Trudna radość - Magdalena Kawka - ebook + audiobook + książka

Trudna radość ebook i audiobook

Magdalena Kawka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czwarty, po książkach "Pora westchnień, pora burz", "Powrót z piekła" i "Nowy początek", tom "Lwowskiej odysei".Jest rok 1947. Tęsknota za Lwowem nie opuszcza Lindnerów, wciąż wracają myślami do minionych czasów, które pamięć zaczyna nieco idealizować. Zwłaszcza że życie w Gryfowie nie jest łatwe. Po stracie Jakuba rodzinie przyjdzie pożegnać Mariannę i wydaje się, że wraz z jej śmiercią świat rozpadł się na kawałki, które trzeba mozolnie poskładać w całość. Lilka wciąż czeka na Oresta, jednak z każdym miesiącem coraz lepiej radzi sobie z jego nieobecnością. Dzięki Andrzejowi znowu zaczyna się uśmiechać. Kiedy w jej życie wkracza dawno niewidziana koleżanka ze szkolnych lat, Lilka nawet nie przypuszcza, jak bardzo skomplikuje się jej sytuacja. Orest również bardzo za nią tęskni, ale jest rozdarty między uczuciem do żony a miłością do Ukrainy. Choć na niepodległość ojczyzny właściwie nie ma już nadziei, jest przekonany, że pewne sprawy musi doprowadzić do końca. Tymczasem do Walerii Gałązkowej również wraca przeszłość. Pamięć o tym, do czego zmusiła ją trudna wojenna rzeczywistość, spędza kobiecie sen z powiek. W końcu pewnego dnia Waleria będzie musiała stawić jej czoło.We Lwowie urodzili się moi dziadkowie. Po wojnie przyjechali na Ziemie Odzyskane, ale do końca życia nosili w sercu tamten świat katulających się tramwajów, śpiewnie zaciągających handełesów i burzliwej młodości, spędzonej w tym najpiękniejszym z miast.

Magdalena Kawka- z wykształcenia socjolog, z zamiłowania pisarka, z upodobania wolny strzelec. Szczęśliwa, że z tych klocków dało się zbudować spójną przestrzeń. Współpracowała z magazynami zajmującymi się problematyką wychowania. Jest autorką poradnika dla rodziców "Przygody Kosmatka kilkulatka" i powieści "Sztuka latania", "Alicja w krainie konieczności", "Wyspa z mgły i kamienia", "W zakątku cmentarza, czyli koniec wieczności" oraz "Rzeka zimna", za którą dostała nagrodę na FLK w Siedlcach w 2012 roku. Wspólnie z Robertem Ziółkowskim napisała książkę "Tuż za rogiem".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 28 min

Lektor: Masza Bogucka

Oceny
4,6 (77 ocen)
53
18
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Puffo171

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia.
00
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

oj jaka to byla uczta. piękna saga. ciesze sie na tom 5
00
Kajus7

Nie oderwiesz się od lektury

piękna opowieść
00
Bunia61

Nie oderwiesz się od lektury

gorąco polecam
00
Doowa555

Dobrze spędzony czas

To był dobrze spędzony czas podczas słuchania całej Lwowskiej odysei polecam
00

Popularność




Copyright © Magdalena Kawka, 2021

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcia na okładce

© Malkovstock/iStock

© Lee Avison / Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8295-748-8

Warszawa 2022

Wy­daw­ca

Pró­szyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[…]

Gdzie ty jesteś?

Za tobą, za snem twym, za pieśnią

Gdzie twe oczy, źdźbła trawy

Nie przyślepią, nie prześpią

Gdzie tak mówi się jestem

Jakby nigdy nie było

Kurzej szyi pod nożem

Białej brzozy pod piłą

Tadeusz Nowak, Psalm sielankowy

Rok 1941

Od czterech miesięcy ich domem była skrytka za dubeltową ścianą oddzielającą sklep od magazynu, szeroka na półtora metra, długa na cztery i pół. Mieściła dwie prycze z siennikami i taboret, na którym stawiali lampę naftową. Z tą lampą w ogóle był kłopot; tak kopciła, że niekiedy woleli siedzieć w ciemnościach niż się dusić i walczyć z załzawionymi oczami. Na niecałych siedmiu metrach kwadratowych i bez tego nie dawało się oddychać. Wieczorek wywiercił wprawdzie przy podłodze kilka otworów, które miały zapewnić wymianę powietrza między sklepem a ich kryjówką, ale niewiele to pomagało. Czasami Wieczorkowa po zamknięciu sklepu zostawiała odsuniętą dyktową ściankę w niebieskiej szafce, przez którą podawała im jedzenie, żeby wpadło trochę powiet­rza. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to niebezpieczne zarówno dla Wieczorków, jak i dla Tilmanów.

Mimo wybuchu wojny sklep żelazny Wieczorków jakoś prosperował. Problemem bywał brak towaru, ale i z tym sobie radzili. Raz lepiej, raz gorzej, jednak na półkach zawsze coś było. Lejzer Tilman niejednokrotnie słyszał przez cienką ścianę, jak właściciel pertraktuje a to z kowalem, a to z jakimś ślusarzem czy innym rzemieślnikiem. Wojna nie wojna, ludzie nadal potrzebowali śrubek i gwoździ, może nawet bardziej niż kiedyś. Wieczorek był twardy i nieustępliwy. Tilman, sam właściciel czterech sklepów bławatnych w Łodzi, nie mógł się nadziwić sprytowi i przedsiębiorczości tamtego.

„Patrz, Eliszewa”, mawiał do żony, gdy ta tak jak on przykładała ucho do ściany, chłonąc odgłosy świata, który z dnia na dzień przestał być ich światem. „Goj, a głowę ma na karku. Aj, razem byśmy interes zrobili, jak się patrzy, gdyby nie ta wojna”.

Eliszewa tylko gładziła męża po tłustych włosach i odpowiadała: „Kiedy nie jest tak, jak chcemy, to chciejmy, jak jest”.

Miała wąskie usta, duże zęby i zadarty, zupełnie nieżydowski nos. Kochał ją i za ten nos, i za pokorę.

Ruch w interesie był duży i każdy z przewijających się przez sklep klientów mógł być potencjalnym konfidentem, toteż z chwilą otwarcia cała rodzina Tilmanów niemal wstrzymywała oddech. Raczej z podekscytowania niż ze strachu. To była ich jedyna łączność ze światem, jedyna rozrywka. Tylko dzięki tym obcym głosom zza ściany mieli poczucie, że świat jeszcze się nie skończył, że trwa. Obecnie, co prawda, w swej najokrutniejszej formie, ale wciąż tam jest. Stłoczeni w pięcioro na kilku metrach kwadratowych, zdani tylko na własne towarzystwo, pomału nie mogli już na siebie patrzeć. Lejzer kochał żonę, kochał córkę i jej męża, kochał nawet teściową, ale czasami łapał się na pociągającej myśli, że tamci wszyscy znikają, a on czuje jedynie ulgę, bo wreszcie może swobodnie wyprostować nogi.

Na samym początku jednoczył ich strach, wspólna niedola i niepewność następnej godziny. Radość, że udało się przetrwać, że są bezpieczni. Jednak z każdym kolejnym dniem oswajali grozę jak dzikiego, nieufnego kota, który w końcu przestaje pokazywać pazury i znudzony kładzie się na piecu.

Ileż można się bać?, myślał Tilman. Człowiek w końcu na wszystko zobojętnieje.

Ich kontakty z Wieczorkami ograniczały się do wymiany paru gorączkowych zdań podczas odbierania posiłków i wstydliwego przekazywania wiadra z ekskrementami. Stefania Wieczorkowa zapewniała, że są bezpieczni, a Niemcy nie interesują się ani sklepem, ani kamienicą, nikt o nich nie rozpytuje i nikt podejrzany nie kręci się w pobliżu.

Lejzer cieszył się z tego, ale zamiast krótkiej, pospiesznej wymiany zdań marzyła mu się długa rozmowa z kimś, kto nie jest jego rodziną. Potem był na siebie zły za te myśli i tym czulej przytulał żonę.

Najbardziej doskwierały mu bezsenne noce. Córka z mężem spali na jednej pryczy, a on z Eliszewą i starą Rutą Haberman na drugiej. Tak było na początku. Po dwóch tygodniach nie wytrzymał. Wziął koc i umościł sobie posłanie pod łóżkiem; tam przynajmniej przez nawiercone otwory wpadało nieco świeżego powietrza i nikt nie przyciskał go do ściany. Podłoga była twarda, Lejzera bolały wszystkie kości, ale to i tak było łatwiejsze do zniesienia niż stęchły smród teściowej. Nawet jęki i stękania od czasu do czasu dobiegające z pryczy młodych nie przeszkadzały mu tak bardzo jak kwaśny odór niemytego ciała.

Niepojęte, jak wojna potrafiła zmienić perspektywę. Kiedyś nie pozwoliłby sobie na myśli o tym, że jego córka spółkuje z mężem, a teściowa poci się w tak uciążliwy dla otoczenia sposób. Teraz wszystkie intymne i wstydliwe czynności przestały być prywatne. Stały się publiczne, nawet jeśli otoczenie ograniczało się do czterech osób. Kiedy któreś z nich musiało skorzystać z wiadra, reszta odwracała głowy. Ktoś półgłosem intonował jakąś pieśń albo po prostu czytali na głos gazety, które dostawali od Wieczorka. Rozpaczliwe, desperackie próby zachowania resztek godności.

Eliszewa czasem szeptała mu do ucha, że to wszystko nieważne, że są razem i tylko to się liczy. Wiedział, że miała rację, ale nie przestawał się buntować. To było silniejsze od niego. Harował, żeby zapewnić rodzinie godne życie, kosztowało go to wiele czasu i pieniędzy, żeby Polacy wreszcie zaczęli się z nim liczyć i nie traktowali jak innego. Wciąż pamiętał koniec lat trzydziestych, gdy w Łodzi gruchnęła plotka o porwaniu młodej kobiety w „celach rytualnych”. Nie wiadomo, kto rozsiewał te bzdury, ale padły na podatny grunt i miasto ogarnęła histeria. W żydowskich sklepach co tydzień wybijano szyby, szklarze nie nadążali ze wstawianiem. Nagle Żydzi stali się obiektem krwawych antysemickich ataków. Nawet klientki, które wcześniej darzyły Lejzera sympatią, przestały się pokazywać, a jeśli przychodziły, to z nieudolnie ukrywaną nieufnością w oczach.

Najmłodszy syn Tabachów, właścicieli kilku domów pogrzebowych w Łodzi, został znaleziony martwy po meczu na tyłach stadionu ŁKS-u. Mówiono, że to bandyckie porachunki, ale zarówno Lejzer, jak i większość żydowskiego kahału nie mieli wątpliwości, że kroi się coś niedobrego. Napięcia między Polakami i Żydami wpisane były we wspólną egzystencję, trwającą od wieków bez większych animozji, tym razem jednak coś wisiało w powietrzu.

A potem przyszedł rok trzydziesty dziewiąty i zaraz potem czterdziesty. Wspólny wróg nie zjednoczył, raczej kazał szukać różnic. Nie było gett dla Polaków, nie karano ich za przynależność do Abrahamowego rodu. Mogli chodzić po ulicach, nie zaglądano im w twarze w poszukiwaniu semickich rysów, nie prześladowano ze względu na narodowość. Dostawali kenkarty i mogli jakoś się urządzić w świecie okupanta.

Lejzer Tilman też pragnął się urządzić. Jeszcze przed wybuchem wojny, przewidując niebezpieczeństwo, zaczął zamieniać sklepy na złoto. Pamiętał, jak dziadek, biedny rabin spod Pińska, mawiał, że kiedy ubogi je kurę, to albo on chory, albo kura chora. Jego wnuk nie chciał takiego losu. A w złoto wierzył jak w nic innego. I jak się okazało, miał rację.

Wieczorkowie byli porządnymi Polakami, uczciwymi i bogobojnymi, ale kto wie, czy do pomocy Tilmanom ostatecznie nie przekonały ich dwie błyszczące sztabki. Wieczorek nieco się wzdragał, kiedy Lejzer wyciągnął owinięty w płótno ciężki pakunek, ale Wieczorkowej rozbłysły oczy i w dwie minuty sprawa była załatwiona.

Jednak Lejzer nie mógł powiedzieć, że Wieczorkowa nie wywiązywała się z obietnic: karmiła ich dobrze w miarę możliwości, codziennie odbierała od nich wiadro z przykrywką, co jakiś czas przynosiła wodę do mycia, prała im ubrania. Tylko rozmawiać nie chciała, a kontakty ograniczała do niezbędnego minimum.

– Traktuje nas jak inwentarz w chlewie – narzekała Hanna, jego córka. – Gnój zabiera, żarcie sypie do koryta, lecz nigdy w oczy nie spojrzy. Jakbyśmy nie byli ludźmi.

– Młoda jesteś i głupia – wzdychał Lejzer – i dlatego ci wybaczam. Powściągnij język. Oni boją się tak samo jak my. Gdyby Niemcy nas znaleźli, wszystkich nas czeka jeden los…

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rok 1947

Ceremonia zaślubin odbyła się kilka kilometrów od Gryfowa, w małym, wiejskim kościółku wzniesionym z pruskiego muru, tak charakterystycznego w tych stronach. Panna młoda z jakiegoś powodu nie chciała stanąć przed ołtarzem strzelistej gotyckiej świątyni w środku miasteczka, nieco zrujnowanej, gdzie czasem deszcz lał się wiernym na głowy, ale ludzie byli szczęśliwi, że raz w tygodniu przyjeżdża do nich ksiądz z sąsiedniego mias­ta, by odprawić mszę.

– Po co kłuć ludzi w oczy naszym szczęściem? Welony, białe suknie… Przecież żadna tam ze mnie niewinna panienka. Wystarczyłoby w urzędzie.

– Ale co też ty opowiadasz, najdroższa? Tyś wojenna wdowa, a ja jeszcze nigdy prawowitej żony nie miałem. Człowiek choć raz w życiu powinien stanąć jak należy przed ołtarzem. Pan Bóg patrzy na nas z góry i się raduje, że nasze moce przerobowe nie pójdą na zmarnowanie. A dla mnie jesteś najpiękniejsza i najniewinniejsza panienka na całym świecie – dodał z zapałem, nie zważając na sceptyczne spojrzenie narzeczonej. – U nas na Kleparowie rosły drzewa, co dawały jedyne owoce na świecie: ni to wiśnie, ni to czereśnie. Mówili o nich „czerechy”. Były trochu cierpkie, ale soczyste i miały niebiański aromat. Jakeś raz pokosztował, to jużeś nie chciał żadnej wiśni ani czereśni. – Spojrzał z uśmiechem na narzeczoną.

Tosiek Słotwina też miał zgryzoty związane ze ślubem. Najpierw chciał go odkładać w nieskończoność ze względu na śmierć Jakuba, której wciąż czuł się winny. Choć upłynęło siedem miesięcy i rany na ciele się wygoiły, pozostawiając jedynie paskudne blizny i widzące jak przez mgłę lewe oko, rana na duszy wciąż była świeża, rozszarpywał ją każdy sen czy wspomnienie. Spędził długie godziny na rozmowach z Gustawem, Lunią i Lilką, milion razy słyszał, że Jakub całym sercem mu kibicował i na pewno byłby szczęśliwy, że Tosiek układa sobie życie.

Czuł się z tym nieco podle, bo, po prawdzie, potrzebował rozgrzeszenia. Nic nie mógł poradzić, że natura ludzka w pierwszej kolejności dba o własny interes, a to wpędzało go w jeszcze większe poczucie winy. Dopiero kiedy Gustaw powiedział: „Niech ta śmierć nie idzie na marne, Bóg chciał, żeby jeden z was przeżył, musisz więc teraz żyć za was obu”, coś się w Tośku zmieniło i dał na zapowiedzi.

Druga zgryzota była delikatnej, męskiej natury. Wiedział, że Waleria to stuprocentowa kobieta z temperamentem, którego w ten ulubiony przez mężczyzn sposób jeszcze nie dane mu było poznać, ale czuł go w każdym jej ruchu, w sposobie mówienia, widział w oczach i przeczuwał w ciele. I zwyczajnie się bał. Dawny Tosiek Słotwina, kochający z wzajemnością płeć piękną, był jak radar, który namierza kobiece fantazje oraz marzenia i natychmiast staje na wysokości zadania. Niczym wirtuoz sztuki miłosnej uszczęśliwiał kobiety w tak artystyczny sposób, że nawet kiedy je w końcu porzucał, pozostawały w przekonaniu, że poczuły przedsmak raju.

Po pożarze wszystko się zmieniło. Jego męski interes fizycznie wprawdzie nie ucierpiał, ale Tośkowi jakby w głowie coś przeskoczyło. Zniknęła gdzieś jego dawna pewność siebie i stracił przekonanie, że jako mąż będzie się umiał sprawdzić na każdym polu.

Po ceremonii zaprosili do mieszkania przy Piastowskiej najbliższych znajomych i sąsiadów na skromną uroczys­tość. Waleria z pomocą Lilki przygotowała kilka prostych potraw, a Franciszka Bednarzowa, żona Karola, upiekła młodym w prezencie tort. Ozdobiła go czerwonymi owocami poniemieckiego derenia rosnącego przed domem.

Gustaw z kieliszkiem w dłoni stał obok fotela, na którym Tosiek z Walerką troskliwie usadzili Lunię, będącą już na ostatnich nogach. Lada dzień miała rodzić. Wyglądała jak nieduże, ale dobrze podtuczone słoniątko. Gustaw od paru miesięcy z czułością patrzył na jej powiększający się brzuch. Nie mógł ukryć podekscytowania. Niedługo powita na świecie swojego pierwszego wnuka. Czuł, że to będzie spotkanie z duszą Jakuba, że utracony syn wróci do niego pod postacią różowego niemowlaka. Jakby wszystko zaczynało się od początku. W inny sposób, w innym wymiarze, ale to wciąż ten sam nieśmiertelny, wirujący krąg życia, który nigdy nie ustaje. Nie ma początku ani się nie kończy. W dniu narodzin każdy wpada w jego zazębiające się tryby i staje się częścią powtarzalnej całości. Wszystko się splata, jedno przechodzi w drugie, świt zastępuje zmierzch, syn ojca. Mimo dramatów i bolesnych doświadczeń, jakie spotykają człowieka, świat ani na chwilę nie zwalnia, życie toczy się dalej, a ludzie uczą się odnajdywać pocieszenie w jego ciągłości.

Potarł dłonią policzek i spojrzał za okno; Piastowska obsadzona była starymi brzozami, które o tej porze roku płonęły intensywną barwą. Szarpane wiatrem żółcie i czerwienie przenikały się jak rozhuśtane płomyki i wirowały w oczach. Przez chwilę wyobraził sobie, że jest we Lwowie i razem z Marianną idą przez jesienny park Stryjski, brodząc w czerwonych bukowych liściach. Z daleka słychać śpiewny głos dzwonów kościoła Świętej Zofii…

Z trudem oderwał wzrok od hipnotyzującego widoku, gdy ktoś z gości krzyknął: „Gorzko! Gorzko!”. Zaróżowiona Walerka pozwoliła się pocałować świeżo poślubionemu małżonkowi. Pocałunek został nagrodzony hucznymi owacjami. Tadzik z Michasiem jak na komendę wyrzucili ręce do góry i już po chwili państwo młodzi i goście utonęli w wielkiej chmurze konfetti, które chłopcy wyprodukowali za pomocą dziurkacza. Walerka trochę się złościła, bo już widziała, jak przez kolejny tydzień wymiata z kątów skrawki papieru, ale Tosiek tylko ścisnął ją za rękę, po czym namiętnie pocałował w usta.

Rozległy się pierwsze dźwięki akordeonu. To Karol Bednarz rozpoczął muzyczną część przyjęcia. Miejsca było niewiele, ale para młoda obowiązkowo musiała zatańczyć walczyka. Trochę się wzbraniali, szczególnie Tosiek, lecz kiedy spojrzał na Gustawa, a ten się uśmiechnął i podniósł kciuk, skapitulował. Już po chwili pan młody wirował, trzymając Walerię w objęciach.

Gustawa dużo kosztował ten uśmiech. Tym razem nie chodziło o żałobę po Jakubie ani nawet o Mariannę, która od dwóch tygodni nie wstawała z łóżka i właściwie nie było już z nią kontaktu. Spokoju nie dawała mu Waleria, a raczej to, co widział kilka miesięcy temu. Wtedy, w parku, tamten mężczyzna z nią to nie był Tosiek. Choć Gustaw go nie rozpoznał, tego akurat był pewien.

Przez jakiś czas bił się z myślami, czy to z jego strony uczciwe wobec Słotwiny trzymać w tajemnicy, że Waleria wcale nie jest taka kryształowa, jak tamten ją widział, ale w końcu doszedł do wniosku, że to nie jego sprawa. Tosiek sprawiał wrażenie szczęśliwego i zakochanego, nieraz mówił, że znalazł skarb: kobietę samodzielną, znającą swoje zalety, która nie oplata go jak bluszcz i, jak sama mówi, nie potrzebuje męża do życia, tylko do szczęścia.

– Wiesz ty, ile ja bym dał za taką binię dwadzieścia lat temu? – powiedział kiedyś do Gustawa. – Żadnych rozstań ani dramatów by nie było. Żadnego łkania po nocach w poduszkę, pilnowania na każdym kroku, czy jej nie zdradzam, i pytania po dwadzieścia razy dziennie, czy jeszcze kocham. Jakby nie wierzyły, że na mnie zasługują. A popatrz ty na mnie, chłopie! – Klepnął się ze śmiechem po udach. – Czy ja jaki galanty adonis, żeby tak o mnie zabiegać? Ech, baby – westchnął z udawanym smutkiem. – Im mniej czasu im poświęcasz, tym bardziej się przywiązują. Jakby swojego życia nie miały. Walerka taka nie jest. Powiem ci szczerze, Gustaw, że czasem to aż się zastanawiam, na co ja jej potrzebny…

Na to pytanie Gustaw nie znał odpowiedzi. Waleria Gałązkowa od początku go intrygowała, choć w natłoku zdarzeń nie uświadamiał sobie tego wcześniej. Mieszkali drzwi w drzwi, więc często ją widywał, ale nie mógł powiedzieć, że ją zna. Wydawała się otwarta, sympatyczna i zawsze skora do pomocy, czasem jednak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że pod tą pozorną prostolinijnością coś się kryje. Jakaś nieustająca czujność, dystans i z trudem maskowana nieufność. Sam nie wiedział, jak nazwać te swoje odczucia. Niekiedy kładł je na karb wojny, z której wszyscy wyszli okaleczeni, z pokiereszowaną psychiką, ostrożni i zamknięci w sobie. Pomyślał, że wszystko, co o niej wie, pochodziło od Tadzika, który czasami jadał u Lindnerów kolacje.

Waleria dużo mówiła, nigdy jednak nie opowiadała o swoim wcześniejszym życiu. Do Gryfowa każdy przywiózł jakiś bagaż wspomnień, w rozmowach wciąż przewijały się obrazki z rodzinnych stron, przywoływane pamięcią miejsca, zdarzenia, ludzie… Waleria czasem rzuciła jakieś słowo na ten temat, ale na ogół słuchała. Była wdzięczną słuchaczką, więc nikt specjalnie nie ciągnął jej za język. Zresztą co tu dużo gadać, każdy był najbardziej zajęty sobą i swoją rodziną.

Od Tadzika słyszeli, że Gałązkowie pochodzą z Sochaczewa, a wojnę spędzili u krewnych w Czerwińsku. Gałązka poszedł na front i nigdy nie wrócił. Gustaw zagadnął kiedyś Walerię, jak dawała sobie radę bez męża, ale chyba nie chciała o tym rozmawiać. Powiedziała mu wtedy tylko tyle, że jeśli matka musi nakarmić dzieci, to najmie się na palacza w samym piekle, bo tam przynajmniej robota pewna.

– Tato, jakiś człowiek cię szuka. – Lilka wyrwała go ze wspomnień.

Stała przed nim nieco zdyszana. Widocznie ten walczyk młodej pary okazał się zaraźliwy. Lindner przelotnie zwrócił uwagę, że córka wygląda wyjątkowo ładnie w niebieskiej sukience zapinanej od góry do dołu na guziczki i ściągniętej w talii szerokim skórzanym paskiem. Była uśmiechnięta i zaróżowiona. Za nią stał Andrzej Bukat.

Gustaw odstawił kieliszek i położył Luni rękę na ramieniu.

– Chcesz jeszcze zostać? Muszę na chwilę wyjść. A może wolisz wrócisz do siebie?

Lunia uspokajająco poklepała go po dłoni.

– Dam sobie radę. Nie jestem dzieckiem.

– Zaraz wracam. Poczekaj tu na mnie.

– Gustaw, jesteś kochany, ale naprawdę w ciągu najbliższych pięciu minut nie przewiduję rozwiązania. Poza tym jest tu Frau Holzer. Nawet jak nie wrócisz, będę w dobrych rękach. – Uśmiechnęła się pobłażliwie. – Zajrzyj lepiej do Marianny.

Zrobiło mu się trochę głupio. Dał Lilce znak i oboje wyszli na korytarz.

– Uważaj na nią – zaczął. – Ona o siebie nie dba, a to już lada chwila.

Lilka uniosła brwi i znacząco pokręciła głową.

– Tato…

– No już dobrze – zmieszał się. Może rzeczywiście nieco przesadzał. – O co chodzi?

– Na podwórku jest jakiś ruski. Szuka cię.

– Klimow?

– Przecież nie mówiłabym o nim „jakiś ruski”.

– Czego chce?

– Nie wiem, tylko się przedstawił, ale zapomniałam. Wołoszyn…?

Gustaw drgnął.

– Idź do Luni – powiedział. – Zaraz wracam.

Zanim Lilka zdążyła zareagować, usłyszała tupot stóp na schodach. Ojciec zbiegał z takim impetem, jakby się paliło.

Na podwórku było ciemno. Świeciła się jedynie żarówka nad drzwiami, ale blask był tak mdły, że wydobywał jedynie zarys pompy dwa metry od wejścia.

– Kto tu jest? – Gustaw przeklął się w duchu, że nie wziął latarki. – Halo?

Rozległ się stłumiony śmiech.

– Prizraiki dawnych czasów. Co tam, Lindner? Pamięć szwankuje?

Ten głos. Wibrujący wysoko pośród mroźnych rejestrów. Igiełki lodu kąsające gołą skórę, zlepiające się skrzydełka nosa, jakby ktoś wpuścił w nie klej.

– Witoszkin…?

Z mroku wysunęła się zwalista postać. Zanim Lindner zdążył cokolwiek zrobić, wpadł w potężne ramiona przybyłego.

– Zestarzałeś się, chłopie! – Witoszkin poklepał go po plecach, a potem odsunął na odległość ramion. – Ile to już lat?

– Zbyt dużo.

Gustaw patrzył na ogorzałą twarz dawnego strażnika posiołku Smolnyj, a potem towarzysza polowań w bezkresnej, syberyjskiej tajdze. Przybyło mu lat, nieco się zmienił, ale trzeba przyznać, że wyszło mu to na dobre. Wtedy, w obozie, wszyscy byli chudzi i niedożywieni, teraz nabrał krzepy, zmężniał. Przestał się strzyc na jeża; ciemne włosy, zakrywające kark, poprzetykane pojedynczymi srebrnymi nitkami, zaczesywał do góry, przez co wydawał się jeszcze wyższy. Niebieskie oczy patrzyły wesoło spod prostych brwi.

– Niech cię! Wszystkie plagi egipskie nie dadzą ci rady! Miałeś być w Ameryce, pamiętasz? Rozdzielać dziwkom pajdy chleba smarowane miodem! – przypomniał Witoszkinowi.

Ponownie padli sobie w ramiona, aż w końcu tamten rzucił szorstko:

– Bierz te łapy, Lindner! Chyba nie myślisz, że ja tu dla przyjemności, żeby się z tobą obściskiwać. Kobitę ci przywiozłem.

W Gustawa jakby piorun strzelił.

– Oksana? Szura?! – krzyknął gwałtownie, rozglądając się wokoło. – Gdzie one są?

– Czekaj, coś taki w gorącej wodzie kąpany! – Witoszkin poklepał go po ramieniu. – Wczoraj dotarliśmy. Do Szczecina koleją, a potem z transportem się zabraliśmy. Klimow jakieś zdezelowane części do ciężarówki odbierał, to i nas wziął.

– No to mów, gdzie one są! Gdzie Szura?

Gustaw nie sądził, że coś w życiu może go jeszcze tak zaskoczyć. Od tylu miesięcy zachodził w głowę, jak przekonać Oksanę, że tu, na Zachodzie, będzie im dobrze. Jak sprawić, żeby razem z jego córką nie wyjechała do dalekiej Karelii, bo wtedy pewnie już nigdy nie zobaczyłby Szury. Powoli tracił już nadzieję i w zrozpaczonym sercu próbował się z tym pogodzić. Zwłaszcza że ostatnio nawet listy ze Lwowa przestały przychodzić, jakby Oksana już zaczęła odbierać mu małą. A teraz jak diabeł z pudełka wyskakuje Witoszkin z takimi rewelacjami!

Witoszkin przejechał dłonią po zarośniętym policzku.

– W majątku jednej takiej hrabiny. Klimow je tam zakwaterował. Chciałem przywieźć je od razu do ciebie, ale Oksana jak zawsze uparta. „Misza – tak mi gadała całą drogę – gdzie my tak nieoczekiwanie i bez zapowiedzi na głowę mu się zwalimy. Przecież to nie uchodzi”. A po mojemu uchodzi. – Wzruszył ramionami. – Oksana powiedziała, że Szurka jest twoja… Tak więc to twój obowiązek się nią zająć. A mnie się coś wydaje, że się od tego migasz. Dla Karakuła Oksana była jak córka, a ja mu obiecałem na łożu śmierci, że nie dam jej krzywdy zrobić. Więc jeśli ty…

Czy Gustawowi się zdawało, czy naprawdę usłyszał w głosie tamtego groźbę? Tak czy inaczej, uśmiech rozjaśnił mu twarz.

– Misza, przyjacielu! Toż ja od tylu miesięcy bezskutecznie próbuję je tu ściągnąć, ale masz rację, Oksana uparta jak osioł. Już zacząłem tracić nadzieję. Jak tam Szurka? Zdrowa? Wszystko u niej w porządku? – Rozsadzała go taka radość, że nie mógł ustać w jednym miejscu. Całe ciało mu chodziło. Chyba do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak straszliwie tęsknił za córką.

Witoszkin spojrzał na niego spod byka.

– Więc cieszysz się, że przyjechały? – zapytał nieufnie.

– Czy się cieszę? Chłopie, to najlepsza wiadomość od miesięcy! – wykrzyknął i zobaczył, jak zmarszczona twarz Witoszkina się wygładza.

Oksana z Szurą znalazły nocleg u baronowej von Thadden. Rosjanie, którzy mieszkali w obejściu i zajmowali się końmi, już wyjechali. Zresztą stajnie także stały puste, część koni poszła do okolicznych gospodarstw, niektóre trafiły do rzeźni, a ostatnimi czasy ciocia Unra zamiast koni przysyłała maszyny rolnicze, lecz nie docierały one do wsi pod Gryfowem. W majątku został jedynie Klimow, któremu wpadła w oko pewna dziewczyna z sąsiedniej wsi, repatriantka z Wołynia, i postanowił się z nią ożenić. A że dziewczyna nie wyobrażała sobie życia w Rosji, tak więc Antosza Klimow musiał użyć całego swojego sprytu i wszystkich znajomości, żeby Rosja Radziecka nie ściągnęła go z powrotem do domu.

Na przekór okolicznościom i wbrew logice niemiecka baronowa polubiła rosyjskiego komandira. Z wzajemnością zresztą. Po raz pierwszy zaimponowała mu, gdy bez skrzywienia wychyliła szklaneczkę spirytusu, który potrafił powalić niejednego silnego mężczyznę.

Baronowa natomiast miała w Klimowie poplecznika i obrońcę. Kiedy rozparcelowano jej majątek i rozdzielono ziemię na niewielkie gospodarstwa chłopskie, a potem gdy zaczęły krążyć słuchy o planach zrobienia tu siedziby Państwowych Zakładów Chowu Koni, to właśnie Antosza Klimow pilnował, by nie stała jej się krzywda. Baronowa była silną psychicznie, samodzielną kobietą, ale miała już prawie osiemdziesiąt osiem lat i rozumiała, że niewiele jej zostało do przeżycia. Cieszyła się więc z takiego przyjaciela. Śmierć Jakuba jeszcze bardziej ich zbliżyła, bo oboje darzyli sympatią młodego Polaka. Podobnie zresztą jak całą rodzinę Lindnerów.

Kiedy więc Witoszkin przywiózł Oksanę z Szurą, przyjęła je obie z otwartymi ramionami, a i dla niego znalazł się kąt do spania.

– Kiedyś uważałam, że samotność to wdzięczna towarzyszka inteligentnych – powiedziała. Podpierając się laską, zaprowadziła zmęczoną podróżą Oksanę z córeczką do ich pokoju. – Dziś wiem, że to raczej postrach starych ludzi – westchnęła, otwierając drzwi. – Tu będzie wam dobrze. Poprosiłam Antoszę, żeby przyniósł drewna i rozpalił. Noce jeszcze ciepłe, ale mrozy potrafią przyjść nieoczekiwanie. Ty pewnie i tak nie rozumiesz… – powiedziała, uśmiechając się do młodej kobiety.

– Dziękuję za wszystko, jesteśmy pani bardzo wdzięczne – odezwała się Oksana po niemiecku. – I proszę mi wierzyć, doskonale wiem, czym jest samotność.

Była tak zmęczona i skołowana, że od kiedy przestąpiła próg tego domu, nie powiedziała ani słowa. Na powitanie skinęła jedynie głową.

– Och, przepraszam, moja droga – zmitygowała się baronowa. – Nie wiem, czemu potraktowałam cię tak protekcjonalnie. Wybacz starej kobiecie. Założyłam, że nie znasz niemieckiego, podczas gdy tak naprawdę przecież to ja sama nie mam pojęcia o rosyjskim.

– Przed wojną mieliśmy w Małoszujce przez parę lat Niemców za sąsiadów. On był inżynierem, przyjechał szukać ropy i przywiózł ze sobą rodzinę. Przyjaźniłam się z Gretą, ich córką, więc trochę się osłuchałam.

– Mówisz bardzo dobrze. Pewnie jesteście zmęczone, nie będę wam przeszkadzać. A może jesteście głodne?

– Nie, dziękuję, Misza się nami opiekował, o wszystko zadbał. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła.

– W takim razie dobrej nocy.

Było już po północy. Za oknem wiatr wył jak potępiony. Szyby się trzęsły, nieszczelne okna gwizdały i dzwoniły. Cierpiąca na bezsenność baronowa, która siedziała przy kuchennym stole i usiłowała czytać, wyczuła jakiś ruch w korytarzu, a potem usłyszała odgłos potrącanego krzes­ła. Wzdrygnęła się i wypuściła książkę z rąk. Po chwili zobaczyła na progu Oksanę w nocnej koszuli, z wełnianą chustą narzuconą na ramiona. W domu było ciemno, znów wyłączyli prąd, więc młoda kobieta oświetlała sobie drogę lampą naftową.

– Przepraszam. – Zmieszała się na widok baronowej. – Nie chciałam pani wystraszyć. Nie mogę spać przez tę wichurę… Pomyślałam, że napiję się wody.

Pod płytą jeszcze tlił się ogień. Niewielki blask wydobywał z mroku garnek i kawałek kredensu. Na stole płonęło kilka świec.

– Nic się nie stało. W moim wieku nie tak łatwo o strach. – Baronowa z uśmiechem podniosła książkę z podłogi. – Ja też nie mogę spać. Zamierzałam poczytać, ale wzrok już nie ten. Znowu prąd zabrali. Ostatnio włączają tylko na kilka godzin w dzień. Podobno w elektrowni jest jakiś problem z turbinami. Niech pani usiądzie, zaparzę herbaty, zostało jeszcze trochę ze starych zapasów. Zeszłej zimy złapała wilgoć, ale wysuszyłam na piecu i prawie nie czuć. – Baronowa zaczęła się podnosić, ale Oksana ją ubiegła.

– Ja zrobię – powiedziała, odstawiając lampę na kredens. – I proszę mi mówić po imieniu.

– Dobrze, moje dziecko, jak sobie życzysz. Mała śpi?

Oksana sięgnęła po miedziany czajnik, nalała do niego wody i postawiła na kuchni. Następnie otworzyła drzwiczki i wrzuciła w żar kilka kawałków drewna. Już po chwili buchnął płomień, a w kuchni zrobiło się przytulniej i jakby cieplej.

– Była potwornie zmęczona. Przez całą drogę się ekscytowała, oka nie zmrużyła. Nie mogła usiedzieć na miejscu, biegała tam i z powrotem po wagonach. Bardzo przeżywa, że wreszcie zobaczy tatę. Strasznie się za nim stęskniła. Chyba to ją tak napędzało. Dopiero teraz puściło. – Oksana uśmiechnęła się z czułością. – Coś mi się wydaje, że pośpi do południa.

Po chwili obie siedziały nad kubkami parującej herbaty.

– Pani zna Gustawa, prawda? – zaczęła Oksana po chwili niezręcznego milczenia. Wydawała się skupiona i nieco niepewna. Z uwagą wpatrywała się w kubek, nie podnosząc wzroku.

Baronowa od samego początku doskonale wiedziała, co trapi tę dziewczynę, ale wrodzona dyskrecja i takt kazały jej milczeć. Przynajmniej do czasu, kiedy tamta sama zechce jej powiedzieć.

– Ludzie przyjeżdżali tu w tych samych transportach, często z tych samych miejsc. Znam rodzinę Lindnerów. Rozmawiałam z Jakubem tamtego strasznego dnia, chwilę przed tym, jak pognał do tej nieszczęsnej obory. – Baronowa ze smutkiem pokiwała głową. Wciąż nie mogła odżałować tego pełnego zapału młodego chłopaka, który tak przypominał jej syna. – To był porządny człowiek, jak jego ojciec, w dodatku z otwartą głową. Nie oceniał. W bliźnim widział przede wszystkim człowieka. Bardzo go lubiłam. I mam nadzieję, że z wzajemnością. – Uśmiechnęła się smutno. – Dla wielu jestem tylko Niemką, czyli wrogiem. I choć trudno się dziwić Polakom, moim zdaniem to przejaw intelektualnego lenistwa. Pozwala patrzeć na wszystko przez pryzmat własnych krzywd i się z nimi nie zmierzyć. A skoro nie mają pod ręką rzeczywistego sprawcy cierpień, łatwo im uznać, że to ja jestem wszystkiemu winna. Tylko dlatego, że urodziłam się Niemką. Wygodne, nie uważasz?

Oksana upiła łyk herbaty. Chwilę milczała, jakby coś rozważała. W końcu się odezwała.

– Doskonale rozumiem. Mieszkałam na Syberii, w posiołku, gdzie przywozili więźniów. A w czasie wojny tak samo było we Lwowie. Ludzie mieli dość Rosjan, nienawidzili nas. – Uśmiechnęła się smutno. – Gustaw przekonywał, że to nic osobistego. I pewnie miał rację. Ale co z tego, skoro wciąż czułam się jak intruz. Jakbym była odpowiedzialna za te wszystkie krzywdy, które spotkały Polaków. Powinnam wrócić do Rosji… – Westchnęła, ciaśniej otulając się chustą.

– Więc dlaczego nie wróciłaś?

– Nie mogłam tego zrobić Szurce. Ona strasznie za nim tęskni. Nie chcę, żeby wychowywała się bez ojca. Może dla mnie samej tam byłoby lepiej, ale od kiedy się urodziła, tylko ona się liczy. Moje sprawy przestały być ważne. – Podniosła w końcu wzrok znad kubka i spojrzała baronowej w oczy. – Wie pani, jak się czuje Marianna? W ostatnim liście Gustaw pisał, że stracili nadzieję… Chciałabym pomóc, ale boję się, że będziemy tylko kolejnym kłopotem. Sama już nie wiem, czy dobrze zrobiłam. – Oparła łokcie na stole i wsunęła palce we włosy. – Marianna nigdy nie zaakceptowała tej sytuacji. Nigdy mi nie wybaczyła. Szurę toleruje, chyba nawet trochę lubi. Czasami wydaje mi się, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdybym zniknęła… Wzięliby wtedy Szurkę do siebie, wychowali… Wiem, że Marianna pokochałaby ją jak swoją. Ale ja nie potrafiłabym bez niej żyć – dodała po chwili z rozpaczą w głosie.

– Moja droga, nie gadaj głupot.

Baronowa z trudem opanowała irytację. Czasem nie mogła się nadziwić, jak ogromna potrzeba dramatu cechuje młodych, jak doniosłe role odgrywają we własnych wyobrażeniach, wierząc, że na tym zasadza się istota świata. Wielka kreacja i wielka scena. Banalne w gruncie rzeczy sprawy traktują jak kataklizm, katastrofę i koniec świata w jednym. Jakby nie istniały inne okoliczności niż te, które sami potrafią dostrzec.

Nie chciała jednak urazić tej młodej kobiety, która naprawdę wyglądała na przygnębioną.

– Ty żyjesz, twoja córka żyje – powiedziała dobitnie. – Jesteście zdrowe, bezpieczne, macie przyjaciół. Jakub mi opowiadał, że wszyscy się o was martwili, zastanawiali się, jak sobie radzicie we Lwowie, że Gustaw nieustannie namawiał cię na przyjazd. Czego można chcieć więcej? Zamiast dzielić włos na czworo i niepotrzebnie mnożyć problemy, postaraj się wykorzystać to, co dostałaś od losu. Nie szukaj, czego nie znajdziesz, doceń to, co jest. Ta rodzina przeżyła już tyle tragedii, że naprawdę niepotrzebne jej twoje rozterki. I tobie też niepotrzebne. Nie gniewaj się, że to mówię, ale zamiast rozwodzić się nad swoim losem, po prostu bądź pomocna. Dramaty są dobre w kinie, w życiu lepiej działać.

– Łatwo pani mówić… – Oksana nawet nie starała się kryć rozgoryczenia.

– Być może. Ale nawet nie wiesz, jak chciałabym mieć takie problemy. Pochowałam trzech synów. I uwierz mi, wszystko bym oddała, żeby tu z nimi teraz siedzieć i wysłuchiwać o ich zdradach, rozterkach i nieślubnych dzieciach. Bo w gruncie rzeczy to drobiazgi niewarte roztrząsania. Takie jest życie. Błądzimy, krzywdzimy, wstydzimy się własnych uczynków, ale dopóki żyjemy, wciąż mamy szansę coś z tym zrobić.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI