Na rozdrożu - Jonathan Franzen - ebook + audiobook + książka

Na rozdrożu ebook

Jonathan Franzen

4,2

Opis

Jeszcze nigdy talent Jonathana Franzena do łączenia głębi i wyrazistości swoich bohaterów z szeroką perspektywą społeczną nie był tak olśniewający jak w Na rozdrożu. Dwudziestego trzeciego grudnia 1971 roku rodzina Hildebrandtów staje Na rozdrożu. Ojciec rodziny, Russ, pełniący funkcję młodszego pastora w podmiejskim kościele w Chicago, lada moment wyrwie się z nieszczęśliwego, jego zdaniem, małżeństwa – chyba że pierwsza z tego związku wymknie się jego błyskotliwa i niezrównoważona żona Marion. Ich najstarsze dziecko, Clem, powraca z college’u przepełnione ideą moralnego absolutyzmu, poczyniwszy wcześniej kroki, które wstrząsną jego ojcem. Siostra Clema, Becky, od dawna brylująca wśród licealnych rówieśników, skłania się w stronę ówczesnej kontrkultury, podczas gdy ich młodszy brat Perry, zdecydowany skończyć z handlem trawką, który pomagał mu trwać w narkotykowym nałogu, postanawia zostać lepszym człowiekiem. Wszyscy Hildebrandtowie szukają wolności, której znalezienie może utrudnić każdy z pozostałych członków rodziny. W powieści Franzena złe decyzje i fatum ciążą nad bohaterami i prowadzą do zaskakujących zwrotów akcji. „The New Yorker” Fascynująca analiza wiary, przywileju, władzy i ambicji. „Time”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 965

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (44 oceny)
22
12
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Najg868

Nie oderwiesz się od lektury

Obłęd!! Bardzo polecam
11
katrau

Całkiem niezła

Rodziny Hildebrandtów nie postawimy za wzór podstawowej komórki społecznej, mimo, że głowa rodziny jest pastorem i co do zasady powinien świecić przykładem. Przynajmniej w teorii. Nikt się tam nie lubi, nie chce poznać, nie rozmawia. Oprócz starszego rodzeństwa, które jakimś cudem jest w stanie się porozumieć i zachować bliską więź z dzieciństwa (też do czasu). Pastor Russ Hildebrandt, jest egocentrycznym, użalającym się na sobą człowieczkiem. Wie, że postępuje głupio, ale wstyd rzekomo zbliża go do boga - idealne usprawiedliwienie dla małostkowego człowieka. Reszta rodziny również nie jest idealna - syn handlujący narkotykami, egocentryczna córka, problematyczna żona. Wszyscy szukają w sobie dobra i dążeniem do dobra usprawiedliwiają uczynki, które trudno uznać za akceptowalne. Ale któż z nas nie czyni dobra z odrobinę egoistycznych pobudek?    Franzen nie oszczędził żadnego członka tej niespecjalnie udanej rodziny. Wywlekł na powierzchnię ich sekretne marzenia, świństewka, egoizm....
00
olivialasocka

Dobrze spędzony czas

Czekam na kolejne dwa tomy
00
Cyklista55

Z braku laku…

Właściwie, za brak akcji, powinna dostać jedną gwiazdkę, ale Franzen ma talent do tworzenia ciekawych i pełnowymiarowych postaci.
00

Popularność




Crossroads

Copyright © 2021 by Jonathan Franzen. All rights reserved.

Autor dziękuje Willowi („Chyba udało mi się odpowiedzieć na twoje pytanie”) Akersowi

oraz Johnowi Chetkovichowi i Annie Paganelli

za pomoc w ustaleniu faktów i ogólnych informacji.

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Witold Kurylak

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Magdalena Granosik, Magdalena Stec

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8230-249-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E – wydanie 2021. Wydanie I

Dla Kathy!

Adwent

Poprzecinane nagimi dębami i wiązami niebo nad New Prospect wzbierało wilgotną obietnicą, w miarę jak układy frontów atmosferycznych zmawiały się w szarości, żeby przynieść białe Boże Narodzenie, kiedy Russ Hildebrandt w swoim plymouth fury kombi dokonywał porannego objazdu po domach zniedołężniałych parafian, przykutych do łóżek. Niejaka Frances Cottrell, jego parafianka, zaoferowała mu pomoc w dostarczeniu zabawek i konserw do Wspólnoty Bożej, i chociaż zdawał sobie sprawę, że tym jej aktem wolnej woli ma prawo się cieszyć wyłącznie jako pastor, nie mógł prosić o lepszy prezent bożonarodzeniowy niż cztery godziny sam na sam z tą kobietą.

Po upokorzeniu, jakiego Russ doznał trzy lata wcześniej, Dwight Haefle, starszy pastor w ich kościele, podjął decyzję o zwiększeniu udziału pastora pomocniczego w wizytach duszpasterskich. Russ nie potrafił powiedzieć, co dokładnie, poza częstymi urlopami i pracą nad długo wyczekiwanym tomikiem poezji lirycznej, Dwight robił z czasem, który dzięki Russowi zaoszczędzał. W swojej nowej sytuacji cenił między innymi to, jak kokieteryjnie przyjmowała go pani O’Dwyer, która z powodu silnego obrzęku po amputacji nie mogła podnieść się ze szpitalnego łóżka ustawionego w jej dawnej jadalni. Doceniał rutynę służenia ludziom, zwłaszcza tym, którzy w przeciwieństwie do niego zupełnie nie pamiętali wydarzeń sprzed trzech lat. W domu opieki w Hinsdale, gdzie zmieszane zapachy świątecznych wieńców sosnowych i odchodów geriatrycznych przywodziły mu na myśl woń latryny w górach w Arizonie, wręczył staremu Jimowi Devereaux broszurę ze zdjęciami parafian, z której korzystali w celu zagajenia rozmowy, i zapytał, czy Jim pamięta rodzinę Pattisonów. Dla pastora, nieco rozzuchwalonego adwentowym nastrojem, stary Devereaux okazał się idealnym powiernikiem, był jak studnia życzeń, w której upuszczony grosz nigdy nie spadnie na dno, by tam się rozdźwięczeć.

– Pattison – powtórzył Jim.

– Mieli córkę, Frances. – Russ pochylił się nad wózkiem inwalidzkim parafianina i kartkując broszurę, wrócił do litery C. – Teraz nosi nazwisko po mężu: Frances Cottrell.

W domu nigdy nie wymawiał jej imienia, nieważne, jak niewinnie by to brzmiało, z obawy przed tym, co żona może usłyszeć w jego głosie. Jim jeszcze niżej pochylił się nad zdjęciem Frances i dwójki jej dzieci.

– Och… Frannie? Pamiętam Frannie Pattison. Co się z nią stało?

– Wróciła do New Prospect. Półtora roku temu straciła męża. Coś strasznego. Był oblatywaczem w General Dynamics.

– Gdzie ona teraz jest?

– Wróciła do New Prospect.

– Och, no proszę. Frannie Pattison. Gdzie ona teraz jest?

– Wróciła do domu. Teraz jest panią Frances Cottrell. – Russ wskazał zdjęcie i powtórzył: – Frances Cottrell.

Miał się z nią spotkać na parkingu kościoła Pierwszego Reformowanego o drugiej trzydzieści. Jak chłopiec, który nie może doczekać się świąt Bożego Narodzenia, pojawił się tam już za piętnaście pierwsza i w samochodzie zjadł drugie śniadanie. Kiedy miał zły dzień, a w ciągu ostatnich trzech lat wiele takich było, uciekał się do skomplikowanej trasy okrężnej – wchodził do kościoła przez aulę, w górę klatką schodową i korytarzem wypełnionym stosami zapomnianych zbiorów pielgrzymich hymnów; dalej przez magazyn z poprzekrzywianymi pulpitami na nuty i figurami ze żłóbka (ostatnio wystawiano go jedenaście lat temu): stadem drewnianych owiec i jednym jedynym, szarym od kurzu potulnym wołem, z którym czuł smętne braterstwo; następnie w dół wąskimi schodami, gdzie tylko Bóg mógł go zobaczyć i osądzić, do prezbiterium przez „sekretne” drzwi w boazerii za ołtarzem, i na koniec na zewnątrz przez boczne wejście do sanktuarium – żeby nie przechodzić obok gabinetu Ricka Ambrose’a, dyrektora do spraw programów młodzieżowych. Nastolatkowie, którzy zwykle gromadzili się na korytarzu, byli zbyt młodzi, żeby na własne oczy widzieć upokorzenie Russa, ale z pewnością znali jego historię, a on, patrząc na Ambrose’a, nigdy nie potrafił ukryć tego, że nie poszedł za przykładem Zbawiciela – i Ambrose’owi nie wybaczył.

Ale dzisiaj był bardzo dobry dzień, a sale Pierwszego Reformowanego świeciły pustkami. Russ udał się prosto do swojego gabinetu, wsunął kartkę papieru do maszyny do pisania i zamyślił się nad wciąż jeszcze nienapisanym kazaniem na niedzielę po Bożym Narodzeniu, kiedy to Dwight Haefle znowu będzie na urlopie. Siedząc zgarbiony na krześle, przeczesał brwi paznokciami, chwycił grzbiet nosa w dwa palce, dotykając kanciastych konturów swej twarzy, które, o czym dowiedział się zbyt późno, podobały się kobietom, nie tylko jego żonie, i zaczął wyobrażać sobie kazanie o swojej bożonarodzeniowej misji do South Side. Zbyt często głosił o Wietnamie, zbyt często nawiązywał do Nawaho. Przyjemnie byłoby móc śmiało wypowiedzieć z ambony słowa: „Frances Cottrell i ja mieliśmy zaszczyt…” – wymówić jej imię, kiedy ona siedzi w czwartym rzędzie i słucha, a oczy wiernych, być może zazdrośnie, łączą ich ze sobą – ale tę radość udaremniłaby jego żona, która czytała każde jego kazanie przed wygłoszeniem, i ona również zajmowała miejsce w jednej z ławek, a przecież nie wiedziała, że Frances dziś do niego dołączy.

Na ścianach biura wisiały plakaty przedstawiające Charliego Parkera z saksofonem i Dylana Thomasa z papierosem; mniejsze zdjęcie Paula Robesona, oprawione wraz z ulotką informującą o wizycie Robesona w kościele Judson Memorial w 1952 roku; dyplom Russa z Seminarium Biblijnego w Nowym Jorku, a także powiększone zdjęcie, na którym widać go z dwoma przyjaciółmi z plemienia Nawaho w Arizonie w 1946 roku. Dziesięć lat temu, kiedy objął posługę pomocniczą w New Prospect, ta zręcznie dobrana manifestacja własnej tożsamości trafiła do nastolatków, których rozwój w Chrystusie należał do obowiązków Russa. Ale dla poubieranych w dzwony, ogrodniczki i bandany dzieciaków obecnie wypełniających kościelne korytarze oznaczała już tylko odległą historię. Gabinet Ricka Ambrose’a, obdarzonego czarnymi strąkami na głowie i lśniącymi czarnymi wąsami Fu Manchu, przypominał wystrojem przedszkole: ściany i półki zdobiły prymitywne malarskie produkcje jego młodych uczniów, kamienie o specjalnym znaczeniu, wyblakłe kości i naszyjniki z polnych kwiatów, które mu wręczali, odbijane sitodrukiem plakaty na koncerty połączone ze zbiórką pieniędzy, i trudno byłoby znaleźć w tym wszystkim związek z jakąkolwiek uznawaną przez Russa religią. Po tym, jak został upokorzony, Russ zaszył się w swoim biurze i tam cierpiał wśród blaknących symboli młodości, których nikt oprócz jego żony nie uważał już za interesujące. A Marion się nie liczyła, ponieważ to właśnie Marion pchnęła go do Nowego Jorku, Marion wzbudziła jego zainteresowanie Parkerem, Thomasem i Robesonem. Marion, która zachwycała się jego opowieściami o Nawaho i namawiała go, żeby poszedł za głosem powołania i zajął się kapłaństwem. Marion była nierozerwalnie związana z tą jego tożsamością, która okazała się upokarzająca. I trzeba było Frances Cottrell, żeby to odkupić.

– Mój Boże, czy to ty? – zapytała Frances, przyglądając się zdjęciu z rezerwatu Nawaho, gdy po raz pierwszy była w jego gabinecie latem zeszłego roku. – Wyglądasz jak młody Charlton Heston.

Przyszła do Russa po poradę, jakich udzielał w ramach pomocy dla osób cierpiących po stracie bliskich; było to kolejne zadanie wchodzące w zakres jego obowiązków i bynajmniej nie ulubione, ponieważ największą stratę, jakiej do tej pory doświadczył, stanowiło odejście Skippera, psa z dzieciństwa. Z ulgą usłyszał, że najpoważniejszym problemem Frances po tragicznej śmierci męża w płomieniach rok wcześniej w Teksasie jest poczucie pustki. Na propozycję dołączenia do jednej z kobiecych grup w Pierwszym Reformowanym machnęła tylko ręką.

– Nie chadzam na kawę z paniami – odparła. – Zdaję sobie sprawę, że mój syn zaczyna liceum, ale mam dopiero trzydzieści sześć lat.

I rzeczywiście, na twarzy Frances nie było śladu zmarszczek, podobnie na ciele żadnych fałd, bruzd czy tłuszczu; widział w niej uosobienie witalności w zdobionej tureckim wzorem obcisłej sukience bez rękawów: włosy miała chłopięco krótkie w naturalnym kolorze blond, a dłonie chłopięco małe i kwadratowe. Russ nie miał wątpliwości, że kobieta wkrótce ponownie wyjdzie za mąż – że pustka, którą czuła, prawdopodobnie nie jest związana jedynie z brakiem męża – ale przypomniał sobie własną złość, kiedy matka zbyt wcześnie po śmierci Skippera zapytała, czy nie chce nowego psa.

Podczas tamtych pierwszych odwiedzin powiedział Frances, że przy parafii działa też pewna szczególna kobieca grupa, inna niż pozostałe; grupa, którą on sam kieruje i która współpracuje z parafią Wspólnoty Bożej w centrum miasta, parafią partnerskiego kościoła Pierwszego Reformowanego.

– Te panie nie spotykają się na kawie – ciągnął. – Malujemy domy, czyścimy pędzle, wywozimy śmieci. Osobom starszym pomagamy dotrzeć na umówione wizyty, z dziećmi odrabiamy lekcje. Zajmujemy się tym co drugi wtorek, przez cały dzień. I muszę przyznać, że z wytęsknieniem czekam na każdy taki wtorek. To jeden z paradoksów naszej wiary: im więcej dajesz tym, którym się gorzej powodzi, tym bardziej czujesz się spełniony w Chrystusie.

– Tak łatwo wymawiasz jego imię – zauważyła Frances. – Od trzech miesięcy co niedziela chodzę na nabożeństwo i jeszcze niczego nie poczułam.

– Nawet moje kazania cię nie poruszyły.

Zarumieniła się lekko, uroczo.

– Nie to chciałam powiedzieć. Masz piękny głos. To po prostu…

– Szczerze mówiąc, prędzej poczujesz coś we wtorek niż w niedzielę. Ja sam wolałbym być w South Side, niż wygłaszać kazania.

– Czy to kościół murzyński?

– Tak, kościół czarnoskórych. Kitty Reynolds jest naszą prowodyrką.

– Lubię Kitty. Miałam z nią angielski w ostatniej klasie.

Russ też lubił Kitty, chociaż wyczuwał, że jest sceptycznie nastawiona do niego jako mężczyzny; pod wpływem Marion zaczął myśleć, że Kitty, która nigdy nie wyszła za mąż, prawdopodobnie jest lesbijką. Na odbywające się co dwa tygodnie wyjazdy do South Side ubierała się jak drwal. Szybko zawłaszczyła Frances, nalegając, żeby w obie strony jeździły razem jej samochodem, a nie w kombi Russa. Pomny jej sceptycyzmu, spasował, czekając na dzień, kiedy Kitty w końcu będzie niedysponowana.

We wtorek po Święcie Dziękczynienia, gdy okolicę opanowało grypopodobne przeziębienie, na parkingu Pierwszego Reformowanego pojawiły się tylko trzy kobiety, same wdowy. Frances, ubrana w kraciastą wełnianą czapkę myśliwską – taką samą nosił Russ, będąc jeszcze chłopcem – wskoczyła na przednie siedzenie jego samochodu i przez całą drogę nie zdejmowała czapki, być może z powodu awarii systemu ogrzewania, przez którą parowała przednia szyba, jeśli boczna nie była opuszczona. A może zdawała sobie sprawę z tego, jak piorunujące wrażenie robiła na Russie w tej czapce, jak wystawiała na próbę jego wiarę i jak androginicznie zachwycająca mu się jawiła? Dwie starsze wdowy musiały to zauważyć, ponieważ przez całą drogę do miasta, aż za Midway i na drugą stronę Pięćdziesiątej Piątej, zadręczały Russa z tylnego siedzenia pozornie podchwytliwymi pytaniami o żonę i czwórkę dzieci.

Wspólnota Boża mieściła się w niewielkim kościele z żółtej cegły, bez wieży, pierwotnie zbudowanym przez Niemców, z przylegającym do niego z jednej strony, przykrytym smołowanym dachem centrum kultury. Parafią, składającą się w większości z kobiet, opiekował się Theo Crenshaw, pastor w średnim wieku, który zachowywał się tak, jakby wyświadczał członkiniom wtorkowej grupy przysługę, i bez słowa podziękowania przyjmował ich podmiejską dobroczynność. Co drugi wtorek Theo po prostu wręczał Russowi i Kitty uporządkowaną pod względem ważności listę rzeczy do zrobienia; nie przyszli, żeby im służono, lecz żeby służyć. Kitty już wcześniej brała udział w marszach w obronie praw obywatelskich czarnoskórych Amerykanów, ale pozostałym kobietom Russ musiał wyjaśniać, że chociaż mają trudności ze zrozumieniem języka tutejszych biedaków, wcale nie muszą mówić głośno i powoli, żeby je rozumiano. Dla tych, które sobie to uświadomiły i nauczyły się przezwyciężać strach przed South Side i poruszaniem się po położonym przy Morgan Street kwartale z numerami powyżej 6700, praca w grupie była ważnym doświadczeniem. Natomiast te panie, do których to nie dotarło – a których część dołączyła do grupy z powodów czysto ambicjonalnych, by nie zostać pominiętymi – Russ musiał upokorzyć, podobnie jak sam został upokorzony przez Ricka Ambrose’a, i poprosić, żeby więcej nie przychodziły.

Ponieważ Kitty nie odstępowała jej na krok, Frances nie miała jeszcze okazji się sprawdzić. Kiedy przybyli na Morgan Street, z ociąganiem opuściła samochód i dopiero gdy ją poproszono, zaczęła pomagać we wnoszeniu do centrum kultury skrzynek z narzędziami oraz toreb z używanymi zimowymi ubraniami. Jej wahanie wzbudziło w Russie falę obaw – że pomylił formę z treścią, kraciastą czapkę z duchem przygody – ale rozproszył je przypływ współczucia, gdy Theo Crenshaw, ignorując Frances, polecił dwóm starszym wdowom skatalogować używane książki przeznaczone dla szkółki niedzielnej. Mężczyźni mieli zainstalować w piwnicy nowy grzejnik na wodę.

– Razem z Frances – powiedział Russ.

Czekała przy drzwiach od ulicy. Theo spojrzał na nią chłodno.

– Jest mnóstwo książek.

– Chodź, pomożesz nam z Theo – zdecydował Russ.

Gorliwość, z jaką skinęła głową, była dla niego potwierdzeniem, że kierowało nim współczucie, a nie, jak podejrzewał, chęć pokazania, jaki jest silny, jak zręcznie posługuje się narzędziami. W piwnicy rozebrał się do podkoszulka, niczym niedźwiedź chwycił oburącz paskudny, pokryty azbestem, stary grzejnik i dźwignął go z miejsca. W wieku czterdziestu siedmiu lat nie był już wysokim młodym drzewem; rozrósł się w klatce piersiowej i ramionach niczym dąb. Ale Frances poza obserwowaniem go nie miała tam wiele do roboty, a ponieważ rura wlotu powietrza odłamała się wraz z kawałkiem ściany, co wymagało pracy z dłutem i gwintownicą, dopiero po pewnym czasie zauważył, że kobieta wyszła z piwnicy.

Russ najbardziej cenił w Theo jego powściągliwość, dzięki której nie uległ próżnej pokusie, by wyobrażać sobie, że mogliby zostać międzyrasowymi kumplami. Theo znał najistotniejsze informacje o Russie – że Russ nie unikał ciężkiej pracy, że przez całe życie borykał się z biedą, że wierzył w boskość Jezusa Chrystusa – i nigdy nie zadawał otwartych pytań ani takich nie chciał też słyszeć. Na przykład o Ronniego, opóźnionego w rozwoju chłopca z sąsiedztwa, który przychodził do kościoła niezależnie od pory roku, czasami zatrzymywał się, żeby z zamkniętymi oczami pokiwać się w jakimś dziwnym tańcu lub żeby wycyganić dwudziestopięciocentówkę od którejś kobiety z Pierwszego Reformowanego. Theo mówił tylko: „Lepiej zostawić chłopca w spokoju”. Kiedy Russ mimo to próbował nawiązać kontakt z Ronniem, pytając go, gdzie mieszka i kim jest jego matka, a ten odpowiadał: „Czy mogę dostać dwudziestopięciocentówkę?”, Theo, już surowiej, upominał Russa: „Lepiej dać mu spokój”.

Takiej instrukcji nie dostała Frances. W porze lunchu znaleźli ją i Ronniego na górze, w świetlicy, z pudełkiem kredek na podłodze. Ronnie miał na sobie znoszoną kurtkę, podarowaną zapewne przez kogoś z New Prospect, i kołysał się na kolanach, podczas gdy Frances rysowała na papierze gazetowym pomarańczowe słońce. Theo zamarł, zaczął coś mówić, po czym pokręcił głową. Frances podała Ronniemu kredkę i radośnie spojrzała na Russa. Znalazła swój własny sposób na to, żeby służyć i dawać z siebie jak najwięcej, a on cieszył się, że jej się to udało.

Nie można było tego powiedzieć o Theo, który ruszył za Russem do kościoła.

– Musisz z nią porozmawiać. Powiedz jej, że z Ronniem nie wolno się bawić.

– Naprawdę nie widzę w tym nic złego.

– Nie o to chodzi.

Theo poszedł do domu na przygotowany przez żonę gorący posiłek, a Russ, jak najdalszy od krytykowania aktu dobroczynności Frances, zabrał drugie śniadanie do salki szkółki niedzielnej, gdzie starsze wdowy zdołały przeprowadzić całkowitą reorganizację księgozbioru. Kiedy człowiek jest chory na ciele, traci nad nim kontrolę, a kiedy jest chory z ubóstwa, przestaje przynależeć do swojego środowiska. Nie pytając o pozwolenie, wdowy posortowały książki dla dzieci i przygotowały dla nich kuszące, jasne nalepki. Gdy człowiek jest biedny, może mu być trudno zorientować się, co należy zrobić, dopóki ktoś nie da przykładu. Russ nie miał w zwyczaju nie pytać o pozwolenie, ale takie zachowanie wydawało się właściwe w sytuacji, kiedy nie oczekuje się podziękowań. Zapuszczając się na podwórko porośnięte jeżynami i sięgającą do ramion ambrozją, pastor nie pytał właścicielki, starszej pani, które krzaki i które pordzewiałe rupiecie są nic niewarte, a gdy praca została już wykonana, najczęściej starsza pani mu nie dziękowała. Mówiła tylko: „I chyba teraz wygląda to lepiej”.

Rozmawiał właśnie z dwiema wdowami, kiedy z dołu dobiegł ich trzask drzwi i wzbierający gniewem kobiecy głos. Zerwał się na równe nogi i pobiegł do świetlicy. Z kartką papieru gazetowego w zaciśniętej dłoni Frances cofała się przed młodą kobietą, której Russ nigdy wcześniej nie widział. Kobieta była wychudzona i miała brudne włosy. Nawet przez pół pomieszczenia czuł bijący od niej zapach alkoholu.

– To mój syn, rozumiesz, co mówię? Mój syn.

Ronnie nadal klęczał z kredkami, kołysał się.

– Hola, hola – odezwał się Russ.

Młoda kobieta odwróciła się gwałtownie.

– Ty jesteś mężem?

– Nie, jestem pastorem.

– No to powiedz tej, kimkolwiek jest, że ma się trzymać z dala od mojego syna. – Zwróciła się ponownie do Frances: – Trzymaj się z dala od mojego syna, suko! Co tam w ogóle masz?

Russ stanął między kobietami.

– Proszę pani. Proszę.

– Co tam masz?

– To rysunek – powiedziała Frances. – Ładny rysunek. Ronnie go narysował. Prawda, Ronnie?

Rysunek był przypadkowym czerwonym bazgrołem. Matka Ronniego sięgnęła ręką i wyrwała Frances kartkę.

– To nie jest twoja własność.

– Nie – odparła Frances. – Myślę, że zrobił to dla pani.

– Ona jeszcze do mnie mówi? Czy ja dobrze słyszę?

– Myślę, że wszyscy powinniśmy się uspokoić. – Russ starał się opanować sytuację.

– Ona powinna zabrać stąd swój biały tyłek i odczepić się od mojego syna.

– Przepraszam – powiedziała Frances. – On jest taki kochany, ja tylko…

– Dlaczego ona wciąż do mnie mówi? – Matka podarła rysunek na cztery części i gwałtownym szarpnięciem postawiła Ronniego na nogi. – Powiedziałam ci, żebyś trzymał się z dala od tych ludzi. Czy nie mówiłam ci tego?

– Nie wiem – odparł Ronnie.

Uderzyła go otwartą dłonią.

– Nie wiesz?

– Proszę pani – odezwał się Russ – jeśli jeszcze raz uderzy pani chłopca, będą z tego kłopoty.

– Tak, tak, tak. – Kierowała się w stronę drzwi od ulicy. – Chodź, Ronnie. Nic tu po nas.

Po ich wyjściu Frances zalała się łzami; Russ objął ją, czując nie tylko, jak jej strach rozpływa się w dreszczach, lecz także, jak jej szczupłe ciało zgrabnie mieści się w jego ramionach, a jej drobna głowa w jego dłoni; on sam również był bliski łez. Powinni byli poprosić o pozwolenie. Powinien był bardziej jej strzec. Powinien był nalegać, żeby pomogła starszym paniom przy książkach.

– Nie wiem, czy się do tego nadaję – powiedziała.

– Po prostu miałaś pecha. Nigdy wcześniej nie widziałem tej kobiety.

– Ale ja się ich boję. I ona o tym wiedziała. Ty się nie boisz i ciebie uszanowała.

– Będzie ci łatwiej, jak zaczniesz regularnie tu przyjeżdżać.

Pokręciła głową z niedowierzaniem.

Kiedy Theo Crenshaw wrócił z lunchu, Russ był zbyt zawstydzony, żeby wspomnieć o tym, co się wydarzyło. Nie miał żadnego planu dla siebie ani Frances, żadnej konkretnej wizji, nic poza pragnieniem bycia blisko niej, a teraz przez swoją próżność i błędy zmarnował szansę widywania jej dwa razy w miesiącu. Był na tyle złym człowiekiem, żeby pożądać kobiety, która nie jest jego żoną, ale był też kiepski w tym swoim byciu złym. Jakże koszmarnie bierną taktykę wybrał, ciągnąc Frances do piwnicy. Jeśli wyobrażał sobie, że ona, patrząc na niego przy pracy, zapragnie go tak mocno, jak on pragnął jej, to tylko świadczyło o tym, że nie jest mężczyzną, jakiego zapragnęłaby kobieta taka jak Frances. Znudziła się patrzeniem, i słusznie spadła na niego wina za to, co nastąpiło potem.

Nie odzywała się w samochodzie w trakcie powolnej jazdy z powrotem do New Prospect, dopóki jedna ze starszych wdów nie zapytała, jak Larry’emu, synowi Frances, uczniowi dziesiątej klasy, podoba się w Crossroads. Wiadomość, że jej syn dołączył do kościelnej grupy młodzieżowej, była dla Russa całkowitą nowością.

– Rick Ambrose jest chyba jakimś geniuszem – opowiadała Frances. – Kiedy dorastałam, w tej grupie było najwyżej trzydzieścioro dzieciaków.

– Należałaś do nich? – zapytała starsza wdowa.

– Nie. Za mało słodkich chłopców. A właściwie żadnego.

Słowo „geniusz” w ustach Frances podziałało na mózg Russa jak LSD. Powinien znieść je ze stoickim spokojem, ale kiedy miał zły dzień, zwyczajnie nie potrafił nie robić rzeczy, których później żałował. Jakby celowo je robił, żeby potem móc żałować. Właśnie tak odnajdował drogę do miłosierdzia bożego, gdy płonął ze wstydu, korzył się w samotności.

– Czy wiesz – zapytał – dlaczego grupa nazywa się Crossroads? Tu nie chodzi tylko o samo słowo „rozdroże”. Rick Ambrose uważał, że do dzieciaków przemówi tytuł popularnej piosenki rockowej.

To była pokrętna półprawda. Pierwotnie to Russ zaproponował tę nazwę.

– Zapytałem go więc… musiałem zapytać… czy zna oryginalną piosenkę Roberta Johnsona. A Rick patrzy na mnie obojętnym wzrokiem. No bo wiesz, dla niego historia muzyki zaczęła się od Beatlesów. Słyszałem wersję Crossroads w wykonaniu Cream i możesz mi wierzyć, że doskonale wiem, w czym rzecz. To banda facetów z Anglii, którzy okradają czarnoskórego mistrza bluesa, a przy tym zachowują się tak, jakby to była ich muzyka.

Frances, w myśliwskiej czapce na głowie, wpatrywała się w jadącą przed nimi ciężarówkę. Starsze wdowy wstrzymały oddech, słysząc, jak pastor pomocniczy ich kościoła miesza z błotem dyrektora do spraw programów młodzieżowych.

– Tak się składa, że mam oryginalne nagranie Johnsona śpiewającego Cross Road Blues – chełpił się w sposób wręcz odrażający. – Kiedy mieszkałem w Greenwich Village… bo kiedyś tam mieszkałem, w Nowym Jorku… wyszukiwałem w sklepach ze starzyzną płyty na siedemdziesiąt osiem obrotów. Podczas Wielkiego Kryzysu wytwórnie płytowe ruszyły w teren i wkrótce nagrały niesamowicie ciekawych artystów: Leadbelly, Charley Patton, Tommy Johnson. Prowadziłem zajęcia pozalekcyjne w Harlemie i co wieczór po powrocie do domu słuchałem tych płyt; miałem wrażenie, jakbym przenosił się prosto w lata dwudzieste na Południu. W tych starych głosach było tyle bólu. Pomogło mi to zrozumieć cierpienie, z jakim miałem do czynienia w Harlemie. Bo o to tak naprawdę chodzi w bluesie. To właśnie się zatraciło, gdy białe zespoły zaczęły małpować ten styl. W nowej muzyce nie słyszę żadnego bólu.

Zapadła kłopotliwa cisza. Ostatni dzień listopada dogasał w pastelowych kolorach pod chmurami przykrywającymi podmiejski horyzont. Russ miał teraz aż zbyt wiele powodów do tego, żeby się później wstydzić, zbyt wiele, żeby nie mieć wątpliwości, że zasłużył na cierpienie. To właśnie dzięki przekonaniu, że najgorsze dni przytrafiają mu się nie bez powodu, dzięki witaniu upokorzeń jak starego przyjaciela, wiedział, że Bóg istnieje. Jadąc w stronę gasnącego światła, czuł już przedsmak ponownego z nimi spotkania.

Na parkingu Pierwszego Reformowanego Frances nie spieszyła się z wyjściem z samochodu, chociaż pozostałe panie już wysiadły.

– Dlaczego ona mnie nienawidzi? – zapytała.

– Matka Ronniego?

– Nikt nigdy tak do mnie nie mówił.

– Bardzo mi przykro, że ci się to przydarzyło – powiedział Russ. – Ale to właśnie miałem na myśli, mówiąc o cierpieniu. Wyobraź sobie, że jesteś tak biedna, że masz na świecie tylko dzieci, to jedyni ludzie, którzy się o ciebie troszczą i ciebie potrzebują. I co by było, gdybyś zobaczyła inną kobietę, która traktuje je lepiej, niż ty możesz je traktować? Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie, jakie to uczucie?

– Postarałabym się lepiej traktować swoje dzieci.

– Tak byś zrobiła, ale to dlatego, że nie jesteś biedna. Ludziom biednym pewne rzeczy po prostu się przydarzają. Oni mają wrażenie, że nie mogą nad niczym zapanować. Są zdani całkowicie na łaskę Boga. Dlatego Jezus mówi nam, że ubodzy są błogosławieni… ponieważ nieposiadanie niczego zbliża nas do Boga.

– Ta kobieta nie wydała mi się szczególnie bliska Bogu.

– Prawdę mówiąc, Frances, nie możesz tego wiedzieć. Była wyraźnie zła i zmartwiona…

– I cuchnęła alkoholem.

– I cuchnęła alkoholem w środku dnia. Ale z tych wtorków musimy nauczyć się przynajmniej tego, że ani ty, ani ja nie mamy prawa osądzać biednych. Możemy tylko próbować im służyć.

– Więc twierdzisz, że to moja wina.

– Ani trochę. Posłuchałaś wielkodusznego głosu w swoim sercu. To nigdy nie jest błąd.

Sam słyszał w swoim sercu coś wielkodusznego: wciąż mógł być dla niej dobrym pastorem.

– Wiem, że niełatwo to dostrzec, gdy jesteś zdenerwowana – powiedział łagodnie – ale doświadczyłaś dziś tego, czego ludzie w tej okolicy doświadczają na co dzień. Obelżywe słowa, uprzedzenia rasowe. A wiem też, że nieobce ci jest cierpienie… Nie mogę sobie nawet wyobrazić, przez co przeszłaś. Jeśli postanowisz, że masz dość cierpienia, i zdecydujesz nie pracować z nami, wcale nie będę miał ci tego za złe. Ale jeśli jesteś na to gotowa, masz teraz okazję zmienić swoje cierpienie we współczucie. Co tak naprawdę chce nam przekazać Jezus, kiedy mówi, żebyśmy nadstawili drugi policzek? Że osoba, która się nad nami znęca, jest skończenie zła i po prostu musimy to znosić? A może przypomina nam, że ta osoba jest takim samym człowiekiem jak my, człowiekiem, który cierpi podobnie jak my? Wiem, że trudno to dostrzec, ale przynajmniej możemy próbować tak na to spojrzeć.

Frances przez chwilę rozważała jego słowa.

– Masz rację – przyznała. – Trudno mi to dostrzec.

I wydawało się, że to koniec. Kiedy zadzwonił do niej następnego dnia, tak jak zrobiłby każdy dobry pastor, powiedziała, że nie może w tym momencie rozmawiać, bo córka ma gorączkę. Nie widział jej na nabożeństwach przez kolejne dwie niedziele i opuściła następny wyjazd wtorkowej grupy do South Side. Chciał ponownie do niej zadzwonić, choćby po to, żeby uzupełnić niedobór wstydu, ale czystość bólu po jej stracie idealnie wkomponowała się w ciemne popołudnia i długie noce tej pory roku. I tak, wcześniej czy później, straciłby ją – najpóźniej w chwili śmierci jednego z nich, a prawdopodobnie znacznie wcześniej – lecz jego potrzeba ponownego połączenia się z Bogiem była tak silna, że niemal pożądliwie chwytał się tego bólu.

Ale wtedy, cztery dni temu, sama do niego zadzwoniła. Jest okropnie przeziębiona, powiedziała, ale wciąż myśli o tamtych jego słowach w samochodzie. Nie sądziła, że ma na tyle siły, żeby być taka jak on, lecz już się trochę pozbierała, a do tego Kitty Reynolds wspomniała o bożonarodzeniowej dostawie na South Side. Czy mogłaby wybrać się tam z nimi?

Russ był gotów uradować się tym wyłącznie jako jej pastor, jako opiekun pomagający Frances stanąć na nogi, gdyby nie zapytała wtedy, czy mógłby pożyczyć jej jakieś bluesowe płyty.

– Nasz gramofon odtwarza płyty na siedemdziesiąt osiem obrotów – powiedziała. – Myślę, że jeśli mam się tymi ludźmi zajmować, powinnam postarać się lepiej zrozumieć ich kulturę.

Skrzywił się na sformułowanie „ich kulturę”, ale nawet on nie był na tyle zły w tym byciu złym człowiekiem, żeby nie wiedzieć, co oznacza dzielenie się muzyką. Wspiął się na wiecznie niedogrzane drugie piętro przeogromnego domu, którego użyczał mu Kościół, i przez ponad godzinę na kolanach przebierał w płytach na siedemdziesiąt osiem obrotów, próbując wydedukować, jaką dziesiątkę wybrać, żeby wzbudzić we Frances uczucia podobne do tych, które on żywił do niej. Gdzieś zniknęła jego więź z Bogiem, ale w tej chwili nie to było jego zmartwieniem. Zmartwieniem była Kitty Reynolds. Koniecznie musi mieć Frances wyłącznie dla siebie, tyle że Kitty jest bystra, a on nie potrafił kłamać. Wszystkie wybiegi, jakie przychodziły mu do głowy, na przykład żeby umówić się z Kitty na trzecią, a potem wyjechać z Frances o drugiej trzydzieści, z pewnością wzbudziłyby podejrzenia tej pierwszej. Wiedział, że nie ma innego wyboru, jak tylko być z nią szczery, przynajmniej do pewnego stopnia: powiedzieć jej, że Frances przeżyła traumę we Wspólnocie Bożej i że powinien być z nią sam na sam, kiedy odważy się tam powrócić.

– Brzmi to tak – odparła Kitty, gdy do niej zadzwonił – jakbyś zawalił robotę.

– Masz rację. Zawaliłem. A teraz muszę spróbować odzyskać zaufanie Frances. To pokrzepiające, że chce wrócić, ale to wciąż bardzo delikatna sprawa.

– Ona jest taka słodka, i mamy Boże Narodzenie. Oj, Russ… Gdyby chodziło o kogoś innego, zaczęłabym się martwić o prawdziwe motywy.

Zastanawiał się nad znaczeniem słów Kitty – czy uważa go za wyjątkowo dobrego i godnego zaufania, czy też wyjątkowo aseksualnego, niemęskiego i niegroźnego. Tak czy inaczej, wyglądało na to, że jego zbliżająca się randka z Frances stawała się coraz bardziej ekscytująco zakazana. W oczekiwaniu na nią przemycił z domu do kościoła specjalnie wybrane na tę okazję płyty bluesowe oraz stary, brudny kożuch z Arizony; przeczuwał, że to okrycie doda mu nieco klasy. W Arizonie miał klasę – i teraz uważał, słusznie lub nie, że do jej straty przyczyniło się jego małżeństwo. Kiedy Marion po jego upokorzeniu lojalnie zobowiązała się nienawidzić Ricka Ambrose’a, wyzywając go od szarlatanów, a Russ warknął – wprost naskoczył – na nią, oświadczając, że o Ricku wiele można powiedzieć, ale nie to, że jest szarlatanem, oczywiste stało się, że on, Russ, stracił klasę i nie trafia już do młodych ludzi. Umartwiał się i miał za złe Marion, że przeszkadza mu w tej jego przyjemności. Późniejsze codzienne zawstydzenie, czy to kiedy przechodził obok gabinetu Ambrose’a, czy też kiedy tchórzliwie wybierał okrężną drogę, żeby go ominąć, łączyło Russa z cierpieniem Pana. To były męczarnie, które karmiły jego wiarę, podczas gdy zbyt delikatny dotyk dłoni Marion na jego ramieniu, kiedy próbowała go pocieszyć, był męczarnią bez duchowych korzyści.

Siedział w gabinecie, gdy wskazówki zegara w końcu zbliżyły się do godziny drugiej trzydzieści, a strona w maszynie do pisania wciąż była pusta; słyszał popołudniowy napływ nastoletnich członków Crossroads, którzy jak pszczoły do miodu ciągnęli do gabinetu Ambrose’a, tupot biegnących nóg, wykrzykiwanie przekleństw, do stosowania których pan Kurwa-Dupa-Pierdolić sam zachęcał przez ciągłe ich używanie. Do Crossroads należało teraz ponad sto dwadzieścioro dzieciaków, w tym dwoje dzieci Russa; a miarą tego, jak sam Russ bardzo skupiał się na Frances, do jakiego szaleństwa doprowadzało go oczekiwanie na ich randkę, było to, że dopiero teraz, kiedy już wstał od biurka i włożył kożuch, uzmysłowił sobie niebezpieczeństwo spotkania się ze swoim synem Perrym.

Mierni przestępcy przeoczają rzeczy oczywiste. Jego relacje z córką Becky stały się napięte, odkąd w październiku dołączyła do Crossroads, bez żadnego konkretnego powodu; ale ona przynajmniej była świadoma tego, jak głęboko go tym zraniła, i rzadko widywał ją w kościele po szkole. Natomiast Perry’emu zupełnie brakowało taktu. Perry, którego IQ wynosił sto sześćdziesiąt, widział za dużo i zbyt często znacząco się uśmiechał na widok tego, co zobaczył. Perry z pewnością potrafiłby nawiązać rozmowę z Frances, jego zachowanie z pozoru było szczere i pełne szacunku, ale w rzeczywistości takie nie było, i na pewno nie umknąłby jego uwadze kożuch Russa.

Mógł wybrać drogę okrężną na parking, ale takie postępowanie świadczyłoby o tym, że nie jest tym mężczyzną, którym miał dzisiaj być. Wyprostował ramiona, celowo nie wziął płyt, żeby wraz z Frances mieli po co wracać do jego gabinetu po zmroku, i wkroczył w gęste kłęby dymu z papierosów palonych przez kilkanaścioro koczujących na korytarzu dzieciaków. Ani śladu Perry’ego. Jakaś pucołowata dziewczyna o jabłkowatych policzkach leżała rozwalona radośnie na kolanach trzech chłopców zajmujących zapadniętą starą sofę, którą ktoś mimo cichych protestów, jakie Russ składał u Dwighta Haefle’a (korytarz stanowił drogę ewakuacyjną), wtaszczył tu dla dzieciaków czekających na swoją kolej, żeby stanąć do konfrontacji z Ambrose’em, z okrutną, ale pełną miłości szczerością, w zaciszu jego gabinetu.

Ruszył naprzód, nie odrywając wzroku od podłogi, omijając spowite w niebieskie dżinsy golenie i obute w tenisówki stopy. Ale kiedy zbliżał się do gabinetu swego przeciwnika, kątem oka zauważył do połowy otwarte drzwi; a potem usłyszał jej głos.

Zatrzymał się, zupełnie mimowolnie.

– To jest tak niesamowite – z pokoju docierał potok słów Frances – rok temu musiałam mu niemal przykładać pistolet do głowy, żeby poszedł do kościoła.

Przez uchylone drzwi widać było tylko poszarpane dżinsowe mankiety i sfatygowane robocze buty Ambrose’a. Krzesło, na którym siedziała Frances, zwrócone było w stronę korytarza. Zobaczyła Russa, pomachała do niego i powiedziała:

– Do zobaczenia na zewnątrz?

Bóg jeden raczy wiedzieć, jaki wyraz miała jego twarz. Szedł dalej, niczym ślepiec minął główne wejście i znalazł się przed aulą. Czuł się jak kadłub przez wielkie dziury nabierający ciemnej wody, by ostatecznie pójść na dno. Ta jego głupota! Żeby nie pomyśleć, że ona może pójść do Ambrose’a! I jeszcze wizjonerska pewność, że Ambrose mu ją zabierze. Poczucie winy, że stał się nieczuły dla żony, którą przyrzekł otaczać opieką. Próżność myślenia, że w kożuchu nie wygląda jak głupkowaty, podstarzały, odrażający klaun. Chciał zerwać z siebie ten kożuch i odzyskać swój zwykły wełniany płaszcz, ale był zbyt wielkim tchórzem, by wracać korytarzem, i bał się też, że jeśli w tym stanie ducha pójdzie okrężną drogą i zobaczy zakurzonego wołu ze żłobka, może wybuchnąć płaczem.

O Boże, modlił się z głębin swojego obmierzłego kożucha. Proszę, pomóż mi.

Jeśli Bóg odpowiedział na jego modlitwę, to tylko przypominając mu, że by poradzić sobie z nieszczęściem, należy się upokorzyć, myśleć o ubogich i im służyć. Skierował się więc do kancelarii kościoła, a potem znosił na parking kartony z zabawkami i konserwami. Z każdą mijającą minutą coraz dotkliwsza stawała się tak późno ujawniająca się okropność tego dnia. Dlaczego Frances była z Ambrose’em? O czym mogli rozmawiać, że trwało to tak długo? Wszystkie zabawki wyglądały na nowe lub na tyle niezniszczone, że mogły uchodzić za nowe, ale kolejne minuty Russ przetrwał tylko dzięki grzebaniu w kartonach z jedzeniem, wybieraniu darów nietrafionych z lenistwa lub bezmyślności (cebulki koktajlowe, kasztany wodne) i odnajdywaniu pociechy w ciężarze dużych puszek wieprzowiny z fasolą, makaronu Chef Boy-R-Dee, gruszek w syropie: dzięki myśleniu o tym, jak cieszyłby się tym każdy człowiek, który cierpi prawdziwy głód, a nie jak on cierpi jedynie na duchu.

Była druga pięćdziesiąt dwie, kiedy Frances podbiegła do niego w podskokach, niczym pełen werwy chłopiec. Miała na sobie czapkę myśliwską, do której dzisiaj dopasowała wełnianą kurtkę.

– Gdzie jest Kitty? – zapytała radośnie.

– Kitty bała się, że się nie zmieści z tymi wszystkimi pudełkami.

– Nie jedzie z nami?

Nie potrafił spojrzeć Frances w oczy, nie miał więc pewności, czy jest rozczarowana, czy, co gorsza, nabrała podejrzeń. Pokręcił głową.

– To głupie – powiedziała. – Mogłam usiąść jej na kolanach.

– Masz coś przeciwko?

– Przeciwko? Przecież to przywilej! Czuję się dzisiaj wyjątkowo. Już się pozbierałam.

Wykonała lekki, baletowy ruch pokazujący, jak to się zbierała. Zastanawiał się, czy w tym nastroju była przed wizytą u Ambrose’a, czy to raczej wynik tego spotkania.

– W takim razie dobrze. – Zatrzasnął tylne drzwi samochodu. – Powinniśmy już chyba ruszać.

Pozwolił sobie jedynie na taką bardzo subtelną aluzję do jej spóźnienia, ale Frances jej nie wychwyciła.

– Czy coś powinnam zabrać?

– Nie. Tylko siebie.

– To jedyne, bez czego nigdy nie wychodzę z domu! Sprawdzę tylko, czy zamknęłam samochód.

Patrzył, jak sprężystym krokiem zmierza do swojego auta. Miał wrażenie, że Frances jest w lepszym nastroju, niż on był nie tylko w tej chwili, ale prawdopodobnie kiedykolwiek w życiu. W każdym razie na pewno w tak dobrym humorze nigdy nie widział Marion.

– Ha! – Frances nie posiadała się z radości po drugiej stronie parkingu. – Zamknięty!

Pokazał jej dwa uniesione kciuki. Nigdy nie pokazywał nikomu dwóch uniesionych kciuków. Wydawało mu się to tak dziwne, że nawet nie wiedział, czy zrobił to dobrze. Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś inny, w szczególności Perry, tego nie obserwuje. W zasięgu wzroku nie było nikogo prócz dwójki nastolatków zmierzających z futerałami na gitary w kierunku kościoła, ale oni nie patrzyli na Russa, być może celowo. Jednym z nich był chłopiec, którego znał, bo widywał go na lekcjach drugiej klasy szkółki niedzielnej.

Jak mogłoby wyglądać życie z osobą potrafiącą się cieszyć?

Kiedy Russ wsiadał do samochodu, pojedynczy płatek śniegu, pierwszy z mnóstwa, które niebo zapowiadało przez cały dzień, spoczął na jego przedramieniu, po czym się rozpłynął. Wsiadająca z drugiej strony Frances powiedziała:

– To wspaniały stary kożuch. Skąd go masz?

Teza: dusza jest niezależna od ciała i niezmienna. Pierwszy mówca strony propozycji: Perry Hildebrandt, New Prospect Township High School.

Uhm.

Choć może się to wydawać kuszące, starajmy się nie popełnić błędu polegającego na złym odczytaniu doświadczenia, znanego każdemu ćpunowi godnemu tego miana, przebywania w jednym miejscu, robienia jednej rzeczy – powiedzmy, walki z torebką pianek marshmallows w kuchni Ansela Rodera – a następnie, chwilę później, stwierdzenia, że cielesne „ja” wykonuje zupełnie inne zadanie w zupełnie innym otoczeniu. Takie elizje czasoprzestrzenne lub (w potocznym, ale mylącym żargonie) „zaćmienia” nie muszą świadczyć o rozdziale duszy i ciała; może je wyjaśnić każda przyzwoita mechanistyczna teoria umysłu. Zamiast tego zacznijmy od rozważenia pytania, które na pierwszy rzut oka może wydawać się trywialne, skazane na pozostanie bez odpowiedzi lub nawet bezsensowne: Dlaczego jestem sobą, a nie kimś innym? Zajrzyjmy w oszałamiającą głębię tego pytania…

Jakże dziwnie czas zwalniał, prawie się zatrzymywał, kiedy było mu dobrze: cudowna szybkość (ale też niezupełnie, z powodu bezsennej nocy, którą to zapowiadało), z jaką krążyły jego myśli w ciągu tych kilku sekund, które zajmowało mu pokonanie jednych schodów. Pulsująca aktualność tego wszystkiego, ciało i dusza zsynchronizowane, skóra rejestrująca każdy stopień spadającej temperatury, kiedy zbliżał się do drugiego piętra Gównianej Plebanii, nos wyczuwający stęchły zapach zimnego powietrza spływającego w kierunku drzwi u dołu schodów, tych drzwi, które zostawił otwarte na wypadek, gdyby matka niespodziewanie wróciła do domu; uszy odbierały zapewnienie, że nie wróciła, siatkówki – to nieco mniej ponure grudniowe światło w oknach bliższych nieba, mniej ocienionych drzewami, a dusza – tę swojskość, z pogranicza déjà vu, wchodzenia samotnie po tych schodach.

Raz (tylko raz) zapytał siły wyższe, czy może dostać jeden z pokoi na drugim piętrze, choć może raczej nie tyle zapytał, ile racjonalnie wskazał, że drugie piętro nadaje się dla trzeciego dziecka, którym on nieodwracalnie jest, a kiedy z macierzyńskich wyżyn zstąpiła odpowiedź – nie, kochanie, tam jest za zimno w zimie, za gorąco w lecie, a Judson lubi mieszkać z tobą w jednym pokoju – przyjął to bez protestu i ponownych próśb, ponieważ, zgodnie z własną racjonalną oceną, był jedynym dzieckiem w rodzinie, które nie miało prawa do własnego pokoju, nie będąc ani najstarszym, ani najmłodszym, ani najładniejszym, więc przywykł do funkcjonowania na niedostępnym dla innych poziomie racjonalności.

Ale i tak, jego zdaniem, drugie piętro należało do niego. Nieraz z okna składziku wydobywał się wypuszczany z płuc zużyty dym, nieraz w warstwie pyłku kwiatowego pokrywającej zewnętrzny parapet pojawiały się smugi popiołu, a domowy gabinet Wielebnego Ojca, gdzie teraz Perry bezczelnie wszedł, nie miał przed nim tajemnic. Przeczytał, częściowo z ciekawości, częściowo chcąc ocenić, jak nędzną gnidą sam potrafi być, całą korespondencję przedmałżeńską matki z ojcem, z wyjątkiem dwóch listów, których ojciec nigdy nie otworzył. Szukając, bez specjalnych nadziei na sukces, egzemplarzy „Playboya”, przekopał stosy ojcowskich magazynów chrześcijańskich „The Other Side” i „The Witness”, owoce umysłów tak spróchniałych, że nie można było z nich wycisnąć ani kropli słodyczy, a także cały rocznik „Psychology Todays”, zatrzymując się nad znalezionymi w jednym z numerów słowami „łechtaczka” i „orgazm łechtaczkowy”, niestety niezilustrowanymi. (Ojciec Ansela Rodera przechowywał swoją kolekcję „Playboyów” w archiwizacyjnych pudłach z uchylnym wiekiem, oznaczonych rokiem kalendarzowym, co robiło spore wrażenie, ale też zniechęcało do podkradania). Po jazzowych i bluesowych płytach Wielebnego zostały już tylko niemal bezdźwięczne kawałki plastiku i zmurszałe okładki, a stare płaszcze we wciśniętej pod ukośny dach szafie wnękowej nie stanowiły obiektu pożądania, ponieważ skrojone były dla mężczyzny znacznie większego niż Perry, który czuł dosłownie w kościach, że skończy jako fizycznie najsłabszy z miotu Hildebrandtów, a jego rzekomy gwałtowny wzrost rok wcześniej można było porównać do wystrzału rakiety butelkowej, która startuje pod nieodpowiednim kątem i kończy z głuchym trzaskiem. Szafa interesowała go jedynie w grudniu, kiedy jej podłoga zapełniała się prezentami.

Godnym odnotowania i być może wpływającym na kwestię niezmienności duszy jest fakt, że osoba o nazwisku Perry Hildebrandt już dziewięć razy przeżyła święta Bożego Narodzenia, w tym pięć z żywą i prawidłowo funkcjonującą świadomością, zanim przyszło jej do głowy, że prezenty, które pojawiały się pod choinką w Wigilię, musiały być w domu, jeszcze niezapakowane, kilka dni lub nawet tygodni wcześniej. To jego zaślepienie nie miało nic wspólnego ze Świętym Mikołajem. O Świętym Mikołaju Hildebrandtowie zawsze mówili: „E tam, bzdury”. A jednak, chociaż Perry już dawno przekroczył wiek, w którym uświadamiamy sobie, że prezenty nie kupują ani pakują się same, przyjmował ich nagłe coroczne pojawienie się może niekoniecznie jako cudowną przesyłkę, ale jako coś równie normalnego jak napełnianie się pęcherza moczem. Jak mógł w wieku dziewięciu lat nie dostrzec prawdy tak oczywistej dla niego w wieku lat dziesięciu? Przypadek absolutnej dysjunkcji epistemologicznej. Jego dziewięcioletnie „ja” wydawało mu się zupełnie obce, i to wcale nie w pozytywnym sensie. Stanowiło postać nieokreślonego zagrożenia dla starszego Perry’ego, który nie mógł się wyzbyć podejrzenia, że chociaż twarz cherubinka na zdjęciach z 1965 roku była wyraźnie jego własną, dwóch Perrych nie miało tej samej duszy. Że gdzieś doszło do zamiany. W takim razie skąd się wzięła jego obecna dusza? I gdzie poszła ta pierwsza?

Otworzył drzwi szafy i upadł na kolana. Wyraźna nagość prezentów na podłodze stanowiła smutną zapowiedź ich nagiej przyszłości, po krótkiej chwili fałszywej chwały w opakowaniu. Koszula, welurowy pulower, skarpetki. Sweter ze wzorem w romby, kolejne skarpetki. Przewiązane wstążką pudełko z domu towarowego Marshall Field – prawdziwa klasa! Delikatne potrząsanie zapowiadało umieszczoną wewnątrz lekką część garderoby, bez wątpienia dla Becky. Sięgnął głębiej i zaczął rozprostowywać pogniecione torby z książkami i płytami. Wśród tych ostatnich był album grupy Yes, o którym wspomniał matce podczas prowadzonej nie wprost rozmowy, jakie oboje lubili najbardziej. (Podawanie listy upragnionych prezentów bez nawiązywania do Bożego Narodzenia było prostą grą, a mimo to Wielebny Ojciec nie radził sobie z nią bez mrugania okiem, a Becky z kolei była w stanie wszystko popsuć: „Czyżbyś starał się powiedzieć mi, co chcesz dostać pod choinkę?”. Tylko matka i młodszy brat mieli odpowiednie do tego zdolności). Z perspektywy czasu żałował, że wspomniał o płycie Yes, zanim podjął nowe postanowienie. Muzyka Yes wyjątkowo pasowała do skręta, ale obawiał się, że może stracić nieco blasku, jeśli zacznie jej słuchać z niezmąconym umysłem.

Z tyłu szafy znajdowały się cięższe przedmioty: mała żółta walizka marki Samsonite (na pewno dla Becky), coś, co wyglądało na używany mikroskop (musiał być dla Clema), przenośny magnetofon kasetowy (wspomniany, ale na pewno nie oczekiwany!) i, ojej, elektryczna gra w futbol amerykański. Biedny Judson! Był jeszcze na tyle mały, że trzeba było dawać mu gry, ale Perry bawił się już tą grą u Rodera i prawie umarł ze śmiechu, taka była beznadziejna. Elektrycznie napędzane blaszane boisko wibrowało, wydając dźwięk przypominający golarkę Norelco, na nim znajdowały się dwie drużyny maleńkich plastikowych zawodników z przyklejonymi do stóp wydłużonymi prostokącikami murawy: rozgrywający, którzy na wieki znieruchomieli w pozie siłacza wykonującego podanie do przodu, pomocnicy, którzy nieśli „piłkę”, do złudzenia przypominającą wyjętą z kieszeni kulkę kłaczków, a do tego często ją upuszczali lub tak się gubili podczas ożywionych wznowień, że pędzili w kierunku własnego pola punktowego i tracili tam punkty na rzecz przeciwnika. Trudno o coś bardziej zabawnego dla ogarniętego głupawką naćpanego chłopaka niż zachowanie kogoś wyglądającego, jakby był naćpany i miał głupawkę; ale Judson, oczywiście, nie miał w to grać po dragach.

Dostrzegł też pewien plus: ani śladu aparatu. Perry był prawie pewien, że tylko on wie, czego młodszy brat pragnie najbardziej, ponieważ Judson był wyższą istotą ludzką, której nie przyszłoby do głowy robienie pazernych aluzji w rozmowie z matką, a podejście ojca było tak antymaterialistyczne, że nigdy nie zwracano się do niego w sprawie prezentów świątecznych. Jednak zawsze mogło się zdarzyć coś takiego jak pech, intuicyjne domysły, więc musiał przeszukać szafę – małe wykroczenie, tym bardziej małe, że w imię większego dobra.

Bo właśnie takie było jego nowe postanowienie: być dobrym.

Lub jeśli to się nie uda, przynajmniej być mniej złym.

Chociaż motywy, które skłoniły go do takiego postanowienia, wskazywały, że to zło jest głęboko ukryte w samej istocie i prawdopodobnie nie do naprawienia.

Na przykład: niechęć, którą teraz odczuwał, kiedy wstał i zaczął schodzić po ciągnących przeciągami schodach, żeby pójść upłynnić aktywa. Upłynnienie było wyrokiem, który na siebie wydał, mandatem karnym, który nałożył, podejmując swoje postanowienie, choć teraz zastanawiał się, czy rzeczywiście koniecznym. W portfelu miał dwudziestodolarowy banknot, otrzymany od matki na świąteczne zakupy, plus jedenaście dolarów, których udało mu się nie przepuścić na zatrucie centralnego układu nerwowego. Aparat fotograficzny, który wraz z Judsonem podziwiali w witrynie New Prospect Photo, kosztował dwadzieścia cztery dolary i dziewięćdziesiąt dziewięć centów, nie licząc podatku od sprzedaży ani kosztu rolek filmu. Nawet gdyby udało mu się znaleźć tanią używaną ramkę do wykonanego własnoręcznie gwaszowego portretu matki, a wszystkim innym kupił książki w miękkiej oprawie – już sama irytacja, że musi cokolwiek kupować Becky, Clemowi lub Wielebnemu, stanowiła bezpardonowe naruszenie jego postanowienia – wiedział, że mu nie wystarczy.

Było też tańsze rozwiązanie. Judson chciał także dostać grę Ryzyko, nową, która kosztowała o połowę mniej niż aparat, i zagrać w nią z Perrym w ich sypialni, co Perry, który sam lubił tę grę, chętnie by zrobił w ramach kolejnego prezentu dla brata. Ale podobnie jak każda inna gra mająca związek z wojną lub zabijaniem, każda zabawka, która albo strzela pociskami, albo pozwala przypuszczać, że nimi strzela, podobnie jak i wszelkie wyobrażenia żołnierzy, samolotów wojskowych, czołgów i temu podobnych – krótko mówiąc, wszystko, czego najbardziej pragnie normalny chłopiec, taki jak Judson – również Ryzyko było w ich domu zabronione ze względu na zagorzały pacyfizm pastora. Perry dysponował co prawda całym arsenałem racjonalnych argumentów: czyż celem wszystkich gier nie jest rodzaj wojennego pogromu? Niby dlaczego wirtualna rzeź w szachach i warcabach nie narusza zakazu? Czy koniecznie trzeba postrzegać miłe dla oka emaliowane romby Ryzyka jako „armie”, a nie jako abstrakcyjne znaczniki w grze opartej na topologicznej strategii i rzucaniu kostką? Gdyby tylko potrafił spierać się z ojcem, nie rumieniąc się i dławiąc łzami złości, bez nienawiści do siebie za to, że jest mądrzejszy, ale też mniej dobry niż jego stary! Awantura w poranek Bożego Narodzenia na pewno byłaby niezłym prezentem dla Judsona.

Doszedłszy, choć niechętnie, do wniosku, że nie da się oszczędzić aktywów, zamknął za sobą drzwi klatki schodowej i znalazł Judsona w ich sypialni, tam, gdzie go zostawił, czytającego książkę pod lampką, którą Perry dla niego sklecił i zainstalował nad jego łóżkiem z szufladami. Należący do Judsona róg pokoju przypominał kabinę na łodzi Spray, którą Joshua Slocum, bohater brata, opłynął świat – wszystko na swoim miejscu, ubrania poskładane i schowane pod łóżkiem, broszurowe wydania książek po pięćdziesiąt centów każda uporządkowane alfabetycznie według tytułów, na małej półce autka Dinky zaparkowane pod kątem w równoległych rzędach, budzik mocno nakręcony – a wokół szalało morze Perry’ego, dla którego składanie ubrań było bezsensowną stratą czasu, porządkowanie rzeczy zupełnie zbędne, ponieważ dokładnie pamiętał, gdzie co zostawił. Aktywa znajdowały się pod jego łóżkiem, w zamkniętym na kłódkę sejfie ze sklejki, który zbudował w ramach ostatniej pracy na warsztatach w ósmej klasie.

– Hej, młody, przepraszam, że przeszkadzam – powiedział od drzwi. – Ale musisz gdzieś sobie pójść.

Judson czytał książkę The Incredible Journey Sheili Burnford. Zmarszczył wymyślnie brwi.

– Najpierw każesz mi tu zostać, a potem mówisz, że muszę wyjść.

– Tylko na chwilę. W czasie Bożego Narodzenia należy słuchać niezwykłych poleceń.

Judson, nie ruszając się z miejsca, zapytał:

– Co zamierzasz dzisiaj robić?

Typowe pytanie nie wprost.

– Teraz – odparł Perry – zamierzam zrobić coś, co wymaga twojego wyjścia z pokoju.

– Ale później.

– Muszę jechać do centrum. Może byś poszedł do Kevina? Albo Bretta.

– Obaj są chorzy. Jak długo cię nie będzie?

– Prawdopodobnie do kolacji.

– Mam nowy pomysł, jak ustawić grę. Czy mogę to zrobić, gdy cię nie będzie, a potem, po kolacji, zagralibyśmy?

– Nie wiem, Jay. Może.

Ślad rozczarowania na twarzy Judsona przypomniał Perry’emu o podjętym postanowieniu.

– To znaczy tak – poprawił się. – Ale wcześniej ani słowa o grze, rozumiesz?

Judson skinął głową i zeskoczył z łóżka z książką.

– Obiecujesz?

Perry obiecał i zamknął za nim drzwi. Odkąd z tektury usztywniającej opakowanie koszuli dość zmyślnie zrobił kopię planszówki Stratego, jego brat uwielbiał z nim w nią grać. Ponieważ, zgodnie z nazwą, była to gra z bombami i zabijaniem, istniało ryzyko jej konfiskaty przez wyższe moce, i Judsonowi nie trzeba było mówić, żeby zachował ją w tajemnicy. W New Prospect było wielu gorszych młodszych braci. Judson nie tylko był dla Perry’ego najlepszym dowodem istnienia miłości, lecz także tak uroczym i zdyscyplinowanym młodym chłopakiem, prawie tak inteligentnym jak Perry, i zdecydowanie lepiej od niego spał w nocy, że Perry czasami żałował, iż on sam, Perry, nie jest swoim młodszym bratem.

Ale co to w ogóle oznaczało? Jeśli dusza to jedynie psychiczny artefakt stworzony przez ciało, tautologicznie oczywiste jest, dlaczego dusza Perry’ego należy do niego, a nie do Judsona. A jednak nie wydawało się to tak oczywiste. Od dawna nie odstępowała go uporczywa myśl, jak dziwne i z pozoru przypadkowe jest to, że jego dusza trafiła tam, gdzie akurat była, i właśnie dlatego zastanawiał się, czy dusza może być niezależna i niezmienna. Mimo wszelkich starań, czy to z umysłem zmąconym, czy trzeźwym, nigdy nie był w stanie w pełni rozwiązać – ani nawet właściwie wyartykułować – tajemnicy tego, że to właśnie on jest Perry. Zupełnie nie wiedział, co na przykład zrobiła Becky, żeby móc być Becky, ani kiedy dokładnie (we wcześniejszym wcieleniu?) uzyskała ten przywilej. Po prostu odkryła, że jest Becky, wokół której obracają się niebiosa; i to też wprawiło go w zakłopotanie.

Kiedy otworzył sejf, z aktywów uniósł się rozkoszny, delikatny zapach skunksa. Aktywa składały się z trzech uncji zielska w podwójnych torebkach i dwudziestu jeden dawek metakwalonu, pozostałość po hurtowym zakupie, który, jak każdy poprzedni, Perry przypłacił dokuczliwym niepokojem i wstydem. Wpatrywał się w nie teraz ze szczerym niedowierzaniem, że jest w stanie rozstać się z nimi, nie otrzymując w zamian nic poza rzekomą radością ze świątecznego dzielenia się. Ależ okrutne jest to jego postanowienie. Pomyślał, że być może rzeczywiście trochę mniej kocha bycie naćpanym niż brata, ale nie był pewien, czy jednak w chwili, kiedy jego myśli galopują, a po jednej nocy w łóżku miał wrażenie, jakby spędził w nim cały miesiąc, nie kochał jednak bardziej dwóch dawek metakwalonu. Tak właśnie, oto było pytanie: czy włożyć całe pieprzone aktywa do kieszeni kurtki i skończyć z tym raz na zawsze, czy spać dzisiejszej nocy. Za samą trawkę mógł dostać trzydzieści dolców, czyli więcej kasy, niż potrzebował. Może by jednak zachować kilka działek? A w zasadzie dlaczego nie zachować ich wszystkich?

Jedenaście dni wcześniej, w niesamowitym korelacie kosmicznej loterii, w której kiedyś jego dusza wyciągnęła imię Perry, on sam ze stosu karteczek poskładanych na linoleum w auli w Pierwszym Reformowanym wyciągnął imię Becky H. (Jakie były szanse? Mniej więcej jeden do pięćdziesięciu pięciu – sto milionów razy większe niż szanse, że to on będzie Perry, ale i tak raczej małe). Gdy tylko zobaczył imię siostry, starał się przesunąć z powrotem w stronę stosu, w nadziei, że uda mu się zamienić karteczkę na inną, ale stał tam doradca Crossroads, pilnujący, żeby nie dochodziło do tego rodzaju oszustw. Zazwyczaj, kiedy mieli dobierać się w pary do ćwiczenia w diadach, Rick Ambrose polecał wszystkim, żeby szukali sobie osoby, której dobrze nie znali lub z którą ostatnio nie ćwiczyli. Ale poprzedniej niedzieli Ike Isner, należący do wewnętrznego grona dwunastoklasistów, wstał i zgłosił zarzut, że zbyt często wybiera się „bezpiecznych” partnerów, a unika tych ryzykownych. W starym dobrym stylu stalinowskiego procesu pokazowego, z dodatkowym ładunkiem silnych emocji, Isner przyznał, że również on jest temu winny. Grupa natychmiast obsypała go pochwałami za tę odważną szczerość. Wówczas ktoś zaproponował system loterii, przeciw czemu zaoponował ktoś inny z wewnętrznego grona, argumentując, że powinni brać na siebie odpowiedzialność za swoje wybory, a nie polegać na automatycznym systemie, lecz ostatecznie podczas głosowania ta propozycja wygrała ze znaczną przewagą – Perry, jak to miał w zwyczaju, czekał, żeby zobaczyć, skąd wieje wiatr, zanim podniósł rękę za tym pomysłem.

Becky była jedną z nielicznych osób, które głosowały przeciw. Widząc jej imię na kartce, zastanawiał się, czy przewidziała taką właśnie ewentualność; czy była, w tym rzadkim przypadku, bystrzejsza od niego. Ludzie rozbiegli się po auli do swoich partnerów, a Becky rozglądała się niewinnie, ciekawa, kto jej się trafił. Zbliżając się do niej, Perry widział, jak siostra zaczyna pojmować sytuację. Wyraz jej twarzy odpowiadał jego własnemu. „Och, cholera”.

– W porządku, posłuchajcie – burknął Ambrose. – W ramach tego ćwiczenia macie powiedzieć partnerowi, za co tak naprawdę go podziwiacie. Najpierw jedno z was, potem drugie. A potem każdy ma wskazać swojemu partnerowi coś, co on czy ona robi, a co stanowi barierę w lepszym ich poznaniu. Mówię o barierach, a nie o szkalowaniu. Wszyscy zrozumieli? Czy wszyscy wiemy, od czego zaczynamy?

Grupa była na tyle duża, że Perry i Becky z łatwością unikali się od sześciu tygodni, czyli od tamtego wieczoru, kiedy zszokowała świat, wstępując do Crossroads. On sam był zszokowany, ponieważ dla wszystkich było jasne, że Becky jest ulubionym dzieckiem Wielebnego Ojca i doskonale wiedziała, jak bardzo ojciec nienawidzi Ricka Ambrose’a; przejście Perry’ego do Crossroads jedynie zwiększyło istniejący chłód między nim a pastorem, podczas gdy decyzja Becky była okrutną zdradą. Dla innych szokujący był sam widok jej twarzy w niedzielny wieczór w Pierwszym Reformowanym. Perry był tam wówczas. Widział odwracające się głowy, słyszał szepty zdumienia. Wyglądało to tak, jakby Kleopatra pojawiła się na jednym z wieców Jezusa w Galilei: przystrojona w diadem królowa usiadła wśród dziwaków i trędowatych, próbując wtopić się w otoczenie; ponieważ Becky również pochodziła z innego świata – społecznych wyżyn liceum New Prospect Township.

Perry jako mały chłopak nie zastanawiał się nad poczynaniami siostry. Wraz z Clemem, z którym trzymała się bardzo blisko, stanowili modelowy przykład starszego rodzeństwa, wyróżniającego się przede wszystkim tym, że zawsze potrafili więcej niż Perry, lepiej radzili sobie z nożyczkami, lepiej grali w klasy, lepiej (dużo lepiej) panowali nad emocjami i nastrojem. Dopiero gdy zaczął naukę w gimnazjum, uświadomił sobie, że Becky jest odrębną osobą, o której szeroki świat miał wyrobione zdanie. Była kapitanką drużyny cheerleaderek Lifton Central i mogła wygrać wszystkie konkursy na najbardziej lubianą osobę, w których wzięłaby udział. Każdy stolik, przy którym siadała w czasie lunchu, natychmiast zapełniał się najpiękniejszymi dziewczynami i najbardziej pewnymi siebie chłopakami. Co dziwne, ona sama też była uważana za bardzo ładną. Zdaniem Perry’ego wysoka, koścista dziewczyna, z którą, zirytowany tym, musiał dzielić łazienkę i której twarz wykrzywiała się w wiedźmowatym grymasie, gdy poprawiał jakiś jej błąd faktograficzny czy gramatyczny, była raczej odrażająca, ale grupa starszych chłopców z Lifton Central, wśród których był Ansel Roder i do których Perry szybko się przyłączył, zapewniła go, że się myli. Nigdy się z nimi w pełni nie zgodził, chociaż ostatecznie przyznał, że jego siostra ma w sobie coś – jakąś aurę niezwykłości, jakąś atrakcyjność i nieprzystępność (żaden chłopak nigdy nie ośmielił się twierdzić, że jest jej chłopakiem), coś w rodzaju drogocenności, która nie miała nic wspólnego z pieniędzmi (mówiono, że nie była nadęta jak inne cheerleaderki, jakby nawet nie zauważała wzbudzanej przez siebie mimochodem uwagi) – ponieważ on sam, Perry, marginalny satelita swojego rodzeństwa, też pławił się w blasku jej sławy.

W New Prospect nazwisko Becky Hildebrandt miało niemal magiczną moc, wystarczyło je wypowiedzieć, żeby zapewnić tłumy na przyjęciu lub wywołać wzwody na warsztatach szkolnych, o czym informowali bezpośrednio zainteresowani (i to akurat, niestety, w zasięgu słuchu Perry’ego). Jako współwłaściciel jej nazwiska natychmiast został zauważony w Lifton Central, przynajmniej przez grupę chłopców z ósmej i dziewiątej klasy, cieszących się nieco wyższym statusem ze względu na spore dochody rodziców i ich imponujące domy. Zaczynał jako ich maskotka, ale wkrótce udowodnił, że nie jest od nich gorszy, a może nawet lepszy. Nikt nie potrafił dłużej utrzymać w płucach sztacha z fajki, nikt nie mógł wypić więcej kielonków, jednocześnie nie bełkocząc, nikt nie znał więcej słów w języku angielskim. Nawet jego sięgające ramion włosy w kolorze lnu, naturalnie faliste i puszyste, wyglądały lepiej niż tej samej długości włosy kolegów. Roder, znużony ciągłym odgarnianiem prostych, matowych strąków z oczu, w końcu je ściął; to on był największym oryginałem z nich wszystkich – teraz wyglądał jak żołnierz.

Perry nie widział niczego niestosownego w tym, żeby mieć tylko starszych kolegów. To dzięki Becky znalazł się pośród nich i chociaż pewnie nigdy nie zapomną, czyim jest bratem, on też na swój sposób był wyjątkowy. Stało się to szczególnie widoczne w dziewiątej klasie, kiedy ostatni z jego kumpli poszedł do liceum. Otoczony rówieśnikami o marniejszej inteligencji i nie mając nikogo, z kim mógłby się naćpać w porze lunchu, czuł się jak kosmonauta, który zbyt długo spacerował po Księżycu i spóźnił się na lot do domu. To wtedy zaczęły się jego problemy ze snem. Między styczniem a marcem, przez kilka tygodni, które teraz na szczęście prawie zupełnie odeszły w niepamięć, zdarzały mu się noce bezsenne do samego świtu, w inne poranki czuł się fizycznie niezdolny do podniesienia powiek i nieraz rano z powrotem zakradał się do Gównianej Plebanii i wspinał po schodach na drugie piętro, i tam pod starą narzutą przesypiał czas aż do kolacji; wielokrotnie zdarzało mu się zasypiać na niezmiennie bezproduktywnych lekcjach, był też świadkiem koszmarnej narady dyrektora z jego rodzicami, podczas której zasnął na krótko, chwilami bardzo silnej fobii matki, a także wygłaszanych spokojnym głosem kazań ojca. Czyż to nie imponujące, że w tamtym semestrze mimo wszystko udało mu się nadal mieć same piątki? Mógł za to podziękować swoim bezsennym nocom. Psychiczne wytchnienie znajdował podczas spotkań z kolegami po szkole i w weekendy, ale w tych mrocznych miesiącach te chwile były przesłonięte jego pragnieniem – wręcz potrzebą – większej niż u innych ilości tego, co akurat palono lub połykano. Wszyscy jego kumple bez wyjątku mogli sobie pozwolić na zakup odpowiedniej działki narkotyków. Tylko on, który największą ulgę odczuwał, dopiero gdy znalazł się sam w domu, gdzie czekały go kolejne nocne męczarnie, miał ojca biednego jak mysz kościelna.

To właśnie mniej więcej wtedy, kiedy doszedł do wniosku, że jedynym wyjściem jest zacząć handlować narkotykami, trzech jego najlepszych kumpli wstąpiło do Crossroads. Dla Bobby’ego Jetta powodem była dziewczyna, za którą się uganiał, Keitha Strattona nęcił urok dziewięciu dni z ograniczonym nadzorem podczas wiosennego wyjazdu Crossroads do Arizony, a dla Davida Goi, którego matka należała do Pierwszego Reformowanego, była to niezbyt dotkliwa kara za wielokrotne naruszenie wyznaczonej godziny powrotu do domu. Pod przewodnictwem Ricka Ambrose’a Crossroads zaczęło podważać tradycyjny porządek społeczny. Trafiali tu i próbowali się odnaleźć z pozoru mało obiecujący kandydaci do wspólnoty chrześcijańskiej. Ku zdziwieniu Perry’ego wśród tych, którzy pozostali wierni tej idei, byli wszyscy trzej jego koledzy. Nadal imprezowali w weekendy, ale charakter ich konwersacji uległ zmianie. Kiedy ciepło komentowali wycieczkę do Arizony albo bardziej łobuzersko ćwiczenia wrażliwości, które odbywali w niedzielne wieczory, czy też jeszcze bardziej lubieżnie wybrane dziewczyny z ekipy Crossroads, Perry czuł się wykluczony z czegoś, co wydawało mu się bardzo fajne.

Po okropnej wiośnie, a potem lecie spędzonym na wdychaniu spalin z kosiarki i ćpaniu oraz ponownym czytaniu Tolkiena zaproponował Anselowi Roderowi, żeby we dwóch rozeznali się w Crossroads. Roder stanowczo odmówił („Nie interesuję się sektami”), więc pewnego niedzielnego wieczoru, pierwszego w dziesiątej klasie, Perry wszedł sam do mieszczącej się na drugim piętrze sali ze sklepionym sufitem, którą Crossroads przywłaszczył sobie w kościele jego ojca. Powietrze było sine od dymu tytoniowego, a ściany i sufit pokryte ręcznie malowanymi cytatami z E.E. Cummingsa, Johna Lennona, Boba Dylana, a nawet Jezusa, a także bardziej enigmatycznymi, nieprzypisanymi nikomu hasłami, takimi jak Po co zgadywać? Poznaj fakty. ŚMIERĆ ZABIJA. Zanim Perry się zorientował, już przytulał go David Goya, facet, z którym kontaktów fizycznych dotąd oczywiście unikał. W ciągu kolejnych minut był dotykany – obejmowany, przyciskany do fascynujących piersi – przez dwadzieścia razy więcej kobiecych ciał, niż zdarzyło mu się przez całe jego dotychczasowe życie. Bardzo to było miłe! Po powitaniach i załatwieniu spraw administracyjnych licząca sto osób grupa pomaszerowała na dół, do auli, gdzie przez następne dwie godziny kontynuowano dotykanie, w różnych – męskich i damskich – konfiguracjach. Tylko raz zrobiło się nieprzyjemnie, gdy Perry, przedstawiając się grupie, zrobił aluzję do tego, że jego tata jest „tutaj” pastorem pomocniczym. Kiedy spojrzał na Ricka Ambrose’a, przeszył go wzrok pary płonących ciemnych oczu, lekko zwężonych ze zdziwienia lub podejrzenia, jakby pytały: „Czy twój tata wie, że tu jesteś?”.

Wielebny o tym nie wiedział. W związku z tym, że Perry nie potrafił powstrzymać łez, kiedy się z nim spierał, zwykle starał się ukrywać wszystko, co mógł, tak długo, jak tylko to było możliwe. W następną niedzielę, żeby uprzedzić wszelkie pytania, powiedział matce, że zje obiad u Rodera, i rzeczywiście zatrzymał się tam na jakiś czas. Siedząc przed kolorowym telewizorem w komfortowo urządzonej piwnicy Roderów, pochłonęli pizzę z zamrażarki i dość dużo, jak się później okazało, ginu z winogronowym napojem gazowanym. Perry znany był z tego, że ma mocną głowę, ale kiedy dotarł do Crossroads, wydarzenia potoczyły się tak szybko, że nie mógł ich sobie później przypomnieć. Możliwe, że się potknął lub zatoczył. W pewnym momencie znalazł się twarzą w twarz z dwoma starszymi doradcami, wychowankami grupy, którzy poinformowali go, że jest pijany. Rick Ambrose przecisnął się przez tłum i wyprowadził go na korytarz.

– Nie obchodzi mnie, czy chcesz się upijać – powiedział Ambrose – ale nie będziesz tego robił tutaj.

– W porządku.

– Dlaczego w ogóle tu jesteś? Dlaczego przyszedłeś?

– Nie wiem. Moi koledzy…

– Czy są pijani?

Strach przed karą rozwiewał zamroczenie Perry’ego. Chłopak pokręcił przecząco głową.

– Zgadza się, do cholery, nie są – rzucił Ambrose. – Powinienem po prostu odesłać cię do domu.

– Przepraszam.

– Naprawdę? Chcesz o tym porozmawiać? Chcesz należeć do tej grupy?

Perry jeszcze nie podjął decyzji. Ale na pewno miło mu było skupić na sobie uwagę wąsatego przywódcy, o którym z podziwem mówili jego raczej niechętni do okazywania szacunku kumple; przynajmniej raz szczerze porozmawiać z kimś dorosłym.

– Tak – powiedział. – Chcę.

Ambrose zabrał go z powrotem do zadymionego pokoju i przerwał normalne zajęcia na rzecz jednej z plenarnych konfrontacji, które stanowiły istotę działań w Crossroads. Tematami do omówienia były: spożywanie alkoholu, szacunek dla rówieśników i szacunek dla samego siebie. Prawie zupełnie obce Perry’emu dzieciaki zwracały się do niego tak, jakby bardzo dobrze go znały. David Goya powiedział, że uważa go za niesamowitą osobę, ale czasami martwi się, że Perry sięga po narkotyki i alkohol, żeby uciec od swoich prawdziwych emocji. Keith Stratton i Bobby Jett popiskiwali na tę samą nutę. Ciągnęło się to bez końca. Mimo że pod pewnymi względami Perry nigdy nie doświadczył czegoś okropniejszego, był również przejęty ilością i natężeniem uwagi, jaką zyskał, on – dziesiątoklasista i nowicjusz, tylko dlatego, że wypił trochę ginu. Kiedy wreszcie się złamał, roniąc autentyczne łzy wstydu, grupa zareagowała swoistą ekstazą wsparcia, doradcy chwalili go za odwagę, dziewczyny przyczołgały się, żeby go przytulić i głaskać po włosach. Odbywał przyspieszony kurs podstaw ekonomii Crossroads: publiczne okazywanie uczuć zaskarbiało wszechogarniające uznanie. Poparcie i czułości ze strony całej sali młodych ludzi, w większości nieco od niego starszych, w tym wielu atrakcyjnych, były szalenie przyjemne. Perry zapragnął więcej tego narkotyku.

Gdy grupa udała się na dół do auli na zajęcia, Rick Ambrose przytrzymał go i objął za szyję w uchwycie, który najwyraźniej miał być serdeczny.

– Brawo – powiedział Ambrose, puszczając Perry’ego.

– Szczerze mówiąc, zakładałem, że zostanę surowo ukarany.

– Nie sądzisz, że to było surowe? Naprawdę dali ci popalić.

– Rzeczywiście, czuję się, jakbym dostał niezły wycisk.