Na jedną noc - Magdalena Kawka - ebook + audiobook + książka

Na jedną noc ebook i audiobook

Magdalena Kawka

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Co się może stać, jeśli Na jedną noc, dla zabawy, zamienicie się partnerami?

Poznali się jeszcze na studiach, dziś mają rodziny i dzieci, ale wciąż raz w roku wspólnie wyjeżdżają na narty. Tym razem zamierzają spędzić sylwestra w ekskluzywnej willi w austriackich Alpach.

Ewa i Mikołaj, Zetka i Joachim, Jowita i Grzesiek, zwany Grubym, oraz Mara z Bazylem. I on – wielki nieobecny od kilku lat – Robert, z nową żoną, której wszyscy są ciekawi. Łączy ich bliskość, choć często pozorna, zaszłości i tajemnice – pokryte blichtrem uśmiechów, mogą ranić, choć nie muszą. Emocje narastają, potęgowane atmosferą górskiej samotni, podsycane przez młodą żonę Roberta. Swoją szczerością i bezkompromisowym obnażaniem prawdy Dina demaskuje frustracje i napięcia w grupie i stara się je rozładować.

Przyjaciele jeszcze nie wiedzą, że niektóre zabawy są niebezpieczne i nie zawsze dobrze się kończą…

Magdalena Kawka– pisarka z zamiłowania, z wykształcenia socjolog. Autorka książek o tematyce obyczajowej i historycznej, m.in. „Alicja w krainie konieczności”, „Rzeka zimna”, „W zakątku cmentarza”, „Wyspa z mgły i kamienia” oraz sagi „Lwowska odyseja”. Współautorka czterotomowego cyklu „Kobiety nieidealne” i powieści „Tuż za rogiem”. Kiedy nie pisze, czyta, a gdy nie czyta – redaguje teksty innych autorów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 6 min

Lektor: Małgorzata Gołota

Oceny
4,3 (75 ocen)
37
25
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czytanenoca

Nie oderwiesz się od lektury

Na jedną noc Magdalena Kawka @proszynski_wydawnictwo @proszynski.love 10 osób 5 małżeństw 4 dni 1 dom Co może wydarzyć się pomiędzy grupą osób które znają się od lat? Otóż bardzo dużo. Znają się, ale w rzeczywistości nikt o nikim nie wie wszystkiego. Spojrzenie jednej świeżej osoby w towarzystwie wystarczy by zmienić wszystko. Nawet najbardziej niewinna gra ma swoje konsekwencje. Muszę przyznać, że po przeczytaniu opisu nie byłam zainteresowana tą książką chociaż moją uwagę przykuwał tytuł i okładka. Postanowiłam jednak przeczytać. To co dostałam zaskoczyło mnie bardzo. Nie tego się spodziewałam, a już na pewno nie takiego zakończenia. Autorka w znakomity sposób pokazuje działanie ludzkiej psychiki. Pokazuje nam ile rzeczy człowiek potrafi skrywać przed światem nawet nieświadomie. Jak podjęte przez nas decyzję wpływają na nasze dalsze życie i otoczenie, a przede wszystkim ile jesteśmy w stanie zrobić żeby ochronić samego siebie fizycznie i psychicznie. Ta wielopostaciowa ...
20
eroticbookslover

Nie oderwiesz się od lektury

„Człowiek jest istotą umiarkowanie monogamiczną i jeśli nie zdradza, to zazwyczaj ze strachu. Przed przyłapaniem, przed społecznym ostracyzmem, wreszcie przed samym sobą.” Pięć par. Dziesięcioro ludzi. Coroczny wyjazd starych przyjaciół. Luksusowa willa w austriackich Alpach i gra, która wymyka się spod kontroli. Znają się od wieków, lecz pilnie strzegą swoich marzeń, obaw, a także kłamstw i niedopowiedzeń z przeszłości. Tajemnic i ukrytych spraw, które akurat na tym wyjeździe zaczynają wychodzić na światło dzienne. I gdy wszystko wydaje iść tak jak zawsze. Jedyna, „nowa” żona w towarzystwie, przekonuje ich do zamiany partnerami na jedną noc. Niepewność miesza się z ciekawością, więc każde z nich odważa się na ten, bądź co bądź niecodzienny krok, nie przewidując jednak, że ta noc totalnie i bezpowrotnie zmieni ich życie, a do walki ze swoimi uczuciami, dojdzie też walka o przetrwanie i życie. Od samego początku,było w tej historii coś intrygującego. Każdy rozdział, każda kartka, o...
20
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra analiza związków międzyludzkich. Polecam.
10
Kasia741116

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa, polecam
10
Zuza_76

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała!!!!
10

Popularność




Copyright © Magdalena Kawka, 2023

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcie na okładce

© Aliaksandr Kirpichonak/Dreamstime.com

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-604-1

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-651 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

OTO PIĘĆ MAŁŻEŃSTW,

KTÓRYCH HISTORIA

WŁAŚNIE SIĘ ROZPOCZYNA:

EWA – MIKOŁAJ

ZETKA – JOACHIM

JOWITA – GRZESIEK ZWANY GRUBYM

MARA – BAZYL

ROBERT – DINA

ROZDZIAŁ I

I bez bomby samochody to pułapki, pomyślała, a głośno powiedziała:

– Naprawdę tego nie pamiętasz?! Nie mogę uwierzyć. Kolejny raz to robisz!

– Co robię?

– Pierdolisz, kurwa!

– Ho, ho, pani inteligentna, co za język, jestem pod wrażeniem. No gratulacje, kochanie, wreszcie jakieś ludzkie emocje.

– Konfabulujesz! Kreujesz rzeczywistość, jak ci się podoba.

– A nie – mruknął zawiedziony Mikołaj – wróciła moja stara.

Ewa się skrzywiła.

– Myślisz, że to zabawne?

– Hmm, no cóż… tak.

– Nie zmieniaj tematu!

Musiała krzyknąć, bo radio załkało na cały regulator:

Truuudno kochać

Leeecz… Leeeecz trudniej jest

Nie kooochać wcaaaleee cię

– Błagam, wyłącz tego serbskiego zapiewajłę!

– Jest Bośniakiem – sprostował. – Co ci nagle Bregović przeszkadza? Poza tym to Kayah.

– Wszystko jedno, wkurza mnie. I co to w ogóle znaczy? „Za ból, mój miły, dziękuję ci”? Niech jej jeszcze napluje na głowę, będzie bardziej wdzięczna.

Mikołaj parsknął śmiechem.

– Ewka, nie poznaję cię… ty moja lwico. No dobra – wrócił do tematu – to gdzie ja tak przeinaczam tę rzeczywistość?

Wzięła głęboki oddech.

– Zaraz znowu będziesz mi wmawiał, że to wszystko dla mnie i że jestem niewdzięczna. Sorry, kochanie, ale już się uodporniłam.

– A niby dla kogo? – Mikołaj ściszył radio i sięgnął do schowka po red bulla. – Z jakiego innego powodu miałbym znosić twojego ojca, co? Nawet dla świętych byłby za święty. Prawy prawnik – parsknął. Pstryknął puszką i przyłożył ją do ust.

No, coś by się znalazło, pomyślała ironicznie. I zaraz za tym przyszła myśl: jak można się wkurzać na człowieka, który nic nie rozumie. To nie jego wina, on naprawdę niczego nie rozumie.

Starała się być spokojna, ale z każdą minutą coraz więcej ją to kosztowało. I w dodatku teraz nie miała dokąd uciec. W domu wystarczyło wyjść z pokoju, zanim poczuła, że przestaje nad sobą panować i może powiedzieć o kilka słów za dużo.

Po tylu latach małżeństwa powinna mieć większy dystans. Do siebie i do niego. I na ogół miała, ale dzisiaj czuła się wyjątkowo rozstrojona. Może dlatego, że dawno nie byli skazani na siebie w ciasnym wnętrzu samochodu. Na co dzień każde miało własne auto.

Wiedziała, gdzie leży sedno i z czego się bierze ta jego pokazowa pewność siebie, lecz akurat o tym nie chciała z nim rozmawiać. To było zbyt trudne. Mikołaj obchodził się z delikatną materią jej uczuć jak dwulatek z motylkiem.

– Ech, grzeszysz, kobieto. Przyniosłem ci sto róż, już nie pamiętasz? Wielki bukiet czerwonych róż. W kwiaciarni było poruszenie, babki za ladą koniecznie chciały wiedzieć, jak wygląda ta kobieta. Musiałem im pokazać twoje zdjęcie. Byłaś gwiazdą, wszystkie ci zazdrościły. Założę się, że każda by chciała takiego gościa, co zamiast z kumplami na pępkowe leci do szpitala z bukietem. W dodatku trzeźwy jak świnia.

Ewa przejechała dłońmi po policzkach. Po co w ogóle do tego wracała? Chyba zgłupiała. To wszystko przez te idiotyczne piosenki. Nie ma, nie ma ciebie…

Takie rozmowy zawsze zmierzały donikąd, właściwie powinna już dać sobie spokój z wyjaśnieniami. Po co jej to? Jakby minione lata niczego jej nie nauczyły. Niby mówili tym samym językiem, nawet fakty się zgadzały, jednak to by było na tyle, jeśli chodzi o porozumienie. I nic nie dało się poradzić.

Po raz kolejny poczuła się bezsilna. Mikołaj powiedział, że wtedy była gwiazdą. Chyba z nazwiska, pomyślała z przekąsem. Na tabliczce przy szpitalnym łóżku widniało wprawdzie Ewa Gwiazda-Przybylska, ale zdaje się, było to zbiorowe gwiazdorstwo wszystkich kobiet na oddziale położniczym.

To on wpadł do szpitala z oślepiającym uśmiechem, przystojny i przesadny niczym bohater brazylijskiego serialu. Z naręczem kwiatów uduszonych przezroczystą folią, na rogach związaną w wymyślne kokardki. Od razu skojarzyła jej się z foliowym rękawem, w którym zwykle piekła karkówkę.

Zainfekował czarem wszystkie kobiety w promieniu stu metrów. Nawet noworodki płci żeńskiej podskakiwały radośnie na jego widok. Uwodził równie naturalnie, jak oddychał.

Właściwie nie uwodził, to musiała mu przyznać, po pros­tu oddychał. A jak można mieć człowiekowi za złe odruchy bezwarunkowe?

A ona nienawidziła być w centrum uwagi, nie znosiła tych szopek, które służyły tylko jednemu: „Patrzcie, jaki jestem wspaniały. Ja, ja, ja… A to moja żona. Równie wspaniała. Ale właściwie to też ja, bo wiadomo: żona – mężowi korona”.

– Serce ty moje jedyne, jak można mieć pretensje, że stary przyleciał z kwiatami, bo urodziła mu się druga córa? Tylko ty to potrafisz. – Roześmiał się i poczochrał ją po głowie jak niesfornego szczeniaczka. – Dzielnie się spisałaś. W odróżnieniu od poprzedniego razu… No cóż, nasza Zuzka po prostu miała pecha, tak to bywa w życiu.

Ewa drgnęła. Minęło tyle lat, dlaczego na myśl o tamtym dniu wciąż brakuje jej tchu? Z takim trudem, bez niczyjej pomocy upchnęła to potworne wspomnienie w najdalszym zakątku siebie, nauczyła się go nie dotykać, nie prowokować, bo wiedziała, że czeka, gotowe powrócić, jak tylko wyczuje jej słabość. Choć najczęściej pomagał mu w tym Mikołaj.

– Ej, nie dąsaj się, dawaj buziaka i doceń, że twój kochany małżonek nie pozwolił wyprowadzić się z równowagi. Choć trzeba przyznać, bardzo się starałaś.

– Patrz na drogę – rzuciła odruchowo, bo już się nachylał, żeby ją pocałować. – Ślisko jest.

– Przecież patrzę – obruszył się. – Może tak na chwilę porzuciłabyś kontrolę, co?

– Nie kontroluję, proszę, żebyś się skupił na prowadzeniu.

Przez chwilę jechali w milczeniu, każde zatopione we własnych myślach.

„W odróżnieniu od poprzedniego razu”. Ewa chciała jak najszybciej wyrzucić te słowa z magazynu pamięci krótkotrwałej. Tu było miejsce jedynie na listę zakupów, ostatnią przeczytaną książkę i PIT za ubiegły rok. Jeśli pozwoli, żeby tamto wspomnienie na dobre się zagnieździło w tym obszarze, będzie musiała popełnić samobójstwo.

Za oknem już dawno zapadł zmrok. Zamierzali wyjechać jeszcze w nocy, mieli przed sobą wiele kilometrów, w dodatku kilkadziesiąt ostatnich krętymi górskimi drogami, których o tej porze roku nie dało się pokonać bez łańcuchów. Ale Polę rozbolał brzuch i babcia wpadła w panikę. Ewa pomyślała złośliwie, że teściowej niewiele trzeba, żeby spanikować, jednak zaraz przywołała się do porządku. Naprawdę była wdzięczna, że babcia zgodziła się zająć przez parę dni nadpobudliwą i energiczną trzylatką.

– Właściwie to nie wiem, czy w ogóle chce mi się jechać – oznajmił nagle Mikołaj, włączając wycieraczki.

Sypało coraz bardziej i widoczność spadała z minuty na minutę. Od dłuższego czasu sunęli w pustkę białego tunelu.

– Myślałem, że odpocznę trochę po świętach. W kancelarii jeszcze jakoś znoszę twojego starego, ale jak mi przy wigilijnym stole wywleka przegrane sprawy, to mnie kurwica bierze!

Ewa westchnęła. Temat ojca był jak mieszanina wodoru z tlenem w stosunku objętościowym dwa do jednego. Wybuch gwarantowany.

– Teraz mi to mówisz? Przecież pięć razy cię pytałam.

Mikołaj pochylił się nad kierownicą, prawie przylepiając nos do szyby.

– Kur…, nic nie widać. W dodatku okulary mi parują. Rozglądaj się za jakąś stacją, muszę założyć soczewki, bo inaczej daleko nie zajedziemy. Co mówiłaś? – Spojrzał roztargniony na żonę.

– Nic – mruknęła.

To było w jego zwyczaju. Rzucał jakiś zgryźliwy tekst, który sprawiał, że się spinała, po czym natychmiast zapominał, o co mu chodziło.

– Kawy bym się napił.

– Mam w termosie…

– O, to daj! – ucieszył się. – Nie wiadomo, kiedy ta stacja.

– …w bagażniku.

Zsunął z nosa okulary, popatrzył na nią, ale nic nie powiedział.

– Przed siebie patrz! – krzyknęła histerycznie, bo właś­nie z przodu w tumanach białego pyłu nieoczekiwanie rozbłysły dwa czerwone światełka.

Mikołaj mocniej złapał kierownicę i całą siłą woli zmusił się, by nie wbić hamulca w podłogę.

– Co za chuj! Widziałaś? Jaki debil hamuje gwałtownie na środku drogi przy takiej śnieżycy?! Mógł nas zabić!

Ewę sparaliżowało. W ułamku sekundy przeleciało jej przed oczami całe życie.

Kiedy po chwili doszła do siebie, pomyślała przytomnie, że ten z przodu wcale nie zahamował tak gwałtownie, to Mikołaj miał zwyczaj siedzieć innym na ogonie. Zatrzymała jednak tę uwagę dla siebie. Zamiast tego powiedziała:

– Robert będzie.

Nawet jeśli wyczuł w jej głosie złośliwą satysfakcję, nie dał po sobie poznać.

– Tak? – zapytał obojętnie, zwalniając i zmieniając pas. Przez śnieżną zawieruchę dostrzegł w oddali pomarańczowy neon stacji benzynowej. – Myślałem, że po rozwodzie wyjechał z Polski.

– To było cztery lata temu. Wrócił w październiku. Mara mówiła, że ma nową żonę. Podobno dużo młodszą. Ma ją przywieźć.

– Gdzie? Tam?

– No a gdzie?

– Fakt, najlepsza okazja na wielkie entrée – powiedział złośliwie. – Nie ma to jak kłuć kumpli w oczy świeżym mięsem…

– Nie bądź chamem. Mówił Marze, że chciałby, żebyśmy ją poznali, podobno wrócili na stałe. Ona tu nikogo nie zna i czuje się trochę zagubiona.

Mikołaj się skrzywił.

– Nie powiem, żebym był zachwycony.

No jasne, jasne, pomyślała złośliwie. Znowu grozi ci detronizacja.

Jej mąż studiował prawo we Wrocławiu i dołączył do ich warszawskiej paczki dopiero w połowie studiów. Przyprowadziła go Zetka, która pocieszała się nim, kiedy rzucił ją chłopak. Byli ze sobą parę miesięcy, a następnie rozstali się bez żalu.

Od razu polubili otwartego, żywiołowego Mikołaja, który miał dar uwodzenia ludzi. Nic dla niego nie było problemem, jakby świat został stworzony dla jego przyjemności. Wydawało się, że razem z Robertem przypadną sobie do gustu, bo ten drugi również był królem życia. Niestety, szybko się okazało, że król może być tylko jeden.

– Chcesz w końcu tę kawę? – zapytała, gdy zaparkowali w jasnej plamie światła padającego z witryny budynku. – Mogę wyjąć z bagażnika.

– Teraz? – prychnął Mikołaj. – Teraz to się napiję świeżo parzonej z automatu. I wciągnę tłuściutkiego hamburgera.

– Przecież to sama chemia… I jeszcze niszczy środowisko. Do wyprodukowania twojego kotleta potrzeba ponad pięciu tysięcy litrów wody. – Ewa wygłosiła formułkę, którą modyfikowała w zależności od rodzaju i wagi mięsnego dania.

Mikołaj z trudem pohamował irytację. Kochał żonę, ale czasami zazdrościł wdowcom.

– Może ja lubię chemię. Jezu, już dałabyś spokój. Jesteś uosobieniem zachodniego poczucia winy. Niedługo zaczniesz wdrażać program ochrony szrotówka kasztanowcowiaczka. Chuj z drzewami, w końcu szrotówek też musi coś żreć – powiedział.

Nie czekając na Ewę, wysiadł z auta i zniknął w gwarnym pawiloniku.

Została sama. Z niechęcią spojrzała przez szybę. W środku kłębił się tłum, jakby pół Europy umówiło się w tym jednym miejscu. Trasa, przy której stała stacja, wiodła bezpośrednio w Alpy, wiele samochodów miało na bagażnikach narty. Nie oni jedni zamierzali spędzić świąteczną przerwę na szusowaniu.

Czuła, że trzęsą jej się ręce, musiała zapalić, jednak nie mogła przy Mikołaju. Niech dalej myśli, że rzuciła. Był wystarczająco irytujący, kiedy złośliwie ją pouczał, ile litrów wody potrzeba do uprawy tytoniu.

Ale jeszcze bardziej musiała zrobić coś innego.

Sprawdziła, czy ma telefon w kieszeni, i sięgnęła do klamki.

Kolejka do toalety na szczęście nie była długa i już po kilku minutach Ewa z ulgą zamknęła zasuwkę w drzwiach.

Jarzeniówka nad lustrem mrugała jak szalona, ktoś wrażliwszy mógłby dostać epilepsji, lecz jej to nie przeszkadzało. Spojrzała w lustro i zobaczyła zaciśnięte szczęki, ściągnięte brwi i brodę jak pestka brzoskwini. Żyłka na skroni pulsowała jak szalona.

W gardle utknął jej warkot. Wyglądała jak ktoś, kto chce krzyczeć, ale nie może. Szybko wystukała coś na klawiaturze telefonu i włożyła do uszu słuchawki.

Gdy rozległy się charakterystyczne jęki, spojrzała na ekran.

Mężczyzna z głową między kobiecymi udami, jego palce tańczące na wygolonej cipce, ruchliwy język. Podniósł się, ścisnął jej sutek, a potem szybko wepchnął w nią penis.

Ewa rozstawiła nogi, oparła się lekko o umywalkę i włożyła rękę w spodnie.

Kiedy po kilku minutach znów podniosła głowę, z lustra patrzyła na nią odprężona, zarumieniona twarz atrakcyjnej kobiety.

Uśmiechnęła się do odbicia i odkręciła kran.

ROZDZIAŁ II

Dom stał na zboczu góry, nieco powyżej linii lasu. Ostatnie drzewa rosły jakieś dwadzieścia metrów niżej i tylko pojedyncze jodły zaglądały w okna. Prowadziła tu tylko jedna droga. Kończyła się tuż pod drzwiami. Zimą bez łańcuchów nie dało się dotrzeć na górę, mimo że odśnieżano ją, kiedy przyjeżdżali goście. Gdyby nie to, dom zostałby odcięty od świata. Wprawdzie doprowadzono prąd, ale szalejące wiatry często zrywały ten kawałek napowietrznej linii energetycznej i wtedy mieszkańcy zdani byli tylko na panele fotowoltaiczne.

Jeszcze trzydzieści lat temu pełnił funkcję schroniska, leżał jednak z dala od popularnych szlaków, więc turystów było niewielu. Czasem wynajmowali tu pokoje ludzie szukający samotności albo ci, którzy pragnęli uciec od świata. Pewnego lata właściciele, zapaleni grotołazi, zginęli tragicznie, eksplorując jaskinię Lamprechtsofen, a spadkobiercy nie mogli dojść do porozumienia.

Z tego powodu dom długo stał pusty. Siedem lat temu zobaczył go jakiś bogaty Austriak i zakochał się w nim. Kupił go i przebudował, włożył w remont tyle pieniędzy, że można by za to postawić ze dwie wille. Dobudował taras, trzy luksusowe łazienki, postawił imponujący kominek i odrestaurował starą dębową podłogę z solidnych dech, do tej pory ukrytą pod warstwami linoleum. Wyburzył jedną ze ścian i zastąpił ją oknami, żeby siedząc przy kominku, można było podziwiać dolinę, w której przycupnęło niewielkie miasteczko. Chciał zamieszkać tu na emeryturze, lecz zanim zdążył zrealizować zamiar – zginął nad Alpami, pilotując awionetkę. Tym sposobem pechowa chata znowu zmieniła właściciela i teraz należała do jakiejś spółki, zajmującej się wynajmem luksusowych apartamentów.

Jedyne dwa domy stały dwieście metrów niżej, więc nic nie zasłaniało imponującej panoramy gór widocznej prawie z każdego okna.

– Utknęli jakieś piętnaście kilometrów stąd. Skończyła im się główna droga – powiedziała Mara ze śmiechem, odkładając telefon. – Zasięg do bani, słabo słychać, ale chyba dobrze zrozumiałam. Nie zgadniesz dlaczego.

Zetka sięgnęła po butelkę, dolała sobie wina i rozparła się wygodniej na sofie. Długie nogi położyła na rzeźbionej skrzyni, która służyła za ławę.

– Dlaczego co?

– No dlaczego utknęli, głucha jesteś?

– Raczej wstawiona.

Mara wzniosła oczy do nieba, jednak nie skomentowała. Przez chwilę patrzyła na przyjaciółkę, marszcząc nos.

– Na letnich jadą, rozumiesz? Gruby chyba zapomniał, że w górach zimą leży śnieg. To znaczy, że śnieg pewnie wiedział, o to go nie podejrzewam, ale chyba myślał, że tylko na stokach – prychnęła. – Podobno w Irlandii nikt nie słyszał o zimowych oponach.

– Znaczy on już Irlandczyk pełną gębą. Ile mu było trzeba? Siedem lat?

– Sześć – sprostowała Mara odruchowo. – Z rozwianym włosem lata po miasteczku i szuka sklepu z oponami. Istnieją w ogóle jakieś sklepy z oponami?

Zetka nie odpowiedziała, westchnęła i zapatrzyła się w okno na sypiący śnieg.

– Nie spełniło się żadne z moich marzeń, wiesz? – Wyglądała, jakby kompletnie straciła zainteresowanie zimowymi oponami Grubego. – Miałam mieszkać w Hiszpanii, mieć trójkę pięknych dzieci, bogatego męża drania i gorących kochanków. Zamiast tego mieszkam w Erfurcie, nie mam dzieci, mam przeciętnego męża, a na gorących kochanków ostatnio nieurodzaj. No co? – mruknęła, bo Mara popukała się palcem w czoło. – Mama robiła porządki na strychu i znalazła mój pamiętnik. Dochodzę do wniosku, że właściwie przegrałam życie.

– Ile miałaś lat, jak go pisałaś?

– Dwanaście, bo co?

– W wieku dwunastu lat już chciałaś mieć męża drania i gorących kochanków? Nimfetka.

– Teraz już raczej nimfomanka.

Obie się roześmiały.

– A ty? – zapytała Zetka, znów sięgając po butelkę i zamglonym wzrokiem patrząc w ogień. – O czym marzyłaś jako dziecko?

– Żeby zawsze wszystko było tak, jak ja chcę – oświadczyła Mara bez zastanowienia i wzięła do ręki telefon. W przeciwieństwie do Zetki nie była w nastroju do zwierzeń. – Muszę złapać chłopaków, może jeszcze nie skończyli zakupów. Z miasteczka mają kawałek, podjechaliby i chociaż Jowitę zabrali. Gruby, jak chce, niech sobie szuka tych opon.

Zetka spojrzała na nią nieco przytomniejszym wzrokiem.

– Tylko pamiętaj, nie nazywaj go już Grubym.

– Że co? – zapytała Mara z telefonem przy uchu. – Szlag! Znowu nie ma zasięgu. Idę na górę.

Zetka złapała kieliszek i ruszyła za nią po schodach.

– No jak co? Przecież Ewa mówiła, że Jowita bardzo przytyła po ostatnim dziecku i strasznie się tym gryzie.

– O ile dobrze pamiętam, urodziła półtora roku temu. Czekaj, to my już tyle czasu się nie widziałyśmy?

– Prawie dwa lata. Ale zleciało, nie? Podczas wakacji w Toskanii była w ciąży. Niby walczy z nadwagą, jednak Ewa uważa, że chyba w głębi duszy już straciła nadzieję. Zrobiła się strasznie drażliwa.

Z nich wszystkich to Ewa i Jowita zawsze były najbliżej. Nawet po studiach nie straciły bliskiego kontaktu i właściwie to dzięki ich staraniom cała paczka już od lat spędzała wspólnie przynajmniej tydzień w roku na wyjeździe. Czasem ktoś się wykruszał, a czasem do towarzystwa dołączał ktoś, kto na dłużej lub tylko na chwilę zacumował u boku członka podstawowego składu.

– No dobrze. – Mara wróciła do tematu, jednocześnie krążąc po pokoju, z wyciągniętą wysoko ręką z telefonem. – Ale co to ma wspólnego z Grubym?

Zetka popatrzyła na nią z politowaniem.

– Mogłabyś się bardziej wysilić. Empatia, moja droga, empatia…

Mara się zatrzymała.

– Chcesz powiedzieć, że mam nie nazywać go jego normalnym imieniem, bo ona może pomyśleć, że to przytyk w jej stronę?

– To nie jest jego normalne imię.

Mara zmarszczyła brwi.

– To jak on się nazywa?

– Znasz gościa dwadzieścia lat i nie wiesz, jak mu na imię? – Zetka parsknęła śmiechem.

– Żartuję. Nie moja wina, dla wszystkich zawsze był Grubym, pewnie sam nie pamięta, jak się nazywa. Już widzę, jak chłopaki się tym przejmą – zakpiła. – Żaden w życiu nie powiedział do niego Grzesiek… Czekaj! Mam sygnał! – wykrzyknęła tryumfalnie, przykładając telefon do ucha.

Zetka przez chwilę słuchała, jak Mara rozmawia z mężem, po czym zeszła na dół. Trzeba było pomyśleć o kolacji; najdalej za dwie, trzy godziny wszyscy się zjadą. Bazyl i jej Joachim pewnie pomogą Grubemu zmienić opony albo przynajmniej założą mu łańcuchy na koła. Ewa z Mikołajem też już powinni dojeżdżać.

Pomyślała o Robercie. To on miał być największą atrakcją tego wyjazdu. A właściwie jego nowa żona. Był bardzo tajemniczy, wiedzieli jedynie, że ostatnie trzy lata spędził w Kampali, dokąd wyjechał po rozwodzie z Wandą.

Zetka doskonale pamiętała tamten czas, ona sama przechodziła wtedy trudne chwile z Joachimem, była pewna, że ich małżeństwo też zakończy się rozwodem.

Dużo wtedy rozmawiały z Wandą. Przedtem właściwie się nie znały, Wanda dołączyła do ich ekipy dzięki małżeństwu z Robertem, ale nie utrzymywała z dziewczynami bliższych kontaktów. Była dość nieśmiała, wycofana i zamknięta w sobie, a żadna z nich nie pokusiła się, żeby pomóc jej się otworzyć. Tylko dwa albo trzy razy dała się namówić na wspólny wyjazd; zazwyczaj Robert przyjeżdżał sam.

Wszyscy się zdziwili, kiedy przywiózł ją pierwszy raz i przedstawił jako swoją żonę. Szczególnie dziewczynom opadły szczęki. Było wiadomo, że Robert lubi wyłącznie efektowne i temperamentne laski, a choć Wanda była nawet w jakiś sposób atrakcyjna: wysoka, szczupła, o długich nogach i przepięknych popielatych włosach, jednak wydawała się powolna, nieco misiowata i wyprana z emocji. Mało mówiła, wolno się poruszała, jakby w ogóle nie było w niej życia. Nie zabierała głosu pierwsza i nie zdarzyło się, żeby się z kimś spierała. Zetka chyba nigdy nie widziała, by Wandę naprawdę coś poruszyło.

Kiedyś na wakacjach w Irlandii zwiedzali ruiny jakiegoś starego zamku, do którego droga prowadziła przez łąkę pełną pasących się byków. Któryś z chłopaków, Zetce świtało, że chyba Gruby, bo to najbardziej do niego pasowało, w ramach dowcipu zerwał z głowy czerwoną bandankę i zaczął nią wymachiwać, wrzeszcząc przy tym jakieś durne „ole!”. Bykom wiele nie było trzeba, ruszyły z impetem na gromadkę idących gęsiego ludzi. Zetka myślała wtedy, że to jej ostatnie chwile. Ewa wrzasnęła, złapała pięcioletnią córkę i wlokąc ją za warkocz, popędziła w stronę zamku. Pozostali ruszyli w jej ślady. Kiedy bezpiecznie ukryci za zrujnowanym murem spojrzeli po sobie, wyszło na jaw, że nie ma z nimi Wandy. Najbardziej przeraził się Robert, pewnie ze wstydu, że zostawił żonę na pastwę byków. Okazało się, że Wanda stoi sobie na polu, a dzikie bestie pasą się wokół spokojnie.

„Boże, jaka ty jesteś odważna” – powiedziała potem Ewa. Jednak pozostałe dziewczyny uważały, że to raczej brak odruchów bezwarunkowych. „Ona nie uciekła, bo nie żyje” – upierała się Jowita. „Do tej pory to ukrywała, ale teraz wyszło skrzydło z worka”. „Szydło” – poprawiła ją Mara odruchowo. „Może być i szydło, ale ja mówię wam, zimny trup”.

Zetka uśmiechnęła się do wspomnień. Była dziś w nostalgicznym nastroju. Rzadko mu ulegała, na ogół wolała patrzeć do przodu, nie należała do ludzi, którzy z sentymentem tkwią w przeszłości, uważając, że kiedyś było lepiej. Ona sama była ciekawa, co kryje się za następnym zakrętem. Lubiła swoje życie. Choć nie zawsze bywało różowo, codziennie rano miała irracjonalne wrażenie, że spotka ją coś dobrego.

– Coś tak zastygła, jakby ci prąd odłączyli? – powiedziała Mara na widok przyjaciółki pochylonej nad deską do krojenia. – Obserwuję cię już dłuższą chwilę, nie boli cię kręgosłup?

Zetka odłożyła nóż, którym zamierzała pokroić pomidory.

– I co? Pojadą po nich?

– Już pojechali. Gruby do nich zadzwonił. Powinni być za jakieś pół godziny. Cieszę się, już się za nim stęskniłam, brakuje mi tych jego durnych żartów. Za Jowitą zresztą też. No, może za nią trochę mniej – dodała po namyśle.

– Ja też. Tylko pamiętaj… – Zetka podniosła palec z udawaną powagą. – Grzesiek. Mówimy: Grzesiek.

Mara wydęła usta. Oczywiście, że nie zamierzała się przejmować. Jowita zawsze była nadwrażliwa, a w dodatku niepewna siebie jak każdy narcyz. Brała do siebie wszystko, co tylko usłyszała. Od ostrożnego obchodzenia się z jej wrażliwym ego można było zwariować. Człowiek nigdy nie był w stanie przewidzieć, co może sprawić jej przykrość.

Otworzyła lodówkę i z zapasów, które przywieźli, wyciąg­nęła dwa duże pojemniki.

– Usmażę dewolaje, na pewno wszyscy będą głodni. Ewa przysłała esemesa, że zostało im jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów.

– A Robert i ta…? Zapomniałam, jak jej.

– Dina. Mówiłam ci, że będą dopiero jutro wieczorem.

Zetka z szelmowskim uśmiechem zatarła dłonie.

– Super, będzie można przedtem spokojnie ich oplotkować. Pomyślałam, że może jutro odpuścimy sobie narty? Niech chłopaki idą sami, a my urządzimy sobie babski dzień. Co ty na to? Późne śniadanko, ploteczki, winko. No i jacuzzi! Powiem ci, że jak tylko je zobaczyłam, już wiedziałam, że to konkurencja dla nart – zaśmiała się. – Zresztą jacuzzi jak jacuzzi, za to widok z niego za milion dolarów.

Mara uwielbiała szusować, ale musiała przyznać Zetce rację. Wielkie jacuzzi ulokowano na kamiennym tarasie pod gołym niebem, umieszczono tam także dwie wysokie gazowe lampy, w których płonął ogień, jednocześnie dając ciepło. Pod okapem dachu rozwieszono sznury migoczących lampek. Już sobie wyobrażała, jak siedzą tam wieczorem z winem, a pomiędzy nimi pływa deska z serami i lokalnymi wędlinami.

– Ja chętnie, zobaczymy, co na to pozostałe. Swoją drogą, chyba ozłocę twojego Joachima, że nam to wynalazł. W dodatku za takie śmieszne pieniądze. Przecież normalnie wynajem tej chaty musi kosztować majątek.

Zetka się uśmiechnęła.

– Mówiłam ci, że będzie tu robił projekt nowej instalacji fotowoltaicznej, ta obecna podobno nie daje już rady. Dostał jakieś superzlecenie na kilkanaście luksusowych obiektów. Właściciele tej spółki nawet się ucieszyli, uważają, że w ten sposób pozna specyfikę domu. Wprawdzie kręcili trochę nosami, że to najbardziej oblegany termin, ale Joachim dał im na ten obiekt tak korzystną cenę, że musieli się zgodzić.

Mara rozklepywała mięso i raz po raz zerkała na Zetkę.

– Wiesz – powiedziała z wahaniem – kiedy mówisz o Joachimie, masz w oczach takie ciepło. Chyba już dobrze między wami? – zapytała ostrożnie.

Zetka wzruszyła ramionami.

– Jeśli chcesz wiedzieć, czy wciąż myślimy o rozwodzie, to nie, nie myślimy. Tamten kryzys minął.

– Mówisz, jakby był następny…

Zetka podeszła do okna. Zapewne rozciągał się stąd fantastyczny widok, jednak przyjechali zbyt późno, żeby cokolwiek zobaczyć, i już nie mogła doczekać się jutra.

– Nie ma żadnego kryzysu, dogadujemy się.

– To nie brzmi jak recepta na szczęśliwe małżeństwo – zauważyła Mara.

– Tacy ludzie jak mój mąż nigdy nie są nieszczęśliwi w małżeństwie – oświadczyła Zetka.

– A jeśli są?

– To wtedy się mówi, że nie widują się tak często, jak by chcieli.

– Nalać ci wina? – Mara poczuła się nieswojo.

Przyzwyczaiła się już, że choćby wokół szalała wojna i płonął świat, zawsze można było czerpać pociechę z radosnego optymizmu przyjaciółki. Dlatego nie lubiła, kiedy Zetkę dopadały smutki. Może wynikało to z egoizmu, ale nie lubiła i już.

Zetka wyciągnęła w jej stronę kieliszek.

– Lej – powiedziała. – Muszę przegonić ten nastrój. W końcu przyjechałam tu, żeby się odprężyć.

– I się odprężysz. Tylko przestań rozkminiać. Moja matka zawsze powtarzała, że najszczęśliwsi są ci bezrefleksyjni. Popatrz na siebie cudzymi oczami i zaraz będzie ci lepiej.

– Jakimi oczami?

– A choćby moimi. Atrakcyjna kobieta o figurze, o jakiej wszystkie marzą, spełniona zawodowo, z mężem, który świata poza nią nie widzi. Z pięknym domem i cudowną teściową. Chociaż Niemką – dodała złośliwie, bo w gruncie rzeczy dużo ją kosztowały te wszystkie komplementy.

Zetka podniosła kieliszek do ust i skrzywiła się, jakby skosztowała octu.

– Z tą teściową przesadziłaś. Ona jest cudowna tylko na pokaz, to wpływa dobrze na jej wizerunek wśród koleżanek. Jedna z nich ma synową z Senegalu, a zięciem drugiej jest mormon. Przy tamtych ja jestem najbardziej cywilizowana.

Mara, która właśnie próbowała sosu grzybowego, parsknęła tak, że opluła kafelki za kuchenką. Przez chwilę obie śmiały się jak szalone. W końcu Zetka powiedziała:

– Nawet nie wiesz, jak się cieszę z tych naszych wakacyjnych wyjazdów. Przy was czuję się, jakbym znowu miała piętnaście lat.

– Wtedy jeszcze się nie znałyśmy – zauważyła Mara przytomnie. – A, zapomniałabym, wyciągnij wino z lodówki, bo Bazyl znowu będzie rozpaczał, że je profanujemy. Ten facet potrafi zrobić dramat ze wszystkiego.

Zetka odstawiła kieliszek. Kiedy otwierała lodówkę, usłyszała piknięcie telefonu.

– Dostałaś esemesa. – Mara właśnie klarowała masło. – Zobacz, może to chłopaki.

Zetka podeszła do stołu. Sięgnęła po telefon.

Tęsknię. Dłużej bez ciebie nie wytrzymam. Już się nie mogę doczekać, rybka.

– I co? Wszystko w porządku?

– To Bild mobil, zapomniałam zapłacić – rzuciła.

Ucieszyła się, że zajęta przy kuchni Mara nie może zobaczyć jej głupkowato błogiego uśmiechu.

ROZDZIAŁ III

Jowita stała przy kominku i rozglądała się dokoła zachwyconym wzrokiem.

– Boże, jak tu pięknie! A nie wierzyłam, jak Mara mówiła przez telefon. Myślałam, że jak zwykle przesadza.

Nawet nie zdjęła kurtki skupiona na podziwianiu ścian wyłożonych surowymi granitowymi blokami. Tym samym nie dostrzegła również złego spojrzenia, które posłała jej Mara.

– Naprawdę pięknie! – zawtórowała jej zasapana Ewa. Właśnie wtaszczyła walizkę po kilku wejściowych stopniach, co wystarczyło, żeby poczuła się zmęczona. – Boże, zapuściłam się i nie mam kondycji. Aż się boję tych nart, coś czuję, że wymięknę po godzinie. Co mi w ogóle strzeliło do głowy? Nie stałam na deskach z pięć lat! W przewidywaniu narciarskiej klęski nawet zapisałam się we wrześniu na siłownię. Ale jakoś nie wyszło. – Skrzywiła się. – No, nie dotarłam, co tu dużo gadać. A potem Pola złapała ospę i… same rozumiecie.

Jowita z trudem oderwała wzrok od misternie rzeźbionych belek na suficie. Podeszła do małego stolika i sięgnęła po niebiesko-zielony wazonik z weneckiego szkła, w kształcie kalii. Przez chwilę oglądała go, nie kryjąc zachwytu. Wazonik rzeczywiście był piękny; zielenie przechodziły w lazur, a kończyły się błękitnym kielichem.

– Co zrobić, z metabolizmem nie wygrasz, wszystkie kobiety zaczynają walczyć z nadwagą koło czterdziestki – powiedziała.

– No chyba nie wszystkie – mruknęła Mara pod nosem. Popatrzyła na poklepujących się na powitanie roześmianych dorosłych facetów, którzy zachowywali się, jakby po wakacjach wrócili do ulubionego przedszkola, i zawołała: – Dobra, chłopaki, dość tych przytulanek! Bierzcie tobołki i jazda na górę. Joachim pokaże wam pokoje. Ten środkowy ma łazienkę ze szklaną ścianą przy wannie. Widok prosto na Wildspitze. Doceńcie, że nie zatrzymałam go dla siebie, chociaż mogłam. Kto pierwszy, ten lepszy. – Roześmiała się. – A potem na dół, zaraz kolacja!

– Mara kierowniczka! – Gruby chwycił ją w ramiona i okręcił się z nią jak w walcu. – Już zapomniałem, że ty zawsze musisz rządzić. Chodź no tu, niech cię uściskam, miłośniczko filmowego kiczu. Przywiozłem nowy towar, coś tam sobie obejrzymy, jak wszyscy pójdą spać, nie?

Ten prawie dwumetrowy mężczyzna o pociągłej twarzy był tak chudy, aż dziw brał, że w ogóle może utrzymać się w pionie i nie złamać. Składał się głównie z rąk, nóg i stóp w rekordowym rozmiarze czterdzieści osiem. Na studiach miał brodę, włosy do ramion i zwykle nosił długie białe koszule, które matka szyła mu z prześcieradeł. Choć przyjaciele nazywali go Grubym, dla całego wydziału nauk społecznych był Jezusem, bo rzeczywiście wyglądał jak Zbawiciel ze świętych obrazków. Jeden, ze złotym szlaczkiem, trzymał nawet przy sobie i pewnego razu usiłował go wcisnąć policjantom z drogówki, kiedy poprosili o dokumenty ze zdjęciem. Potem przekonywał wszystkich, że gliny nie nabrały się ze względu na aureolę. Jeździł trabantem i naprawdę był to niezapomniany widok, kiedy Jezus w białej szacie z niejaką trudnością gramolił się z niewielkiego autka na parkingu przed uczelnią.

Obecnie ze Zbawiciela została tylko broda.

– A ty masz coraz wyższe czoło – zauważyła złośliwie Mara, obejmując go w pasie i zerkając od dołu na jego linię włosów, która z każdym rokiem przesuwała się do tyłu. – Niedługo będziesz całkiem łysy.

– Od dawna mu mówię, żeby zgolił te nędzne szczątki – powiedziała Jowita z niesmakiem, nie wypuszczając wazonika z rąk. Jego kolory ją hipnotyzowały.

Zdjęła kurtkę i rzuciła na fotel, prezentując tym samym obfitą figurę, wciśniętą w ciemne legginsy i czarny golf. Na rękach miała czarne mitenki i wyglądała jak spuchnięty mim. Trudno było nie zauważyć, że mocno przytyła. Jedynym atutem jej nowej sylwetki były piersi w rozmiarze DD, co szybko dostrzegła Mara, posiadaczka nędznego A, które od zawsze stanowiło jej zgryzotę.

– Mężczyzna powinien mieć albo włosy, albo łysinę – wymądrzała się Jowita. – Wtedy przynajmniej widać, że nie próbuje rozpaczliwie zatrzymać tych pięciu kłaków na krzyż. A Grzesiek nie ma ani włosów, ani porządnej łysiny. Te zakola wyglądają jak krowie placki.

– Żebym ci nie powiedział, czego ty nie masz. A raczej… sorry, masz w nadmiarze.

Jowita zesztywniała.

– No wiesz! – Momentalnie zaszkliły jej się oczy, a usta wykrzywiły w płaczliwym grymasie. – Jesteś podły. Jak możesz! – wrzasnęła.

Niewiele myśląc, cisnęła w niego wazonikiem.

Grzesiek się uchylił, szkło trafiło w ścianę, a za jego plecami posypały się niebieskie okruchy.

Zapadła niezręczna cisza. Nikt nie wiedział, jak się zachować. Po dwóch dniach już nie czuliby się tacy spięci, sprzeczki i drobne złośliwości byłyby na porządku dziennym, nikt nie robiłby z nich dramatów. Ale zbyt długo się nie widzieli i musieli się trochę oswoić.

Zetka zadzwoniła kieliszkami i zawołała ze sztuczną wesołością:

– Kto co pije?! Jest wino, irlandzka whisky w rozmiarze XXL, na którą nasz Gruby musiał zapewne tyrać przez pół roku, nasza porządna wódka i nalewka z pigwy od teściowej Mary.

Wszyscy przyjechali prawie równocześnie. Ewa z Mikołajem właśnie wyciągali walizki z bagażnika, kiedy na podjeździe zaparkowały dwa auta. W miasteczku jakimś cudem udało się zdobyć zimowe opony i bmw Grubego mogło bez pomocy wtoczyć się pod górę.

– No, brachu, ty chyba nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać – powiedział Bazyl godzinę później, gdy wszyscy siedzieli już przy kolacji. – Na letnich? To trzeba mieć odwagę.

Gruby sięgnął po kolejnego kotleta.

– E, przesadzasz. Poza tym mówiłem ci, to nie letnie. W Irlandii nie słyszeli o letnich oponach. Mają po prostu opony.

– A jak raz na pięć lat poprószy śnieżek, to wszystkie samochody stoją, bo nikt nie jest w stanie pokonać najmniejszego wzniesienia. Tam się nie da kupić zimowych – dodała Jowita, która mimo wszystko poczuła się w obowiązku bronić męża. Wazonika mu nie wybaczyła i z satysfakcją pomyślała, że będzie musiał za niego zapłacić. – Czasami dość już mam Irlandii – westchnęła. – I tych tępych Irlandczyków.

– Dlaczego tępych? – Ewa się obruszyła. – Nie mów tak. Ty wiesz, ilu oni wydali na świat świetnych pisarzy? James Joyce, Wilde, Jonathan Swift, Beckett… Mają aż czterech noblistów! To genialny naród.

– Oho, moja żona wsiadła na swojego konika – szepnął Mikołaj do siedzącej obok Zetki. – Może być nieco męcząco.

Zetka uśmiechnęła się pod nosem, delikatnie odsuwając rękę, którą przez roztargnienie położył jej na kolanie.

– To w ogóle niesprawiedliwe, że wielu irlandzkich pisarzy traktuje się w kategoriach literatury angielskiej, zapominając o ich korzeniach – niestrudzenie kontynuowała Ewa. Była tłumaczką z języka angielskiego i o książkach mogłaby rozprawiać godzinami. – Mistrzostwo osiągnęli raczej w opowiadaniach, z tym że… – Przerwała gwałtownie, bo Jowita machnęła jej widelcem przed nosem. Kawałek kotleta spadł na talerz.

– Ewa, błagam. To tak, jakbyś powiedziała, że wszyscy Niemcy są geniuszami, bo Einstein był Niemcem. Bez urazy, Joachim. – Uniosła kieliszek w stronę Joachima, który odpowiedział jej tym samym. – Joyce to Joyce, a Buckley to Buckley i nie ma co dyskutować.

– Buckley? A co on napisał? – spytała zaniepokojona Ewa. To niemożliwe, żeby nawet o nim nie słyszała.

– Imogen Buckley, dyrektorka w mojej szkole. Opowiadałam kiedyś dziewczynom w pracy, że jak jechaliśmy na wakacje do Polski, to na promie obrzygałam buty jednemu facetowi. Wiecie, co powiedziała? „Na promie? Jak to? Nie wiedziałam, że Polska jest wyspą”. Kurtyna.

Przy stole rozległy się śmiechy.

– Jeden niedouczony Irlandczyk nie oznacza, że cały naród to debile. – Ewa nie dawała za wygraną.

– A jeden genialny, że geniusze.

Mara znacząco spojrzała na Zetkę.

Ta w lot ją zrozumiała. Jeśli Ewa starła się z Jowitą, coś musiało być na rzeczy. Wszyscy podczas zaciętych dyskusji skakali sobie do gardeł, nikt nie odpuszczał, ale akurat te dwie zawsze trzymały sztamę.

Ogień w kominku zaczął przygasać, a więcej drewna w domu nie było. Należało iść do szopy na tyłach.

– Jakoś nie pomyślałem – powiedział ze skruchą Bazyl. Razem z Marą przyjechali pierwsi. – A potem dziewczyny wygoniły nas po zakupy.

– Biedaczek – mruknęła Mara.

Mikołaj się poderwał.

– Ja pójdę, tylko powiedz gdzie.

Zetka również wstała.

– To ja z tobą, chętnie się przewietrzę.

Sięgnęła po kurtkę, lecz nagle poczuła z tyłu na sobie ręce Joachima.

– Nie ma mowy, jesteś rozgrzana, zaraz znowu złapiesz jakąś infekcję. Ledwo wyszłaś z grypy. Kochanie, naprawdę musisz bardziej o siebie dbać, nie możesz być taka lekkomyślna.

Odebrał Zetce okrycie i wyciągnął rękę, żeby odsunąć żonie z oka niesforny lok.

Miała bujne, kręcone włosy w wiecznym nieładzie, który na dodatek zupełnie jej nie przeszkadzał. Czasami potwornie go to drażniło. Nie znosił chaosu i improwizacji. Kiedy widział na jej głowie ten nieokiełznany, żywiołowy bałagan, który czasem wydawał mu się jakimś odrębnym, złośliwym bytem, musiał się powstrzymywać, żeby nie zakładać jej kosmyków za uszy, bo nie lubiła, kiedy ktoś dotykał jej włosów. Kupił jej nawet w prezencie opaskę, lecz go wyśmiała.

Zetka zacisnęła wargi i bez protestu odłożyła kurtkę. Nikt nie zauważył złości, która błysnęła w jej oczach.

Po paru minutach Mikołaj wrócił z koszem pełnym drewna. Otrzepał się w sieni, ale i tak naniósł do środka mnóstwo śniegu, który na podgrzewanej podłodze w jednej chwili zamienił się w imponującą kałużę.

– Ej! Zobacz, co zrobiłeś! – krzyknęła Ewa. – Tarzałeś się w tym śniegu czy co?

– Coraz bardziej sypie, już prawie nie widać samochodów. – Mikołaj postawił kosz koło kominka i zaczął układać polana przy ścianie. – Zapowiadają jakąś klęskę żywiołową. W życiu nie widziałem tyle śniegu.

– I super! – włączył się Bazyl. – Jutro będą rewelacyjne warunki na stoku.

– O ile w ogóle uda się tam dotrzeć. – Mikołaj był bardziej sceptyczny. – Joachim, czy ten facet codziennie odśnieża?

Joachim miał trochę niepewną minę.

– O ile nas nie zasypie – wyznał ze skruchą. – Podobno czasami jest tyle śniegu, że nawet pług nie daje rady. Dlatego mówiłem, żebyście wzięli sporo zapasów.

Gruby parsknął śmiechem.

– Ale jaja! Znaczy zazwyczaj odśnieżają, chyba że jest śnieg, to wtedy nie.

Ewa podeszła do Mikołaja i zdjęła mu z głowy mokrą czapkę.

– Daj, położę na kaloryferze. A ty nie rechocz tak głupio – zwróciła się z naganą do Grubego. – Widziałam w sieni łopaty. Jak się rano weźmiecie, w try miga będzie po śniegu.

– Chyba nie wiesz, co mówisz, płocha kobieto! – ryknął Gruby. Wyciągnął swoje wielkie łapy, złapał Ewę i przewiesił sobie przez ramię. – Panowie, tak trzeba z babami! Bez litości!

Po kolacji rozłożyli się wokół kominka, który stanowił centralny punkt salonu. Pomarańczowe płomienie strzelały wysoko w górę, plując wokół iskrami, i odbijały się w czarnej tafli szyb naprzeciwko. Człowiek miał wrażenie, że siedzi w samym środku pożaru, a nad głową przeskakują mu świetlne iluzje. Koncepcja wystroju przemyślana była w najdrobniejszych szczegółach, nic nie pozostawiono przypadkowi. Wiedzieli od Joachima, że na zlecenie poprzedniego właściciela zajmował się tym jakiś francuski projektant, specjalizujący się w unikatowym postarzaniu drewna.

Wszyscy oniemieli, kiedy pierwszy raz weszli do kuchni. Na pierwszy rzut oka drewniane poszarzałe szafki sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały się rozpaść. Nie trzymały kątów, miały powypaczane drzwiczki, wystające sęki i składały się z samych chropowatych krzywizn. Wyglądały jak sklecone na poczekaniu przez średnio zdolnego ucznia stolarza, przy użyciu jednego młotka i czterech gwoździ.

Mara się przestraszyła, że jak tylko spróbują którąś otworzyć, wszystko zwali im się na głowy. W najlepszym razie będą musieli podpierać drzwiczki i siłować się z szufladami. Nieufnie pociągnęła za uchwyt i oniemiała, kiedy szuflada wyjechała gładko, prezentując lśniące chromem wnętrze. Okazało się, że wszystkie meble wyposażono w najwyższej jakości zawiasy, w środku były luksusowo wykończone, a drewno, które sprawiało wrażenie zmurszałego, to solidny dąb, specjalnie postarzany, żeby sprawiał wrażenie wiekowego.

Przypomniała sobie zimowy wyjazd na narty do Les Houches, kiedy byli przekonani, że drewniany dom, który wynajęli, ma co najmniej sto lat. Marę zachwyciły stare, pociemniałe i nadgryzione przez korniki bale, pokryte patyną rzeźbione drzwi z zabytkową kołatką, i nawet delikatna woń stęchlizny, wyczuwalna we wszystkich pomieszczeniach. To był zapach jej dzieciństwa, wakacji spędzanych u dziadków na Podlasiu. Aromaty ziół suszących się w pękach nad kuchnią, smród piór opalanego na rosół koguta i kojący zapach wykrochmalonej pościeli.

Dopiero później okazało się, że to jego pierwszy zimowy sezon. Właściciel chciał mieć stary dom, lecz nie zamierzał czekać stu lat, zapłacił więc ogromne pieniądze za skomplikowany proces postarzania drewna. Zadbał o każdy detal, nawet o specjalne odświeżacze powietrza, które Mara wzięła za woń wiekowego kurzu. Nowoczesna, atrakcyjna starość była w cenie.

Dokładnie odwrotnie niż u kobiet, pomyślała wtedy z przekąsem i już do końca pobytu odnosiła się z nieufnością do tego drewnianego uzurpatora. Zupełnie straciła do niego serce.

Dlatego choć inni zachwycali się teraz „zabytkową” kuchnią, na niej nie zrobiła wrażenia. Wolała, kiedy wszystko było tym, na co wyglądało.

Na szczęście salon niczego nie udawał. Jasne deski na ścianie, ciemniejsze o ton sufitowe belki, grube szare dywany na kamiennej podłodze, niskie komody stojące wzdłuż ściany i przepiękny drewniany parawan malowany w złote ptaki – wszystko to było neutralne i gdyby nie kilka oryginalnych elementów, w zasadzie niczym by się nie wyróżniało. Najbardziej zaskakujące okazały się krzesła przy długim drewnianym stole. Wykonane z poroży jeleni, zwieńczone na górze łopatami łosia, miały siedziska obite czarną skórą wykończoną ćwiekami. Ich pokraczne sylwetki na pierwszy rzut oka wzbudzały nieufność i obawy co do stabilności, ale w efekcie dziwaczne siedziska okazały się nad wyraz wygodne. Drugim elementem były szerokie, rozłożyste sofy i wielki kwadratowy puf na środku. Wszystko obite łaciatą biało-brązową krowią skórą. Gruby z Bazylem kilka razy sprawdzali, czy to nie imitacja, jednak wyglądało na to, że mieli w salonie prawdziwą krowią sierść.

Ewa stanowczo odmówiła kontaktu z pośmiertnymi resztkami i zanim usiadła, pieczołowicie rozłożyła koc, byle tylko nie dotknąć krowiego truchła, jak uparcie określała obicia. Oświadczyła, że skoro nie jada mięsa, nie zamierza być hipokrytką. Mikołaj oczywiście nie omieszkał jej wytknąć, że jakoś nie miewa takich skrupułów, kiedy kupuje kolejną parę skórzanych butów albo nową torebkę.

Chociaż się nie umawiali, mężczyźni usiedli obok siebie, a kobiety zbiły się w gromadkę po drugiej stronie.

Mara uśmiechnęła się pod nosem. Faceci ciągnęli do facetów, tak jak one spragnione były swojego towarzystwa. Dawno temu, podczas pierwszych wyjazdów, preferowali zajęcia w podgrupach, ale widywana raz na jakiś czas przyjaciółka z biegiem lat stawała się bardziej interesująca niż codzienny mąż.

Spojrzała na Bazyla. Zaaferowany, razem z Mikołajem pochylał się nad mapą tras narciarskich. Jak go znała, pewnie jutro zerwie wszystkich o świcie, pokrzykując, że mają tylko kilka godzin, zanim zapadnie zmrok, i że trzeba maksymalnie wykorzystać czas na stoku. Ona sama już przestała się tym przejmować i wszystko robiła w swoim rytmie, nie oglądając się na niego. Gdyby nie to, podzielając jego radość życia, już dawno straciłaby swoją. Bazyl był aktywny, żeby nie powiedzieć nadaktywny: biegał, pływał, boksował, namiętnie chodził po górach, latem nie zsiadał z roweru i nie wyobrażał sobie zimy bez szusowania. A w tym wszystkim był tak zachłanny, nerwowy i przerażony, że coś może go ominąć, jakby został mu tylko tydzień życia i musiał go maksymalnie wykorzystać. Kiedy wyjeżdżali na wakacje, nie mogła rano wylegiwać się w łóżku ani potem niespiesznie jeść śniadania, kontemplując srebrne błyski na falach czy słońce wynurzające się zza gór, w zależności, gdzie ich akurat rzuciło. Nie mogła poleżeć na plaży albo spędzić poranka na tarasie z książką. Trzeba było biec, zdobywać, oglądać, zwiedzać. Nałykać się wrażeń, zachłysnąć widokami, wiecznie w pędzie; i doświadczać, doświadczać – aż do utraty tchu. Wszyscy podziwiali w Bazylu ten zapał, apetyt na życie i ciekawość świata, lecz ona czasami wolałaby po prostu poleżeć na ciep­łym piachu. Pogapić się na ptaki, pomyśleć. Nie bała się spędzać czasu we własnej głowie, odcięta od zewnętrznych bodźców. Niekiedy odnosiła wrażenie, że jej mąż zachowuje się, jakby uciekał od siebie. Jakby bał się zostać sam ze sobą.

– Ale się obżarłem! – Gruby przeniósł się na fotel i wyciągnął nogi w stronę kominka. – Kotlety były zajebiste. Ty się, kobieto, marnujesz na tej uczelni – zwrócił się do Mary, wyrywając ją z zamyślenia. – A mogłabyś światu dać tyle dobrego. Ze skóry wyłazisz, żeby gamonie cię słuchały. Wystarczyłoby tylko postawić przed każdym po kotlecie. Knajpę powinnaś otworzyć – dodał. – Zawsze gotowałaś jak marzenie. Pamiętacie tamten rajd w Bieszczadach, kiedy skończyło się żarcie i został tylko suchy groch?

– Mara ugotowała nam wtedy zupę z grochu i szyszek sos­nowych – wyjaśniła Zetka Joachimowi. – Muszę przyznać, że była oryginalna, lepszej grochówki w życiu nie jad­łam. Potem namawialiśmy ją, żeby jeszcze raz spróbowała, ale nie chciała, podobno to była jednorazowa improwizacja.

Mara się uśmiechnęła. Spojrzała na swój pusty kieliszek. Poszukała wzrokiem Bazyla, ten jednak nie zwracał na nią uwagi, w dalszym ciągu zajęty wybieraniem tras. Wobec tego podsunęła kieliszek Grubemu, który skwapliwie go napełnił.

– Próbowałam, ale może to były jakieś specjalne, bieszczadzkie szyszki, bo innych nie dało się zjeść.

– O, nigdy się nie chwaliłaś!

– A czym się miałam chwalić, jak nie wyszło. Poza tym matka mi zabroniła eksperymentować, podobno wszystkie gary przeszły terpentyną.

– To jest jakiś pomysł. – Kiedy Gruby uczepił się tematu, nie było na niego mocnych. – Rzuć w diabły tę uczelnię, my rzucimy Irlandię i razem otworzymy jakiś kulinarny biznes. Możemy wciągnąć Bazyla, przyda nam się korposzczur – roześmiał się. – I Joachima. Dzięki tobie, chłopie, podbijemy niemiecki rynek!

– Do usług. – Joachim skinął głową. – Z tym że ja się nie znam na gotowaniu.

– Ja też nie! – parsknął znowu Gruby. – A co to za problem?

Jowita nachyliła się do Ewy.

– O, mój stary rzuca Irlandię – powiedziała z przekąsem. – Musi być już nieźle wcięty. Na trzeźwo mu się to nie zdarza.

Ewa uważniej popatrzyła na przyjaciółkę.

– Mów, co tam u ciebie. Chcesz pogadać? – zapytała z troską.

– E, nie ma o czym. – Jowita wzruszyła ramionami. Podwinęła pod siebie nogi i nakryła je kocem. – Wciąż to samo. Przecież wiesz, że jeśli o mnie chodzi, natychmiast bym wróciła. Gdyby nie dzieci, w życiu by mnie tam nie zatrzymał. Tylko że Zośka w ogóle nie zna polskiej szkoły, miała sześć lat, jak wyjechaliśmy. Jak mogłabym jej to zrobić? Michaś dopiero skończył rok, ale chyba też bym wolała, żeby tam chodził do szkoły. No i tym sposobem dupa blada.

Zetka poszła do kuchni i wróciła stamtąd z kolejną butelką wina.

Mara zmierzyła ją wzrokiem.

– W tym tempie to gwarantuję, że jutro nie ustoisz na nartach.

– A, właśnie! – przypomniała sobie Zetka. – Co wy na to, dziewczyny, żeby jutro odpuścić sobie narty? Tyle czasu się nie widziałyśmy. Niech faceci jadą, a my spędzimy sobie miły dzień w domu. Jacuzzi i te sprawy… – Mrugnęła, potrząsając butelką. – Jak przestanie tak wiać, możemy ewentualnie iść na spacer.

Wszystkie ochoczo przytaknęły.

Kątem oka Mara zauważyła, że Bazyl wreszcie podniósł głowę znad mapy. Uśmiechnęła się w duchu. Jak ona go dobrze znała.

– Jak to, w domu? – powiedział zdziwiony. – Przecież przyjechaliśmy na narty. W domu to możesz sobie w domu posiedzieć – zwrócił się do Zetki.

– Ej, ty, elokwentny! – oburzyła się ze śmiechem. – Gdzie ja mogę sobie posiedzieć, to ja wiem. Do dziewczyn mówiłam.

– Mara na pewno idzie – oświadczył z przekonaniem. – Kupiliśmy jej nowe atomiki, musi wypróbować.

– Ty kupiłeś, kochanie. – Mara uśmiechnęła się słodko. – Uparłeś się, choć stare były jeszcze w porządku.

– Bo chciałem, żebyś miała fun z jazdy.

– Ale ja jutro wolę mieć fun z dziewczynami – oświadczyła, widząc jednak, że mąż ściągnął brwi, dodała ugodowo: – Pojutrze wszystkie pójdziemy. Przecież mamy całe pięć dni.

– Cztery, w sobotę sylwester.

– I co z tego? Jak cię znam, nie zejdziesz ze stoku, dopóki świateł nie zgaszą.

Bazyl wzruszył ramionami, jednak już nie ciągnął tematu.

Zetka wyprostowała nogi i się przeciągnęła. Trochę szumiało jej w głowie, ale skoro zapadła decyzja, że jutro z dziewczynami spędzają lajtowy dzień, podsunęła kieliszek Marze.

– Nalejesz? Nie chce mi się podnosić, a ty wyglądasz na trzeźwą – zaśmiała się. – A swoją drogą, pechowy ten dom, nie sądzicie? – dodała bez związku. – Wszyscy właściciele zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach.

Siedem par oczu z zainteresowaniem zwróciło się w jej stronę. Nawet Mikołaj z Bazylem oderwali się od map.

Joachim kiwnął głową.

– To prawda, coś dziwnego było w tych śmierciach. Pierwsi właściciele byli małżeństwem, ona Czeszka, on Niemiec, zdaje się, Ackermannowie. Odkupili opuszczone górskie schronisko i zorganizowali bazę wypadową, głównie dla grotołazów. Jako tako je odremontowali, jednak warunki nadal panowały tu spartańskie, więc turyści raczej nie zaglądali. Właściciele byli dość specyficzni, kochali to miejsce, ale niezbyt o nie dbali. Pasjonowali się również eksplorowaniem jaskiń i czasami znikali na wiele dni, a wtedy hulał tu wiatr. Jeśli ktoś się przyplątał, sam musiał się obsłużyć, klucze chowali pod kamieniem albo po prostu zostawiali wszystko otwarte. Stali bywalcy o tym wiedzieli, więc czasem ktoś został na dłużej, narąbał drzewa, rozpalił w kominku, a jak chwycił nagły mróz, spuścił wodę z rur. Pewnej wiosny Ackermannowie ruszyli do kolejnej jaskini, lubili eksplorować tylko we dwójkę. Tym razem wybrali się gdzieś w masyw Leoganger Steinberge. Ostatni rozmawiali z nimi jacyś turyści, którzy zgubili się w okolicach wejścia do jaskini. Opowiadali później, że Ackermannowie podprowadzili ich kawałek, aż wrócili na szlak, i jeszcze poczęstowali czekoladą. A potem nikt ich więcej nie widział.

– Jak to? Nie szukano ich? – zapytała Mara.

– Szukano, oczywiście, że szukano. Ekipy ratowników z Niemiec i z Austrii przeszukiwały jaskinię przez wiele dni. Ta dwójka była niezwykle barwna i znana w środowisku, wszystkich poruszyło ich zaginięcie. Na ratunek z własnej inicjatywy ruszyło kilkunastu grotołazów. Doszło nawet do jakichś przepychanek, kto ma prawo organizować poszukiwania, kto jest odpowiednio przeszkolony, kto ma sprzęt, a kto wiedzę i umiejętności… No wiecie, jak zawsze w takich wypadkach.

– Całkiem jak w Polsce – wtrącił Bazyl z przekąsem. – Spór o kompetencje.

– Ta sprawa swego czasu była na wszystkich czołówkach niemieckich gazet. To jedna z najniebezpieczniejszych jaskiń, trudno dostępna, o najdłuższym trawersie, w dodatku z największą różnicą wysokości. Dopiero po dwóch tygodniach znaleziono ich plecaki, kurtki i jakieś fragmenty odzieży. Leżało to wszystko upchnięte na półce skalnej nad siedmiometrową studnią. Tak maleńkiej, że oprócz plecaków nic by się tam więcej nie zmieściło. Jakim więc cudem tam się znalazły? Przeszukano dno studni, ale ciał nie odnaleziono – zakończył Joachim. – Właściwie do dziś nie wiadomo, co się stało z Ackermannami. Spekulowano, że gdzieś utknęli, że nie mieli lin, co wydaje się o tyle nieprawdopodobne, że byli doświadczonymi grotołazami. Może zabrali liny i poszli inną drogą? Ale to nie wyjaśnia, dlaczego się rozebrali, w jaskini panowały wtedy ujemne temperatury. Jeśli stamtąd odeszli, to dlaczego bez kurtek? Czemu nie wzięli plecaków, w których były termosy pełne kawy i nieruszone kanapki? Kobieta chorowała na cukrzycę, a nie zabrała insuliny. No i nikt ich już więcej nie widział. Nie wrócili do domu, nie odezwali się nigdy do rodziny… Wszystko wskazuje na to, że jednak zginęli. Tylko w jaki sposób? I gdzie są ich ciała?

– Uznano ich za zmarłych?

– Po tylu latach? To raczej oczywiste. Ich spadkobiercy mieli jakieś pomysły na ten dom, chcieli go rozbudować, zrobić tu nowoczesny ośrodek narciarski, ale nie dostali pozwolenia na budowę wyciągu. A potem wycofał się inwestor. – Joachim zamilkł i podrapał się po głowie. – To też jest dość tragiczna historia, choć może już nie tak tajemnicza – powiedział w końcu. – Inwestorem było jakieś amerykańskie konsorcjum z Nowego Orleanu. Mieli już podobne ośrodki w Wyoming i chyba w Kolorado, a teraz postanowili zainwestować w Europie. Wszystko było dopięte niemal na ostatni guzik. A potem przyszedł huragan Katrina. Dwaj najważniejsi prezesi zginęli razem z całymi rodzinami.

– Chryste Panie! – Jowita złapała się za głowę. – Dokąd ty nas ściągnąłeś? Nad tym domem wisi jakieś fatum.

Gruby wyszczerzył zęby w niepewnym uśmiechu.

– Spokojnie, towarzysze, żadne z nas nie jest właścicielem, a kasy, jaką włożono w ten dom, pewnie nigdy na oczy nie widzieliśmy. No chyba że gości również trafiał szlag? – Popatrzył uważnie na nieodgadnioną minę Joachima. – To może ja ci lepiej naleję, jakoś niewyraźnie wyglądasz.

Joachim podsunął mu szklankę z grubo rżniętego szkła, a potem przez moment obserwował, jak w bursztynowym alkoholu połyskują refleksy światła. Pociągnął łyk i się uśmiechnął.

– Nic mi na ten temat nie wiadomo. Ale jest jeszcze historia ostatniego właściciela, twórcy tego luksusu, z którego tak ochoczo korzystamy.

Ewa poprawiła koc i sięgnęła po poduszkę. Podciągnęła kolana i oparła o nie brodę. Historia tego domu ją przerażała. Gdyby wiedziała wcześniej, możliwe, że nie zdecydowałaby się na przyjazd. O ile udałoby się przekonać Mikołaja, bo dla niego byłaby to zapewne dodatkowa atrakcja. Powiodła wzrokiem po ścianach i meblach. Przytulne do tej pory wnętrze nagle wydało się odpychające. Krowia skóra, kości zwierząt, ucięta głowa jelenia na wprost wejścia… Od początku czuła, że ten dom ma złą energię. Nikt normalny nie robi krzeseł z łosia. Poczuła jakiś przejmujący chłód bijący z każdego kąta, mimo że płomienie w kominku strzelały na półtora metra.

– Tu nie ma życia – szepnęła. – Tu są tylko pozostałości po życiu… Nie wiem, czy chcę tego słuchać…

– Nie bądź mięczak, kochanie – powiedział zniecierpliwiony Mikołaj. Przestraszył się, że Joachim, który zazwyczaj za bardzo przejmował się kobietami, gotów jeszcze zrezygnować z opowieści. A właśnie zaczęło się robić ciekawie. Posłał żonie całusa. – Mów – ponaglił tamtego. – Co z nim?

– Właściwie nic szczególnego, zwyczajny Austriak, miliardów dorobił się w branży IT…

Jowita parsknęła śmiechem.

– Austriacki miliarder, rzeczywiście nudy…

– Miałem na myśli, że żaden ekscentryk – uściślił Joachim. – Przykładny obywatel, żona, trójka dzieci. Zachwycił się tym miejscem, zwłaszcza że dziś na tej wysokości nikt tu już nie dostaje pozwolenia na budowę. Budynek nie był w najlepszym stanie. Wieczna zmarzlina porusza się jak lodowiec, tylko wolniej, dlatego dom coraz bardziej osiadał, pękały mury. Właściciel musiał zabezpieczyć fundamenty i dobudować część na solidnej już skale. Prace trwały kilka lat, nie spieszył się, chciał, żeby było idealnie, dokładnie tak, jak sobie wymyślił. Pragnął się tutaj przenieść, zamierzał napisać książkę i uważał, że tu są idealne warunki.

– Trudno się nie zgodzić – wtrąciła Ewa.

– Ale jak już wam wspominałem przez telefon, nie zdążył. Awionetka, którą pilotował, wleciała prosto w zbocze góry. Zginął na miejscu.

Mara zmarszczyła nos.

– A co w tym niezwykłego? W górach często zdarzają się wypadki małych samolotów czy helikopterów. Wiatry, gwałtowne zmiany pogody…

– Pogoda była wtedy jak drut, zero wiatru, widoczność taka, że całe Alpy jak na dłoni. Kiedy zbadano wrak, okazało się, że wszystkie systemy były sprawne i właściwie jednoznacznie nie stwierdzono, co było przyczyną katastrofy. Wyglądało, jakby facet centralnie wleciał w zbocze. Chodziły słuchy, że popełnił samobójstwo, choć jego przyjaciele twierdzili, że to niemożliwe, że był ostatnim człowiekiem, który mógłby to zrobić. W dodatku jego żona spodziewała się czwartego dziecka.

Ewa poczuła dreszcze na plecach.

– Jakoś tak mi nieswojo… Wygląda, jakby ten dom eliminował właścicieli… Po kolei.

– Przestań! – zawołała Jowita. – Sama już w życiu nie pójdę na górę.

– Rzeczywiście dziwne te przypadki, ale wiecie, jak ludzie kochają niesamowite historie. Ja bym to brał przez palce – odparł spokojnie Joachim. – Jeden z właścicieli spółki, do której obecnie należy dom, jest zafascynowany jego historią. Od niego wiem to wszystko – wyjaśnił. – Przejęli go w zeszłym roku. Wiosną, jak tylko pogoda się ustabilizuje, zabieramy się do montowania paneli.

– A swoją drogą, odważni ludzie, ci nowi właściciele… – podsumował grobowym tonem Gruby.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI