Cień doskonały - Brent Weeks - ebook

Cień doskonały ebook

Brent Weeks

4,1

Opis

Poznajcie początki historii Durzo Blinta, które zostały opisane w tej oryginalnej mikropowieści. Akcja „Cienia doskonałego” jest osadzona w świecie trylogii „Anioła Nocy”, stworzonej przez bestsellerowego autora Brenta Weeksa.

Gaelan Gwiezdny Żar jest farmerem, szczęśliwym w roli męża i ojca; wiedzie żywot ostrożnego, spokojnego i prostego człowieka. Jest także nieśmiertelny i nie ma sobie równych w sztuce wojny. Na przestrzeni stuleci nosił wiele twarzy, żeby ukryć swój dar, ale nie nadaje się na człowieka, który nie rzuca się w oczy – zbyt często zostaje bohaterem i jego imiona przechodzą do legendy: Acaelus Thorne, Yric Czarny, Hrothan Żelaznoręki, Tal Drakkan, Rebus Zwinny.

Gaelan zostaje zmuszony do przyjęcia zlecenia od pięknej kurtyzany, a zarazem władczyni świata przestępczego, Gwinvere Kireny, polegającego na zlikwidowaniu najlepszych zabójców świata. Wtedy okazuje się, że wiedza, którą posiadł, może zniszczyć wszystko, w co dotąd wierzył.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 72

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (14 ocen)
6
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kos12ad

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze spędzony czas.
00

Popularność




Cień doskonały

Château Shayon jest podobno nie do zdo­by­cia. Uwiel­biam, kiedy ludzie mówią takie rze­czy. Miaż­dżąc nagą skałę swoim cię­ża­rem, pio­nowe mury château ota­czały całą wyspę, w paru miej­scach dosłow­nie zwie­sza­jąc się nad wodami Lac Shayon.

To miało być moje pierw­sze zabój­stwo na zle­ce­nie. Dobrze jest zacząć od rze­czy nie­moż­li­wej. Wyro­bić sobie nazwi­sko. Wejść na scenę w wiel­kim stylu.

Wynu­rzy­łem się z wody, wywo­łu­jąc na powierzchni zale­d­wie drobną falę. Mury wzno­siły się przede mną i nade mną. Nie było żad­nej pły­ci­zny, na któ­rej mógł­bym sta­nąć. Któ­ryś lord posłał kamie­nia­rzy, żeby skuli skałę na głę­bo­kość trzech kro­ków poni­żej poziomu wody w tych nie­licz­nych miej­scach, w któ­rych jezioro było nie­gdyś płyt­sze. Byłem nagi do pasa, a skórę wysma­ro­wa­łem tłusz­czem i popio­łem dla izo­la­cji i nie­wi­dzial­no­ści. Ubra­nia po pro­stu namo­kłyby wodą i zaczęły mnie spo­wal­niać.

Krwa­wi­łem z roz­cię­cia na policzku i kilku ran na przed­ra­mio­nach. Efekt walki przed chwilą. Nie chcia­łem zosta­wać w wodzie dłu­żej niż to konieczne. Było tu wię­cej tych prze­klę­tych stwo­rzeń.

Mimo to, cze­ka­łem. Ucze­piony skał, mio­tany falami, stu­dio­wa­łem mury. Oczy­wi­ście, sprawę można było zała­twić w prost­szy spo­sób. Dzięki ka’kari nie­mal wszystko sta­wało się łatwe. Z wyjąt­kiem tych rze­czy, które ka’kari czy­niło w zasa­dzie nie­wy­ko­nal­nymi, niech je szlag.

„Nie chcesz tego robić, Aca­elu­sie. Płatne zabój­stwo?”.

Żad­nych takich. To nie jest moje imię. Nie było nim od dawna.

Zwie­sza­jące się nade mną mury były pozna­czone machi­ku­łami do zrzu­ca­nia gła­zów i pro­wa­dze­nia ostrzału oraz otwo­rami pozwa­la­ją­cymi wyle­wać płynny ogień. Dostrze­głem nad sobą dwóch war­tow­ni­ków odzia­nych w kol­czugi i wełny. Gawę­dzili i zer­kali od czasu do czasu na jezioro. To była jasna noc, oświe­tlona przez peł­nię. Nie wyma­gała zacho­wa­nia spe­cjal­nej czuj­no­ści. Wypa­trzy­łem sze­ściu innych ludzi na murach. Razem ośmiu. Tamci znaj­do­wali się wystar­cza­jąco daleko, żebym nor­mal­nie nie był w sta­nie ich dostrzec w ciem­no­ściach.

Tyle że ciem­ność wita moje oczy. To była jedna z tych sytu­acji, w któ­rych posłu­gi­wa­łem się ka’kari, czy tego chcia­łem, czy nie. Na zawsze zmie­niło mi wzrok.

Nie­mal wszyst­kie okna château zamknięto z powodu zim­nego, noc­nego wia­tru. Nie szu­ka­łem jed­nak otwar­tego okna. Wszyst­kie zakra­to­wano, a każdy pręt w kra­tach był w dobrym sta­nie. Żadne bal­kony nie wycho­dziły na malow­ni­cze jezioro. Sta­no­wi­łyby tylko wygodny zaczep dla kotwi­czek. Ten zamek zbu­do­wano dla obrony i nie zro­bili tego głupcy.

Zwy­kły zabójca by zawiódł.

Jedy­nie na dru­gim pię­trze okna château – także zabez­pie­czone tęgimi prę­tami – jarzyły się weso­łym bla­skiem ognia, wyle­wa­ją­cym się przez sze­roko otwarte okien­nice. To musiała być sala główna, w któ­rej baron Rikku podej­muje wasali. Baron Rikku był dum­nym czło­wie­kiem. Dum­nym ze swo­ich przy­jęć. Dum­nym ze wspa­nia­łych sethyj­skich win, jakie ser­wo­wał. Dum­nym z ozdób, jedwabi, sztuki. Dum­nym ze swo­jej poboż­no­ści. Dum­nym z tego, że ode­brał ten zame­czek na wyspie poprzed­niemu wła­ści­cie­lowi.

Nie­stety, poprzedni posia­dacz wyspy nie był tak naprawdę jej wła­ści­cie­lem. Jedy­nie opie­ko­wał się nią w czy­imś imie­niu. W imie­niu kogoś, kto pra­gnął zacho­wać swoje prawo wła­sno­ści w tajem­nicy. Kogoś, komu baron nie impo­no­wał. Kto nie wyba­czy mu jego igno­ran­cji ani tej kra­dzieży.

Jed­nakże takie wła­śnie są minusy bycia głową świata prze­stęp­czego, prawda? Powiedz ludziom, że coś jest twoją wła­sno­ścią, to będziesz się pro­sić o ataki ze strony tych, któ­rzy są wystar­cza­jąco mocni, by rzu­cić ci wyzwa­nie. Nie mów ludziom, że coś do cie­bie należy, to nie znie­chę­cisz nawet tych, któ­rzy nor­mal­nie się cie­bie boją.

Jasne, biedne Sa’kagé, ono zawsze naj­bar­dziej obrywa po tyłku.

Spraw­dzi­łem pozy­cję księ­życa, oce­nia­jąc, jak daleko się prze­su­nął, odkąd wsze­dłem do wody po dru­giej stro­nie jeziora, dwa tysiące kro­ków stąd. Baron uda się na spo­czy­nek po przy­ję­ciu i pój­dzie kochać się z żoną w jej kom­na­tach, albo z jedną z jej dam lub poko­jówką w przy­le­głej kom­na­cie, którą urzą­dził spe­cjal­nie do takich celów. Potem sko­rzy­sta z lor­dow­skiej wygódki i dopiero uda się do wła­snych kom­nat na ostat­nim pię­trze.

Kla­syczny słaby punkt każ­dej for­ty­fi­ka­cji – miej­sce, któ­rym gówno wcho­dzi i któ­rędy wycho­dzi. W tym miej­scu ustęp wysta­wał nad wodę, byłem więc w sta­nie namie­rzyć go po zapa­chu. Rynna była wąska – zapewne ze wzglę­dów obron­nych i żeby zmi­ni­ma­li­zo­wać prze­ciąg wie­jący po lor­dow­skich tył­kach. Zaczy­nała się dopiero pięć stóp powy­żej wody, a jej wąskie roz­miary ozna­czały, że cała powierzch­nia była śli­ska od nie­czy­sto­ści. Z powodu świe­żej, ślu­zo­wa­tej bie­gunki pokry­wa­ją­cej kru­szący się kał, który wysechł i zesta­rzał się, two­rząc glebę, nie spo­sób było powie­dzieć, gdzie kryły się szcze­liny w kamie­niu.

Zer­k­ną­łem w górę i zoba­czy­łem, że żaden war­tow­nik nie patrzy. I wtedy coś za mną przy­cią­gnęło mój wzrok – cień w wodzie.

Wię­cej niż jeden. Dzie­siątki. Pie­przone zębia­ste ryby. Bez­sprzecz­nie głu­pie, ale sły­sza­łem, że potra­fią zwę­szyć krew z odle­gło­ści wielu mil. Naj­wy­raź­niej powi­nie­nem był w to uwie­rzyć.

Z pomocą Talentu wystrze­li­łem z wody. Wbi­łem gołe palce rąk i stóp w śli­skie od gówna mury, ode­pchną­łem się, wykrę­ci­łem całe ciało i sko­czy­łem ku wewnętrz­nej ścia­nie rynny, znowu się obró­ci­łem i… zarówno moja lewa ręka, jak i lewa stopa dały się zwieść, źle wybie­ra­jąc miej­sce pod­par­cia.

Spa­dłem, dra­piąc mury rękami, zgrzy­ta­jąc pal­cami stóp i zry­wa­jąc sobie z nich paznok­cie, aż wresz­cie się zatrzy­ma­łem. Kilka razy ode­tchną­łem głę­boko, a potem znowu sko­czy­łem w górę dzięki wzmoc­nio­nej magią sile. Tym razem odbi­ja­łem się deli­kat­nie od jed­nej ściany do dru­giej.

Nie­malże na samej górze natkną­łem się na pozo­sta­ło­ści okra­to­wa­nia. Musiało zostać zain­sta­lo­wane setki lat temu, bo żelazo sko­ro­do­wało tak, że zostały led­wie guzki wysta­jące ze ścian. Naj­wi­docz­niej wymiana prę­tów wyma­gała za dużego zachodu albo budziła zbyt wiel­kie obrzy­dze­nie. Teraz guzki dawały nie­złe opar­cie wła­śnie komuś takiemu, komu miały bro­nić dostępu do zamku.

Kło­pot z takim miej­scem jak Château Shayon nie pole­gał na tym, że miało słabe punkty. Każdy zamek ma słabe strony. Kło­pot pole­gał na tym, że jeśli ukrad­niesz château Gwi­nvere Kire­nie, to masz wroga, który dogłęb­nie zna twoje sła­bo­ści. Gdy­bym wie­dział, że w ryn­nie jest krata… No dobrze, ja i tak dostał­bym się do środka, ale więk­szość zabój­ców nie pró­bo­wa­łaby numeru z ustę­pem. A z pew­no­ścią nie w pierw­szej kolej­no­ści.

Balan­su­jąc na pozo­sta­ło­ściach prę­tów, nie zwa­ża­jąc na krwa­wiące palce stóp, wycią­gną­łem zwy­kłą piłę. Ustęp to pro­sta decha – dębina z trzema dziu­rami. Trzema, żeby móc srać w towa­rzy­stwie dwóch kum­pli, jak się domy­ślam. Możesz uznać mnie za nie­to­wa­rzy­skiego, ale pięk­nie dzię­kuję. Jed­nakże, jeżeli infor­ma­cje Gwi­nvere pozo­stały aktu­alne, deskę trzy­mał na swoim miej­scu zamek. Nikt już nawet nie miał do niego klu­cza. Wybra­łem środ­kową dziurę i za pomocą piły zaczą­łem wyci­nać otwór nieco więk­szy od obec­nego.

„To prze­czy wszyst­kiemu, w imię czego żyłeś. Gaela­nie, nie poznaję cie­bie”.

Nie, to nie Gaelan. Nie ma żad­nego Gaelana. Jestem bez­i­mienny.

Nikt nie przy­szedł sko­rzy­stać z lor­dow­skiego ustępu, kiedy tam byłem. Na szczę­ście. Zda­rza się. W tym rzecz. Jeśli jesteś gotowy wziąć na sie­bie gówno i mimo to wyko­nać robotę, to cza­sem ci się poszczę­ści. Ponad odle­głymi odgło­sami śmie­chu i hulanki nasłu­chi­wa­łem kro­ków. Będziesz sam. Będziesz odizo­lo­wany. Na zawsze.

Cisza. Zdra­pa­łem tro­chę kału ze ściany obok głowy, wysu­ną­łem rękę przez prawą dziurę i rzu­ci­łem na sie­dze­nie. Wyją­łem zwi­nięty pod pasem pusty bukła­czek, mniej­szy od mojej pię­ści. Otwo­rzy­łem go i, nieco chwiej­nie balan­su­jąc na guzach, nasi­ka­łem do niego.

A potem hoj­nie roz­la­łem mocz na sie­dze­niu po lewej.

Led­wie zdą­ży­łem skoń­czyć, kiedy drzwi otwo­rzyły się z impe­tem. Baron. Poprze­dzony przez żoł­nie­rza z latar­nią.

Żoł­nierz spraw­dził, czy w pomiesz­cze­niu nie ma intru­zów, cho­ciaż nie było tu czego prze­szu­ki­wać. Cały wycho­dek to nagie kamienne mury, niski sufit i tylko jedno wej­ście. Naj­wy­raź­niej baron się dener­wo­wał.

Żoł­nierz pod­szedł do ustępu. Przy­war­łem do ściany i oto­czy­łem się cie­niami. Nie rów­nało się to w żad­nej mie­rze z nie­wi­dzial­no­ścią, ale poma­gało. Świa­tło z latarni było roz­pro­szone. No i w tym kło­pot, kiedy uży­wasz latarni, żeby spoj­rzeć pro­sto w dół: zawsze prze­szka­dza ci pod­stawa. W otwo­rze poja­wiła się głowa męż­czy­zny, ale ośle­piał go blask latarni.

– Pośpiesz się – powie­dział baron. – Bo zaraz tu padnę, jak mi roz­sa­dzi pęcherz.

Nie, nie­prawda, nie od tego pad­niesz.

Świa­tło w górze znie­ru­cho­miało, kiedy żoł­nierz zawie­sił latar­nię na haku i drzwi się zamknęły.

Chwilę potem usły­sza­łem, jak baron prze­klina, mru­cząc pod nosem:

– …świ­nia. Nie potrafi nawet naszczać tak, żeby tra­fić w dziurę… kurew­scy Ali­ta­era­nie. – Roz­legł się sze­lest ubrań, kiedy spu­ścił spodnie i jego tyłek odciął świa­tło w środ­ko­wej dziu­rze. – Wina z Seth, naj­lep­szy moda­iń­ski szef kuchni… Pew­nie spe­cjal­nie nasrał na deskę.

Był szczu­płym męż­czy­zną, ale deska cicho jęk­nęła w miej­scu, w któ­rym posze­rzy­łem otwór. Jed­nak nie pękła.

Na razie.

Pozwo­li­łem mu zro­bić swoje – więc ni­gdy nie mów, że nie jestem dżen­tel­me­nem.

Kie­dyś byłem awa­ta­rem Sędziego, a teraz po pro­stu sta­ram się być uprzejmy.

Chwilę potem baron znik­nął w ustę­pie bez śladu. Kiedy jego żoł­nie­rze nabrali podej­rzeń i zaj­rzeli do ubi­ka­cji, jego po pro­stu nie było. Wybacz, że nie będę roz­wo­dził się nad szcze­gó­łami. Bo widzisz, to nie jest opo­wieść o śmierci barona Rikku. To opo­wieść o mnie.

Wybacz mi jed­nak chwilę dumy z dobrze wyko­na­nej roboty i pozwól, że powiem ci jedno: odtąd nikt w Château Shayon nie srał już bez lęku.

– Jed­nej rze­czy nie rozu­miem: dla­czego przy­był pan do Cena­rii. Tu niczego nie ma. To dziura – mówi Yvor Vas.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki