szy­wy­mi da­ny­mi wy­wia­dow­czy­mi, do­ko­na­li se­rii ata­ków na cy­wil­ne obiek­ty, wy­wo­łu­jąc bu­rzę me­dial­ną, któ­ra jesz­cze nie uci­chła. Po­lak nie czuł się win­ny tej sy­tu­acji, gdyż ich fir­ma zo­sta­ła oszu­ka­na, lecz wie­dział, że Wo­odro­ofe ma ra­cję. Aż do tego mo­men­tu nie przy­pusz­czał, że ta re­pu­ta­cja może się oka­zać atu­tem.

– Wie­my po­nad­to, w ja­kich kło­po­tach fi­nan­so­wych się znaj­du­je­cie – cią­gnął Wo­odro­ofe. – Wie­my, że nie stać was na od­rzu­ce­nie na­szej ofer­ty.

– Bzdu­ra – ode­zwał się ci­cho pi­lot Ro­bert Kni­ght.

Ka­miń­ski spoj­rzał z uko­sa na dłu­go­wło­se­go Ame­ry­ka­ni­na. Kni­ght sie­dział w cha­rak­te­ry­stycz­ny dla sie­bie spo­sób, od­chy­lo­ny moc­no do tyłu i ze skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­si rę­ka­mi. Gło­wę miał prze­krzy­wio­ną, a pra­wy ką­cik ust ścią­gnię­ty w cy­nicz­nym uśmie­chu. Jego zie­lo­ne oczy wy­ra­ża­ły znu­dze­nie.

An­drzej lu­bił tego pi­lo­ta. Ce­nił jego cię­ty ję­zyk i cał­ko­wi­ty brak sza­cun­ku dla au­to­ry­te­tów. Kni­ght, wiecz­ny bun­tow­nik, zdo­był jego sym­pa­tię po tym, gdy go za­py­ta­no o ra­dio­wy kryp­to­nim wy­wo­ław­czy, ja­kie­go chciał­by uży­wać w fir­mie. Ame­ry­ka­nin po­pro­sił o li­stę pi­lo­tów. Kie­dy zer­k­nął na wy­druk, prych­nął z po­gar­dą i oznaj­mił, że ma przed sobą lau­re­atów kon­kur­su na naj­więk­sze­go ma­cho na wschód od Gre­en­wich. Chwi­lę póź­niej wpi­sał się na li­stę jako Si­de­kick. Ka­miń­skie­mu bar­dzo się spodo­ba­ła ta gra słów, do­sko­na­le ob­ra­zu­ją­ca kpią­cy i cy­nicz­ny cha­rak­ter Ame­ry­ka­ni­na. Si­de­kick to w żar­go­nie mi­ło­śni­ków sztuk wal­ki kop­nię­cie bocz­ne. Imię wy­da­wa­ło się świet­nie pa­so­wać do przy­ję­tej kon­wen­cji, lecz w ję­zy­ku po­tocz­nym sło­wo si­de­kick ozna­cza­ło po pro­stu po­py­cha­dło.

– Po­dziel się swo­imi wąt­pli­wo­ścia­mi, Kni­ght – ode­zwał się zgryź­li­wie Por­tu­gal­czyk An­to­nio Si­lva. Spo­śród wszyst­kich ani­mo­zji w fir­mie ża­den kon­flikt nie do­rów­ny­wał in­ten­syw­no­ścią otwar­tej wro­go­ści mię­dzy nim a Ame­ry­ka­ni­nem. – Z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­je­my twych słów mą­dro­ści.

– Spa­daj – prych­nął pi­lot i od­chy­lił się na krze­śle jesz­cze bar­dziej. Po­na­glo­ny ski­nie­niem przez Fle­min­ga, roz­wi­nął jed­nak swą myśl: – Wie­cie, że nie stać nas na spa­ko­wa­nie ma­nat­ków i po­wrót do So­ma­lii. Cze­ka­li­ście więc, aż za­koń­czy­my prze­ba­zo­wa­nie, żeby oznaj­mić nam, że wa­run­ki kon­trak­tu ule­gły lek­kiej zmia­nie. Tak jak­by­śmy mie­li te­raz ja­kieś wyj­ście…

Jego sło­wa wy­wo­ła­ły spo­re po­ru­sze­nie wśród na­jem­ni­ków. Rze­czy­wi­ście wy­glą­da­ło na to, że przez tego pew­ne­go sie­bie biz­nes­me­na zna­leź­li się w śle­pej ulicz­ce. Na po­wrót do domu nie mie­li już po pro­stu pie­nię­dzy. Mu­sie­li te­raz tań­czyć tak, jak za­grał im Wo­odro­ofe. Fle­ming uci­szył ko­le­gów i za­brał głos.

– To oczy­wi­ste, że bę­dzie­my re­ne­go­cjo­wać fi­nan­so­wy aspekt na­sze­go kon­trak­tu – po­wie­dział sta­now­czo.

Ka­miń­ski po­ki­wał gło­wą, zga­dza­jąc się w peł­ni z do­wód­cą. Zo­sta­li po­sta­wie­ni w sy­tu­acji bez wyj­ścia, bez moż­li­wo­ści od­stą­pie­nia od umo­wy. Te­raz Fle­ming spryt­nie wy­ko­rzy­stał fakt, że zle­ce­nio­daw­ca rów­nież był przy­par­ty do ścia­ny i nie miał zbyt wiel­kie­go pola ma­new­ru.

– Ro­zu­miem – od­parł krót­ko Wo­odro­ofe. – Po­roz­ma­wia­my o tym póź­niej. Je­stem pe­wien, że uda nam się do­ga­dać.

– Jest jesz­cze jed­na bar­dzo waż­na kwe­stia – ode­zwał się Ka­miń­ski. – Je­że­li doj­dzie do walk, jaki bę­dzie nasz sta­tus praw­ny?

Uwa­żał to za dość istot­ne, po­nie­waż we­dług pra­wa so­ma­lij­skie­go na­jem­ni­cy tra­ci­li oby­wa­tel­stwo, opusz­cza­jąc gra­ni­ce kra­ju. W ten spo­sób So­ma­lia, przy­naj­mniej for­mal­nie, zrzu­ca­ła z sie­bie od­po­wie­dzial­ność za ich dzia­łal­ność poza gra­ni­ca­mi pań­stwa. Nie sta­no­wi­ło to z re­gu­ły żad­ne­go pro­ble­mu, po­nie­waż w każ­dym pod­pi­sy­wa­nym przez so­ma­lij­skich na­jem­ni­ków kontr­ak­cie wid­nia­ła spe­cjal­na klau­zu­la sta­no­wią­ca, iż za­trud­nia­ją­ce ich pań­stwo daje im oby­wa­tel­stwo na czas trwa­nia zle­ce­nia. Dzię­ki temu mo­gli być peł­no­praw­ny­mi uczest­ni­ka­mi da­ne­go kon­flik­tu zbroj­ne­go i jed­no­cze­śnie rząd Sia­da Has­sa­na w So­ma­lii umy­wał od wszyst­kie­go ręce. Po po­wro­cie wy­star­czy­ło wy­ku­pić po­now­nie so­ma­lij­skie oby­wa­tel­stwo za po­twor­nie sło­ną opła­tę. W tym jed­nak wy­pad­ku spra­wa po­waż­nie się kom­pli­ko­wa­ła. Pra­co­daw­cą Air­spa­ce Se­cu­ri­ty była pry­wat­na fir­ma. Nie mo­gła ona przy­znać im oby­wa­tel­stwa, więc wplą­ta­nie się w woj­nę z woj­skiem Ugan­dy mo­gło oka­zać się nie­zgod­ne z so­ma­lij­skim pra­wem.

– Pod tym wzglę­dem spra­wa jest bar­dzo pro­sta – od­po­wie­dział biz­nes­men. – Wa­sza fir­ma zo­sta­ła za­trud­nio­na do ochro­ny osób i mie­nia kon­cer­nu Tul­la­mo­re Oil. Je­ste­ście w tej chwi­li pra­cow­ni­ka­mi kon­cer­nu, zwy­kły­mi ochro­nia­rza­mi. Bę­dzie­cie bro­nić ak­ty­wów fir­my oraz ży­cia jej pra­cow­ni­ków. Nie ma tu zna­cze­nia, że ata­ku­ją­cym może oka­zać się ugan­dyj­skie woj­sko. Je­śli doj­dzie do walk, to nie bę­dzie woj­na; Ugan­da nie może wy­po­wie­dzieć woj­ny spół­ce pra­wa han­dlo­we­go. Nasi praw­ni­cy roz­nio­są na strzę­py każ­dą taką su­ge­stię. Tul­la­mo­re Oil bę­dzie zgod­nie z pra­wem bro­nić swo­jej wła­sno­ści przed ban­dy­ta­mi i wan­da­la­mi. Je­dy­ny kru­czek praw­ny po­le­ga na tym, że aby wszyst­ko od­by­ło się zgod­nie z pra­wem, woj­sko musi ude­rzyć pierw­sze.

– Ład­ny mi kru­czek praw­ny – prych­nął szy­der­czo Kni­ght.

– Je­śli woj­sko ude­rzy jako pierw­sze, bę­dzie po nas – po­wie­dział Fle­ming. – Od­kąd Air­Sec tu przy­by­ło, na­sze my­śliw­ce sta­ły się naj­więk­szym za­gro­że­niem dla woj­ska Ugan­dy, a co za tym idzie, zo­sta­ły prio­ry­te­to­wym ce­lem. Ar­mia roz­pocz­nie atak od po­kry­cia ca­łe­go ob­sza­ru lot­ni­ska zma­so­wa­nym ogniem ar­ty­le­ryj­skim.

– Nic ta­kie­go się nie sta­nie – od­po­wie­dział sto­ją­cy pod drzwia­mi Mark Hau­gh­ton. – Po dru­giej stro­nie je­zio­ra leży De­mo­kra­tycz­na Re­pu­bli­ka Kon­ga. Od­kąd od­kry­to ropę, Ugan­da i DRK prze­su­nę­ły tu po­waż­ne siły i za­czę­ły kłó­cić się o li­nię gra­nicz­ną, dzie­lą­cą je­zio­ro mniej wię­cej na pół. Sto­sun­ki są bar­dzo na­pię­te. Je­śli Ugan­dyj­czy­cy roz­pocz­ną ostrzał ar­ty­le­ryj­ski tak bli­sko gra­ni­cy, mogą mieć pew­ność, że kon­gij­ska ar­mia ude­rzy i za­bez­pie­czy cały ten ob­szar. Pod tym wzglę­dem mają zwią­za­ne ręce. Nie mogą użyć ar­ty­le­rii.

– Nie za­po­mi­naj­my też, że rzą­do­wi bar­dzo za­le­ży na ca­łej in­fra­struk­tu­rze, jaką tu zbu­do­wa­li­śmy. Je­stem prze­ko­na­ny, że zro­bią wszyst­ko, by unik­nąć znisz­czeń – do­dał Wood­ro­ofe. – W każ­dym ra­zie obec­nie sy­tu­acja jest pod kon­tro­lą. Nasi praw­ni­cy pro­wa­dzą ne­go­cja­cje z rzą­dem. W tym mo­men­cie naj­waż­niej­szym ce­lem jest po­móc im w tych roz­mo­wach, więc chciał­bym, aby pa­no­wie byli w go­to­wo­ści do roz­po­czę­cia pa­tro­li po­wietrz­nych tak szyb­ko, jak tyl­ko uda wam się przy­go­to­wać sa­mo­lo­ty. Mu­si­my im po­ka­zać, że żar­ty się skoń­czy­ły. Za­mie­rzam uru­cho­mić wy­do­by­cie ropy, za zgo­dą rzą­du lub bez niej.

– A co, je­śli zo­sta­nie­my za­ata­ko­wa­ni? – spy­tał Sid Gra­fton, ko­lej­ny z pi­lo­tów.

– Je­śli tak się sta­nie, roz­pocz­nie się woj­na. Je­śli za­czną do was strze­lać, to mo­że­cie śmia­ło za­ło­żyć, że rów­no­cze­śnie ru­szy­ły do boju woj­ska lą­do­we i że ma­cie na­sze po­zwo­le­nie na pod­ję­cie wal­ki. Ale to jest nie­zwy­kle istot­ne, że to oni mu­szą jako pierw­si otwo­rzyć ogień.

Przez salę prze­szedł po­mruk nie­za­do­wo­le­nia. Pi­lo­ci do­sko­na­le wie­dzie­li, że ten, kto ude­rza pierw­szy, zwy­cię­ża w wal­ce. Nie po­do­ba­ła im się wi­zja wy­sta­wie­nia się na strzał prze­ciw­ni­ka.

– Pa­mię­taj­cie, że do wal­ki zbroj­nej może w ogó­le nie dojść – przy­po­mniał Wo­odro­ofe. – Na ra­zie ma­cie po pro­stu zro­bić uży­tek ze swo­jej re­pu­ta­cji. Je­śli na­po­tka­cie sa­mo­lo­ty Ugan­dy, ma­cie za­cho­wy­wać się agre­syw­nie, ale nie pro­wo­ku­ją­co. Nie mogą wy­czuć na­wet śla­du sła­bo­ści czy wa­ha­nia. Zresz­tą sami chy­ba wie­cie naj­le­piej, jak pro­wa­dzić taką grę.

Dal­sza część spo­tka­nia upły­nę­ła na twar­dych ne­go­cja­cjach zmia­ny wa­run­ków fi­nan­so­wych kon­trak­tu. Kie­dy na­jem­ni­cy le­cie­li do Ugan­dy, mowa była wy­łącz­nie o pa­tro­lach po­wietrz­nych w celu wy­war­cia pre­sji na rząd. Te­raz oka­za­ło się, że żąda się od nich znacz­nie wię­cej, a za tym mu­sia­ło pójść zwięk­sze­nie wy­na­gro­dze­nia.

Po od­pra­wie drę­czo­ny wąt­pli­wo­ścia­mi Ka­miń­ski po­cze­kał, aż na­jem­ni­cy za­czną opusz­czać po­miesz­cze­nie, i dał znak do­wód­cy, że chciał­by za­mie­nić z nim słów­ko.

Fle­ming, do­wód­ca ope­ra­cyj­ny fir­my, wy­glą­dał na pięć­dzie­siąt parę lat. Czar­ne wło­sy miał tak po­prze­pla­ta­ne si­wy­mi, że jego gło­wa spra­wia­ła wra­że­nie po­sy­pa­nej mąką. In­te­li­gent­ne brą­zo­we oczy lśni­ły na­tu­ral­nym au­to­ry­te­tem i opa­no­wa­niem. Były to oczy czło­wie­ka o sta­lo­wych ner­wach. Ka­miń­ski nie­raz za­sta­na­wiał się, ja­kim pi­lo­tem mu­siał być Fle­ming. Przy­pusz­czał, że wspa­nia­łym, ale nie miał szans się o tym prze­ko­nać.

Lata Fle­min­ga jako pana prze­stwo­rzy były nie­od­wra­cal­nie skoń­czo­ne. Mniej wię­cej dwie de­ka­dy wcze­śniej, chwi­lę po star­cie z nie­wia­do­mych przy­czyn za­pa­lił się lewy sil­nik jego F-15. Ame­ry­ka­nin stra­cił kon­tro­lę nad ste­ra­mi i mu­siał się ka­ta­pul­to­wać. Na­wi­ga­tor wy­szedł z wy­pad­ku bez szwan­ku, ale Fle­ming od­niósł pa­skud­ny uraz krę­go­słu­pa, któ­ry po­zba­wił go wła­dzy w no­gach. Po­ru­szał się na wóz­ku in­wa­lidz­kim, jed­nak Ka­miń­ski ni­g­dy nie na­zwał­by go ka­le­ką. Od Fle­min­ga biła siła cha­rak­te­ru. Na­wet świe­żo po wy­pad­ku nie po­zwa­lał so­bie na uża­la­nie się nad sobą, na choć­by jed­no sło­wo skar­gi. Cho­ciaż jego czas jako pi­lo­ta do­biegł koń­ca, Ame­ry­ka­nin po­zo­stał w Si­łach Po­wietrz­nych Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Prze­kwa­li­fi­ko­wał się na ofi­ce­ra pla­nu­ją­ce­go ope­ra­cje po­wietrz­ne i od tam­tej pory ste­ro­wał my­śliw­ca­mi zza biur­ka. Sta­ny Zjed­no­czo­ne to je­den z nie­wie­lu kra­jów, któ­ry nie wy­rzu­cał „zu­ży­tych” żoł­nie­rzy na śmiet­nik, ale mimo wszyst­ko Fle­ming czuł, że peł­ni je­dy­nie funk­cję ho­no­ro­wą. Był do­bry w swo­im fa­chu, na­wet bar­dzo do­bry, ale i tak trak­to­wa­no go jak pią­te koło u wozu albo, cze­go nie zno­sił jesz­cze bar­dziej, pro­tek­cjo­nal­nie i z li­to­ścią. Inni, mniej zdol­ni, ale w peł­ni spraw­ni ofi­ce­ro­wie awan­so­wa­li przed nim. Kie­dy w koń­cu przy­szła jego ko­lej na przy­szy­cie do mun­du­ru srebr­ne­go orła puł­kow­ni­ka, Fle­ming zo­rien­to­wał się, że to tyl­ko ukłon w jego stro­nę i de­li­kat­na su­ge­stia, by prze­szedł w stan spo­czyn­ku i zro­bił miej­sce dla mło­dych ofi­ce­rów. Am­bi­cja Ame­ry­ka­ni­na nie po­zwa­la­ła mu jed­nak tak po pro­stu odejść na eme­ry­tu­rę. Wie­dział, że jest do­sko­na­łym spe­cja­li­stą. Wy­je­chał do So­ma­lii. Oka­za­ło się, że sek­tor pry­wat­ny po­wi­tał jego wie­dzę i do­świad­cze­nie z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi. Fle­min­go­wi wresz­cie dano szan­sę, aby wy­ko­rzy­stał swój po­ten­cjał.

W po­ko­ju po­zo­stał jesz­cze Val­de­mar Carl­sen, pra­wa ręka Fle­min­ga. Duń­czyk był pięć­dzie­się­cio­let­nim męż­czy­zną o okrą­głym brzu­chu, z pa­sem ja­snych, rzad­kich wło­sów oka­la­ją­cym ły­si­nę. Jego ru­mia­ną twarz zdo­bi­ły krót­kie, za­dba­ne wąsy. Fleg­ma­tycz­ny spo­sób mó­wie­nia i jo­wial­ny wy­gląd mo­gły jed­nak wpro­wa­dzić w błąd. Umysł Carl­se­na był ostry jak brzy­twa. Po­wo­dy jego odej­ścia z Fly­ve­våb­net od za­wsze sta­no­wi­ły te­mat plo­tek wśród po­zo­sta­łych pi­lo­tów fir­my. Po­dob­no po­kłó­cił się z do­wódz­twem i śmier­tel­nie ob­ra­ził, gdy od­mó­wio­no mu udzia­łu w ope­ra­cji Odys­sey Dawn nad Li­bią w 2011 roku. Po­gło­ski su­ge­ro­wa­ły, że Carl­se­na uzie­mio­no ze wzglę­du na nad­wa­gę, jed­nak nikt nie miał śmia­ło­ści go o to spy­tać.

Był jed­nym z za­ło­ży­cie­li fir­my i za­ra­zem naj­waż­niej­szym udzia­łow­cem. Gdy­by nie jego ka­pi­tał, Air­spa­ce Se­cu­ri­ty ni­g­dy by nie po­wsta­ło. Duń­czyk wpom­po­wał w fir­mę rów­ne pięć­dzie­siąt mi­lio­nów do­la­rów, czter­dzie­ści pro­cent ka­pi­ta­łu za­ło­ży­ciel­skie­go. Owia­ny le­gen­dą ma­ją­tek Carl­se­na sta­no­wił obiekt czę­stych dys­ku­sji wśród ko­le­gów. Po­wszech­nie uwa­ża­no, że trzy­ma on na kon­cie co naj­mniej dru­gie tyle. Było to zgod­ne z praw­dą. Carl­sen stał się bo­ga­czem, kie­dy zmarł jego oj­ciec, ar­ma­tor, wła­ści­ciel po­kaź­nej flo­ty tan­kow­ców. Odzie­dzi­czył ma­ją­tek wraz z bra­tem, ale po­nie­waż pra­co­wał jako za­wo­do­wy woj­sko­wy i pro­wa­dze­nie fir­my nie­zbyt go in­te­re­so­wa­ło, zde­cy­do­wał się przy­jąć ofer­tę bra­ta i od­stą­pić mu swo­je udzia­ły w za­mian za sto mi­lio­nów do­la­rów w go­tów­ce. Po­ło­wę z tej kwo­ty wło­żył bez­po­śred­nio w Air­spa­ce Se­cu­ri­ty, a dru­giej użył jako po­rę­cze­nia ol­brzy­mie­go kre­dy­tu ban­ko­we­go.

Dzię­ki pie­nią­dzom Duń­czy­ka Air­spa­ce Se­cu­ri­ty mia­ło szan­sę po­wstać. Dzię­ki do­świad­cze­niu Fle­min­ga fir­ma zdo­ła­ła roz­wi­nąć skrzy­dła. Ci dwaj ofi­ce­ro­wie sta­no­wi­li świet­ny ze­spół, do­sko­na­le się uzu­peł­nia­li. Oby­dwaj mie­li bar­dzo po­waż­ny wpływ na za­rzą­dza­nie przed­się­bior­stwem. Pod­czas gdy Ame­ry­ka­nin wpro­wa­dzał do gry pro­fe­sjo­na­lizm i chłod­ną kal­ku­la­cję, Duń­czyk sta­no­wił uoso­bie­nie cał­ko­wi­te­go bra­ku skru­pu­łów, ja­kie­go­kol­wiek za­an­ga­żo­wa­nia emo­cjo­nal­ne­go. Li­czył się dla nie­go wy­łącz­nie zysk, dla­te­go Ka­miń­ski uwa­żał, że Val­de­mar Carl­sen to na­jem­nik ide­al­ny.

– Jak oce­niasz ry­zy­ko, Walt? – spy­tał sze­fa.

– Jest źle, ale nie bez­na­dziej­nie – ode­zwał się Duń­czyk, gdy do­wód­ca nie od­po­wie­dział. – Kni­ght miał ra­cję na ze­bra­niu. Nie mamy wyj­ścia, jak tyl­ko brnąć w to da­lej.

– Nie my­ślę o tym, za­sta­wiam się ra­czej, jak ro­ze­grać całą tę par­tię na na­szą ko­rzyść – spro­sto­wał Fle­ming. – Szcze­rze mó­wiąc, nie wiem, jak to ugryźć. Z jed­nej stro­ny wy­ma­ga­ją od nas zde­cy­do­wa­nia i agre­sji, z dru­giej mamy nie pro­wo­ko­wać. Jed­no­cze­śnie mamy być ostroż­ni i od­waż­ni. Mu­szę to wszyst­ko do­brze prze­my­śleć.

– Na ra­zie pła­cą nam za nic. – Carl­sen wzru­szył ra­mio­na­mi. – Moim zda­niem po­win­ni­śmy utrzy­mać ten stan rze­czy jak naj­dłu­żej.

– Szko­da, że ta spra­wa tak nas za­sko­czy­ła – przy­znał Ka­miń­ski. – Sko­ro nam się uda­ło wy­ne­go­cjo­wać pod­nie­sie­nie dzien­nej staw­ki z mi­lio­na do dwóch, to po­my­śl­cie tyl­ko, co zdo­łał­by wy­szar­pać Blan­chard.

Da­vid Blan­chard był dy­rek­to­rem fir­my. Zaj­mo­wał się stro­ną czy­sto biz­ne­so­wą, a ze wzglę­du na nie­do­koń­czo­ne spra­wy z so­ma­lij­ską ko­mi­sją li­cen­cyj­ną po­zo­stał w ba­zie Air­Sec w Qar­dho w So­ma­lii. Laik w spra­wach woj­sko­wych, ucho­dził za praw­dzi­we­go mi­strza ne­go­cja­cji. Mimo że to Blan­chard for­mal­nie sta­no­wił gło­wę przed­się­bior­stwa, więk­szość pra­cow­ni­ków w na­tu­ral­ny spo­sób uwa­ża­ła Fle­min­ga za naj­waż­niej­sze­go czło­wie­ka Air­Sec.

– Nie za­po­mi­naj, że Wo­odro­ofe zo­bo­wią­zał się do do­star­cze­nia nam pa­li­wa po po­ło­wie ryn­ko­wej ceny – za­zna­czył Carl­sen. To wła­śnie on zdo­łał wy­wal­czyć ten punkt pod­czas ze­bra­nia.

– Za­miast li­czyć do­la­ry, skup­my się na wy­wią­za­niu z na­szej czę­ści umo­wy, pa­no­wie – przy­po­mniał im Fle­ming. – Gra jest war­ta świecz­ki, przy­zna­ję, ale przy tak miaż­dżą­cej prze­wa­dze prze­ciw­ni­ka mu­si­my to ro­ze­grać per­fek­cyj­nie. Nie mo­że­my so­bie po­zwo­lić na naj­drob­niej­szy błąd.

Miejsce:

lotnisko Tullamore Oil nad Jeziorem Alberta, zachodnia Uganda

Data:

16.04.2014

Czas lokalny:

08.00

Współrzędne:

N 1°28', E 30°56'

Wysokość względna:

0 stóp

Ka­miń­ski wziął so­bie do ser­ca sło­wa do­wód­cy. Sie­dział nad roz­ło­żo­ny­mi na sto­le ma­pa­mi i zdję­cia­mi lot­ni­czy­mi, po­trzą­sa­jąc ryt­micz­nie gło­wą do tak­tu prze­raź­li­wie gło­śnej mu­zy­ki do­bie­ga­ją­cej z lap­to­pa. Swo­je dre­dy mu­siał zwią­zać gum­ką, gdyż wło­sy le­cia­ły mu do oczu. W sku­pie­niu po­rów­ny­wał zdję­cia z za­zna­czo­ny­mi na ma­pie ob­sza­ra­mi, pró­bu­jąc wbić so­bie do gło­wy wy­gląd i po­ło­że­nie naj­waż­niej­szych punk­tów orien­ta­cyj­nych, mo­gą­cych po­móc w na­wi­ga­cji. Nie miał jak na ra­zie nic in­ne­go do ro­bo­ty. Spę­dził nad tymi ma­pa­mi już dwa dni i nic nie wska­zy­wa­ło na to, by w naj­bliż­szym cza­sie mógł spraw­dzić, czy trój­wy­mia­ro­wy ob­raz po­wierzch­ni, jaki na­ry­so­wał w swo­im umy­śle, moc­no od­bie­ga od rze­czy­wi­ste­go ukształ­to­wa­nia te­re­nu. Naf­cia­rze w dal­szym cią­gu ne­go­cjo­wa­li z rzą­dem Ugan­dy, a rola Air­spa­ce Se­cu­ri­ty ogra­ni­czy­ła się do by­cia stra­sza­kiem.

Wo­odro­ofe oznaj­mił na­jem­ni­kom, że gdy­by roz­mo­wy z rzą­dem zno­wu ugrzę­zły, ko­lej­nym kro­kiem bę­dzie roz­po­czę­cie pa­tro­li po­wietrz­nych, ale w nie­uzbro­jo­nych my­śliw­cach, by nie pro­wo­ko­wać ar­mii. Gdy­by i to nie zda­ło eg­za­mi­nu, mie­li­by za­cząć la­tać ob­wie­sze­ni ra­kie­ta­mi. Na­jem­ni­cy mu­sie­li li­czyć się z tym, że na­wet to mo­gło­by nie za­stra­szyć urzęd­ni­ków. Wte­dy cze­ka­ła­by ich otwar­ta wal­ka z woj­ska­mi Ugan­dy. Ka­miń­ski miał szcze­rą na­dzie­ję, że sprawy nie zajdą aż tak daleko. Uważał, że nie mieliby większych szans w takim konflikcie.

W Ke­nii ko­rzy­sta­li z prze­wa­gi za­sko­cze­nia, któ­ra po­zwo­li­ła im w pierw­szym, po­tęż­nym ude­rze­niu znisz­czyć wro­gie sa­mo­lo­ty na zie­mi, a te nie­licz­ne, ja­kie na­po­tka­li w po­wie­trzu, uda­ło im się szyb­ko uniesz­ko­dli­wić. W Ugan­dzie nie mie­li co li­czyć na taki łut szczę­ścia. O za­sko­cze­niu nie mo­gło być mowy, bo Tul­la­mo­re Oil trą­bi­ło o przy­by­ciu Air­Sec na pra­wo i lewo, by wy­ko­rzy­stać ten fakt jako ko­lej­ną kar­tę prze­tar­go­wą w ne­go­cja­cjach. Do tego siły po­wietrz­ne Ugan­dy były znacz­nie sil­niej­sze niż to, co mia­ła do dys­po­zy­cji Ke­nia po dwóch la­tach krwa­wej woj­ny do­mo­wej. Li­czo­no się z fak­tem, że Ugan­dyj­czy­cy dys­po­nu­ją mię­dzy in­ny­mi eska­drą MiG-ów 21 oraz MiG-ów 23. Nie były to sa­mo­lo­ty rów­no­rzęd­ne F-16 na­jem­ni­ków, ale w dal­szym cią­gu groź­ne. Z pew­no­ścią po­sia­da­ły też spo­rą prze­wa­gę w uzbro­je­niu, któ­ra co naj­mniej rów­no­wa­ży­ła słab­sze osią­gi. Bio­rąc pod uwa­gę dane wy­wia­dow­cze od licz­nych in­for­ma­to­rów Tul­la­mo­re Oil, sto­su­nek sił przed­sta­wiał się nie­ko­rzyst­nie dla Air­Sec. Sy­tu­acja ry­so­wa­ła się więc po­nu­ro, i to jesz­cze przed uwzględ­nie­niem siły ugan­dyj­skiej obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej.

Roz­my­śla­nia Ka­miń­skie­go prze­rwał Vin­ce Tor­res, któ­ry wtar­gnął z im­pe­tem do po­ko­ju.

– I do not need a cau­se for my rage! – wrza­snął od pro­gu, do wtó­ru z Mil­le’em Pe­troz­zą, wo­ka­li­stą Kre­ato­ra. – I just de­spi­se the na­tu­re of the hu­man race! When all I see is re­pul­sion and hate, vio­len­ce be­co­mes my only friend, my sa­ving gra­ce!

Po­lak wes­tchnął i spoj­rzał na ko­le­gę. Gło­wę Tor­re­sa zdo­bił kró­ciut­ki, sze­ro­ki iro­kez, twarz miał zla­ną po­tem, ale wy­raź­nie la­ty­no­skie rysy roz­ja­śniał mu uśmiech. Był w do­sko­na­łym hu­mo­rze. Ka­miń­ski dzie­lił po­kój z nim i Yehu­dim Ne­di­vim. Obaj wy­bra­li się rano na prze­bież­kę. Po mi­nie Tor­re­sa Ka­miń­ski wy­wnio­sko­wał, że ści­ga­li się i Ame­ry­ka­nin zwy­cię­żył. Do­pie­ro po chwi­li do­tar­ło do An­drze­ja, że przez ostat­nie dwa dni tak sku­tecz­nie ukul­tu­ral­niał ko­le­gów he­avy me­ta­lem, że Tor­res zdą­żył już na­uczyć się słów nie­któ­rych pio­se­nek.

Gust mu­zycz­ny Po­la­ka mógł sta­no­wić praw­dzi­wą tor­tu­rę dla jego współ­lo­ka­to­rów. Cięż­kie, gi­ta­ro­we rif­fy i, jak okre­ślał to Yehu­di, „zwie­rzę­ce ryki ka­stro­wa­nych po­my­leń­ców” były po­wo­dem nie­ustan­nych na­rze­kań ze stro­ny Izra­el­czy­ka. Tor­res z ko­lei re­ago­wał na mu­zy­kę w zu­peł­nie inny, ty­po­wy dla sie­bie spo­sób. Sko­ro nie mógł wy­mu­sić na Ka­miń­skim zmia­ny re­per­tu­aru, po pro­stu po­lu­bił me­tal. Po­lak po­my­ślał, że zdol­ność ad­ap­ta­cji Ame­ry­ka­ni­na i jego nie­wy­czer­pa­ne za­so­by do­bre­go hu­mo­ru mu­sia­ły czy­nić go na­praw­dę szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Wła­ści­wie w każ­dej sy­tu­acji po­tra­fił zna­leźć po­zy­tyw­ną stro­nę. Ko­le­dzy żar­to­wa­li, że na­wet gdy­by wdep­nął w gów­no, cie­szył­by się, że za­wsze chciał mieć brą­zo­we tramp­ki.

– Co tam stu­diu­jesz, Andy? – spy­tał, zer­ka­jąc Ka­miń­skie­mu przez ra­mię. – A, mapy…

– Też byś mógł nad nimi po­sie­dzieć. Nie wia­do­mo, kie­dy zna­jo­mość te­re­nu może ura­to­wać ci ty­łek. Nie za­wsze masz trzy­dzie­ści ty­się­cy stóp do zie­mi.

– E tam. Ja tu znam każ­dy ka­mień. – Ame­ry­ka­nin za­śmiał się lek­ce­wa­żą­co, ścią­gnął ko­szul­kę i wziął z łóż­ka ręcz­nik. – Pew­nie nie wiesz, ale ja je­stem w Ugan­dzie bar­dzo zna­ną i ce­nio­ną oso­bi­sto­ścią.

Ka­miń­ski zmie­rzył ko­le­gę ba­daw­czym spoj­rze­niem.

– Nie by­łeś za dłu­go na słoń­cu?

– Nie wie­rzysz mi? Nie wie­dzia­łeś, że moim imie­niem na­zwa­no re­zer­wat przy­ro­dy?

Ka­miń­ski od­po­wie­dział mu tyl­ko osłu­pia­łym spoj­rze­niem, na co Tor­res wy­szcze­rzył w uśmie­chu zęby i stuk­nął pal­cem w jed­ną z map na biur­ku. Wzrok Po­la­ka po­wę­dro­wał na wiel­ką, zie­lo­ną pla­mę na po­łu­dnie od Je­zio­ra Al­ber­ta i wid­nie­ją­cy na niej pod­pis „Toro Game Re­se­rve”. Za­re­cho­tał mimo woli.

– To może star­tuj w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich? – za­wo­łał za zni­ka­ją­cym w ła­zien­ce ko­le­gą.

W tym sa­mym mo­men­cie otwo­rzy­ły się drzwi i do po­ko­ju wszedł wy­raź­nie zły Ne­di­vi. Ścią­gnął mo­krą od potu ko­szul­kę i rzu­cił ją na pod­ło­gę.

– Mo­żesz ści­szyć te ryki? – spy­tał, marsz­cząc groź­nie czo­ło.

Ka­miń­ski spoj­rzał na przy­ja­cie­la. Izra­el­czyk był wście­kły. An­drzej wi­dział to w jego każ­dym ge­ście. Czło­wiek tak am­bit­ny jak Ne­di­vi na­wet bła­hej spra­wy, jak prze­gra­nie wy­ści­gu pod­czas po­ran­nej prze­bież­ki, nie po­tra­fił po­trak­to­wać lek­ko. Jego krót­kie, kru­czo­czar­ne wło­sy per­li­ły się od potu, umięś­nio­na klat­ka pier­sio­wa pra­co­wa­ła jak miech ko­wal­ski, lecz gład­ko ogo­lo­na, śnia­da, przy­stoj­na twarz nie zdra­dza­ła śla­dów zmę­cze­nia. Ne­di­vi utrzy­my­wał do­sko­na­łą for­mę. Ka­miń­ski wie­le razy prze­ko­nał się o tym na wła­snej skó­rze, kie­dy ra­zem ćwi­czy­li.

An­drzej tre­no­wał kie­dyś boks, ale dość krót­ko, nie­ca­łe dwa lata. Tre­nin­gi ko­li­do­wa­ły z na­uką, a do tego bał się kon­tu­zji, któ­ra mo­gła­by prze­kre­ślić jego szan­se na do­sta­nie się do szko­ły lot­ni­czej. W żad­nym ra­zie nie na­zwał­by się do­brze wy­szko­lo­nym za­wod­ni­kiem, mimo to uwa­żał się za za­go­rza­łe­go en­tu­zja­stę wal­ki wręcz. Bra­ko­wa­ło mu umie­jęt­no­ści, ale nad­ra­biał nie­ustę­pli­wo­ścią i za­dzior­nym cha­rak­te­rem. Ne­di­vi z ko­lei przy­po­mi­nał praw­dzi­wą ma­szy­nę do za­bi­ja­nia. Od mło­do­ści szko­lił się w izra­el­skiej krav ma­dze. Kie­dy ćwi­czył z Ka­miń­skim, był dla nie­go bez­li­to­sny. Po­lak nie na­rze­kał jed­nak wca­le. Siń­ce i ból zni­ka­ły, na­to­miast cie­ka­we tech­ni­ki, ja­kie pod­pa­try­wał u przy­ja­cie­la, na sta­łe do­da­wał do swo­je­go repertuaru. Z biegiem czasu Nedivi zmienił Andrzeja z boksera amatora w całkiem przyzwoitego freestylera.

– Ścisz to! – skrzy­wił się Izra­el­czyk. – Prze­cież tego się słu­chać nie da!

– A co mam we­dług cie­bie włą­czyć? „Hava Na­gi­la”?

Wbrew temu, co su­ge­ro­wa­ło imię Ne­di­vie­go, nie był on by­naj­mniej or­to­dok­syj­nym, ani na­wet prak­ty­ku­ją­cym ży­dem, a jed­nak aż za­ci­snął zęby na tę za­czep­kę. Ka­miń­ski do­brze wie­dział, jak wy­trą­cić przy­ja­cie­la z rów­no­wa­gi. Izra­el­czyk po­sia­dał sła­by punkt – cho­ciaż chęt­nie do­ku­czał in­nym, nie po­tra­fił z rów­ną ła­two­ścią przyj­mo­wać cio­sów. Tym ra­zem Yehu­di nie dał się jed­nak spro­wo­ko­wać. Za­re­ago­wał je­dy­nie gniew­nym prych­nię­ciem.

– Co on tam niby char­czy? – wark­nął po chwi­li.

– Urum bu­ru­rum – od­po­wie­dział ze sto­ic­kim spo­ko­jem Ka­miń­ski.

– Że co? – od­po­wiedź tak zbi­ła Yehu­die­go z tro­pu, że na­tych­miast opu­ści­ło go całe zde­ner­wo­wa­nie. – A co to ma niby zna­czyć?

– A skąd mam to wie­dzieć? Nie­zbyt mnie in­te­re­su­je po­ezja śpie­wa­na przez tego ko­le­sia.

Ne­di­vi przy­słu­chi­wał się przez chwi­lę w mil­cze­niu z wy­ra­zem obrzy­dze­nia na twa­rzy. Po chwi­li zmarsz­czył brwi i spy­tał zdzi­wio­ny:

– Czy on wy­mam­ro­tał wła­śnie „uza­leż­nio­ny od mor­do­wa­nia”?

Ka­miń­ski zer­k­nął na ekran lap­to­pa.

– Six Feet Un­der. No tak, to by do nich pa­so­wa­ło. Chy­ba masz ra­cję. Ty­tuł to „Mur­der Ad­dic­tion”.

– Ja pier­ni­czę, ale przy­jem­niacz­ki. – Ne­di­vi po­krę­cił gło­wą z nie­sma­kiem.

– E, tam. – An­drzej za­śmiał się i mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką. – To tyl­ko ja­kiś po­my­le­niec i jego nie­speł­nio­ne fan­ta­zje. My to ro­bi­my na­praw­dę i ja­koś wca­le nie śpie­wa­my o tym pio­se­nek.

– Ale ty mnie cza­sa­mi po­tra­fisz wku­rzyć, An­drzej…

– Taka jest praw­da, sta­ry. – Ka­miń­ski wzru­szył ra­mio­na­mi. – Jak zrzu­casz bom­by na cel, to nie my­ślisz chy­ba, że na dole ni­ko­go nie ma?

Owi­nię­ty ręcz­ni­kiem Tor­res wszedł do po­ko­ju, zo­sta­wia­jąc na pod­ło­dze mo­kre śla­dy. Ne­di­vi nie od­po­wie­dział Ka­miń­skie­mu. Bez sło­wa wstał, wy­mi­nął Ame­ry­ka­ni­na i znik­nął za drzwia­mi ła­zien­ki. ■

Rozdział 2

Miejsce:

lotnisko Tullamore Oil nad Jeziorem Alberta, zachodnia Uganda

Data:

17.04.2014

Czas lokalny:

21.20

Współrzędne:

N 1°28', E 30°56'

Wysokość względna:

1800 stóp

Loty za­czę­ły się sie­dem­na­ste­go, w czwar­tek. Ne­go­cja­cje mię­dzy praw­ni­ka­mi naf­cia­rzy a rzą­dem sta­nę­ły w miej­scu. Fir­ma roz­po­czę­ła wy­do­by­cie ropy, nie cze­ka­jąc na de­cy­zję po­li­ty­ków. Jesz­cze bar­dziej za­ogni­ło to sto­sun­ki po­mię­dzy obie­ma stro­na­mi kon­flik­tu. Kie­dy nad ra­nem od­dzia­ły miej­sco­wej po­li­cji za­ję­ły biu­ra Tul­la­mo­re Oil w Kam­pa­li, Ki­sa­ru i Ho­imie, Wo­odro­ofe roz­ka­zał na­jem­ni­kom szy­ko­wać sa­mo­lo­ty. Sko­ro praw­ni­cy nie po­tra­fi­li skło­nić rzą­du do ustępstw, zde­cy­do­wał się na po­kaz siły. Rów­no o dwu­na­stej my­śliw­ce Air­spa­ce Se­cu­ri­ty roz­po­czę­ły pa­tro­le nad ob­sza­ra­mi ro­po­no­śny­mi. Pi­lo­ci spo­dzie­wa­li się kło­po­tów, ale ku ich uldze ugan­dyj­skie sys­te­my obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej mil­cza­ły. Za to Da­vis i Ha­rvey, któ­rzy wy­le­cie­li w pierw­szy lot, od razu za­czę­li mel­do­wać o obec­no­ści rzą­do­wych MiG-ów, któ­re śle­dzi­ły każ­dy ich krok.

Woj­ska Ugan­dy zin­fil­tro­wa­li kor­po­ra­cyj­ni agen­ci, któ­rzy do­star­cza­li swo­im pra­co­daw­com świe­żych, bar­dzo cen­nych in­for­ma­cji. Jed­ną z nich była wia­do­mość o wy­da­nym przez do­wódz­two sił po­wietrz­nych roz­ka­zie uni­ka­nia kon­fron­ta­cji i nie­ata­ko­wa­nia ma­szyn na­jem­ni­ków. Zna­jąc jego treść, pi­lo­ci Air­Sec czu­li się nie­co bez­piecz­niej, po­nie­waż Wood­ro­ofe ka­zał im la­tać bez uzbro­je­nia, je­dy­nie z pod­wie­szo­ny­mi ze­wnętrz­ny­mi zbior­ni­ka­mi pa­li­wa. Gdy­by zo­sta­li za­ata­ko­wa­ni, do obro­ny mie­li­by je­dy­nie dział­ka po­kła­do­we.

Fle­min­go­wi nie po­do­ba­ło się wy­sta­wia­nie pi­lo­tów i sa­mo­lo­tów na tak wiel­kie ry­zy­ko, ale Wo­odro­ofe upie­rał się, że wszyst­kie te po­su­nię­cia są czę­ścią do­brze prze­my­śla­nej po­li­ty­ki. Wy­sy­ła­jąc w po­wie­trze my­śliw­ce, sta­wiał wy­raź­ne ul­ti­ma­tum si­łom rzą­do­wym, a jed­no­cze­śnie nie pro­wo­ko­wał ich do roz­po­czę­cia dzia­łań zbroj­nych, nie umiesz­cza­jąc na my­śliw­cach bro­ni ofen­syw­nej. Fle­ming nie da­wał za wy­gra­ną. Ar­gu­men­to­wał, że to Air­Sec bie­rze na sie­bie fi­zycz­ne ry­zy­ko ata­ku. Oba­wy do­wód­cy na­jem­ni­ków zmniej­szy­ły się nie­co do­pie­ro wte­dy, gdy Wo­odro­ofe przy­znał w ta­jem­ni­cy, że ma na li­ście płac ko­goś w szta­bie ge­ne­ral­nym. Roz­kaz nie­pro­wo­ko­wa­nia na­jem­ni­ków wy­szedł wła­śnie od tego czło­wie­ka. Cho­ciaż Wo­odro­ofe wie­dział o każ­dym po­su­nię­ciu Ugan­dyj­czy­ków, jesz­cze za­nim roz­ka­zy zo­sta­wa­ły za­ak­cep­to­wa­ne przez ich do­wódz­two, Fle­ming po­zo­sta­wał scep­tycz­ny. Wy­cho­dził z za­ło­że­nia, że nie moż­na po­kła­dać zbyt­niej wia­ry w czło­wie­ku, któ­ry za pie­nią­dze zdra­dził wła­sny kraj. Wo­odro­ofe kontr­ar­gu­men­to­wał wte­dy, że jego agent w na­czel­nym do­wódz­twie jest tyl­ko jed­nym z se­tek szpie­gów. Do An­gli­ka spły­wa­ły ta­kie ilo­ści in­for­ma­cji wy­wia­dow­czych, że ana­li­ty­cy kor­po­ra­cji bez tru­du mo­gli po­rów­ny­wać ra­por­ty i na­tych­miast od­rzu­cać oczy­wi­stą dez­in­for­ma­cję.

Wąt­pli­wo­ści jed­nak po­zo­sta­ły.

Tuż przed star­tem, kie­dy Ka­miń­ski po­spiesz­nie prze­pro­wa­dzał skom­pli­ko­wa­ną i cza­so­chłon­ną pro­ce­du­rę uru­cha­mia­nia sil­ni­ka swo­je­go sa­mo­lo­tu, me­cha­ni­cy prze­ka­za­li mu elek­try­zu­ją­ce wie­ści za­sły­sza­ne od lu­dzi ob­słu­gu­ją­cych Je­dyn­kę i Czwór­kę, my­śliw­ce, któ­re wła­śnie wró­ci­ły z pa­tro­lu. Chwi­lę wcze­śniej oby­dwaj le­cą­cy nimi na­jem­ni­cy wy­lą­do­wa­li na ostat­nich li­trach pa­li­wa, gru­bo przed wy­zna­czo­nym cza­sem.