Na krawędzi Cienia. Trylogia Anioła Nocy. Tom 2 - Brent Weeks - ebook

Na krawędzi Cienia. Trylogia Anioła Nocy. Tom 2 ebook

Brent Weeks

4,7

Opis

Kylar Stern odrzucił życie zabójcy. Po krwawym przewrocie, zorganizowanym przez Króla-Boga, mistrz i najbliższy przyjaciel Kylara nie żyją. Przyjacielem był Logan Gyre - następca cenaryjskiego tronu. Jednak niewielu arystokratów przeżyło, żeby opłakiwać jego śmierć. Kylar zaczyna więc od nowa: w nowym mieście, z nowymi towarzyszami, w nowym zawodzie.

Kiedy jednak dowiaduje się, że Logan może żyć - uwięziony, w ukryciu - staje przed najcięższym wyborem: może na zawsze porzucić drogę cienia i odnaleźć spokój w nowej rodzinie. Może też wykorzystać swój niszczycielski talent i lata ćwiczeń, żeby ratować przyjaciela i kraj… jednak wtedy straci to, co dla niego najcenniejsze.

„Książka oczarowała mnie od początku do końca. Niezapomniani bohaterowie, fabuła, która ciągle zmuszała mnie zgadywania, nieustanna akcja i wnikliwość historii. To wszystko budzi mój podziw dla autora.”

- Terry Brooks

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 681

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (13 ocen)
9
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

– Mamy dla cie­bie zle­ce­nie – powie­działa Mama K.

Jak zawsze roz­sia­dła się niczym kró­lowa, wypro­sto­wana, we wspa­nia­łej, ide­al­nie leżą­cej sukni, z nie­na­gan­nie uło­żo­nymi wło­sami, cho­ciaż już siwie­ją­cymi przy skó­rze. Dziś rano miała pod oczami ciemne sińce. Kylar domy­ślał się, że żaden z przy­wód­ców Sa’kagé – z tych nie­licz­nych, któ­rzy prze­żyli – nie spał za wiele od czasu kha­li­dor­skiej napa­ści.

– Dzień dobry, też życzę ci miłego dnia – odpo­wie­dział Kylar, sado­wiąc się w głę­bo­kim fotelu w gabi­ne­cie.

Mama K nie odwró­ciła się, tylko dalej wyglą­dała przez okno. Zeszłej nocy desz­cze zga­siły więk­szość poża­rów w mie­ście, ale na­dal wiele domów tliło się i mia­sto było ską­pane w szkar­łat­nym świ­cie. Plith, która oddzie­lała bogatą, wschod­nią Cena­rię od Nor, wyglą­dała jak rzeka krwi. Kylar nie był pewien, czy tylko z powodu prze­sło­nię­tego dymem słońca. W ciągu tygo­dnia od prze­wrotu kha­li­dor­scy najeźdźcy wyrżnęli tysięce ludzi.

– Szko­puł w tym, że tru­posz wie, co się kroi.

– Skąd?

Zwy­kle Sa’kagé dzia­łało o wiele spraw­niej.

– Powie­dzie­li­śmy mu.

Kylar potarł skro­nie. Sa’kagé uprze­dzi­łoby tru­po­sza tylko po to, żeby w razie nie­uda­nego zama­chu nikt nie podej­rze­wał orga­ni­za­cji. To ozna­czało, że tru­po­szem mógł być tylko jeden czło­wiek: zdo­bywca Cena­rii, Król-Bóg Kha­li­doru, Garoth Ursuul.

– Ja tylko przy­sze­dłem po swoje pie­nią­dze – powie­dział Kylar. – Wszyst­kie kry­jówki Durzo… wszyst­kie moje kry­jówki spło­nęły. Potrze­buję pie­nię­dzy na łapówkę dla straży przy bra­mie miej­skiej.

Od zawsze sys­te­ma­tycz­nie odda­wał Mamie K część zarob­ków, żeby je inwe­sto­wała w jego imie­niu. Powinna mieć dość pie­nię­dzy nawet na kilka łapó­wek.

Mama K w mil­cze­niu prze­rzu­cała kartki ryżo­wego papieru leżące na biurku. W końcu podała jedną Kyla­rowi. W pierw­szej chwili cyfry go oszo­ło­miły. Inwe­sto­wał w nie­le­galny import ziela lubież­nicy i kilku innych uza­leż­nia­ją­cych roślin, miał konia wyści­go­wego, udziały w bro­wa­rze i paru innych inte­re­sach, poży­czał pie­nią­dze na lichwę, był współ­wła­ści­cie­lem ładun­ków, mię­dzy innymi z jedwa­biem i klej­no­tami – z cał­kiem legal­nymi towa­rami, jeśli pomi­nąć fakt, że Sa’kagé pła­ciło za nie dwa­dzie­ścia pro­cent w for­mie łapó­wek zamiast pięć­dzie­się­ciu według taryfy cel­nej. Już sama liczba infor­ma­cji zawar­tych na tej stro­nicy przy­pra­wiała o zawrót głowy. A połowy z nich w ogóle nie rozu­miał.

– Mam dom? – zdzi­wił się Kylar.

– Mia­łeś. W tej kolum­nie zazna­czono towary stra­cone w wyniku poża­rów i łupieży. – Krzy­żyki znaj­do­wały się przy wszyst­kich pozy­cjach poza jedną wysyłką po jedwab i jedną po lubież­nicę. Stra­cił w zasa­dzie wszystko, co miał. – Żadna z tych dwóch wypraw nie wróci w ciągu naj­bliż­szych mie­sięcy, o ile w ogóle ma szansę. Jeśli Król-Bóg na­dal będzie prze­chwy­ty­wał statki cywilne, możesz o nich zapo­mnieć. Oczy­wi­ście, gdyby nie żył…

Widział, do czego to zmie­rza.

– Według tych rachun­ków moja część na­dal jest warta dzie­sięć do pięt­na­stu tysięcy. Sprze­dam ci je za tysięc. Tylko tyle potrze­buję.

Zigno­ro­wała go.

– Potrze­buję trze­ciego sie­pa­cza, żeby robota na pewno wypa­liła. Pięt­na­ście tysięcy gun­de­rów za jedną śmierć. Mając tyle, możesz zabrać Elene i Uly, dokąd zechcesz. Wyświad­czysz światu przy­sługę i ni­gdy wię­cej nie będziesz musiał pra­co­wać. To naprawdę ostat­nia robota.

Wahał się tylko chwilę.

– Zawsze tak się mówi. Już z tym skoń­czy­łem.

– To z powodu Elene, prawda? – zapy­tała Mama K.

– Myślisz, że czło­wiek może się zmie­nić?

Spoj­rzała na niego z głę­bo­kim smut­kiem.

– Nie. I osta­tecz­nie znie­na­wi­dzi wszyst­kich, któ­rzy go o to pro­szą.

Kylar wstał i wyszedł. W kory­ta­rzu wpadł na Jarla. Przy­ja­ciel szcze­rzył zęby, jak kie­dyś, gdy byli dzie­cia­kami dora­sta­ją­cymi na ulicy i zamie­rzał wykrę­cić jakiś numer. Był ubrany według naj­now­szej mody: w długą tunikę z prze­sad­nie pod­kre­ślo­nymi ramio­nami, a do tego w wąskie spodnie wpusz­czone w wyso­kie buty. Pre­zen­to­wał się nieco z kha­li­dor­ska. Włosy miał zaple­cione w cie­niut­kie war­ko­czyki ze zło­tymi pacior­kami, które pod­kre­ślały jego ciemną kar­na­cję.

– Mam dla cie­bie ide­alną robotę – powie­dział ści­szo­nym gło­sem Jarl, wcale nie wsty­dząc się tego, że pod­słu­chi­wał.

– Bez zabi­ja­nia?

– Nie cał­kiem.

***

– Wasza Świą­to­bli­wość, tchó­rze są gotowi zma­zać swoją winę – ogło­sił Vürdmeister Neph Dada gło­sem nio­są­cym się ponad tłu­mem.

Był sta­rym czło­wie­kiem, żyla­stym, o skó­rze pokry­tej star­czymi pla­mami, zgar­bio­nym i śmier­dzą­cym śmier­cią, którą trzy­mał na dystans za pomocą magii. Oddech grał mu w piersi po wysiłku, jakim było wspi­na­nie się na plat­formę na głów­nym dzie­dzińcu Zamku Cena­ria. Dwa­na­ście sznu­rów z węzłami zwi­sało mu z ramion okry­tych czar­nymi sza­tami, na znak dwu­na­stu shu’ra, które opa­no­wał. Neph z tru­dem ukląkł i podał garść sło­mek Kró­lowi-Bogu.

Król-Bóg Garoth Ursuul stał na plat­for­mie i prze­pro­wa­dzał inspek­cję wojsk. Z przodu, na środku stało bli­sko dwu­stu gra­avar­skich górali – wyso­kich, bar­czy­stych błę­kit­no­okich dzi­ku­sów, z krót­kimi ciem­nymi wło­sami i dłu­gimi wąsami. Po obu ich stro­nach stały rekru­tu­jące się z innych gór­skich ple­mion eli­tarne oddziały, które zajęły zamek. Za nimi cze­kała reszta wojsk, które wma­sze­ro­wały do Cena­rii już po jej wyzwo­le­niu.

Znad Plith, opły­wa­ją­cej zamek z obu stron, pod­no­siła się mgła i prze­są­czała pod zardze­wia­łymi kra­tami w bra­mach, przy­no­sząc ze sobą chłód. Gra­ava­ro­wie zostali podzie­leni na pięt­na­ście grup po trzy­na­stu. Tylko oni nie mieli żad­nej broni, zbroi czy choćby tunik. Stali w samych spodniach, z nie­ru­cho­mymi, bla­dymi twa­rzami, ale zamiast drżeć w chło­dzie jesien­nego poranka, pocili się.

Kiedy Król-Bóg doko­ny­wał inspek­cji wojsk, ni­gdy nie było przy tym wrzawy, ale dzi­siaj – cho­ciaż zgro­ma­dziły się tysięce gapiów – pano­wała taka cisza, że aż dzwo­niło w uszach. Garoth zebrał wszyst­kich żoł­nie­rzy i pozwo­lił przy­glą­dać się inspek­cji także cena­ryj­skim słu­żą­cym, ary­sto­kra­tom i pospól­stwu. Meiste­ro­wie w czarno-czer­wo­nych krót­kich pele­ry­nach stali ramię w ramię z Vürdmeisterami w dłu­gich sza­tach, żoł­nie­rzami, wie­śnia­kami, bed­na­rzami, ary­sto­kra­tami, parob­kami, poko­jów­kami, żegla­rzami i cena­ryj­skimi szpie­gami.

Król-Bóg miał na sobie sze­roki biały płaszcz obszyty gro­no­sta­jami, w któ­rym jego sze­rokie ramiona wyda­wały się wręcz ogromne. Pod spodem nosił białą tunikę bez ręka­wów i sze­rokie białe spodnie. W bia­łym stroju jego blada, kha­li­dor­ska cera wyda­wała się wręcz wid­mowa, a ponadto biel przy­cią­gała wzrok gapiów do virów wiją­cych się na jego skó­rze. Czarne pędy mocy wypły­nęły na powierzch­nię rąk Ursu­ula. Potężne węzły wno­siły się i opa­dały; sploty obrę­bione cier­niami poru­szały się nie tylko w przód i w tył, ale też w górę i w dół, jak fale, prze­ci­ska­jąc się przez skórę – jakby od środka szar­pały ją szpony. Viry nie ogra­ni­czały się tylko do rąk. Oka­lały twarz Króla-Boga. Wspięły się na jego łysą czaszkę i prze­biły skórę, two­rząc cier­ni­stą, drżącą czarną koronę. Garo­thowi krew spły­wała po skro­niach.

Wielu Cena­ryj­czy­ków dziś po raz pierw­szy zoba­czyło Króla-Boga. Roz­dzia­wili usta. Drżeli, kiedy padał na nich jego wzrok. Dokład­nie taki był jego zamiar.

Wresz­cie Garoth wziął jedną słomkę od Nepha Dady i prze­ła­mał ją. Odrzu­cił jedną połówkę i wziął pozo­stałe dwa­na­ście całych sło­mek.

– Niech więc Khali prze­mówi – powie­dział gło­sem buzu­ją­cym mocą.

Dał znać Gra­ava­rom, żeby weszli na pod­wyż­sze­nie. Pod­czas akcji wyzwo­le­nia dostali roz­kaz utrzy­ma­nia tego dzie­dzińca razem z uwię­zio­nymi na nim cena­ryj­skimi ary­sto­kra­tami, któ­rzy póź­niej mieli zostać zgła­dzeni. Zamiast tego Gra­ava­ro­wie dali się roz­gro­mić, a Terah Gra­esin i jej ary­sto­kraci ucie­kli. To było nie­do­pusz­czalne, nie­po­jęte i cał­kiem nie­po­dobne do zacie­kłych Gra­ava­rów. Garoth nie poj­mo­wał, co spra­wiło, że jed­nego dnia wal­czyli, a dru­giego ucie­kli.

Za to dosko­nale rozu­miał hańbę. Przez ostatni tydzień Gra­ava­ro­wie wywo­zili gnój ze stajni, opróż­niali noc­niki, szo­ro­wali pod­łogi. Nie pozwa­lano im spać; zamiast tego całymi nocami pole­ro­wali broń i zbroje lep­szych od sie­bie. Dzi­siaj odpo­ku­tują swoją winę i przez następny rok będą się rwali, żeby udo­wod­nić swoją odwagę. Pod­cho­dząc do pierw­szej grupy z Nephem u boku, Garoth uspo­koił vir na rękach. Kiedy męż­czyźni cią­gnęli słomki, nie mogli myśleć, że to za sprawą magii albo dla oso­bi­stej przy­jem­no­ści Króla-Boga jeden został oca­lony, pod­czas gdy inny ska­zany. Musieli wie­dzieć, że to po pro­stu los, nie­uchronny sku­tek ich wła­snego tchó­rzo­stwa.

Garoth uniósł ręce i wszy­scy Kha­li­dor­czycy wspól­nie się pomo­dlili:

– Khali vas, Kha­li­vos ras en me, Khali mevirtu rapt, recu vir­tum defite.

Kiedy słowa wybrzmiały, pod­szedł pierw­szy żoł­nierz. Miał nie­całe szes­na­ście lat, nad ustami ryso­wał mu się led­wie cień wąsów. Wyglą­dał, jakby miał zaraz upaść, kiedy ode­rwał wzrok od lodo­wa­tej twa­rzy Garo­tha i spoj­rzał na słomki. Jego naga pierś błysz­czała od potu w świe­tle poranka, a wszyst­kie mię­śnie drżały. Wycią­gnął słomkę. Długą.

Połowa napię­cia spły­nęła z jego ciała, ale tylko połowa. Młody męż­czy­zna, który stał obok mło­dzika, był do niego bar­dzo podobny – pew­nie star­szy brat. Obli­zał usta i wycią­gnął słomkę.

Krótką.

Przy­pra­wia­jąca o mdło­ści ulga ogar­nęła resztę oddziału. Widząc ich reak­cję, tysięce obser­wa­to­rów, nie­mo­gą­cych zoba­czyć krót­kiej słomki, wie­działo, że została wycią­gnięta. Męż­czy­zna, który ją wylo­so­wał, spoj­rzał na młod­szego brata. Chło­pak odwró­cił wzrok. Ska­zany spoj­rzał z nie­do­wie­rza­niem na Króla-Boga i oddał mu krótką słomkę.

Garoth się odsu­nął.

– Khali prze­mó­wiła – oznaj­mił.

Wszy­scy wzięli wdech, a on ski­nął na oddział.

Górale oto­czyli mło­dego czło­wieka – wszy­scy co do jed­nego, nawet jego brat – i zaczęli go bić.

Trwa­łoby to kró­cej, gdyby Garoth pozwo­lił żoł­nie­rzom wło­żyć kol­cze ręka­wice, posłu­żyć się drzew­cami włóczni albo pła­zem mie­czy, ale uwa­żał, że tak będzie lepiej. Kiedy zacznie pły­nąć krew i polecą kawałki obi­tego ciała, nie powinny pobru­dzić mun­du­rów. Powinny dotknąć bez­po­śred­nio ich skóry. Niech poczują cie­pło krwi umie­ra­ją­cego męż­czy­zny. Niech poznają cenę tchó­rzo­stwa. Kha­li­dor­czycy nie ucie­kają.

Oddział bił z werwą. Krąg się zacie­śniał, a krzyk nara­stał. Było coś intym­nego w nagim ciele ude­rza­ją­cym w nagie ciało. Młody męż­czy­zna znik­nął i było widać tylko łok­cie, uno­szące się i zni­ka­jące przy każ­dym cio­sie, stopy bio­rące zamach do kolej­nego kop­niaka. Po chwili poka­zała się rów­nież krew. Wycią­gnąw­szy krótką słomkę, ten młody czło­wiek stał się ich sła­bo­ścią. Tak posta­no­wiła Khali. Nie był już bra­tem czy przy­ja­cie­lem – był wszyst­kim tym, co zro­bili źle.

Po dwóch minu­tach nie żył.

Żoł­nie­rze, zbry­zgani krwią i dyszący z wysiłku i emo­cji, usta­wili się z powro­tem w szyku. Nie patrzyli na trupa pod nogami. Garoth przyj­rzał się każ­demu z osobna, patrząc im w oczy; naj­dłu­żej zatrzy­mał się przy bra­cie. Potem sta­nął nad tru­pem i wycią­gnął rękę. Vir prze­bił się przez nad­gar­stek, wysu­nął się niczym szpony i zła­pał głowę trupa. Szpony zadrgały kon­wul­syjne i ode­rwały głowę z wil­got­nym odgło­sem, który przy­pra­wił o mdło­ści dzie­siętki Cena­ryj­czy­ków.

– Wasza ofiara została przy­jęta. Jeste­ście oczysz­czeni – ogło­sił i zasa­lu­to­wał.

Z dumą odpo­wie­dzieli na salut i zajęli swoje miej­sce na dzie­dzińcu, pod­czas gdy ciało odcią­gano na bok.

Garoth ski­nął na następny oddział. Każde z kolej­nych czter­na­stu powtó­rzeń będzie dokład­nie takie samo. Cho­ciaż napię­cie wśród żoł­nie­rzy nie opa­dło – nawet w oddzia­łach, które już skoń­czyły, ktoś mógł jesz­cze stra­cić przy­ja­ciela lub krew­niaka w innym oddziale – Garoth stra­cił zain­te­re­so­wa­nie.

– Neph, powiedz mi, czego się dowie­dzia­łeś o tym czło­wieku, o tym „Aniele Nocy”, który zabił mojego syna.

***

Zamek Cena­ria nie znaj­do­wał się wysoko na liście miejsc, które Kylar chciałby odwie­dzić. Prze­brał się za gar­ba­rza – zmy­walną farbą pobru­dził dło­nie i przed­ra­miona, popla­mił weł­nianą, rze­mieśl­ni­czą tunikę i spry­skał się kil­koma kro­plami spe­cjal­nego pach­ni­dła, któ­rego recep­turę obmy­ślił jego nie­ży­jący mistrz, Durzo Blint. Śmier­dział tylko odro­binę mniej niż praw­dziwy gar­barz. Durzo zawsze chęt­nie prze­bie­rał się za gar­barzy, hodow­ców świń, żebra­ków i tego typu osob­ni­ków, któ­rych sza­no­wani oby­wa­tele sta­rali się nie zauwa­żać, bo nie mogli znieść ich odoru. Per­fumy nakła­dało się tylko na wierzch­nią odzież, którą w razie potrzeby można było szybko zrzu­cić. Część smrodu na­dal zosta­wała na skó­rze, ale każde prze­bra­nie ma swoje wady. Sztuka pole­gała na tym, żeby dopa­so­wać wady do zle­ce­nia.

Wschodni Most Kró­lew­ski spło­nął w cza­sie prze­wrotu i cho­ciaż meiste­ro­wie napra­wili go na trzech czwar­tych dłu­go­ści, na­dal był zamknięty, więc Kylar prze­kro­czył rzekę Zachod­nim Mostem Kró­lew­skim. Kha­li­dor­scy straż­nicy ledwo na niego zer­k­nęli, gdy ich mijał. Uwaga wszyst­kich, nawet meiste­rów, sku­piała się na pod­wyż­sze­niu pośrodku cen­tral­nego dzie­dzińca zam­ko­wego i gru­pie górali, pół­na­gich mimo chłodu. Kylar zigno­ro­wał oddział na plat­for­mie i rozej­rzał się, spraw­dza­jąc, czy nic mu nie grozi. Na­dal nie był pewien, czy meiste­ro­wie nie widzą jego Talentu, ale podej­rze­wał, że nie, dopóki z niego nie korzy­stał. Praw­do­po­dob­nie, ich zdol­no­ści wią­zały się głów­nie z powo­nie­niem – i wła­śnie z tego powodu zja­wił się jako gar­barz. Gdyby jakiś meister pod­szedł bli­sko, Kylar mógł mieć tylko nadzieję, że przy­ziemne zapa­chy stłu­mią woń magii.

Po czte­rech straż­ni­ków czu­wało po obu stro­nach bramy, po sze­ściu na każ­dym odcinku two­rzą­cych romb murów zam­ko­wych, a jakiś tysięc stał w szyku na dzie­dzińcu – nie licząc około dwu­stu gra­avar­skich górali. W kil­ku­ty­sięcz­nym tłu­mie roz­miesz­czono w regu­lar­nych odstę­pach pięć­dzie­się­ciu meiste­rów. Na samym środku, na pro­wi­zo­rycz­nym pod­wyż­sze­niu znaj­do­wało się kil­ku­na­stu cena­ryj­skich ary­sto­kra­tów, parę oka­le­czo­nych tru­pów i sam Król-Bóg Garoth Ursuul, który roz­ma­wiał z Vürdmeisterem. To mogłoby się wyda­wać idio­tyczne, ale nawet przy takiej licz­bie żoł­nie­rzy i meiste­rów, praw­do­po­dob­nie był to naj­lep­szy moment dla sie­pa­cza, żeby spró­bo­wać zabić Ursu­ula.

Kylar jed­nak nie zja­wił się tutaj, żeby zabi­jać. Przy­szedł poob­ser­wo­wać czło­wieka, z myślą o naj­dziw­niej­szym zle­ce­niu, jakie kie­dy­kol­wiek przy­jął. Rozej­rzał się w tłu­mie za osobą, o któ­rej opo­wie­dział mu Jarl, i szybko ją odna­lazł. Baron Kirof był wasa­lem Gyre’ów. Ponie­waż jego pan lenny nie żył, a zie­mie barona znaj­do­wały się bli­sko mia­sta, jako jeden z pierw­szych cena­ryj­skich ary­sto­kra­tów ugiął kolana przed Garo­them Ursu­ulem. Był gru­bym męż­czy­zną o rudej bro­dzie przy­cię­tej kan­cia­sto na modłę Kha­li­dor­czy­ków z nizin, wiel­kim gar­ba­tym nosie, małym pod­bródku i krza­cza­stych brwiach.

Kylar pod­szedł bli­żej. Baron Kirof pocił się, ocie­rał dło­nie o tunikę i ner­wowo zaga­dy­wał kha­li­dor­skich ary­sto­kra­tów, z któ­rymi stał. Kylar wła­śnie obcho­dził wyso­kiego, śmier­dzą­cego kowala, kiedy ten nagle zdzie­lił go łok­ciem w splot sło­neczny.

Kyla­rowi zaparło dech, a kiedy się zło­żył wpół, ka’kari spły­nęło mu do ręki i zamie­niło się w szty­let naręczny.

– Chcesz mieć lep­szy widok, to przy­chodź wcze­śniej, jak reszta – powie­dział kowal.

Skrzy­żo­wał ręce, pod­cią­ga­jąc rękawy i popi­su­jąc się potęż­nymi bicep­sami.

Z pew­nym wysił­kiem Kylar wymógł na ka’kari, żeby z powro­tem wpły­nęło w skórę, i prze­pro­sił kowala, nie pod­no­sząc wzroku. Kowal mruk­nął coś drwią­cym tonem i wró­cił do oglą­da­nia zabawy.

Kylar zado­wo­lił się przy­zwo­itym wido­kiem na barona Kirofa. Król-Bóg prze­szedł już mię­dzy połową oddzia­łów, a buk­ma­che­rzy przyj­mo­wali zakłady, który numer z każ­dej trzy­nastki umrze. Kha­li­dor­scy żoł­nie­rze to zauwa­żyli. Kylar zasta­na­wiał się, ilu Cena­ryj­czy­ków umrze z powodu bez­dusz­no­ści buk­ma­che­rów, gdy kha­li­dor­scy żoł­nie­rze ruszą wie­czo­rem w mia­sto pełni żalu po zmar­łych i zło­ści na Sa’kagé, plu­ga­wiące wszystko, czego się tknie.

Muszę uciec z tego prze­klę­tego mia­sta.

***

Przy następ­nym oddziale już dzie­się­ciu męż­czyzn wzięło udział w loso­wa­niu i żaden nie wycią­gnął krót­kiej słomki. Warto było popa­trzeć, jak nara­sta w nich despe­ra­cja, kiedy kolejny sąsiad zostaje oszczę­dzony, a ich wła­sne szanse coraz bar­dziej maleją. Jede­na­sty żoł­nierz, męż­czyzna około czter­dziestki, żyla­sty i chudy, wycią­gnął krótką słomkę. Zagryzł koniec wąsa, odda­jąc słomkę Kró­lowi-Bogu, nie oka­zu­jąc emo­cji w żaden inny spo­sób.

Neph zer­k­nął na duchessę Jadwin i jej męża sie­dzą­cych na pod­wyż­sze­niu.

– Zba­da­łem salę tro­nową i wyczu­łem coś, z czym ni­gdy wcze­śniej się nie zetkną­łem. Cały zamek cuch­nie magią, która zabiła wielu naszych meiste­rów, ale nie­które miej­sca w sali tro­no­wej zwy­czaj­nie… nie pachną. Zupeł­nie jakby wejść do domu po poża­rze i tra­fić do jed­nego pokoju, w któ­rym w ogóle nie czuć dymu.

Krew już bry­zgała na wszyst­kie strony i Garoth był pewien, że męż­czy­zna nie żyje, oddział jed­nak na­dal go bił, bił, bił…

– To nie pasuje do tego, co wiemy o srebr­nym ka’kari – powie­dział Garoth.

– Ow­szem, Wasza Świą­to­bli­wość. Myślę, że ist­nieje siódme ka’kari, sekretne. Podej­rze­wam, że neguje magię, i myślę, że ma je Anioł Nocy.

Garoth roz­wa­żał te słowa, kiedy oddział usta­wiał się ponow­nie w szyku, zosta­wia­jąc przed sobą trupa. Twarz męż­czy­zny była zma­sa­kro­wana; a wła­ści­wie trup nie miał twa­rzy… Impo­nu­jąca robota. Oddział albo bar­dzo się sta­rał, żeby udo­wod­nić swoje odda­nie, albo zwy­czaj­nie nie lubił tego bied­nego łaj­daka. Garoth z zado­wo­le­niem ski­nął głową. Znowu wycią­gnął pazur viru i zmiaż­dżył głowę trupa.

– Wasza ofiara została przy­jęta. Jeste­ście oczysz­czeni.

Dwóch jego oso­bi­stych straż­ni­ków prze­nio­sło trupa bli­żej brzegu plat­formy. Ciała skła­dano tam na krwa­wym sto­sie, więc nawet jeśli Cena­ryj­czycy nie widzieli samej śmierci, mogli zoba­czyć jej owoce.

Kiedy następny oddział zaczął loso­wać, Garoth powie­dział:

– Ka’kari ukryte od sied­miu­set lat? Czym ono obda­rza? Umie­jęt­no­ścią cho­wa­nia się? Jaka w tym korzyść dla mnie?

– Wasza Świą­to­bli­wość, mając takie ka’kari, ty albo twój czło­wiek mogli­by­ście wejść do samego serca Ora­to­rium i zabrać każdy skarb, jaki tam ukryto. Nie­zau­wa­żeni. Moż­liwe, że twój agent mógłby wkro­czyć nawet do Lasu Ezry i zebrać dla cie­bie arte­fakty mające sie­dem­set lat. Nie­po­trzebne byłoby już woj­sko i sub­tel­ność. Za jed­nym zama­chem chwy­cił­byś za gar­dło całe Mid­cyru.

Mój agent. Nie­wąt­pli­wie Neph zgło­siłby się na ochot­nika do wyko­na­nia tego nie­bez­piecz­nego zada­nia.

Sama myśl o ist­nie­niu takiego ka’kari zaab­sor­bo­wała Garo­tha na dłuż­szą chwilę, pod­czas któ­rej zgi­nęli dwaj męż­czyźni w kwie­cie wieku, kolejny nasto­la­tek i zapra­wiony w boju żoł­nierz, odzna­czony jed­nym z naj­wyż­szych orde­rów za zasługi, jakie przy­zna­wał Król-Bóg. Jedy­nie w oczach ostat­niego zabły­sło coś pokrew­nego zdra­dzie.

– Zba­daj to – powie­dział Garoth.

Zasta­na­wiał się, czy Khali wie­działa o tym siód­mym ka’kari. Zasta­na­wiał się, czy Dorian o nim wie­dział. Dorian, jego pierw­szy uznany syn. Dorian, który miał być jego następcą. Dorian pro­rok. Dorian zdrajca. Dorian zja­wił się tutaj, Garoth był tego pewien. Tylko Dorian mógł przy­wieźć Curo­cha, potężny miecz Jor­sina Alke­stesa. Jakiś mag poja­wił się z mie­czem na jedną chwilę, uni­ce­stwił pięć­dzie­się­ciu meiste­rów i trzech Vürdmeiste­rów, a potem znik­nął. Neph oczy­wi­ście cze­kał, aż Garoth go o to zapyta, ale Król-Bóg daro­wał sobie poszu­ki­wa­nie Curo­cha. Dorian nie był głup­cem. Nie zbli­żyłby się z Curo­chem tak bar­dzo, gdyby podej­rze­wał, że może go stra­cić. Jak można prze­chy­trzyć czło­wieka, który widzi przy­szłość?

Król-Bóg zmru­żył oczy, miaż­dżąc kolejną głowę. Za każ­dym razem, gdy to robił, krew obry­zgi­wała jego śnież­no­białe ubra­nie. To było celowe, ale mimo wszystko dener­wu­jące; poza tym nie ma nic dostoj­nego w kro­plach krwi lecą­cych czło­wie­kowi do oczu.

– Wasza ofiara została przy­jęta – powie­dział żoł­nie­rzom. – Jeste­ście oczysz­czeni.

Stał na przo­dzie pod­wyż­sze­nia, kiedy męż­czyźni zaj­mo­wali z powro­tem swoje miej­sce na dzie­dzińcu. Przez cały czas ani razu nie odwró­cił się do Cena­ryj­czy­ków sie­dzą­cych za nim na pod­wyż­sze­niu. Zro­bił to teraz.

Kiedy Król-Bóg się obró­cił, vir ożył. Czarne pędy pod­peł­zły do jego twa­rzy, wiły się na jego rękach, nogach, a nawet w źre­ni­cach. Pozwa­lał im przez chwilę zasy­sać świa­tło, sto­jąc spo­wity nie­na­tu­ralną ciem­no­ścią mimo bla­sku jutrzenki. A potem prze­rwał to. Chciał, żeby ary­sto­kraci go widzieli.

Nie było osoby, która nie wytrzesz­cza­łaby oczu. Nie tylko vir i maje­stat przy­na­leżny Garo­thowi tak ich oszo­ło­miły. To trupy zrzu­cone na stos jak drewno na opał za jego ple­cami i po obu stro­nach pod­wyż­sze­nia, oka­la­ją­cego go jak rama. To jego szaty obry­zgane krwią i mózgiem. Pre­zen­to­wał się wspa­niale w swoim dosto­jeń­stwie i prze­ra­ża­jąco w swym maje­sta­cie.

Być może, jeśli duchessa Tru­dana Jadwin prze­żyje, każe nama­lo­wać jej tę scenę.

Król-Bóg przyj­rzał się ary­sto­kra­tom, a ary­sto­kraci na plat­for­mie przy­glą­dali się jemu. Zasta­na­wiał się, czy kto­kol­wiek z nich poli­czył już, ilu ich zasia­dło na pod­wyż­sze­niu. Trzy­na­ścioro.

Wycią­gnął do nich dłoń ze słom­kami.

– Śmiało – powie­dział. – Khali was oczy­ści.

Tym razem nie zamie­rzał pozwo­lić, żeby to los zde­cy­do­wał, kto umrze.

Komen­dant Gher spoj­rzał na Króla-Boga.

– Wasza Świą­to­bli­wość to musi być jakaś… – Urwał.

Król-Bóg nie popeł­niał błę­dów. Z twa­rzy Ghera odpły­nęła cała krew. Wycią­gnął długą słomkę. Minęło kilka chwil, zanim zdał sobie sprawę, że nie powi­nien zbyt wylew­nie oka­zy­wać ulgi.

Więk­szość pozo­sta­łych to byli pomniejsi ary­sto­kraci – męż­czyźni i kobiety, któ­rzy peł­nili różne obo­wiązki w rzą­dzie nie­ży­ją­cego króla Ale­ine’a Gun­dera IX. Łatwo było ich prze­ku­pić. Szan­taż był banal­nie pro­sty. Ale Garoth nic by nie zyskał, zabi­ja­jąc wyrob­ni­ków, nawet jeśli go zawie­dli.

To go dopro­wa­dziło do zla­nej potem Tru­dany Jadwin. Była dwu­na­sta w kolejce, a jej mąż był ostatni.

Garoth się zatrzy­mał. Męż­czy­zna i kobieta spoj­rzeli po sobie. Wie­dzieli i każdy, kto na nich patrzył, wie­dział, że jedno z nich umrze i wszystko zależy od loso­wa­nia Tru­dany. Diuk ner­wowo prze­ły­kał ślinę.

– Ze wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych tu ary­sto­kra­tów ty, diuku Jadwi­nie, jesteś jedy­nym, który ni­gdy dla mnie nie pra­co­wał – powie­dział Garoth. – Zatem to jasne, że mnie nie zawio­dłeś. W prze­ci­wień­stwie do two­jej żony.

– Co takiego? – zdu­miał się diuk. Spoj­rzał na Tru­danę.

– Nie wie­dzia­łeś, że zdra­dzała cię z księ­ciem? Zamor­do­wała go na mój roz­kaz – wyja­śnił Garoth.

Było coś pięk­nego w uczest­ni­cze­niu w sce­nie, która zde­cy­do­wa­nie powinna roz­gry­wać się bez świad­ków. Blada twarz diuka posza­rzała. Naj­wi­docz­niej był jesz­cze mniej spo­strze­gaw­czy niż więk­szość roga­czy. Garoth obser­wo­wał, jak zro­zu­mie­nie ude­rza w bied­nego męż­czy­znę. Każde mgli­ste podej­rze­nie, które ode­pchnął od sie­bie, każda nędzna wymówka, jaką usły­szał, waliły w niego teraz z całą siłą.

Co cie­kawe, Tru­dana Jadwin rów­nież wyglą­dała na wstrzą­śniętą. Garoth spo­dzie­wał się, że kobieta wyce­luje w męża pal­cem i powie mu, dla­czego to wszystko jest jego winą. Zamiast tego w jej oczach malo­wało się poczu­cie winy. Garoth domy­ślał się, że diuk był przy­zwo­itym mężem, i duchessa sama to wie­działa. Zdra­dzała go, bo tak chciała, a teraz dwa­dzie­ścia lat kłamstw spa­dło jej na głowę.

– Tru­dano – powie­dział Król-Bóg, zanim któ­reś z nich się ode­zwało – dobrze mi słu­ży­łaś, ale mogłaś lepiej. Więc oto twoja nagroda i kara. – Wycią­gnął do niej dłoń ze słom­kami. – Krót­sza słomka jest po two­jej lewej.

Spoj­rzała w ciemne od viru oczy Garo­tha, na słomki i w końcu na męża. To była nie­śmier­telna chwila. Garoth wie­dział, że żało­sne spoj­rze­nie diuka będzie prze­śla­do­wać Tru­danę Jadwin do końca jej życia. Król-Bóg nie miał wąt­pli­wo­ści, co duchessa wybie­rze, ale naj­wy­raź­niej Tru­dana uwa­żała, że stać ją na poświę­ce­nie się.

Zebrała się w sobie i się­gnęła po krótką słomkę, ale nagle jej ręka znie­ru­cho­miała. Spoj­rzała na męża, odwró­ciła wzrok i wycią­gnęła długą słomkę.

Diuk zawył. To było cudne. Ten dźwięk prze­szył serce każ­dego Cena­ryj­czyka na dzie­dzińcu. Ide­al­nie poniósł prze­sła­nie Króla-Boga: to mogłeś być ty.

Ary­sto­kraci – łącz­nie z Tru­daną – oto­czyli diuka. Każdy czuł się prze­klęty, uczest­ni­cząc w tym, ale mimo to uczest­ni­czył.

– Kocham cię, Tru­dano – powie­dział do żony diuk. – Zawsze cię kocha­łem.

A potem nacią­gnął płaszcz na twarz i znik­nął wśród ude­rza­ją­cych go koń­czyn.

Król-Bóg tylko się uśmiech­nął.

***

Kiedy Tru­dana Jadwin wahała się, doko­nu­jąc wyboru, Kylar pomy­ślał, że gdyby przy­jął zle­ce­nie Mamy K, teraz miałby dosko­nały moment na atak. Wszy­scy patrzyli na pod­wyż­sze­nie.

Kylar odwró­cił się do barona Kirofa. Obser­wu­jąc szok i prze­ra­że­nie na jego twa­rzy, zauwa­żył, że na murach za baro­nem stoi tylko pię­ciu straż­ni­ków. Szybko poli­czył raz jesz­cze: sze­ściu, ale jeden z nich trzy­mał łuk i pęk strzał w ręku.

Pośrodku dzie­dzińca roz­legł się prze­raź­liwy trzask i Kylar dostrzegł kątem oka, że tylna część pro­wi­zo­rycz­nego pod­wyż­sze­nia roz­pa­dła się w drza­zgi i zała­mała. Coś roz­bły­sku­ją­cego migo­czą­cymi kolo­rami wzle­ciało w powie­trze. Kiedy wszy­scy spoj­rzeli w tę stronę, Kylar zer­k­nął w prze­ciwną. Migo­cząca bomba wybu­chła, wywo­łu­jąc nie­wielki wstrząs i roz­bły­sku­jąc potwor­nym, ośle­pia­ją­cym bia­łym świa­tłem. Gdy setki ośle­pio­nych cywili i żoł­nie­rzy krzy­czały, Kylar zoba­czył, że szó­sty żoł­nierz z murów naciąga cię­ciwę. To był Jonus Brzy­twa, sie­pacz, któ­remu przy­pi­sy­wano pięć­dzie­sięt ofiar. Strzała o zło­tym gro­cie pole­ciała w kie­runku Króla-Boga.

Król-Bóg zasła­niał oczy rękami, ale już tar­cze nady­mały się wokół niego niczym bańki mydlane. Strzała ude­rzyła w jedną z nich, ugrzę­zła i wybu­chła pło­mie­niem, kiedy osłona się roz­pry­sła. Już leciała następna strzała, minęła roz­pa­da­jącą się zewnętrzną tar­czę i ude­rzyła w kolejną. Roz­pry­sła się następna tar­cza i jesz­cze jedna – Jonus Brzy­twa strze­lał z zadzi­wia­jącą szyb­ko­ścią. Korzy­stał z Talentu, pod­trzy­mu­jąc kolejne strzały w powie­trzu, więc kiedy tylko pusz­czał cię­ciwę, następna strzała już była pod ręką do zało­że­nia. Tar­cze roz­pa­dały się szyb­ciej, niż Król-Bóg był w sta­nie je odna­wiać.

Ludzie krzy­czeli ośle­pieni. Pięć­dzie­się­ciu meiste­rów wokół dzie­dzińca usta­wiało tar­cze wokół sie­bie, ści­na­jąc z nóg wszyst­kich wokół.

Sie­pacz, który cho­wał się pod pod­wyż­sze­niem, wsko­czył na plat­formę, zacho­dząc Króla-Boga od tyłu. Zawa­hał się, kiedy ostat­nia falu­jąca tar­cza roz­kwi­tła kilka cali od skóry Ursu­ula, a Kylar zoba­czył, że to wcale nie był sie­pacz, tylko dzie­ciak. Może czter­na­sto­letni, uczeń Jonusa Brzy­twy. Chło­pak był tak sku­piony na Królu-Bogu, że nawet się nie trzy­mał nisko i znie­ru­cho­miał. Kylar usły­szał brzęk cię­ciwy w pobliżu i zoba­czył, że chło­pak pada, wła­śnie kiedy roz­pry­sła się ostat­nia tar­cza Króla-Boga.

Ludzie rzu­cili się do bram, tra­tu­jąc sąsia­dów. Kilku meiste­rów, na­dal ośle­pio­nych i spa­ni­ko­wa­nych, wystrze­liło zie­lone poci­ski w tłum i ota­cza­ją­cych go żoł­nie­rzy. Jeden z oso­bi­stych gwar­dzi­stów Króla-Boga pró­bo­wał go zła­pać i osło­nić. Oszo­ło­miony monar­cha źle zin­ter­pre­to­wał ten ruch i potężne ude­rze­nie virem cisnęło ogrom­nym góra­lem pro­sto w ary­sto­kra­tów na plat­for­mie.

Kylar odwró­cił się, żeby spraw­dzić, kto zabił ucznia sie­pa­cza. Rap­tem sto koków od niego stał Hu Szu­bie­nicz­nik, rzeź­nik, który wyrżnął całą rodzinę Logana Gyre’a, naj­lep­szy sie­pacz w mie­ście od śmierci Durzo Blinta.

Jonus Brzy­twa już ucie­kał, nie tra­cąc ani chwili na roz­pacz z powodu śmierci ucznia. Hu wypu­ścił drugą strzałę i Kylar zoba­czył, jak wbiła się w plecy Jonusa. Sie­pacz spadł z murów i znik­nął im z oczu, ale Kylar nie wąt­pił, że nie żyje.

Hu Szu­bie­nicz­nik zdra­dził Sa’kagé, a teraz ura­to­wał Króla-Boga. Ka’kari poja­wiło się w dłoni Kylara, zanim nawet zdał sobie z tego sprawę. Nie chcia­łem zabić archi­tekta znisz­cze­nia Cena­rii, a teraz gotowy jestem zabić jego ochro­nia­rza? Oczy­wi­ście nazwa­nie Hu Szu­bie­nicz­nika ochro­nia­rzem to jak nazwa­nie niedź­wie­dzia zwie­rzę­ciem futer­ko­wym, ale fakt pozo­sta­wał fak­tem. Kylar wcią­gnął ka’kari z powro­tem w skórę.

Kry­jąc się, żeby Hu nie zoba­czył jego twa­rzy, Kylar dołą­czył do stru­mie­nia spa­ni­ko­wa­nych Cena­ryj­czy­ków wyle­wa­ją­cych się przez zam­kową bramę.

Rozdział 2

Posia­dłość Jadwi­nów prze­trwała pożary, które zamie­niły tak znaczną część mia­sta w pogo­rze­li­sko. Kylar przy­szedł pod pil­nie strze­żoną główną bramę, a straż­nicy bez słowa otwo­rzyli mu boczną furtkę. Po dro­dze do posia­dło­ści zatrzy­mał się tylko, żeby zrzu­cić prze­bra­nie gar­ba­rza i pozbyć się smrodu, myjąc ciało alko­ho­lem. Był pewien, że zja­wił się przed duchessą, ale wieść o śmierci diuka dotarła szyb­ciej. Straż­nicy mieli ręce prze­wią­zane czar­nymi pasami mate­riału.

– To prawda? – zapy­tał jeden z nich.

Kylar ski­nął głową i ruszył do chatki za rezy­den­cją, gdzie miesz­kali Crom­wyl­lo­wie. Elene była ostat­nią sie­rotą, jaką Crom­wyl­lo­wie przy­gar­nęli. Jej rodzeń­stwo dawno temu wypro­wa­dziło się, znaj­du­jąc sobie inną pracę albo idąc na służbę do innych domów. Tylko jej przy­brana matka na­dal pra­co­wała dla Jadwi­nów. Od czasu prze­wrotu Kylar, Elene i Uly zamiesz­kali tu razem. Nie mieli wyboru, ponie­waż wszyst­kie kry­jówki Kylara spło­nęły albo zna­la­zły się poza ich zasię­giem. A że wszy­scy myśleli, że Kylar nie żyje, nie chciał zatrzy­mać się w żad­nej kry­jówce Sa’kagé, gdzie ktoś mógłby go roz­po­znać. Zresztą wszyst­kie kry­jówki pękały w szwach. Nikt nie chciał zostać na uli­cach, na któ­rych gra­so­wali Kha­li­dor­czycy.

Nikogo nie było w chatce, więc Kylar poszedł do kuchni w rezy­den­cji. Jede­na­sto­let­nia Uly stała na stołku i pochy­lała się nad wodą z mydli­nami, zmy­wa­jąc ron­dle. Kylar wszedł, zła­pał ją pod ramię, zakrę­cił nią, aż zapisz­czała, i posta­wił na stole. Srogo spoj­rzał na dziew­czynkę.

– Pil­no­wa­łaś, żeby Elene nie wpa­ko­wała się w żadne kło­poty, jak ci kaza­łem?

– Pró­bo­wa­łam, ale oba­wiam się, że to bez­na­dziejny przy­pa­dek. – Uly wes­tchnęła.

Kylar zaśmiał się, a dziew­czynka mu zawtó­ro­wała. Wycho­wy­wali ją słu­żący na Zamku Cena­ria, utrzy­mu­jąc ją dla jej wła­snego bez­pie­czeń­stwa w prze­świad­cze­niu, że jest sie­rotą. Tak naprawdę była córką Mamy K i Durzo Blinta. Durzo dowie­dział się o jej ist­nie­niu w ostat­nich dniach życia i Kylar obie­cał mu, że zaopie­kuje się dziew­czynką. Po począt­ko­wych trud­no­ściach zwią­za­nych z wytłu­ma­cze­niu małej, że nie jest jej ojcem, sprawy uło­żyły się lepiej, niż Kylar się spo­dzie­wał.

– Bez­na­dziejny? Już ja ci pokażę bez­na­dziejny przy­pa­dek – ode­zwał się ktoś.

Elene wnio­sła wielki sagan z war­stwą tłusz­czu na ścian­kach po wczo­raj­szym gula­szu i wsta­wiła go do wody, w któ­rej Uly myła naczy­nia.

Dziew­czynka jęk­nęła, a Elene się zaśmiała. Kylar nie mógł wyjść z podziwu, jak się zmie­niła w ciągu rap­tem tygo­dnia – a może zmie­nił się spo­sób, w jaki ją postrze­gał? Elene na­dal miała grube bli­zny, które zafun­do­wał jej w dzie­ciń­stwie Szczur: jeden krzyż przez usta i drugi na policzku oraz łuk od brwi do kącika ust. Ale Kylar ledwo je zauwa­żał. Teraz dostrze­gał tylko pro­mienną cerę, oczy błysz­czące inte­li­gen­cją i szczę­ściem, krzywy uśmie­szek, ale nie z powodu szramy, tylko dla­tego, że celowo był szel­mow­ski. A to, jakim cudem kobieta mogła wyglą­dać tak wspa­niale w skrom­nej, weł­nia­nej sukience dla słu­żą­cej i w far­tu­chu, było dla niego jedną z naj­więk­szych zaga­dek wszech­świata.

Elene zdjęła far­tuch z haka i spoj­rzała na Kylara z nie­bez­piecz­nym bły­skiem w oku.

– Och, nie. Nie ja – zapro­te­sto­wał.

Zarzu­ciła mu pętlę od far­tu­cha przez głowę i przy­cią­gnęła go do sie­bie powoli i uwo­dzi­ciel­sko. Patrzyła się na jego wargi, a on nie mógł ode­rwać oczu od jej ust, kiedy zwil­żyła je języ­kiem.

– Myślę… – zaczęła niskim gło­sem, prze­su­wa­jąc rękoma po jego bokach – że…

Uly odkaszl­nęła gło­śno, ale żadne z nich nie zwró­ciło na nią uwagi.

Elene przy­cią­gnęła go do sie­bie, kła­dąc mu ręce na krzyżu, odchy­la­jąc głowę lekko do tyłu i pod­su­wa­jąc usta. Słodki zapach wypeł­nił mu noz­drza…

– …że tak jest o wiele lepiej.

Mocno zawią­zała troczki od far­tu­cha na jego krzyżu, natych­miast go wypu­ściła z objęć i odsu­nęła się.

– Teraz możesz mi pomóc. Wolisz kroić ziem­niaki czy cebulę?

Obie z Uly zaśmiały się, widząc jego obu­rze­nie.

Kylar sko­czył naprzód, a Elene pró­bo­wała zro­bić unik, on jed­nak zła­pał ją za pomocą Talentu. Ćwi­czył w ciągu ostat­niego tygo­dnia i cho­ciaż jak do tej pory był w sta­nie prze­dłu­żyć zasięg rąk tylko o mniej wię­cej dłu­gość kroku, tym razem tyle wystar­czyło. Przy­cią­gnął Elene i poca­ło­wał ją. Nie bro­niła się zbyt­nio i odwza­jem­niła poca­łu­nek z zapa­łem. Przez chwilę cały świat spro­wa­dzał się do mięk­ko­ści jej ust i bli­sko­ści ciała.

Gdzieś obok nich Uly zaczęła wyda­wać dźwięki jakby wymio­to­wała.

Kylar się­gnął ręką i chlap­nął mydli­nami w stronę iry­tu­ją­cych dźwię­ków. Odgłos wymio­tów nagle się urwał, ustę­pu­jąc miej­sca piskowi. Elene wyplą­tała się z objęć i zasło­niła usta, powstrzy­mu­jąc śmiech.

Kyla­rowi udało się zmo­czyć twarz Uly. Unio­sła rękę i chlap­nęła wodą w niego, a on się nie uchy­lił. Potar­gał jej wil­gotne włosy, cho­ciaż wie­dział, że tego nie zno­siła, i powie­dział:

– No dobra, smar­kulo, nale­żało mi się. A teraz rozejm. Gdzie te ziem­niaki?

Gładko prze­szli do pro­stej, kuchen­nej rutyny. Elene zapy­tała go, co widział i czego się dowie­dział. Cały czas spraw­dza­jąc, czy nikt nie pod­słu­chuje, opo­wie­dział jej, jak obser­wo­wał barona i bez­rad­nie patrzył na próbę zama­chu. Takie roz­mowy to pew­nie naj­nud­niej­sza rzecz w życiu par, ale Kyla­rowi odma­wiano takich nud­nych luk­su­sów codzien­nej miło­ści przez całe życie. Dzie­le­nie się, zwy­czajne mówie­nie prawdy oso­bie, którą się kocha, oka­zało się nie­zmier­nie cenne. Sie­pacz, jak uczył go Durzo, musi umieć porzu­cić wszystko w jed­nej chwili. Sie­pacz jest zawsze sam.

I wła­śnie taka chwila, ta pro­sta bli­skość była powo­dem, dla któ­rego Kylar skoń­czył z drogą cie­nia. Spę­dził ponad połowę życia, nie­zmor­do­wa­nie tre­nu­jąc, żeby zostać ide­al­nym zabójcą. Już nie chciał zabi­jać.

– Potrze­bo­wali trze­ciej osoby do tej roboty – powie­dział Kylar. – Czujki i wspar­cia dla scy­zo­ryka. Dali­by­śmy radę. Ide­al­nie wybrali moment. Jedna sekunda róż­nicy, a uda­łoby im się we dwóch. Gdy­bym był tam z nimi, Hu Szu­bie­nicz­nik i Król-Bóg już by nie żyli. Mie­li­by­śmy pięć­dzie­sięt tysięcy gun­de­rów. – Urwał, gdy naszła go ponura myśl. – Gun­de­rów. Chyba już nie będą tak ich nazy­wać, skoro wszy­scy Gun­de­ro­wie nie żyją. – Wes­tchnął.

– Chcesz wie­dzieć, czy pod­ją­łeś wła­ściwą decy­zję – powie­działa Elene.

– Tak.

– Kylar, zawsze i wszę­dzie znajdą się ludzie tak źli, że naszym zda­niem będą zasłu­gi­wać tylko na śmierć. W zamku, kiedy Roth… ranił cię, nie­wiele bra­ko­wało, a sama spró­bo­wa­ła­bym go zabić. Jesz­cze jedna chwila dłu­żej, a… sama nie wiem. Wiem jed­nak, co mi powie­dzia­łeś na temat zabi­ja­nia i tego, jak wpływa na twoją duszę. Nie­za­leż­nie od tego, ile dobra przy­nosi to światu, cie­bie to nisz­czy. Nie mogę na to patrzeć. Nie będę. Za bar­dzo mi na tobie zależy.

To był jedyny waru­nek, jaki posta­wiła, zga­dza­jąc się opu­ścić mia­sto z Kyla­rem – że porzuci zabi­ja­nie i prze­moc. Na­dal czuł się zagu­biony. Nie miał pew­no­ści, czy podej­ście Elene jest słuszne, ale zoba­czył wystar­cza­jąco dużo, żeby wie­dzieć, że podej­ście Durzo i Mamy K nie było.

– Naprawdę wie­rzysz, że prze­moc rodzi prze­moc? Że osta­tecz­nie mniej nie­win­nych ludzi zgi­nie, jeśli ja prze­stanę zabi­jać?

– Naprawdę.

– W porządku. Zatem muszę dzi­siej­szego wie­czoru zała­twić pewną sprawę. Rano będziemy mogli wyje­chać.

Rozdział 3

Dno Pie­kła to nie było miej­sce dla króla. Sto­sow­nie do nazwy Dno znaj­do­wało się na naj­niż­szym krańcu cena­ryj­skiego wię­zie­nia nazy­wa­nego Pasz­czą. Wej­ście do Pasz­czy było demo­nicz­nym obli­czem wyrzeź­bio­nym w czar­nym szkle wul­ka­nicz­nym. Więź­niów pro­wa­dzano rampą pro­sto do otwar­tych ust, która czę­sto była śli­ska, gdy ze stra­chu tra­cili kon­trolę nad zwie­ra­czami. Na samym Dnie zanie­chano popi­sów w sztuce kamie­niar­skiej, sta­wia­jąc zamiast tego na zwy­kły, instynk­towny strach, jaki budzą cia­sne prze­strze­nie, ciem­ność, prze­pa­ści, upiorne wycie wia­tru wzno­szą­cego się z głę­bin oraz świa­do­mość, że każ­dego więź­nia, z któ­rym będzie się dzie­lić Dno, uznano za nie­god­nego czy­stej śmierci. Na Dnie pano­wał nie­ubła­gany upał i cuch­nęło siarką oraz ludz­kimi nie­czy­sto­ściami w trzech posta­ciach: gówna, tru­pów i brud­nych ciał. Paliła się tylko jedna pochod­nia umiesz­czona wysoko w górze po dru­giej stro­nie kraty, która oddzie­lała te dwu­nożne zwie­rzęta od reszty więź­niów w Pasz­czy.

Jede­na­stu męż­czyzn i jedna kobieta dzie­lili Dno razem z Loga­nem Gyre. Nie­na­wi­dzili go z powodu jego noża, moc­nego ciała i akcentu czło­wieka wykształ­co­nego. Jakimś cudem nawet wśród tej kosz­mar­nej mena­że­rii skła­da­ją­cej się z dzi­wa­deł i zwy­rod­nial­ców Logan się wyróż­niał.

Sie­dział zwró­cony ple­cami do ściany. Była tam tylko jedna ściana, bo Dno miało kształt koła. Pośrodku znaj­do­wała się dziura sze­roka na pięć kro­ków, która pro­wa­dziła w otchłań. Ściany prze­pa­ści były ide­al­nie pio­nowe, ide­al­nie gład­kie, ze szkliwa wul­ka­nicz­nego. Nie spo­sób zgad­nąć, jak głę­boko się­gała. Kiedy więź­nio­wie zrzu­cali kop­nia­kami nie­czy­sto­ści do dziury, nie było sły­chać żad­nego dźwięku. Jedy­nym, co wydo­sta­wało się z tej dziury, był duszący smród siar­cza­nego pie­kła, a spo­ra­dycz­nie wycie wia­tru… A może duchów? Albo udrę­czo­nych dusz zmar­łych…?

Począt­kowo Logan zasta­na­wiał się, dla­czego współ­więź­nio­wie zała­twiają się pod ścianą i dopiero póź­niej – o ile w ogóle – sko­pują nie­czy­sto­ści do dziury. Za pierw­szym razem, kiedy musiał iść za potrzebą, zro­zu­miał: tylko wariat przy­kuc­nąłby przy dziu­rze. Tu na dole nie można było w żaden spo­sób nara­żać się na atak. Kiedy jeden wię­zień musiał przejść obok dru­giego, prze­su­wał się szybko i nie­uf­nie, war­cząc, sycząc i wyrzu­ca­jąc z sie­bie prze­kleń­stwa takim stru­mie­niem, że słowa tra­ciły wszel­kie zna­cze­nie. Zepchnię­cie dru­giego więź­nia do dziury to był naj­prost­szy spo­sób zabi­cia go.

Co gor­sza, skalny pier­ścień, który ota­czał prze­paść, miał tylko trzy kroki sze­ro­ko­ści i dodat­kowo opa­dał lekko ku dziu­rze. Ten skra­wek skały to był cały świat Mętów. Wąski, śli­ski przed­sio­nek śmierci. Logan nie spał od sied­miu dni – od prze­wrotu. Zamru­gał. Sie­dem dni. Zaczy­nał słab­nąć. Nawet Pią­tak, który zdo­był więk­szość z ostat­niego posiłku, nie jadł od czte­rech dni.

– Przy­no­sisz pecha, Trzy­na­sty – powie­dział Pią­tak, pio­ru­nu­jąc go wzro­kiem. – Nie kar­mili nas, odkąd się zja­wi­łeś.

Pią­tak był jedy­nym, który nazy­wał go Trzy­na­stym. Reszta zaak­cep­to­wała imię, które sam sobie na­dal w chwili sza­leń­stwa: Król.

– Chcia­łeś powie­dzieć: odkąd pożar­łeś ostat­niego straż­nika? – zapy­tał Logan. – Nie sądzisz, że to może mieć coś wspól­nego z obec­nym sta­nem rze­czy?

Wszy­scy się zaśmiali oprócz przy­głupa Zgrzy­ta­cza, który tylko uśmiech­nął się bez­myśl­nie, odsła­nia­jąc spi­ło­wane na ostro zęby. Pią­tak nic nie powie­dział, tylko dalej prze­żu­wał i roz­cią­gał w rękach linę. Już nosił na sobie zwój tak gruby, że nie­mal prze­sła­niał jego rów­nie żyla­stą jak sam sznur syl­wetkę. Pią­tak wzbu­dzał naj­więk­szy strach spo­śród wszyst­kich więź­niów. Logan nie nazwałby go przy­wódcą, bo to suge­ro­wa­łoby, że wśród więź­niów panuje jakiś porzą­dek spo­łeczny. Ci ludzie byli jak zwie­rzęta: zaro­śnięci, tak brudni, że nie spo­sób powie­dzieć, jakiego koloru była ich skóra przed uwię­zie­niem, patrzący dziko i strzy­gący uszami na naj­lżej­szy odgłos. Wszy­scy spali czuj­nie. I, odkąd Logan się tu zja­wił, zje­dli dwóch ludzi.

„Zja­wił”? Po pro­stu tu wsko­czy­łem. A mogłem po pro­stu szybko umrzeć. Teraz będę sie­dział tu wiecz­ność, a przy­naj­mniej do chwili, kiedy mnie pożrą. Na bogów, oni mnie zje­dzą!

Od nara­sta­ją­cego prze­ra­że­nia i roz­pa­czy jego uwagę ode­rwał ruch po dru­giej stro­nie Dna. To była Lilly. Ona jedna nie przy­wie­rała do ściany. Nie zwa­żała na dziurę, nie bała się. Jakiś męż­czy­zna zła­pał ją za sukienkę.

– Nie teraz, Jake – powie­działa do jed­no­okiego męż­czy­zny.

Jake trzy­mał ją jesz­cze chwilę, ale kiedy poru­szyła zna­cząco brwią, puścił jej sukienkę, klnąc przy tym. Lilly usia­dła obok Logana. To była pro­sta kobieta w nie­okre­ślo­nym wieku. Mogła mieć około pięć­dzie­siętki, ale Logan domy­ślał się, że bli­żej jej do dwu­dziestki – na­dal miała więk­szość zębów.

Nie odzy­wała się przez dłuż­szy czas. A potem, kiedy już zain­te­re­so­wa­nie jej zmianą miej­sca osła­bło, podra­pała się z roz­tar­gnie­niem w kro­cze i powie­działa:

– Co zamie­rzasz?

Głos miała młody.

– Zamie­rzam wyjść stąd i zamie­rzam odzy­skać kró­le­stwo.

– Trzy­masz się tej gadki o Królu. Będą myśleli, że zwa­rio­wa­łeś. Widzę, że roz­glą­dasz się jak zagu­biony dzie­ciak. Żyjesz ze zwie­rzę­tami. Jeśli chcesz prze­żyć, musisz być potwo­rem. Chcesz się cze­goś trzy­mać, scho­waj to głę­boko. A potem rób, co trzeba. – Klep­nęła się w kolano i poszła do Jake’a.

Po kilku chwi­lach Jake się z nią parzył. Zwie­rzęta w ogóle się tym nie prze­jęły. Nawet nie patrzyły.

***

Sza­leń­stwo już go dopa­dało. Dorian trzy­mał się w sio­dle tylko dzięki instynk­towi. Świat zewnętrzny wyda­wał się daleki, nie­ważny, ukryty za mgłą, pod­czas gdy wizje były bli­skie, żywe, inten­sywne. Gra trwała i pionki się prze­su­wały, a wizja Doriana roz­ro­sła się jak ni­gdy dotąd. Anioł Nocy uciek­nie do Caer­nar­von; jego moce rosły, ale on ich nie uży­wał.

Co ty wypra­wiasz, chłop­cze? Dorian chwy­cił się tego życia i zaczął je badać wstecz. Roz­ma­wiał z Kyla­rem raz i prze­po­wie­dział mu śmierć. Teraz już wie­dział, dla­czego nie prze­wi­dział też tego, że Anioł Nocy umrze, a zara­zem nie umrze. Durzo go zmy­lił. Dorian widział, że życie Durzo prze­plata się z wie­loma innymi żywo­tami. Widział to, ale nie rozu­miał.

Kusiło go, żeby spró­bo­wać wyśle­dzić wstecz wszyst­kie żywoty Durzo aż do pierw­szego, kiedy ten otrzy­mał ka’kari, które teraz miał Kylar. Kusiło go, żeby spraw­dzić, czy zdo­łałby odna­leźć życie Ezry Sza­lo­nego – z pew­no­ścią takie życie pło­nę­łoby tak jasno, że nie spo­sób je prze­oczyć. Może wtedy mógłby podą­żyć za Ezrą, dowie­dzieć się, co wielki mag wie­dział, dowie­dzieć się, jak tę wie­dzę zdo­był. Ezra stwo­rzył ka’kari sie­dem wie­ków temu, a ka’kari uczy­niło Kylara nie­śmier­tel­nym. Tylko trzy kroki do jed­nego z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych i potę­pia­nych magów w histo­rii. Trzy kroki! Trzy kroki do odna­le­zie­nia kogoś tak sław­nego, kto nie żył od tak dawna. To było kuszące, ale zaję­łoby sporo czasu. Może wiele mie­sięcy. Ale, och, jakich rze­czy mógłby się dowie­dzieć!

Dowie­dział­bym się wiele o prze­szło­ści, pod­czas gdy teraź­niej­szość się roz­pada. Skup się, Doria­nie, skup.

Cze­pia­jąc się z powro­tem życia Kylara, Dorian prze­śle­dził je od dzie­ciń­stwa w Norach, przy­jaźni z Elene i Jar­lem, poprzez gwałt na Jarlu, oka­le­cze­nie Elene, do pierw­szego zabój­stwa jede­na­sto­let­niego Kylara, ter­mi­no­wa­nia u Durzo i nauki u Mamy K, koją­cego wpływu hra­biego Drake’a, przy­jaźni z Loga­nem, ponow­nego spo­tka­nia z Elene, kra­dzieży ka’kari, prze­wrotu na zamku, zabi­cia mistrza i odszu­ka­nia Rotha Ursu­ula.

Mojego młod­szego brata, pomy­ślał Dorian, i potwora, jakim kie­dyś sam byłem.

Skup się, Doria­nie. Wyda­wało mu się, że coś usły­szał, krzyk, jakieś poru­sze­nie w przy­ziem­nym świe­cie, ale nie pozwo­lił, żeby znowu coś go roz­pro­szyło. Tu! Patrzył, jak Kylar w imię spra­wie­dli­wo­ści otruł Mamę K i jak w imię miło­sier­dzia dał jej anti­do­tum.

Dorian wie­dział, jakich wybo­rów doko­nał ten młody czło­wiek, ale nie wie­dząc dla­czego, nie był w sta­nie zgad­nąć, jaką drogę obie­rze w przy­szło­ści. Chło­pak już nie raz wybrał mniej oczy­wi­stą ścieżkę, albo wręcz nie­moż­liwą drogę. Mając wybór mię­dzy ode­bra­niem życia swo­jej miło­ści a ode­bra­niem go swo­jemu men­to­rowi, zde­cy­do­wał się oddać wła­sne. Byk pod­su­nął oba rogi, a Kylar prze­sko­czył nad głową byka. To Kylar się liczył. W tej chwili Dorian widział nagą duszę mło­dzieńca.

Teraz cię mam, Kyla­rze. Teraz cię znam.

Dorian poczuł nagły ból w ręce, ale teraz, kiedy mocno zła­pał Kylara, nie zamie­rzał puścić. Kylar gorąco pra­gnął pogo­dzić bru­talną rze­czy­wi­stość ulicy z poboż­nymi impul­sami hra­biego Drake’a, któ­rymi się zara­ził. Zara­ził? To słowo przy­szło od Kylara. Zatem, tak jak Durzo, widział w miło­sier­dziu sła­bość.

Będziesz pie­kiel­nie trudny, co?

Dorian zaśmiał się, obser­wu­jąc, jak Kylar radzi sobie z nie­kom­pe­tent­nym Sa’kagé w Caer­nar­von, jak wybiera zioła, jak płaci podatki, jak się kłóci z Elene, jak stara się być nor­mal­nym czło­wie­kiem. Jed­nakże nie radzi sobie za dobrze, pre­sja nara­sta. Kylar wyj­muje szary strój sie­pa­cza, wycho­dzi na dachy – zabawne, że robi to nie­za­leż­nie od wybo­rów, któ­rych doko­nał do tej chwili – i pew­nej nocy ktoś puka do drzwi i poja­wia się Jarl, znowu sta­wia­jąc Kylara mię­dzy kobietą, którą kocha, i życiem, któ­rego nie­na­wi­dzi, a przy­ja­ciółmi, któ­rych kocha, i życiem, któ­rego powi­nien nie­na­wi­dzić, mię­dzy jed­nym obo­wiąz­kiem a dru­gim, mię­dzy hono­rem a zdradą. Kylar to Cień o Zmierz­chu, rosnący kolos, który jedną stopę posta­wił pośród dnia, a drugą w mro­kach nocy. Jed­nakże cień to efe­me­ryczne stwo­rze­nie i pomroka musi albo pociem­nieć, prze­cho­dząc w noc, albo poja­śnieć, zamie­nia­jąc się w dzień. Kylar otwiera drzwi dla Jarla i przy­szłość się roz­pada…

– Do dia­bła, Doria­nie! – Feir ude­rza go.

Dorian nagle zdał sobie sprawę, że Feir musiał go spo­licz­ko­wać już kilka razy, bo szczęka bolała go po obu stro­nach. Z jego lewą ręką będzie naprawdę źle. Patrzy, gorącz­kowo zbie­ra­jąc myśli i pró­bu­jąc odna­leźć wła­ściwą szyb­kość czasu.

Zoba­czył, że z ręki wystaje mu strzała. Czarna strzała kha­li­dor­skich górali. Zatruta.

Feir znowu go spo­licz­ko­wał.

– Prze­stań! Prze­stań! – zawo­łał Dorian, wyma­chu­jąc rękami; natych­miast poczuł ból w lewej. Jęk­nął i zaci­snął powieki, ale powró­cił. Odzy­skał zdrowe zmy­sły.

– Co się stało? – zapy­tał.

– Jeźdźcy – powie­dział Feir.

– Banda idio­tów, któ­rzy chcieli zabrać coś do domu, żeby mieć się czym prze­chwa­lać – wyja­śnił Solon.

Rzecz jasna, tym czymś byłyby uszy Solona, Feira i Doriana. Jeden z czte­rech tru­pów już nosił naszyj­nik z dwojga uszu. Wyglą­dały na świeże.

– Wszy­scy nie żyją? – spy­tał Dorian.

Był naj­wyż­szy czas zająć się strzałą.

Solon smęt­nie poki­wał głową, a Dorian wyczy­tał ze śla­dów histo­rię krót­kiej bitwy w ich obo­zie. Atak nastą­pił, kiedy Feir i Dorian roz­bi­jali obóz. Słońce wła­śnie wpa­dało w wąską prze­łęcz w paśmie gór Fal­tier i jeźdźcy nad­je­chali od zachodu, myśląc, że pro­mie­nie ośle­pią prze­ciw­nika. Dwóch łucz­ni­ków pró­bo­wało osła­niać nad­jeż­dża­ją­cych towa­rzy­szy, ale strze­lali ze wznie­sie­nia ostro w dół i pierw­szymi strza­łami nie tra­fili.

Dal­szy ciąg był z góry prze­są­dzony. Solon nie­zgo­rzej wła­dał mie­czem, a Feir – nie­bo­siężny, mon­stru­al­nie silny i szybki Feir – był Arcy­szer­mie­rzem dru­giego stop­nia. Solon pozwo­lił Feirowi zająć się jeźdź­cami. Nie zdą­żył ura­to­wać Doriana przed strzałą, ale za pomocą magii zabił oby­dwu łucz­ni­ków. Cała walka zajęła pew­nie mniej niż dwie minuty.

– Szkoda, bo są z klanu Chu­raq – powie­dział Solon, sztur­cha­jąc jed­nego z wyta­tu­owa­nych na czarno mło­dzi­ków. – Z rado­ścią zabi­liby tych łaj­da­ków z klanu Hra­agl, strze­gą­cych kha­li­dor­skiego taboru, który ści­gamy.

– Myśla­łem, że Wyjące Wichry są nie do zdo­by­cia – ode­zwał się Feir. – Skąd jeźdźcy po tej stro­nie gra­nicy?

Solon pokrę­cił głową. To przy­cią­gnęło uwagę Doriana do jego wło­sów, które były cał­kiem czarne i tylko przy samej skó­rze pobie­lały. Odkąd Solon uśmier­cił pięć­dzie­się­ciu meiste­rów za pomocą Curo­cha – nie­wiele bra­ko­wało, a zabiłby i sie­bie samego ilo­ścią magii, jakiej wtedy użył – zaczęły mu rosnąć siwe włosy. Nie szpa­ko­wate jak u star­szego męż­czy­zny, ale śnież­no­białe. Ostro kon­tra­sto­wały z jego twa­rzą – twa­rzą męż­czy­zny w kwie­cie wieku, przy­stoj­nego Sethyj­czyka o oliw­ko­wej cerze i rysach wyrzeź­bio­nych przez woj­skowe życie. Solon począt­kowo narze­kał, że po uży­ciu Curo­cha wszystko widzi albo w dzi­wacz­nych kolo­rach, albo w czerni i bieli, ale naj­wy­raź­niej to już minęło.

– Nie do zdo­by­cia, ow­szem – powie­dział Solon. – I nie do przej­ścia dla woj­ska, zga­dza się. Jed­nakże o tej porze roku, pod koniec lata, ci mło­dzi ludzie potra­fią przejść przez góry. Mnó­stwo ich ginie w trak­cie wspi­naczki, albo nad­cho­dzi burza nie wia­domo skąd i zmywa ich ze skały, ale jeśli mają szczę­ście i siłę, nic ich nie powstrzyma. Gotowy już jesteś z tą strzałą, Doria­nie?

Cho­ciaż wszy­scy trzej męż­czyźni byli magami, oczy­wi­ste było, że żaden przy­ja­ciel mu nie pomoże, nie z tym. Dorian był Hoth’sala­rem, bra­tem Uzdro­wi­cie­lem. Nadzieja, że ule­czy wła­sne nasi­la­jące się sza­leń­stwo, spra­wiła, że wspiął się na wyżyny kunsztu lecz­ni­czego.

Nagle z ręki Doriana i z ciała wokół grotu pocie­kła woda.

– Co to było? – zapy­tał zie­lony na twa­rzy Feir.

– To był płyn z krwi, do któ­rej już prze­nik­nęła tru­ci­zna. Cały jad powi­nien zostać na strzale, kiedy ją wycią­gniesz – wyja­śnił Dorian.

– Ja? – zapy­tał Feir; nie­zdrowa bla­dość jego twa­rzy kłó­ciła się z potężną syl­wetką.

– Nie wygłu­piaj się – powie­dział Solon i sam wyrwał strzałę.

Doria­nowi zaparło dech. Feir musiał go zła­pać. Solon spoj­rzał na strzałę. Zadziory przy­gięto, żeby nie roze­rwały ciała przy wyj­mo­wa­niu, ale drzewce było pokryte czarną sko­rupą krwi i tru­ci­zną, któ­rej Dorian nadał kry­sta­liczną struk­turę. To spra­wiło, że drzewce zro­biło się trzy razy szer­sze.

Dorian jesz­cze ciężko dyszał, ale fale magii już zaczęły tań­czyć w powie­trzu jak maleń­kie świe­tliki, jak setka pającz­ków tka­ją­cych lśniące paję­czyny, kobierce świa­tła. Wła­śnie ta część robiła wra­że­nie na jego przy­ja­cio­łach. Teo­re­tycz­nie każdy mag potra­fił się ule­czyć, ale z jakie­goś powodu nie tylko zwy­kle nie dzia­łało to naj­le­piej, ale też lecze­nie cze­go­kol­wiek poważ­niej­szego niż nie­wielka rana było nie­sły­cha­nie bole­sne. Zupeł­nie jakby pacjent musiał poczuć każdy ból, podraż­nie­nie i swę­dze­nie, które wywo­ła­łaby rana w cza­sie całego okresu goje­nia. Kiedy mag leczył kogoś innego, mógł znie­czu­lić pacjenta. Gdy leczył sie­bie, znie­czu­le­nie gro­ziło błę­dem i śmier­cią. Z dru­giej strony magi – kobiety mago­wie – nie miały takich pro­ble­mów. Ruty­nowo leczyły same sie­bie.

– Jesteś nie­sa­mo­wity – powie­dział Solon. – Jak ty to robisz?

– To kwe­stia kon­cen­tra­cji – odpo­wie­dział Dorian. – Mia­łem sporo prak­tyki.

Uśmiech­nął się, otrzą­snął, jakby zrzu­cał z sie­bie zmę­cze­nie, i w jed­nej chwili się oży­wił. Był w pełni obecny duchem, co ostat­nio zda­rzało mu się coraz rza­dziej.

Solon spo­sęp­niał. Sza­leń­stwo Doriana było nie­od­wra­calne. Będzie się nasi­lało, aż Dorian sta­nie się beł­ko­cą­cym idiotą, sypia­ją­cym gdzieś przy dro­dze albo po sto­do­łach. Nikt nie będzie go sza­no­wał i tylko raz, dwa razy do roku będą mu się przy­tra­fiały chwile przy­tom­no­ści umy­słu. Cza­sem te chwile będą przy­cho­dzić, kiedy w pobliżu nie znaj­dzie się nikt, kto by mu powie­dział, jaką wie­dzę kie­dyś posiadł.

– Prze­stań – powie­dział Solo­nowi Dorian. – Wła­śnie mia­łem obja­wie­nie. – Powie­dział to ze zna­czą­cym uśmiesz­kiem, dając do zro­zu­mie­nia, że to było praw­dziwe obja­wie­nie. – Idziemy złą drogą. A przy­naj­mniej ty. – Dorian wska­zał Feira. – Musisz podą­żać za Curo­chem na połu­dnie od Ceury.

– Co masz na myśli? – zdzi­wił się Feir. – Myśla­łem, że jedziemy za mie­czem. A poza tym moje miej­sce jest przy tobie.

– Solo­nie, my dwaj musimy jechać na pół­noc od Wyją­cych Wichrów.

– Chwi­leczkę… – zaczął Feir, ale oczy Doriana znowu się zaszkliły. Odpły­nął. – Cudow­nie – mruk­nął Feir. – Po pro­stu cudow­nie. Przy­się­gam, że on to robi spe­cjal­nie.

Rozdział 4

Minęła pół­noc, zanim Jarl zja­wił się w małej chatce Crom­wyl­lów. Spóź­nił się ponad godzinę. Przy­brana matka Elene spała we wspól­nej sypialni, więc Kylar, Elene i Uly sie­dzieli w pokoju od frontu. Uly przy­snęła oparta o Kylara, ale kiedy Jarl wszedł, pode­rwała się z prze­ra­że­niem.

W co ja wplą­tuję to dziecko? – pomy­ślał Kylar. Uści­snął ją, a kiedy dotarło do niej, gdzie jest, uspo­ko­iła się zawsty­dzona.

– Prze­pra­szam – powie­dział Jarl. – Bla­dawcy… karzą Nory za próbę zama­chu. Chcia­łem wró­cić i spraw­dzić parę rze­czy, ale zablo­ko­wali wszyst­kie mosty. Żadna łapówka dzi­siaj nie wystar­czy.

Kylar zorien­to­wał się, że Jarl nie wcho­dzi w szcze­góły ze względu na Uly. Wie­dząc jed­nak, jak źle wyglą­dała sytu­acja w Norach przed próbą zama­chu, Kylar z tru­dem sobie wyobra­żał, co musiało się tam dziać tej nocy.

Zasta­na­wiał się, o ile gorzej byłoby, gdyby Król-Bóg rze­czy­wi­ście zgi­nął. Prze­moc naprawdę rodzi prze­moc.

– To ozna­cza, że robota jest odwo­łana? – rzu­cił, żeby Elene i Uly nie dopy­ty­wały się o Nory.

– Na­dal aktu­alna. – Jarl podał mie­szek Elene. Był podej­rza­nie lekki. – Pozwo­li­łem sobie od razu zała­twić sprawę łapówki dla straży przy bra­mie. Cena już poszła w górę, a gwa­ran­tuję, że jutro będzie jesz­cze wyż­sza. Macie listę godzin, w któ­rych prze­ku­pieni straż­nicy pra­cują w tym tygo­dniu?

Jarl roz­wią­zał zawi­niątko i wyjął kre­mową tunikę, spodnie i wyso­kie, ciemne buty.

– Znamy ją na pamięć – odpo­wie­dział Kylar.

– Słu­chaj – ode­zwała się Elene – wiem, że Kylar zwykł wyko­ny­wać zle­ce­nia, nie rozu­mie­jąc dla­czego coś robi i co wła­ści­wie robi, ale ja muszę to zro­zu­mieć. Dla­czego ktoś płaci pięć­set gun­de­rów za to, żeby Kylar udał, że umiera? To for­tuna!

– Nie dla kha­li­dor­skiego diuka. Powiem ci, co zdo­ła­łem sobie z tego wszyst­kiego poskła­dać – powie­dział Jarl. – Diu­ko­wie w Kha­li­do­rze to nie to samo co nasi diu­ko­wie, ponie­waż ary­sto­kra­cja w Kha­li­do­rze zawsze stoi niżej niż meiste­ro­wie. Ale meiste­ro­wie potrze­bują ludzi, któ­rzy będą pil­no­wali chło­pów i tak dalej, więc diuk Var­gun jest bogaty, ale musi wal­czyć o każdy ochłap wła­dzy, jaki ma. Przy­był do Cena­rii, mając nadzieję na awans, jed­nak sta­no­wi­sko, na które liczył – dowódcy kró­lew­skiej straży cena­ryj­skiej, powie­rzono porucz­ni­kowi Huri­nowi Ghe­rowi, nowemu komen­dan­towi Ghe­rowi.

– W ramach zapłaty za to, że popro­wa­dził cena­ryj­skich ary­sto­kra­tów w zasadzkę w noc prze­wrotu. Zdrajca – powie­dział Kylar.

– Zga­dza się. Raz w tygo­dniu ran­kiem komen­dant Gher cho­dzi do portu z kil­koma naj­bar­dziej zaufa­nymi ludźmi po łapówkę od Sa’kagé, uda­jąc, że jest na patrolu. Tego ranka zoba­czy swo­jego rywala, diuka Var­guna, jak zabija pomniej­szego cena­ryj­skiego ary­sto­kratę, barona Kirofa. Komen­dant Gher z rado­ścią aresz­tuje diuka. Po paru dniach albo tygo­dniach „zmarły” baron Kirof pojawi się znowu. Komen­dant Gher będzie skom­pro­mi­to­wany, bo aresz­tuje diuka bez powodu i diuk Var­gun naj­praw­do­po­dob­niej przej­mie jego robotę. Wiele rze­czy może się źle poto­czyć i dla­tego Kylar dosta­nie tylko pięć­set gun­de­rów.

– To wygląda na strasz­nie skom­pli­ko­wane – zmar­twiła się Elene.

– Zaufaj mi – odparł Jarl. – Jak na kha­li­dor­ską poli­tykę, to bar­dzo pro­ste.

– A jakie korzy­ści będzie miało z tego Sa’kagé? – spy­tał Kylar.

Jarl wyszcze­rzył zęby.

– Pró­bo­wa­li­śmy dorwać barona Kirofa, ale naj­wy­raź­niej diuk nie jest głupi. Kirof już znik­nął.

– Sa’kagé chciało porwać barona Kirofa? Po co? – zdzi­wiła się Elene.

– Mając Kirofa, można by szan­ta­żo­wać komen­danta Ghera. Komen­dant wie­działby, że w chwili, gdy Kirof się pojawi, on będzie skoń­czony, więc Sa’kagé mia­łoby go w kie­szeni – odpo­wie­dział Kylar.

– Wiesz, cza­sem pró­buję sobie wyobra­zić, jak wyglą­da­łoby to mia­sto bez Sa’kagé, i nie potra­fię – powie­działa Elene. – Chcę się stąd wynieść, Kylar. Mogę pójść z wami dziś wie­czo­rem?

– Nie ma dość miej­sca dla doro­słej osoby – odpo­wie­dział za niego Jarl. – A poza tym wrócą przed świ­tem. Uly? Kylar? Jeste­ście gotowi?

Kylar ski­nął głową, a Uly z ponurą miną powtó­rzyła ten gest.

Dwie godziny póź­niej byli już w por­cie, gotowi się roz­dzie­lić. Uly miała scho­wać się poni­żej nabrzeża na zaka­mu­flo­wa­nej tra­twie, która wyglą­dała jak kupa drewna dry­fu­ją­cego na rzece. Kiedy Kylar wpad­nie do wody, Uly poda mu żerdź, żeby miał się czego zła­pać i mógł wypły­nąć poza wido­kiem. Na małej tra­twie było tylko miej­sce dla Uly i dla Kylara – aku­rat tyle, żeby mógł wynu­rzyć głowę. Jak już się wynu­rzy, „kupa drewna” spły­nie z prą­dem kil­ka­set kro­ków do dru­giego nabrzeża, gdzie oboje wyjdą z wody.

– A jeśli coś pój­dzie nie tak? To zna­czy naprawdę źle? – zapy­tała Uly. Zimna noc spra­wiła, że Uly poczer­wie­niały policzki. Przez to wyglą­dała jesz­cze mło­dziej.

– Wtedy powiedz Elene, że prze­pra­szam.

Kylar wygła­dził przód kre­mo­wej tuniki. Ręce mu drżały.

– Kylar, boję się.

– Uly – powie­dział, patrząc w jej wiel­kie piwne oczy – chcia­łem ci powie­dzieć… to zna­czy, wolał­bym… – Odwró­cił wzrok. – Wolał­bym, żebyś nie nazy­wała mnie praw­dzi­wym imie­niem, kiedy jeste­śmy na robo­cie. – Pokle­pał ją po gło­wie. Nie cier­piała tego. – Jak wyglą­dam?

– Zupeł­nie jak baron Kirof… jeśli naprawdę bar­dzo mocno zmrużę oczy.

Wie­dział, że to odpłata za kle­pa­nie po gło­wie.

– Mówi­łem ci już kie­dyś, że jesteś jak wrzód na tyłku?

Uly tylko wyszcze­rzyła zęby.

Za kilka godzin port zapełni się doke­rami i żegla­rzami, przy­go­to­wu­ją­cymi ładunki przed wscho­dem słońca. Na razie jed­nak pano­wała cisza, jeśli nie liczyć chlu­po­ta­nia wody. Pry­watna straż nocna w por­cie została opła­cona, ale więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo sta­no­wiły grupki kha­li­dor­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy mogli tędy prze­cho­dzić, szu­ka­jąc oka­zji do roz­róby. Na szczę­ście wyglą­dało na to, że więk­szość wybrała się tej nocy do Nor.

– No dobrze, więc do zoba­cze­nia po dru­giej stro­nie – powie­dział, uśmie­cha­jąc się zna­cząco.

Nie powi­nien był tego mówić. Oczy Uli wypeł­niły się łzami.

– Nos do góry – dodał łagod­niej. – Nic mi nie będzie.

Ode­szła, a kiedy znik­nęła Kyla­rowi z oczu, jego twarz zaczęła migo­tać. W miej­sce szczu­płych, mło­dych rysów nagle poja­wił się drugi pod­bró­dek i ruda broda przy­cięta na kha­li­dor­ską modłę; nos urósł i zro­bił się gar­baty, brwi stały się nie­zwy­kle krza­cza­ste. Teraz rze­czy­wi­ście wyglą­dał jak baron Kirof.

Zer­k­nął do małego lusterka. Nachmu­rzył się. Ilu­zo­ryczny nos zmarsz­czył się nieco. Otwo­rzył usta, uśmiech­nął się, wykrzy­wił, mru­gnął, obser­wu­jąc mimikę. Nie było dobrze, ale musiało wystar­czyć. Uly pomo­głaby mu lepiej przy­go­to­wać twarz, ale im mniej wie­działa o jego talen­tach, tym lepiej. Ruszył nabrze­żem.

– Dobrzy bogo­wie – powie­dział diuk Ten­ser Var­gun na widok Kylara. – To ty?

Twarz diuka była spo­cona i zie­mi­sta nawet w świe­tle pochodni na końcu portu.

– Diuku Var­gun, mam dla pana wia­do­mość – powie­dział Kylar, łapiąc Kha­li­dor­czyka za nad­gar­stek. Zni­żył głos. – Nic panu nie będzie. Pro­szę robić wszystko zgod­nie z pla­nem.

– Baro­nie Kirof, dzię­kuję – odpo­wie­dział diuk, odro­binę teatral­nie. Znowu zni­żył głos. – Więc jest pan akto­rem.

– Tak. I posta­rajmy się, żebym nie wyle­ciał z roboty.

– Ni­gdy w życiu nikogo nie zabi­łem.

– Zadbajmy, żeby dziś w nocy nie zali­czył pan pierw­szego razu – odpo­wie­dział Kylar.

Spoj­rzał na ozdobny szty­let za pasem diuka. Był pamiątką rodową; jego nie­wy­ja­śniona strata będzie jed­nym z dowo­dów, że diuk naprawdę zabił barona Kirofa.

– Jeśli pan to zrobi, trafi pan do wię­zie­nia, i to nie­zbyt miłego. Możemy się jesz­cze wyco­fać. – Kylar, mówiąc, wyma­chi­wał rękami, tak jak robił to baron Kirof, kiedy się dener­wo­wał.

– Nie, nie. – Diuk powie­dział to tak, jakby prze­ko­ny­wał samego sie­bie. – Robił pan już kie­dyś coś takiego?

– Czy wro­bi­łem kogoś, uda­jąc kogoś innego? Pew­nie. Czy uda­wa­łem, że ktoś mnie zabija? Raczej nie.

– Pro­szę się nie mar­twić – powie­dział diuk. – Ja… – Zer­k­nął za Kylara i jego głos zmie­nił się pod wpły­wem stra­chu. – Już tu są.

Kylar odsko­czył od diuka, jakby się prze­ra­ził.

– To groźba? – wark­nął.

To była led­wie przy­zwo­ita imi­ta­cja głosu barona, ale krew pokryje więk­szość błę­dów aktor­skich.

Diuk zła­pał go za rękę.

– Zro­bisz, co ci każę!

– Albo co? Król-Bóg o wszyst­kim się dowie.

Teraz z pew­no­ścią zwró­cili na sie­bie uwagę straż­ni­ków.

– Nic mu nie powiesz!

Kylar wyrwał rękę.

– Nie jest pan wystar­cza­jąco sprytny, żeby prze­jąć tron, diuku Var­gun. Jest pan tchó­rzem i … – Zni­żył głos. – Jedno pchnię­cie. Pęcherz z krwią jest dokład­nie na moim sercu. Ja zajmę się resztą. – Wykrzy­wił twarz w szy­der­czym uśmie­chu i zaczął się odwra­cać.

Diuk zła­pał Kylara za rękę i szarp­nął go z powro­tem. Gwał­tow­nym ruchem wbił szty­let – ale nie w owczy pęcherz z krwią, ale w brzuch Kylara. Dźgnął raz, drugi, potem znowu i znowu. Zata­cza­jąc się do tyłu, Kylar spoj­rzał w dół. Jego kre­mowa jedwabna tunika ocie­kała czer­wono-czarną krwią. Ręce Ten­sera były całe we krwi; szkar­łatne plamki upstrzyły jego nie­bie­ski płaszcz.

– Co ty robisz? – wykrztu­sił Kylar, ledwo sły­sząc gwiz­dek na dru­gim końcu nabrzeża. Zato­czył się i zła­pał za poręcz, żeby nie stra­cić rów­no­wagi.

Zlany potem, z czar­nymi wło­sami zwie­sza­ją­cymi się w strą­kach, Ten­ser kom­plet­nie go zigno­ro­wał. Wszelki ślad po waha­ją­cym się, nie­udol­nym ary­sto­kra­cie, któ­rym był jesz­cze minutę temu, znik­nął. Zła­pał Kylara za włosy. Miał szczę­ście – gdyby zła­pał cal dalej, znisz­czyłby ilu­zo­ryczną twarz Kylara.

Kiedy kroki roz­le­gły się na nabrzeżu, diuk Var­gun pchnął Kylara na kolana. Cho­ciaż oczy mu się zamgliły z bólu, Kylar zoba­czył jesz­cze komen­danta Ghera pędzą­cego nabrze­żem z wycią­gnię­tym mie­czem. Tuż za nim bie­gło dwóch straż­ni­ków. Diuk Var­gun prze­cią­gnął szty­le­tem po gar­dle Kylara i try­snęła krew. A potem, z takim samym prze­ję­ciem jak drwal, gdy po raz kolejny wbija sie­kierę w pniak, żeby roz­trza­skać go na szczapy, diuk wbił szty­let w ramię Kylara.

– Prze­stań! Prze­stań albo zgi­niesz! – ryczał komen­dant Gher.

Diuk oparł stopę w bucie z cie­lę­cej skórki o ramię Kylara i uśmiech­nął się. Jed­nym pchnię­ciem zrzu­cił Kylara z nabrzeża do rzeki.

Woda była tak zimna, że Kylar stra­cił czu­cie. A może to od upływu krwi? Wziął wdech, zanim ude­rzył w wodę, ale płuca nie współ­pra­co­wały. Po kilku chwi­lach powie­trze zaczęło mu ucie­kać bąbel­kami z ust i – co było naprawdę nie­po­ko­jące – przez gar­dło.

Potem nade­szła ago­nia, kiedy wcią­gnął w płuca gęstą, brudną wodę Plith. Machał słabo rękami, ale tylko chwilę. Wresz­cie nad­szedł spo­kój. Obo­lałe ciało było tylko odle­głym pul­so­wa­niem. Coś je szturch­nęło, a Kylar odru­chowo się tego chwy­cił. Prze­cież miał się zła­pać. Miał pamię­tać coś o tyczce.

Nie miał pew­no­ści, czy poru­szył ręką. Świat nie poczer­niał, nie zgi­nął w ciem­no­ściach. Kyla­rowi zro­biło się przed oczami biało; jego mózg umie­rał z głodu, gdy krew wyle­wała się z szyi. Coś znowu go szturch­nęło. Wolałby, żeby to sobie poszło. Woda oto­czyła go jak cie­pły, ide­al­nie spo­kojny obłok.

***

Diuk Ten­ser Var­gun ode­rwał wzrok od głod­nej rzeki i uniósł ręce. Odwró­cił się powoli i powie­dział:

– Jestem nie­uzbro­jony. Pod­daję się. – Uśmiech­nął się. – Dobry wie­czór panu, panie komen­dan­cie.

Rozdział 5

– Ten Król-Bóg obe­drze mnie ze skóry czy zerżnie?

Vi Sovari sie­działa w sali recep­cyj­nej przed salą tro­nową na Zamku Cena­ria. Pró­bo­wała pod­słu­chać Króla-Boga, mimo­cho­dem pro­wo­ku­jąc straż­nika, który nie mógł ode­rwać od niej oczu. Wszystko, czego zdoła się dowie­dzieć na temat powo­dów wezwa­nia, może ura­to­wać jej życie. Jej mistrz, Hu Szu­bie­nicz­nik, wpro­wa­dził wła­śnie diuka Ten­sera Var­guna – jed­nego z kha­li­dor­skich ary­sto­kra­tów, któ­rzy zja­wili się, żeby pomóc we wcie­la­niu Cena­rii do cesar­stwa kha­li­dor­skiego. Podobno diuk zamor­do­wał cena­ryj­skiego ary­sto­kratę.

To musiało sta­no­wić inte­re­su­jący pro­blem dla króla, który przed­sta­wiał się jako bóg. Ten­ser Var­gun był zaufa­nym wasa­lem, ale ulgowe potrak­to­wa­nie go mia­łoby poważne kon­se­kwen­cje. Ci z cena­ryj­skich ary­sto­kra­tów, któ­rzy uko­rzyli się przed Garo­them i któ­rym w zamian za to pozwo­lono zatrzy­mać przy­naj­mniej część swo­ich ziem, mogliby uznać, że jed­nak mają krę­go­słup moralny, i się zbun­to­wać. Ci zaś, któ­rzy się ukry­wali, zyska­liby nowy dowód kha­li­dor­skiej bru­tal­no­ści i ścią­gnę­liby jesz­cze wię­cej ludzi pod swoje sztan­dary.

Ale co tu robi pan Szu­bie­nicz­nik? Hu pro­mie­nio­wał zado­wo­le­niem z sie­bie, które Vi znała aż za dobrze.

Skrzy­żo­wała nogi, żeby znowu przy­cią­gnąć uwagę straż­nika. Uży­wa­jąc ter­mi­no­lo­gii walki – ter­mi­no­lo­gii, któ­rej nauczył ją Hu Szu­bie­nicz­nik – to była finta. Ruch nogami przy­cią­gnął uwagę straż­nika, odwró­ce­nie głowy w bok zapew­niło mu poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, a pochy­le­nie się zaofe­ro­wało widoki. Nie śmiała sko­rzy­stać z magicz­nego wdzięku tak bli­sko Króla-Boga, ale nie szko­dzi. Jej dekolt sam potra­fił cza­ro­wać.

Miała na sobie dopa­so­waną nie­bie­ską suk­nię, tak zwiewną, że nie­mal prze­świ­tu­jącą. Jasno przed­sta­wiła swoje inten­cje panu Pic­cu­nowi, więc kra­wiec trzy­mał się pro­stoty. Suk­nia została bar­dzo oszczęd­nie przy­ozdo­biona haftami – wyłącz­nie sta­ro­kha­li­dor­skimi runami przy rąbku i man­kie­tach, inskryp­cjami ze sta­ro­żyt­nego ero­tyka. Żad­nych koro­nek, żad­nych fal­ba­nek, tylko pro­ste linie i krą­gło­ści. Pan Pic­cun, noto­ryczny zbe­reź­nik, jedy­nie tę suk­nię uznał za sto­sowną na audien­cję u Króla-Boga.

– Ten czło­wiek ma dzie­siętki żon – prych­nął kra­wiec. – Niech te krowy prze­ma­wiają do niego jedwa­biem. Ty zaśpie­wasz mu słod­kimi tonami ciała.

Vi unio­sła nagle wzrok i przy­ła­pała straż­nika na tym, że znowu się na nią gapi. Przy­szpi­liła go spoj­rze­niem do ściany. Poczu­cie winy roz­bły­sło na jego twa­rzy i zanim zdą­żył je pokryć zuchwa­ło­ścią albo odwró­cić wzrok, Vi wstała i pode­szła do niego.

Rzecz jasna był to Kha­li­dor­czyk, więc dosto­so­wała się do tego. Poczu­cie prze­strzeni oso­bi­stej u Kha­li­dor­czyków nie było tak roz­wi­nięte jak u Cena­ryj­czy­ków. Prze­bi­cie bańki owej prze­strzeni ozna­czało – przy jed­no­cze­snym pamię­ta­niu o wszyst­kich innych kono­ta­cjach tego faktu – podej­ście tak bli­sko, że straż­nik musiał poczuć nie tylko per­fumy, ale nawet zapach jej odde­chu.

Pode­szła, popa­trzyła mu w oczy przez kolejną sekundę. Już miał się ode­zwać, ale go uprze­dziła:

– Prze­pra­szam – na­dal patrzyła mu w oczy w wiel­kim sku­pie­niu – mogę tu usięść?

– Ja wcale nie patrzy­łem… to zna­czy…

Usia­dła na jego krze­śle, krok od drzwi, z ramio­nami wysu­nię­tymi do przodu i unie­sioną twa­rzą, piękna jak anioł. Jasne włosy miała upięte do góry, więc sploty war­ko­czy nie zasła­niały widoku.

Pokusa była zbyt wielka. Spoj­rze­nie straż­nika prze­su­nęło się odro­binę od jej oczu do dekoltu, a potem znowu prze­sko­czyło do twa­rzy.

– Pro­szę? – powie­działa z uśmiesz­kiem, który mówił, że ow­szem, zauwa­żyła, i że nie, nie ma nic prze­ciwko.

Odchrząk­nął.

– Ehm, nie sądzę, żeby to był jakiś pro­blem – powie­dział.

– …nie mogę iść pro­sto na Dno, to by nie posłu­żyło naszemu celowi – powie­dział ktoś teno­rem.

To musiał być diuk Var­gun. Ale mówił z takim prze­ko­na­niem…

Skąd u niego taka pew­ność sie­bie?

Vi sły­szała, jak jej mistrz odpo­wiada, ale nie wie­działa co. Potem ode­zwał się Król-Bóg, nie wychwy­ciła jed­nak niczego poza:

– …w celach dla pospól­stwa aż do pro­cesu… Potem na Dno…

– Tak jest, Wasza Świą­to­bli­wość – odpo­wie­dział diuk Var­gun.

Vi miała mętlik w gło­wie. Cokol­wiek pla­no­wali, w gło­sie kha­li­dor­skiego diuka nie poja­wiło się nic, co koja­rzy­łoby się z więź­niem bła­ga­ją­cym o łaskę. Mówił jak posłuszny wasal, który poświęca się dla wyż­szego celu, a na końcu drogi czeka na niego nagroda.

Nie miała czasu na poskła­da­nie tego w całość, bo drzwi otwo­rzyły się i jej mistrz wypro­wa­dził diuka Var­guna. Wbrew temu, co sły­szała, diuk wyglą­dał na zmal­tre­to­wa­nego fizycz­nie i psy­chiczne, ubra­nie miał brudne i w nie­ła­dzie, a wzroku nie odry­wał od posadzki.

Prze­cho­dząc, Hu Szu­bie­nicz­nik odwró­cił się do niej. Sie­pacz miał tak deli­katne rysy twa­rzy, że nie wystar­czy­łoby powie­dzieć, że jest przy­stojny. Ze wspa­nia­łymi jasnymi wło­sami do ramion i wyrzeź­bioną syl­wetką na­dal był piękny, cho­ciaż dawno skoń­czył trzy­dziestkę. Posłał jej gadzi uśmiech i powie­dział:

– Król-Bóg przyj­mie cię teraz.

Vi prze­szedł dreszcz, ale wstała i weszła do sali tro­no­wej. W tej kom­na­cie nie­ży­jący król Gun­der wyna­jął ją, żeby zabiła Kylara Sterna. Ona ter­mi­no­wała u Hu Szu­bie­nicz­nika, a Kylar u dru­giego naj­lep­szego sie­pa­cza w mie­ście, Durzo Blinta, któ­rego bar­dziej sza­no­wano, rów­nie się oba­wiano i o wiele mniej potę­piano niż jej mistrza. Zabi­cie Kylara miało być jej maj­stersz­ty­kiem, ostat­nią robotą w ramach ter­minu u sie­pa­cza. Dałoby jej wol­ność – uwol­ni­łoby ją od Hu.

Spar­to­liła robotę i póź­niej tego samego dnia, w tej wła­śnie sali ktoś, kogo nazy­wano Anio­łem Nocy, zabił trzy­dzie­stu Kha­li­dor­czy­ków, pię­ciu cza­row­ni­ków i syna samego Króla-Boga. Vi przy­pusz­czała, że pew­nie tylko ona podej­rzewa, że to Kylar jest Anio­łem Nocy. Na Nysosa! Kylar stał się legendą w tym samym dniu, w któ­rym mia­łam go pod nożem. Mogłam zabić legendę, zanim się stała legendą.

W sali nie zacho­wały się żadne ślady walki. Zmyto krew, ślady ognia i magii. Kom­nata wyglą­dała nie­ska­zi­tel­nie. Po obu stro­nach sie­dem kolumn pod­pie­rało łuko­wate skle­pie­nie, a grube kha­li­dor­skie gobe­liny udra­po­wane na ścia­nach chro­niły przed jesien­nym chło­dem. Król-Bóg sie­dział na tro­nie w oto­cze­niu straży, Vürdmeisterów w czarno-czer­wo­nych sza­tach, dorad­ców i sług.

Vi spo­dzie­wała się, że zosta­nie wezwana, ale nie miała poję­cia po co. Król-Bóg wie­dział, że Kylar jest Anio­łem Nocy? Miała zostać uka­rana za to, że pozwo­liła umrzeć synowi Króla-Boga? Czyżby męż­czy­zna, który ma dzie­siętki żon, chciał zerżnąć jesz­cze jedną ładną dziew­czynę? A może po pro­stu był cie­kawy i chciał zoba­czyć jedy­nego sie­pa­cza płci żeń­skiej w mie­ście.

– Myślisz, że jesteś sprytna, Viri­diano Sovari? – zapy­tał Król-Bóg.

Garoth Ursuul był młod­szy, niż się spo­dzie­wała; miał może z pięć­dzie­sięt lat, ale zacho­wał wigor. Był potęż­nie zbu­do­wany, łysy jak kolano, a jego spoj­rze­nie cią­żyło jej jak młyń­skie kamie­nie.

– Pro­szę o wyba­cze­nie, Wasza Świą­to­bli­wość – zaczęła, zamie­rza­jąc zadać pyta­nie, ale zmie­niła zda­nie. – Tak. I mówią na mnie Vi.

Przy­zwał ją gestem, a ona weszła po czter­na­stu schod­kach i sta­nęła dokład­nie przed tro­nem. Obrzu­cił ją spoj­rze­niem od stóp do głów, ale nie ukrad­kiem, jak to zwy­kle robili męż­czyźni, ani pożą­dli­wie czy zuchwale. Garoth Ursuul popa­trzył na nią, jakby była kop­cem ziarna, a on pró­bo­wał osza­co­wać jego wagę.

– Zdej­mij sukienkę – powie­dział.

Modu­la­cja jego głosu niczego jej nie pod­po­wia­dała. Rów­nie dobrze mógłby sko­men­to­wać pogodę. Chciał, żeby go uwio­dła? Nie obcho­dziło jej, czy Garoth Ursuul ją prze­leci, ale gdyby do tego doszło, zamie­rzała być bez­na­dziejna. Rola kochanki Króla-Boga była zbyt nie­bez­pieczna. Odkąd wkro­czyła w wiek dora­sta­nia, grzała łóżko już jed­nemu potwo­rowi i nie zamie­rzała zaj­mo­wać się następ­nym. A jed­nak bóg, król czy potwór, Garoth Ursuul nie nale­żał do tych, któ­rym chcia­łaby się nara­zić.

Vi natych­miast posłu­chała. W dwie sekundy suk­nia pana Pic­cuna zsu­nęła się na pod­łogę. Vi nie wło­żyła bie­li­zny, nało­żyła tylko tro­chę per­fum mię­dzy kola­nami. Skru­pu­lat­nie wypeł­niła pole­ce­nie. Nie mógł mieć do niej o to pre­ten­sji, cho­ciaż wie­działa, że nagła nagość nie była rów­nie ponętna jak powolne roz­bie­ra­nie się albo kusząca koron­kowa bie­li­zna. Niech Ursuul uzna ją za nie­udolną uwo­dzi­cielkę, niech uzna ją za zdzirę, niech sobie myśli, co chce, dopóki trzyma ręce przy sobie. Poza tym nie będzie się kuliła – nie dałaby tej satys­fak­cji żad­nemu męż­czyź­nie. Vi czuła na sobie spoj­rze­nia wszyst­kich dwo­rzan, dorad­ców, Vürdmeisterów, słu­żą­cych i straż­ni­ków na sali. Miała to w nosie. Nagość była jej zbroją. Ośle­piała śli­nią­cych się głup­ców. Nie widzieli niczego innego, kiedy patrzyli na jej ciało.

Garoth Ursuul znowu obrzu­cił ją spoj­rze­niem od stóp do głów, a wyraz jego oczu nie zmie­nił się ani na jotę.

– Nie byłoby z tobą żad­nej zabawy – powie­dział. – Już jesteś dziwką.

Z jakie­goś powodu słowa tego strasz­nego czło­wieka zabo­lały ją. Stała przed nim naga, a on cał­ko­wi­cie stra­cił zain­te­re­so­wa­nie. Tego wła­śnie chciała, ale mimo wszystko zabo­lało.

– Wszyst­kie kobiety są dziw­kami – powie­działa. – Nie­za­leż­nie od tego, czy sprze­dają ciało, czy uśmiech i wdzięk, albo lata macie­rzyń­stwa i posłu­szeń­stwa wobec męż­czy­zny. Świat czyni z kobiety dziwkę, ale to kobieta ustala warunki. Wasza Świą­to­bli­wość.

Roz­ba­wiło go jej nagłe unie­sie­nie, ale roz­ba­wie­nie zaraz minęło.

– Myśla­łaś, że nie zoba­czę, co zro­bi­łaś z moim straż­ni­kiem? Myśla­łaś, że możesz mnie pod­słu­chi­wać?

– Oczy­wi­ście, że tak – odpo­wie­działa Vi, ale teraz jej non­sza­lan­cja była czy­stą grą.

Widział mnie? Przez ścianę?! Wie­działa, że musi się trzy­mać swo­jej bra­wury, albo rów­nie dobrze może od razu zapaść się pod posadzkę. W przy­padku Króla-Boga, jeśli chce się wygrać, trzeba grać tak, jakby się gar­dziło życiem. Sły­szała jed­nak o gra­czach, któ­rzy mimo to prze­gry­wali.

Król-Bóg zaśmiał się, a dwo­rza­nie mu zawtó­ro­wali.

– Oczy­wi­ście, że tak – powtó­rzył. – Podo­basz mi się, moulina. Nie zabiję cię dzi­siaj. Nie­wiele kobiet sta­wia­łoby się kró­lowi, już nie wspo­mi­na­jąc o bogu.

– Nie jestem taka jak inne kobiety, które Wasza Wyso­kość spo­tkał – wyrwało się Vi, zanim ugry­zła się w język.

Uśmiech Króla-Boga przy­gasł.

– Masz za wyso­kie mnie­ma­nie o sobie. Za to cię zła­mię. Ale nie dziś. Twoje Sa’kagé przy­spa­rza nam kło­po­tów. Idź do swo­ich przy­ja­ciół z pół­światka i dowiedz się, kto jest praw­dzi­wym Shingą. Nie figu­ran­tem. Dowiedz się i zabij go.

Vi po raz pierw­szy poczuła się naga. Jej zbroja osła­bła. Czy był bogiem, czy czło­wie­kiem, pew­ność sie­bie Garo­tha Ursu­ula była gigan­tyczna. Powie­dział jej, że ją zła­mie, a potem nie oka­zał naj­mniej­szej tro­ski o to, że mogłaby go nie posłu­chać. To nie był blef. To nie była aro­gan­cja. Po pro­stu korzy­stał z przy­wi­le­jów, jakie daje nie­ogra­ni­czona wła­dza. Dwo­rza­nie gapili się teraz na nią jak psy pod kró­lew­skim sto­łem, wpa­tru­jące się w łakomy kąsek, który może spaść na pod­łogę. Vi zasta­na­wiała się, czy Król-Bóg oddałby ją jed­nemu z nich… albo wszyst­kim.