Myśl krytycznie i nie daj sobie wcisnąć kitu - Carl T. Bergstrom, Jevin D. West - ebook

Myśl krytycznie i nie daj sobie wcisnąć kitu ebook

Carl T. Bergstrom, Jevin D. West

4,4

Opis

Czy chcesz zdobyć ponadczasową i niezwykle dziś przydatną umiejętność krytycznego myślenia, świadomie zadbać o własny rozwój i stać się człowiekiem dojrzale myślącym? Jeśli tak, koniecznie sięgnij po książkę „Myśl krytycznie i nie daj sobie wcisnąć kitu”. Jak piszą autorzy, profesorowie Carl B. Bergstrom i Jevin D. West, „Wszyscy musimy być odrobinę bardziej czujni, odrobinę więcej myśleć, odrobinę ostrożniej udostępniać informacje – a raz na jakiś czas nazwać po imieniu ściemę, na którą natrafimy”. Świat codziennie zalewa nas półprawdami, fake newsami i wiadomościami wyssanymi z palca. Politycy z wyrachowania zatajają przed nami ważne fakty. Media mówią nam to, co im się opłaca. Reklamodawcy śledzą nasze potrzeby i w sprytny sposób kierują naszymi wyborami. Wystarczy kilka sztuczek perswazyjnych i retorycznych… i już po nas. Teraz więc, gdy tytułowy kit zdominował przestrzeń publiczną, umiejętność krytycznego myślenia zyskuje absolutnie podstawowe znaczenie! Dzięki książce „Myśl krytycznie i nie daj sobie wcisnąć kitu” dowiesz się: • jak dokładnie działa mechanizm rozpowszechniania kłamstw, • jak analizować i obiektywnie oceniać dane, • jak odróżniać prawdę od mitu. Z pomocą autorów zdobędziesz narzędzia, które pozwolą ci uniknąć manipulacji i prowadzić świadome życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (11 ocen)
4
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Książka przydatna, choć nie łatwa w odbiorze. Autorzy uczulają na tzw. ściemę, wciskaną powszechnie przez media i internet. Pokazują przykłady, uczą krytycznego myślenia i rozpoznawania ściemy. Tłumaczą w jaki sposób nie dać się ponieść pierwszemu wrażeniu, jak wykształcić krytyczne podejście do prezentowanych informacji i na czym ono miałoby polegać. Logika, zdroworozsądkowe podejście do przedstawianych danych, analiza i zastanowienie - oto do czego zachęcają autorzy tego poradnika. Lektura wymagająca skupienia. Szczególnie części dotyczące statystyki, obliczeń procentowych, porównywania wykresów itp. Ogólnie - warto przeczytać i uświadomić sobie jak często padamy ofiarą krzykliwych nagłówków, które z rzeczywistością mają niewiele wspólnego. Jak często bierzemy za prawdę coś, co jest tylko sprytnym przedstawieniem danych, skonstruowanym w taki sposób, aby pasowało do prezentowanej tezy.
10
Inwestor2021

Dobrze spędzony czas

Warto ją przeczytać w dobie szerzenia półprawd o kłamstw zwłaszcza jeśli chodzi o graficzne przedstawienie wyników badań np. dlaczego nie powinno się prezentować wykresie kołowych 3D? ponieważ są zniekształcone przez perspektywę
00
anna_wie
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

.
00
honi0811

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo cenna książka. Na początku przedstawione są podstawy manipulacji danymi, obszernie opisane są media społecznościowe, jako największe źródła szerzenia kłamstw i propagandy. W kolejnej części opisane są nieścisłości w przedstawianiu rzeczywistości, z którymi każdy z nas ma do czynienia na co dzień - w gazecie, w reklamie, w telewizji. Ostatnia część jest ściśle naukowa, jak naukowcy świadomie lub mniej naciągają badania i otrzymywane rezultaty. Polecam.
00
mirwal

Nie oderwiesz się od lektury

chyba sobie kupie wersje papierowa
00

Popularność




Przed­mowa

Przed­mowa

Świat zalewa ściema, a my w niej toniemy. Poli­tycy nie przej­mują się fak­tami. Nauka roz­wija się pod dyk­tando prasy. Start-upy z Doliny Krze­mo­wej pod­no­szą ściemę do rangi sztuki. Uni­wer­sy­tety i inne uczel­nie przed­kła­dają ją nad myśle­nie ana­li­tyczne. Wydaje się, że więk­szość dzia­łal­no­ści admi­ni­stra­cyj­nej spro­wa­dza się do zaawan­so­wa­nych ćwi­czeń z kom­bi­na­to­ryki ściemy. Rekla­mo­dawcy mru­gają do nas poro­zu­mie­waw­czo i zapra­szają do obser­wo­wa­nia wraz z nimi róż­nych bredni. My też pusz­czamy do nich oko – ale robiąc to, opusz­czamy gardę i dajemy sobie wci­snąć głę­biej ukryty kit, któ­rym nas szczo­drze fasze­rują. Ściema zatruwa nam świat – wpro­wa­dza ludzi w błąd w naj­zu­peł­niej kon­kret­nych kwe­stiach i pod­ko­puje w całej roz­cią­gło­ści nasze zaufa­nie do docie­ra­ją­cych do nas infor­ma­cji. Wła­śnie temu pró­bu­jemy dać odpór tą naszą, cokol­wiek skromną, książką.

Filo­zof Harry Frank­furt uznał wszech­obecną ściemę za cechę defi­niu­jącą nasze czasy. Swój kla­syczny wykład O wci­ska­niu kitu1 roz­po­czął od słów:

Jedną z naj­bar­dziej ude­rza­ją­cych cech naszej kul­tury jest ogromna ilość wci­ska­nego kitu. Wszy­scy o tym wiemy. Każdy z nas dorzuca swój kamy­czek. Jed­nak przyj­mu­jemy tę sytu­ację za oczy­wi­stą […]. W rezul­ta­cie nie wypra­co­wa­li­śmy pre­cy­zyj­nego poglądu na temat spe­cy­fiki, przy­czyn powszech­nego wystę­po­wa­nia oraz funk­cji wci­ska­nia kitu. Nie opra­co­wa­li­śmy rów­nież pogłę­bio­nej ana­lizy roli, jaką odgrywa w naszym życiu. Innymi słowy, bra­kuje nam pod­bu­dowy teo­re­tycz­nej.

Roz­pra­wia­niu się ze ściemą pomaga pre­cy­zyjna orien­ta­cja, z czym mamy do czy­nie­nia. A to już wej­ście na grzą­ski grunt.

Przede wszyst­kim „ściema” to rze­czow­nik odcza­sow­ni­kowy. Mogę nie tylko czuć się zmę­czony twoją ściemą (rze­czow­nik), ale też wziąć odwet i naściem­niać (cza­sow­nik) tobie. To dosyć oczy­wi­ste. A ściem­nia­nie to, by ująć rzecz naj­pro­ściej, pro­du­ko­wa­nie ściemy.

Ale do czego wła­ści­wie odnosi się rze­czow­nik „ściema”? Jak w przy­padku wielu prób wyra­że­nia kon­cep­cji filo­zo­ficz­nych w języku codzien­no­ści, sza­leń­stwem byłoby poku­sze­nie się o defi­ni­cję uwzględ­nia­jącą wszystko, co należy, a wyklu­cza­jącą zbędne ele­menty. Zamiast tego zaczniemy od kilku przy­kła­dów, a potem spró­bu­jemy opi­sać pewne cechy, które je kwa­li­fi­kują do tej kate­go­rii.

Więk­szość ludzi uważa, że nie­źle sobie radzi z roz­po­zna­wa­niem ściemy. To moż­liwe, gdy poja­wia się ona w postaci figury reto­rycz­nej lub wymyśl­nej kon­struk­cji słow­nej, nazy­wa­nej przez nas sta­ro­mod­nym wci­ska­niem kitu. Takiej jak:

Naszą wspólną misją jest wpro­wa­dza­nie bila­te­ral­nych roz­wią­zań na rzecz two­rze­nia spo­sob­no­ści do akty­wi­zo­wa­nia nie­do­sta­tecz­nie wyko­rzy­sty­wa­nych zaso­bów ludz­kich. (Ina­czej mówiąc, pro­wa­dzimy agen­cję pracy tym­cza­so­wej).

Sta­no­wimy linie prze­sy­łowe. Wpi­su­jąc się w ten mit, łączymy się z nim w jedno. (To zabrzmiało jak sta­ro­modne wci­ska­nie kitu w wer­sji New Age).

Wzo­rem naszych przod­ków kie­ru­jemy wzrok ku bez­kre­snemu wid­no­krę­gowi naszego wiel­kiego narodu, nio­sąc w umy­słach i ser­cach żar, który na nowo pod­syci zawil­głe skry naszego zbio­ro­wego prze­zna­cze­nia. (Lito­ści! Jak zamier­za­cie przy­wró­cić w regio­nie zapo­trze­bo­wa­nie na pra­cow­ni­ków?)

Stara szkoła wci­ska­nia kitu nie odcho­dzi w nie­pa­mięć, moż­liwe jed­nak, że przy­ćmiewa ją zja­wi­sko, które nazy­wamy nowo­cze­sną ściemą. Posłu­guje się ona języ­kiem mate­ma­tyki, nauk ści­słych i sta­ty­styki, by two­rzyć pozory porządku i dokład­no­ści. Wąt­pli­wym tezom nadaje nimb wia­ry­god­no­ści, ubie­ra­jąc je w liczby, wyli­cze­nia, dane sta­ty­styczne i wykresy. Nowo­modne wci­ska­nie kitu może więc wyglą­dać przy­kła­dowo tak:

Po dosto­so­wa­niu do róż­nic kur­so­wych nasz naj­lep­szy glo­balny fun­dusz pod­bi­jał rynek przez sie­dem z minio­nych dzie­wię­ciu lat. (Jak dokład­nie kory­go­wano zwroty? Ilu fun­duszom tej firmy nie udało się pod­bić rynku i jak bar­dzo zniż­ko­wały? I – kon­kret­nie – czy to jeden okre­ślony fun­dusz zwyż­ko­wał przez sie­dem z dzie­wię­ciu lat, czy różne w róż­nych latach?)

Nasze wyniki, miesz­cząc się w gra­ni­cach błędu sta­ty­stycz­nego (p = 0,13), potwier­dzają istotną kli­nicz­nie skalę sku­tecz­no­ści naszej celo­wa­nej tera­pii nowo­two­ro­wej (rela­tywne szanse prze­ży­cia pię­ciu lat = 1,3), rzu­ca­jąc wyzwa­nie aktu­al­nemu para­dyg­ma­towi tera­peu­tycz­nemu. (Jakim spo­so­bem za wyniki istotne kli­nicz­nie uważa się dane pozo­sta­jące w gra­ni­cach błędu sta­ty­stycz­nego? Czy prze­ży­cie pię­ciu lat sta­nowi rele­wantną miarę przy tej postaci cho­roby nowo­two­ro­wej, czy więk­szość pacjen­tów umiera przed upły­wem trzech lat? Dla­czego powin­ni­śmy przy­jąć, że to coś sta­nowi dla „aktu­al­nego para­dyg­matu tera­peu­tycz­nego” jakie­kol­wiek wyzwa­nie?)

Opra­co­wany algo­rytm kon­wo­lu­cyj­nej sieci neu­ro­no­wej czer­pie zasad­ni­czą logikę ste­ro­wa­nia z mul­ti­plek­so­wej sieci ludz­kiego meta­bo­lomu, trans­kryp­tomu i pro­te­omu. (Co to za mul­ti­plek­sowa sieć? Dla­czego powią­za­nia tych róż­nych „omów” mają takie zna­cze­nie i jak się je mie­rzy? Co autor tych słów rozu­mie pod poję­ciem „logika ste­ro­wa­nia”? Skąd wiemy, że te układy łączy jakaś zasad­ni­cza logika, a jeśli tak w isto­cie jest, to jaką mamy pew­ność, że takie podej­ście rze­czy­wi­ście jest w sta­nie ją uchwy­cić?)

Nasze sys­te­ma­tyczne bada­nia prze­sie­wowe wyka­zały, że 34% zabu­rzo­nych beha­wio­ral­nie dru­go­kla­si­stów przy­znaje się do wącha­nia mar­ke­rów do pisa­nia przy­naj­mniej raz w ciągu minio­nego roku. (Czy to coś zna­czy? A jeśli tak, to czy wącha­nie mar­ke­rów sta­nowi przy­czynę zabu­rzeń beha­wio­ral­nych, czy ich sku­tek? Jaki pro­cent „niezabu­rzo­nych” dru­go­kla­si­stów przy­znaje się do wącha­nia mar­ke­rów? Moż­liwe, że będzie ich wię­cej!)

Nowa szkoła wci­ska­nia kitu może być nad­zwy­czaj sku­teczna, gdyż wielu z nas nie czuje się na siłach kwe­stio­no­wać infor­ma­cji poda­wa­nych w for­mie liczb. A nowo­modni ściem­nia­cze wła­śnie na to liczą. Żeby dać im odpór, trzeba się nauczyć, kiedy i jak pod­wa­żać tego typu stwier­dze­nia.

Nasze życie zawo­dowe poświę­ci­li­śmy ucze­niu stu­den­tów logicz­nego i kwan­ty­ta­tyw­nego pod­cho­dze­nia do danych. Tej książce począ­tek dały pro­wa­dzone przez nas na Uni­wer­sy­te­cie Waszyng­toń­skim warsz­taty „Sztuka walki ze ściemą”. Wie­rzymy, że nasza praca pokaże wam, iż kry­tyczny sto­su­nek do argu­men­tów licz­bo­wych nie jest domeną zawo­dowego sta­ty­styka, spe­cja­li­sty w dzie­dzi­nie eko­no­me­trii czy ana­li­tyka, a roz­po­zna­nie wci­ska­nego kitu nie wymaga obszer­nych zbio­rów danych i tygo­dni żmud­nych inter­pre­ta­cji. Czę­sto wystar­cza ele­men­tarny zdrowy rozum, wsparty w miarę potrzeby infor­ma­cjami łatwymi do zna­le­zie­nia przez wyszu­ki­warkę.

Pomóc ludziom roz­po­zna­wać i spro­sto­wy­wać ściemę chcemy z oby­wa­tel­skich pobu­dek. To nie są sprawy ide­olo­gii, lewi­co­wych albo pra­wi­co­wych poglą­dów: po obu stro­nach tego podziału znajdą się ludzie wprawni w dziele two­rze­nia i sze­rze­nia dez­in­for­ma­cji. Po pro­stu wie­rzymy (nara­ża­jąc się na zarzut mega­lo­ma­nii), że nale­żyte wykry­wa­nie ściemy jest klu­czowe dla prze­trwa­nia libe­ral­nej demo­kra­cji. Ta zawsze opie­rała się na myślą­cym kry­tycz­nie elek­to­ra­cie, ale ni­gdy nie było to tak ważne, jak w obec­nej dobie fake new­sów i inge­ro­wa­nia w pro­cesy wybor­cze poprzez zagra­niczną pro­pa­gandę, roz­sie­waną w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. W jed­nym ze wstęp­nia­ków w „New York Time­sie” w grud­niu 2016 roku Mark Gale­otti tak oto okre­ślił, co jest naj­lep­szą obroną przed tą formą wojny infor­ma­cyj­nej:

Zamiast pró­bo­wać zwal­czyć każdy kolejny prze­ciek, rząd Sta­nów Zjed­no­czo­nych powi­nien uczyć oby­wa­teli roz­po­zna­wa­nia, kiedy się nimi mani­pu­luje. Poprzez szkoły, orga­ni­za­cje poza­rzą­dowe i kam­pa­nie spo­łeczne powinno się wpa­jać Ame­ry­ka­nom umie­jęt­no­ści nie­zbędne świa­do­mym użyt­kow­ni­kom mediów – od wery­fi­ko­wa­nia fak­tów w donie­sie­niach pra­so­wych po uprzy­tam­nia­nie sobie, jak kłam­liwe bywają obrazy.

Jako wykła­dowcy aka­de­miccy o wie­lo­let­nim doświad­cze­niu w naucza­niu ana­lizy danych, sta­ty­styki i pokrew­nych im przed­mio­tów na uczelni publicz­nej wiemy, jak uczyć takiego spo­sobu myśle­nia. Jeste­śmy prze­ko­nani, że nie wymaga to okre­śla­nia się po któ­rejś ze stron poli­tycz­nego sporu. Może masz odmienne niż my zda­nie w kwe­stii opty­mal­nej liczeb­no­ści władz fede­ral­nych, roz­miaru dopusz­czal­nej inge­ren­cji pań­stwa w naszą pry­wat­ność czy też jego poli­tyki na sce­nie świa­to­wej – nam to nie prze­szka­dza. Zwy­czaj­nie chcemy pomóc ludziom we wszel­kich bar­wach poli­tycz­nych sta­wić opór ście­mie, uwa­żamy bowiem, że demo­kra­cja jest naj­zdrow­sza wtedy, gdy wyborcy są w sta­nie przej­rzeć wszech­ogar­nia­jący kit.

Nie wzno­simy ambony, z któ­rej wszyst­kiemu, co nam się nie podoba, będziemy nada­wać miano ściemy. Dla­tego z rzadka przy­ta­czamy w tej książce przy­kłady, które zali­czamy do naj­bez­czel­niej­szych, jakie znamy, nie mówiąc już o takich, które nas naj­bar­dziej złosz­czą. Dobra­li­śmy je raczej tak, by słu­żyły celowi edu­ka­cyj­nemu, uwy­pu­kla­jąc szcze­gólne pułapki i wska­zu­jąc wła­ściwe stra­te­gie reak­cji na nie. Mamy nadzieję, że książkę prze­czy­tasz, prze­my­ślisz i sam zaczniesz zwal­czać ściemę.

Ponad stu­le­cie temu John Ale­xan­der Smith, filo­zof, powi­tał nowi­cju­szy na Oxfor­dzie nastę­pu­ją­cymi sło­wami:

Nic, czego się nauczy­cie w toku waszych stu­diów, w naj­mniej­szym moż­li­wym stop­niu się wam nie przyda, poza tym tylko, że jeśli będzie­cie pra­co­wać ciężko i rozum­nie, powin­ni­ście [potem] umieć wykryć, że ktoś bre­dzi, a to, z mojego punktu widze­nia, sta­nowi główny, jeśli nie jedyny, cel kształ­ce­nia.

Pomimo wszel­kich osią­gnięć szkol­nic­twa wyż­szego w dzie­dzi­nach nauk przy­rod­ni­czych, tech­no­lo­gii, inży­nie­rii i mate­ma­tyki pozo­sta­wia ono według nas pod tym wzglę­dem wiele do życze­nia. Gene­ral­nie, dobrze wycho­dzi wpa­ja­nie mecha­niki: stu­denci uczą się mani­pu­lo­wa­nia macie­rzami, dopro­wa­dza­nia do trans­fek­cji komó­rek, ska­no­wa­nia geno­mów i imple­men­ta­cji algo­ryt­mów ucze­nia maszy­no­wego. Rzecz w tym, że takie kon­cen­tro­wa­nie się na fak­tach i umie­jęt­no­ściach odbywa się kosz­tem kształ­ce­nia i dosko­na­le­nia sztuki myśle­nia kry­tycz­nego. Nauki huma­ni­styczne i spo­łeczne uczą stu­den­tów kon­fron­ta­cji sprzecz­nych idei i mie­rze­nia się z roz­bież­nymi argu­men­tami. Nato­miast w dzie­dzi­nach ze wska­za­nego wyżej obszaru rzadko mają oni do czy­nie­nia z para­dok­sami, które muszą roz­strzy­gnąć, nie­spój­nymi dowo­dami, jakie należy roz­wa­żyć, albo z myl­nymi twier­dze­niami, wyma­ga­ją­cymi ana­lizy kry­tycz­nej. W rezul­ta­cie absol­wenci wyż­szych uczelni wydają się dobrze przy­go­to­wani do spo­rów wer­bal­nych oraz iden­ty­fi­ko­wa­nia nie­do­stat­ków logiki, ale też są zaska­ku­jąco ustę­pliwi w obli­czu argu­men­ta­cji odwo­łu­ją­cej się do liczb. To samo oczy­wi­ście odnosi się także do absol­wen­tów szkół śred­nich. Gdyby w edu­ka­cję z nauk ści­słych, tech­nicz­nych i przy­rod­ni­czych wpi­sano prak­tyki ucze­nia inter­ro­ga­tyw­nego, powszechne już w huma­ni­styce, uczel­nie mogłyby wykształ­cić poko­le­nie stu­den­tów goto­wych na zwal­cza­nie ściemy odwo­łu­ją­cej się do sta­ty­styk i ana­liz sztucz­nej inte­li­gen­cji ze swo­bodą równą tej, z jaką dziś pole­mi­zują w kwe­stiach doty­czą­cych poli­tyki, etyki, sztuki i filo­zo­fii. Sze­reg powo­dów spra­wia, że w dal­szych roz­dzia­łach w dużej mie­rze odwo­łu­jemy się do przy­kła­dów z nauk ści­słych i medy­cyny. Po pierw­sze uwiel­biamy naukę i w tej dzie­dzi­nie mamy naj­więk­sze doświad­cze­nie. Po dru­gie nauki ści­słe opie­rają się na róż­no­ra­kich argu­men­tach licz­bo­wych, a do nich odno­simy się w tej książce. Po trze­cie ze wszyst­kich dzie­dzin wyna­le­zio­nych przez czło­wieka to wła­śnie nauki ści­słe, jak się wydaje, powinny być wolne od ściemy – ale nie są. I wresz­cie po czwarte wie­rzymy, że powszechne zro­zu­mie­nie nauki jest dla doin­for­mo­wa­nego elek­to­ratu sprawą klu­czową – chcemy więc wska­zać liczne blo­ku­jące je prze­szkody. Pra­gniemy też jed­nak pod­kre­ślić, że nic z tego, co twier­dzimy, nie pod­waża nauki jako sku­tecz­nego, zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­nego środka do zro­zu­mie­nia świata fizycz­nego. Nie­za­leż­nie od całego naszego narze­ka­nia, od wszel­kich błę­dów, jakie iden­ty­fi­ku­jemy, od wszyst­kich pro­ble­mów i kitu, który poprzez naukę się nam wci­ska, ona osta­tecz­nie się spraw­dza. Dzięki temu, że mamy ją za sojusz­nika, latamy samo­lo­tami, roz­ma­wiamy przez wide­ote­le­fony, eli­mi­nu­jemy cho­roby zakaźne i badamy zja­wi­ska tak różne jak pierw­sze chwile po Wiel­kim Wybu­chu i mole­ku­larne pod­stawy życia. Nowe formy tech­no­lo­gii infor­ma­tycz­nych zmie­niły spo­sób komu­ni­ka­cji zarówno w ramach nauki, jak i w skali powszech­nej. W miarę dosko­na­le­nia dostępu do infor­ma­cji zwięk­szył się ich natłok. Oby ta książka pomo­gła ci oprzeć się temu natar­ciu i oddzie­lić fakty od fik­cji.

Roz­dział 1. Na każ­dym kroku ściema

Roz­dział 1

Na każ­dym kroku ściema

To jest książka o ście­mie. O tym, jak bar­dzo jeste­śmy nią zasy­py­wani, a także jak ją przej­rzeć i móc zwal­czyć. Ale po kolei. Nale­ża­łoby zro­zu­mieć, czym jest ściema, skąd się bie­rze i dla­czego pro­du­kuje się jej takie mnó­stwo. Chcąc odpo­wie­dzieć na te pyta­nia, warto się cof­nąć w głę­boką prze­szłość, do począt­ków zja­wi­ska.

Ściema bowiem nie jest wyna­laz­kiem naszych cza­sów. W Euty­de­mie, jed­nym ze swo­ich dia­lo­gów z Sokra­te­sem, Pla­ton żali się, że filo­zo­fo­wie ze szkoły sofi­stów są obo­jętni na to, co rze­czy­wi­ście jest prawdą, i zain­te­re­so­wani jedy­nie wygry­wa­niem spo­rów. Ina­czej mówiąc, upra­wiają sztukę ściemy. Jeśli jed­nak chcemy tro­pić ściemę aż po jej początki, musimy się­gnąć znacz­nie głę­biej, poza wszel­kie ludz­kie cywi­li­za­cje. Zro­dziło ją sze­rzej poj­mo­wane oszu­stwo, a zwie­rzęta oszu­kują się wza­jem­nie od setek milio­nów lat.

Kan­tu­jące sko­ru­piaki i prze­bie­głe kru­ko­wate

Oce­any są pełne dzi­kich i cudow­nych stwo­rzeń, ale trudno tam o więk­szych twar­dzieli niż sko­ru­piaki znane jako kre­wetki modlisz­kowe, w krę­gach bar­dziej nauko­wych zali­czane do usto­no­gów. Część z nich wyspe­cja­li­zo­wała się w zja­da­niu mor­skich śli­ma­ków, chro­nią­cych się w twar­dych i gru­bych sko­ru­pach. Żeby móc się prze­bić przez zwap­niałe pan­ce­rze, kre­wetki modlisz­kowe wykształ­ciły na dro­dze ewo­lu­cji sprę­ży­nu­jący napęd przed­nich koń­czyn, umoż­li­wia­jący im zada­wa­nie nie­by­wale sil­nych cio­sów. Ich młot­ko­wate szczypce w momen­cie ude­rze­nia osią­gają pręd­kość 80 kilo­me­trów na godzinę. Cios jest tak mocny, że wywo­łuje pod wodą zja­wi­sko nazy­wane „bąblem kawi­ta­cyj­nym”, odpo­wied­nik komik­so­wego „BANG!” Bat­mana, obja­wia­jący się gło­śnym hukiem i bły­skiem. W nie­woli kre­wetki modlisz­ko­wate potra­fią się prze­bić przez szklane ścianki akwa­riów.

Impet ciosu służy jesz­cze innemu celowi. Sko­ru­piaki te żyją w płyt­kich rafach, nara­żone na ataki muren, ośmior­nic, reki­nów i innych dra­pież­ców. Dla bez­pie­czeń­stwa więk­szość czasu spę­dzają w zagłę­bie­niach rafy, wysta­wia­jąc jedy­nie swe potężne szczypce. Tyle że odpo­wied­nich zagłę­bień zawsze jest za mało, co cza­sem pro­wa­dzi do utar­czek. Jeżeli intruz znaj­duje w jakimś miej­scu loka­tora mniej­szego od sie­bie, ten zazwy­czaj czmy­cha. Jeśli jed­nak miesz­ka­niec zagłę­bie­nia należy do tych dużych, zawzię­cie wyma­chuje szczyp­cami, pre­zen­tu­jąc ich roz­miary i rzu­ca­jąc prze­ciw­ni­kowi wyzwa­nie.

Kre­wetka modlisz­kowa, jak każdy super­bo­ha­ter, ma jed­nak swoją piętę achil­le­sową. Zrzuca ona pan­cerz osła­nia­jący szczypce, żeby zastą­pić go tward­szym – co, jak można sobie wyobra­zić, czyni z niej łatwą ofiarę. W ciągu dwóch, trzech dni linie­nia zwie­rzę jest prak­tycz­nie bez­bronne. Nie jest w sta­nie ude­rzyć, bra­kuje mu też twar­dej sko­rupy, chro­nią­cej przed dra­pież­ni­kami. Na rafach zaś nie­mal każdy jest czy­imś pokar­mem, a kre­wetka modlisz­kowa to w zasa­dzie ogon homara, tyle że wypo­sa­żony w szczypce.

Dla­tego jeśli jesteś taką kre­wetką w okre­sie linie­nia, ukrytą w nie­po­zor­nej szcze­li­nie, ostat­nie, co ci się marzy, to wyj­ście stam­tąd i nara­że­nie się na wszech­obecne nie­bez­pie­czeń­stwo. I wła­śnie tutaj zaczyna się oszu­ki­wa­nie. Nor­mal­nie duże kre­wetki modlisz­kowe wyma­chują wymow­nie szczyp­cami, a małe ucie­kają. Jed­nak w porze zrzu­ca­nia pan­ce­rzy każda z nich, bez względu na roz­miary, będzie spek­ta­ku­lar­nie nimi wygra­żać, choć nie byłaby w sta­nie ude­rzyć moc­niej niż roz­złosz­czona żelka. To jedy­nie pusta groźba – ale nie­bez­pie­czeń­stwo wią­żące się z opusz­cze­niem zagłę­bie­nia prze­ra­sta obawy przed nara­że­niem się na star­cie. Intruzi, świa­domi, że może ich spo­tkać gwał­towny atak kre­wetki modlisz­kowej, wolą jed­nak nie spraw­dzać, czy to blef.

Sko­ru­piaki więc nie­źle ble­fują i można dopa­try­wać się w tym swo­istej ściemy – jed­nak nie­zbyt wymyśl­nej. Choćby dla­tego, że takie zacho­wa­nie nie jest czymś, co te stwo­rze­nia obmy­śliły i posta­no­wiły wpro­wa­dzić w czyn. To tylko wypra­co­wana na dro­dze ewo­lu­cji, instynk­towna czy też odru­chowa reak­cja.

Prze­myśl­nemu ściem­nia­czowi potrzebna jest teo­ria umy­słu – musi umieć posta­wić sie­bie na miej­scu swo­jego celu. Musi potra­fić myśleć o tym, co inni wokół niego wie­dzą, a czego nie. Musi też umieć sobie wyobra­zić, jakie wra­że­nie wywoła dany rodzaj ściemy, i odpo­wied­nio go dobrać.

Tak zaawan­so­wana zdol­ność rozu­mo­wa­nia to w kró­le­stwie zwie­rząt rzad­kość. Cechuje nas, ludzi, i moż­liwe, że także naszych naj­bliż­szych krew­nych z kręgu naczel­nych, szym­pansy i goryle. Inne małpy, duże czy małe, raczej nią nie dys­po­nują. Za to pewna rodzina z gatunku cał­kiem odmien­nego od nas – tak: to Corvi­dae.

Wiemy, że kru­ko­wate – kruki, wrony i sójki – są zaska­ku­jąco inte­li­gent­nymi pta­kami. Wytwa­rzają bar­dziej wymyślne narzę­dzia niż jaki­kol­wiek gatu­nek poza czło­wie­kiem. Mani­pu­lu­jąc przed­mio­tami w swoim oto­cze­niu, roz­wią­zują róż­nego rodzaju zagadki. Bajka Ezopa o wro­nie wrzu­ca­ją­cej kamyki do urny, by pod­nieść poziom wody, opie­rała się praw­do­po­dob­nie na obser­wa­cji: wrony w nie­woli potra­fią robić takie rze­czy. Kruki pla­nują przy­szłość z wyprze­dze­niem, wybie­ra­jąc przed­mioty, które kie­dyś mogą oka­zać się przy­datne. Wrony roz­po­znają ludz­kie twa­rze, żywią nie­chęć do tych, któ­rzy im gro­zili lub źle je trak­to­wali. A nawet prze­ka­zują te urazy swoim pobra­tym­com.

Nie bar­dzo wiemy, skąd u kru­ko­wa­tych taka zmyśl­ność, ale ich spo­sób życia sprzyja roz­wo­jowi inte­li­gen­cji. Żyją długo, są w dużej mie­rze stadne, a bada­jąc swoje oto­cze­nie w poszu­ki­wa­niu wszyst­kiego, co może być jadalne, wyka­zują kre­atyw­ność. Zwłasz­cza kruki, jak się zdaje, ewo­lu­ując obok takich gatun­ków o instynk­tach łowiec­kich jak wilki i my sami, docho­dzą do dosko­na­ło­ści w pod­stęp­nym pozba­wia­niu ssa­ków ich poży­wie­nia.

Jako że jedze­nia cza­sem bywa mnó­stwo, a kiedy indziej go bra­kuje, więk­szość kru­ko­wa­tych zabez­pie­cza się, maga­zy­nu­jąc zapasy w bez­piecz­nym miej­scu, z któ­rego będą mogły je póź­niej wydo­być. Tyle że maga­zy­no­wa­nie ska­zane jest na prze­graną, jeżeli inni patrzą. Gdy ptak zoba­czy innego osob­nika cho­wa­ją­cego poży­wie­nie, czę­sto je potem krad­nie. Dla­tego kru­ko­wate są bar­dzo ostrożne, gdy ukry­wają jedze­nie. Sta­rają się tego nie robić na oczach innych pta­ków. Obser­wo­wane, szybko cho­wają pokarm lub przed ukry­ciem go sta­rają się znik­nąć z pola widze­nia obser­wa­to­rów. Bywa, że fin­gują maga­zy­no­wa­nie, uda­jąc, że pozo­sta­wiają zapasy, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści trzy­mają je bez­piecz­nie w dzio­bie lub wolu i cho­wają póź­niej z zacho­wa­niem nale­ży­tej ostroż­no­ści.

A więc, czy to, że kruk udaje cho­wa­nie poży­wie­nia, można zakwa­li­fi­ko­wać jako ściem­nia­nie? Naszym zda­niem zależy to od kie­ru­ją­cego nim powodu oraz od tego, czy myśli on o wra­że­niu, jakie to oszu­stwo wywoła w umy­śle obser­wu­ją­cego. Peł­no­wy­mia­rowa ściema ma za zada­nie dekon­cen­tro­wać, dez­orien­to­wać lub wpro­wa­dzać w błąd – a zatem ściem­niacz musi umieć stwo­rzyć men­talny model wpływu swo­ich dzia­łań na ten umysł. Czy kru­ko­wate posia­dły teo­rię umy­słu? Czy rozu­mieją, że inne ptaki mogą zoba­czyć, jak ukry­wają pokarm, i praw­do­po­dob­nie zechcieć, jeśli nada­rzy się oka­zja, je okraść? Czy po pro­stu kie­rują się jakąś pro­stą regułą kciuka – choćby taką, że „cho­wam tylko wtedy, kiedy wokoło nie ma innych kru­ków” – nie wie­dząc, dla­czego wła­śnie tak postę­pują? Na bada­czy zacho­wa­nia zwie­rząt naci­ska się, by wyka­zali, że wszyst­kie zwie­rzęta wypra­co­wały teo­rię umy­słu. Ostat­nie bada­nia suge­rują jed­nak, że kruki mogą sta­no­wić wyją­tek. Cho­wa­jąc przy­smaki, myślą o tym, co wie­dzą ich pobra­tymcy. I dzia­łają nie tylko tak, by oszu­kać dostrze­żone ptaki; uwzględ­niają to, że mogą też nie widzieć innych, a te także należy zwieść2. Wyraź­nie przy­po­mina to nasze podej­ście do ściem­nia­nia przez inter­net. Cho­ciaż nikogo nie widzimy, spo­dzie­wamy się, a wręcz liczymy na to, że nasze słowa dotrą do odbior­ców.

Kruki to sprytne stwo­rze­nia, ale my, ludzie, wyno­simy ściem­nia­nie na kolejny poziom. Tak jak te ptaki dys­po­nu­jemy teo­rią umy­słu. Jeste­śmy w sta­nie prze­wi­dzieć, jak inni zin­ter­pre­tują nasze zacho­wa­nie, i wyko­rzy­stu­jemy tę umie­jęt­ność, bo daje prze­wagę. W odróż­nie­niu od kru­ków wyko­rzy­stu­jemy bogaty sys­tem języ­kowy. Ludzki język daje olbrzy­mie moż­li­wo­ści wyrazu, możemy prze­cież łączyć słowa na roz­liczne spo­soby, prze­ka­zu­jąc roz­ma­ite idee. Język i teo­ria umy­słu wspól­nie pozwa­lają nam prze­ka­zy­wać sze­roką gamę komu­ni­ka­tów i mode­lo­wać w myślach to, jak wpłyną one na tych, któ­rzy je usły­szą. To cenna umie­jęt­ność, gdy pró­bu­jemy się sku­tecz­nie poro­zu­mie­wać – i rów­nie uży­teczna, kiedy wyko­rzy­stu­jemy komu­ni­ko­wa­nie się do mani­pu­lo­wa­nia czy­imiś prze­ko­na­niami lub dzia­ła­niami.

W tym sęk, gdy mowa o poro­zu­mie­wa­niu się. Jest ono obo­siecz­nym mie­czem. Komu­ni­ku­jąc się, możemy osią­gać zadzi­wia­jące poziomy współ­pracy. Ale przy­kła­da­jąc wagę do poro­zu­mie­wa­nia się, dajesz też innym moż­li­wość mani­pu­lo­wa­nia twoim zacho­wa­niem. Prze­ję­cie kon­troli nad zwie­rzę­tami dzięki ich ogra­ni­czo­nym sys­te­mom komu­ni­ka­cji – spro­wa­dza­ją­cym się, powiedzmy, do paru róż­nych ostrze­żeń – jest dużo trud­niej­sze. Kapu­cynki infor­mują się o zagro­że­niu za pomocą okrzy­ków. Prze­waż­nie wielu z nich ratuje to życie. Umoż­li­wia też jed­nak mał­pom o niż­szej pozy­cji w sta­dzie odstra­sza­nie domi­nu­ją­cych osob­ni­ków od cen­nego poży­wie­nia: wystar­czy, że pomimo braku zagro­że­nia wyślą fał­szywe ostrze­że­nie. Ale że kapu­cynki nie­wiele są w sta­nie powie­dzieć, mają nie­wiel­kie moż­li­wo­ści oszu­ki­wa­nia innych osob­ni­ków. Taka małpka może kazać mi ucie­kać, nawet gdy nie leży to w moim inte­re­sie. Nie zdoła jed­nak mi wmó­wić, że naprawdę ma dziew­czynę w Kana­dzie, tyle że jesz­cze nie mia­łem oka­zji jej poznać. Nie nakłoni mnie też do prze­la­nia 10 tysięcy dola­rów na konto wdowy po magna­cie gór­ni­czym, która ni stąd, ni zowąd popro­siła mnie o pomoc w zamia­nie jej for­tuny na walutę obo­wią­zu­jącą w USA.

Dla­czego ściema czyha na każ­dym kroku? Czę­ściowo dla­tego, że wszy­scy, czy to usto­nogi, czy kru­ko­wate, czy ludzie, pró­bują ci coś sprze­dać. Inna sprawa, że czło­wiek dys­po­nuje narzę­dziami poznaw­czymi umoż­li­wia­ją­cymi okre­śle­nie, jaki typ ściemy okaże się sku­teczny. I wresz­cie: zło­żo­ność naszego języka pozwala na pro­du­ko­wa­nie róż­no­ra­kiej ściemy w nie­skoń­czo­ność.

Dwu­znacz­niki i język praw­ni­czy

Na łga­rzy nakła­damy dotkliwe sank­cje towa­rzy­skie. Możesz stra­cić przy­ja­ciela, kiedy przy­ła­pie cię na poważ­nym kłam­stwie. Możesz obe­rwać. Sta­nąć przed sądem. I, co chyba jest naj­gor­sze, twoja dwu­li­co­wość może stać się tema­tem plo­tek wśród zna­jo­mych i współ­pra­cow­ni­ków. Moż­liwe, że odkry­jesz, iż nie jesteś już uwa­żany za zaufa­nego przy­ja­ciela, part­nera w miło­ści czy w biz­ne­sie.

Ze względu na te wszyst­kie poten­cjalne kary czę­sto lepiej jest wpro­wa­dzać w błąd niż jaw­nie kła­mać. Ma to swoją nazwę: zwo­dze­nie. Zwo­dzę cię, gdy świa­do­mie dopro­wa­dzam do nie­wła­ści­wych wnio­sków mówie­niem rze­czy zasad­ni­czo nie­odbie­ga­ją­cych od prawdy. Za kla­syczny tego przy­kład, zaczerp­nięty z nie­od­le­głej histo­rii, można uznać słynne oświad­cze­nie Billa Clin­tona, które padło pod­czas wywiadu z Jimem Leh­re­rem w pro­gra­mie New­shour: „Nie ma żad­nej rela­cji o cha­rak­te­rze sek­su­al­nym [z Moniką Lewin­sky]”. Gdy wyszły na jaw dal­sze fakty, Clin­ton bro­nił się, że powie­dział prawdę: użył czasu teraź­niej­szego, wska­zu­jąc, że taka rela­cja obec­nie nie zacho­dzi. Ow­szem, miała ona miej­sce, ale w tam­tym oświad­cze­niu wcale się do niej nie odno­sił.

Zwo­dze­nie ofe­ruje do pew­nego stop­nia moż­li­wość zaprze­cze­nia – nie­kiedy wia­ry­god­nego. Przy­ła­pa­nie na tym pro­ce­de­rze może nad­szarp­nąć twoją repu­ta­cję, ale więk­szość ludzi trak­tuje go mniej surowo niż jawne kłam­stwo. Zazwy­czaj, gdy damy się zła­pać, nie zmu­sza nas to do tak absur­dal­nych praw­ni­czych wykrę­tów, jak „To zależy od zna­cze­nia słowa jest” Billa Clin­tona.

Zwo­dze­nie jest moż­liwe dzięki temu, w jaki spo­sób posłu­gu­jemy się języ­kiem. To, co się mówi, prze­waż­nie nie w pełni odpo­wiada temu, co się zamie­rza zako­mu­ni­ko­wać. Przy­pu­śćmy, że zapy­ta­łeś mnie, co sądzę o reak­ty­wa­cji Twin Peaks, doko­na­nej przez Davida Lyn­cha na ćwierć­wie­cze tego serialu, a ja odpo­wia­dam: „Nie jest zła”. Zin­ter­pre­tu­jesz to natu­ral­nie jako: „Dobra też nie” – cho­ciaż niczego takiego nie powie­dzia­łem. Albo załóżmy, że pod­czas roz­mowy o sto­so­wa­nych przez mojego współ­pra­cow­nika paten­tach na relaks, mówię: „John nie ćpa w pracy”. Zin­ter­pre­to­wane dosłow­nie, stwier­dze­nie to spro­wa­dza się jedy­nie do tego, że John nie nar­ko­ty­zuje się, gdy pra­cuje, i nie dostar­cza powodu do podej­rzeń, że robi coś takiego po godzi­nach. To zda­nie jed­nak impli­kuje coś cał­kiem innego. Wska­zuje na to, że John jest nar­ko­ma­nem, ale jesz­cze tro­chę nad sobą panuje.

W lin­gwi­styce ten rodzaj zna­cze­nia impli­ko­wa­nego przy­na­leży do obszaru prag­ma­tyki. Filo­zof języka Her­bert Paul Grice ukuł okre­śle­nie impli­ka­tura, wska­zu­jące nie tyle na dosłowny prze­kaz zawarty w danym zda­niu, co na to, czemu ma ono posłu­żyć. Impli­ka­tura umoż­li­wia nam sku­teczne poro­zu­mie­wa­nie się. Jeżeli zapy­tasz, gdzie możesz napić się kawy, a ja oznaj­mię: „Prze­cznicę dalej jest knajpka”, zin­ter­pre­tu­jesz moje stwier­dze­nie jako odpo­wiedź na swoje pyta­nie. Zało­żysz, że ta knajpka jest otwarta, że podają w niej kawę itp. Nie muszę tego wszyst­kiego dosłow­nie wyli­czać.

Impli­ka­tura jed­nak pozwala nam też na zwo­dze­nie. Zna­cze­niem impli­ko­wa­nym w zda­niu „John nie ćpa w pracy” jest to, że robi to gdzie indziej. Gdyby było ina­czej, czy nie powie­dział­bym tylko, że John nie ćpa, i kropka?

Ludziom chcą­cym wpro­wa­dzać innych w błąd, a potem uda­wać nie­wi­niątka, impli­ka­tury pozo­sta­wiają wiel­kie pole dla pokręt­no­ści. Wyobraźmy sobie, że John spró­bo­wał posta­wić mnie przed sądem za szka­lo­wa­nie go stwier­dze­niem, że nie ćpa w pracy. Jak miałby wygrać? Moje zda­nie jest praw­dziwe, a utrzy­my­wa­nie, że jest ina­czej, nie leży w inte­re­sie Johna. Ten roz­dź­więk mię­dzy dosłow­nym zna­cze­niem a impli­ka­turą ludzie nader czę­sto wyko­rzy­stują dla sze­rze­nia ściemy. „Nie jest to naj­bar­dziej odpo­wie­dzialny ojciec, jakiego zna­łem”, mówię o kimś. To prawda, bo znam jed­nego jesz­cze lep­szego tatę – ale ty zakła­dasz, że według mnie ten ktoś jest okrop­nym rodzi­cem. „On spłaci długi, jeśli nim potrzą­śniesz”. I to prawda, bo jest uczci­wym gościem i wszyst­kie swoje należ­no­ści pokrywa bez­zwłocz­nie, tobie się jed­nak zdaje, że ja widzę w nim kan­cia­rza. „Mia­łem na stu­diach sty­pen­dium i gra­łem w fut­bol”. Prawda, cho­ciaż sty­pen­dium było z pro­gramu Natio­nal Merit, nie­wiele mają­cego wspól­nego ze spor­tem, a w fut­bol gry­wa­łem z kum­plami w nie­dzielne poranki. Ty jed­nak zało­ży­łeś, że na stu­diach był ze mnie wybitny spor­to­wiec.

Tę prze­paść pomię­dzy sen­sem dosłow­nym a impli­ko­wa­nym wyko­rzy­stuje też, w celu uni­ka­nia odpo­wie­dzial­no­ści za roz­ma­ite twier­dze­nia, tak istotny typ ściem­nia­nia jak sto­so­wa­nie dwu­znacz­ni­ków. Jak się zdaje, w przy­padku wielu pro­fe­sji to ważna umie­jęt­ność. Dwu­znacz­ni­kami posłu­gują się choćby auto­rzy reklam, suge­ru­jąc bene­fity, gdy z tych obiet­nic nie bar­dzo można ich roz­li­czyć. Gdy utrzy­mu­jesz, że twoja pasta do zębów redu­kuje „do” 50%, płytki nazęb­nej, zarzu­cić fałsz można by ci jedy­nie wtedy, gdyby zadzia­łała ona zbyt dobrze. Poli­tyk, gdy stwier­dzi pokręt­nie, że „mówi się”, iż jego kon­ku­rent ma powią­za­nia ze zor­ga­ni­zo­waną prze­stęp­czo­ścią, może unik­nąć pro­cesu o oszczer­stwo. Dzięki kla­sycz­nemu „błędy się zda­rzają” szef zdoła zło­żyć prze­pro­siny tak, aby nikogo nie obwi­nić.

Dobrze to rozu­miał Homer Simp­son. W obro­nie swo­jego syna Barta wypo­wie­dział słynne słowa: „Marge, nie mie­szaj chło­pa­kowi w gło­wie. Wywi­ja­nie się od odpo­wie­dzial­no­ści to ważna nauka. To ono odróż­nia nas od zwie­rząt… z wyjąt­kiem wijów”.

Mniej­sza o żarty Homera, kor­po­ra­cyjna nowo­mowa też roz­mywa odpo­wie­dzial­ność za zasłoną dymną eufe­mi­zmów i strony bier­nej. W 2019 roku raport NBC News ujaw­nił, że wielu świa­to­wych pro­du­cen­tów przy­pusz­czal­nie wyko­rzy­stuje wytwory katorż­ni­czej pracy dzieci z Mada­ga­skaru. Rzecz­nik kon­cernu Fiat Chry­sler sko­men­to­wał to nastę­pu­jąco: firma „włą­cza się na wszyst­kich eta­pach łań­cu­cha war­to­ści we wspólne z glo­bal­nymi udzia­łow­cami róż­nych branż dzia­ła­nia na rzecz orga­ni­zo­wa­nia i roz­woju naszego łań­cu­cha dostaw surow­ców”. Wspólne dzia­ła­nia? Glo­balni udzia­łowcy? Łań­cuch war­to­ści? Mówimy o czte­ro­lat­kach prze­twa­rza­ją­cych mikę wydo­by­waną w pry­mi­tyw­nych kopal­niach. Całe rodziny pra­cują w upale, noce prze­sy­pia­jąc bez dachu nad głową, za 40 cen­tów dzien­nie. Oto ściema, która za kor­po­ra­cyj­nym wodo­lej­stwem skrywa straszną liczbę ofiar w ludziach.

Część ściem­nia­czy mocno anga­żuje się w spro­wa­dza­nie na manowce, odwo­dze­nie od prawdy. Innym ta jest z zasady obo­jętna. By to wyja­śnić, cof­nijmy się od dwu­znacz­ni­ków do opo­wie­ści o sygna­łach wysy­ła­nych przez zwie­rzęta, od któ­rych zaczę­li­śmy ten roz­dział. Zwie­rzęta, komu­ni­ku­jąc się, zazwy­czaj wysy­łają sygnały na swój temat. Takie komu­ni­katy odno­szą się bar­dziej do sygna­li­zu­ją­cego niż do cze­goś w ota­cza­ją­cym go świe­cie. Przy­kła­dowo, „Jestem głodny”, „Złość mnie bie­rze”, „Jestem sek­sowna”, „Jestem jado­wity” czy „Należę do tej grupy”, wszyst­kie są infor­ma­cjami o nas, prze­ka­zu­ją­cymi coś na temat komu­ni­ku­jącego.

Sygnały doty­czące innych sta­no­wią odwo­ła­nia do pozo­sta­łych ele­men­tów świata. U zwie­rząt komu­ni­katy tego rodzaju spo­tyka się nie­czę­sto, pomi­ja­jąc szcze­gólny wyją­tek, jakim są okrzyki alar­mu­jące. Więk­szość stwo­rzeń, poza czło­wie­kiem, po pro­stu nie ma moż­li­wo­ści odno­sze­nia się do obiek­tów zewnętrz­nych. Ludzie mają ina­czej. Jedną z ory­gi­nal­nych lub nie­mal niespo­tykanych cech ludz­kiego języka jest ta, że dostar­cza­jąc nam słow­nic­two i gra­ma­tykę, umoż­li­wia mówie­nie nie tylko o nas samych, ale też o innych ludziach i obiek­tach w ota­cza­ją­cym nas świe­cie.

Czło­wiek jed­nak, nawet komu­ni­ku­jąc coś na temat swo­jego oto­cze­nia, może mówić o sobie wię­cej, niż mu się wydaje. Pomyśl o pozna­niu kogoś na jakiejś impre­zie czy pod­czas innego wyda­rze­nia towa­rzy­skiego i nawią­za­niu roz­mowy. Dla­czego opo­wia­dasz aku­rat to, nie coś innego? Czemu w ogóle roz­ma­wiasz? Twoje opo­wie­ści nie spro­wa­dzają się do infor­mo­wa­nia tej dru­giej osoby o aspek­tach świata. Prze­ka­zują pewne rze­czy o tym, jaki jesteś – a przy­naj­mniej jaki chcesz być. Moż­liwe, że pró­bu­jesz się poka­zać jako ktoś nie­ustra­szony i prze­bo­jowy. Albo może jako zatro­skany czymś wraż­li­wiec. Jako obra­zo­burca? A może mistrz sar­ka­stycz­nego humoru? Opo­wie­ści snu­jemy po to, by two­rzyć swój obraz na uży­tek innych. W ten spo­sób two­rzy się całe mnó­stwo ściemy. Kiedy mówisz o sza­lo­nej przy­go­dzie, którą mia­łeś, prze­mie­rza­jąc z ple­ca­kiem Azję, to chcąc wywrzeć ocze­ki­wane wra­że­nie, nie musisz trzy­mać się prawdy. Czę­sto­kroć wcale cię ona nie obcho­dzi. Ważne, żeby twoja opo­wieść była inte­re­su­jąca, suge­stywna czy pory­wa­jąca. Wystar­czy siąść ze zna­jo­mymi i puścić w obieg butelki z piwem, żeby się o tym prze­ko­nać na wła­sne oczy i uszy. Tak zwana eko­no­mia uwagi wynio­sła ten rodzaj ściemy do rangi sztuki. Pomyśl, jakie histo­rie krążą w mediach spo­łecz­no­ścio­wych jako virale: o pociesz­nych rze­czach, jakie wyga­dują dzieci, o okrop­nych pierw­szych rand­kach, o kło­po­tach, w jakie pakują się zwie­rzaki. Może i są praw­dziwe, a może nie, dla więk­szo­ści ich czy­tel­ni­ków nie ma to zna­cze­nia.

Z samego faktu, że ludzie są w sta­nie sza­stać ściemą, nie wynika jesz­cze, że będą to robić i że nie ule­gnie ona szybko praw­dzie. Dla­czego więc na każ­dym kroku natra­fiamy na ściemę?

Fałsz wzla­tuje, a prawda kuś­tyka za nim

Naj­waż­niej­sze w bada­niach nad ściemą może być prawo Bran­do­li­niego. Ukute przez wło­skiego pro­gra­mi­stę Andreę Bran­do­li­nego w 2014 roku, głosi, że

Ilość ener­gii, jaką trzeba wło­żyć w spro­sto­wa­nie ściemy, jest o rząd wiel­ko­ści więk­sza niż ener­gia potrzebna do jej wypro­du­ko­wa­nia.

Ściem­nia­nie wymaga znacz­nie mniej wysiłku niż usu­wa­nie jego efek­tów. Jest też o wiele prost­sze i nie tak kosz­towne. Już na kilka lat przed sfor­mu­ło­wa­niem przez Bran­do­li­niego jego zasady inny Włoch, blo­ger Uriel Fanelli, zauwa­żył – w wol­nym tłu­ma­cze­niu – że „byle idiota jest w sta­nie napro­du­ko­wać tyle ściemy, że nijak się nie da jej oba­lić”. Alex Jones, oso­bo­wość radiowa i siewca teo­rii spi­sko­wych, sze­rzący tak chore non­sensy, jak nego­wa­nie masa­kry w szkole Sandy Hook3 i afera Piz­za­gate4, wcale nie musi być geniu­szem zła, moż­liwe, że to jedy­nie idiota o złych inten­cjach – a przy­naj­mniej ktoś mocno nie­roz­ważny.

Na polu medy­cyny wymow­nym przy­kła­dem dzia­ła­nia prawa Bran­do­li­niego jest szko­dliwe kłam­stwo, że szcze­pionka powo­duje autyzm. Nie dość, że dwa­dzie­ścia lat badań niczego takiego nie wyka­zało, to jesz­cze dostar­czono całej masy dowo­dów, iż jest wprost prze­ciw­nie. Mimo to błędna opi­nia o dzia­ła­niu szcze­pionki na­dal się utrzy­muje, w znacz­nej mie­rze za sprawą szo­ku­jąco mar­nego stu­dium, opu­bli­ko­wa­nego w 1998 roku na łamach tygo­dnika „Lan­cet” przez bry­tyj­skiego leka­rza Andrew Wake­fielda i jego współ­pra­cow­ni­ków. Zarówno w tym arty­kule, jak i pod­czas licz­nych póź­niej­szych kon­fe­ren­cji pra­so­wych zespół badaw­czy Wake­fielda wska­zy­wał na moż­liwy zwią­zek obja­wów auty­zmu oraz stanu zapal­nego jelita gru­bego z poda­niem szcze­pionki prze­ciwko odrze, śwince i różyczce (MMR)5.

Publi­ka­cja Wake­fielda zelek­try­zo­wała ówcze­snych „antysz­cze­pion­kow­ców”, wywo­łała zadzi­wia­jąco trwały lęk przed szcze­pie­niami, a w róż­nych zakąt­kach świata przy­czy­niła się do nawrotu odry. Nie miało zna­cze­nia to, że została zane­go­wana tak dogłęb­nie, jak rzadko który raport w dzie­jach nauki. Grun­towne i wie­lo­krotne prze­ba­da­nie jej tez pochło­nęło miliony dola­rów i nie­zli­czone godziny pracy. Zdys­kre­dy­to­wano ją jed­no­znacz­nie i bez­sprzecz­nie6. W miarę pię­trze­nia się dowo­dów prze­ma­wia­ją­cych prze­ciwko hipo­te­zie o wpły­wie szcze­pionki MMR na autyzm i gdy wyszedł na jaw kon­flikt inte­re­sów Wake­fielda, więk­szość współ­au­to­rów zaczęła powąt­pie­wać w wia­ry­god­ność wła­snych badań. W roku 2004 dzie­się­cioro z nich for­mal­nie się odcięło od inter­pre­ta­cji, przed­sta­wio­nej w arty­kule z 1998 roku. Wake­field się z nich nie wyco­fał. Jed­nak w 2010 roku sam „Lan­cet” usu­nął tę publi­ka­cję.

W tym samym roku Wake­field został uznany przez Gene­ralną Radę Medyczną za win­nego poważ­nych wykro­czeń zawo­do­wych. Wytknięto mu nad­uży­cia zwią­zane ze wspo­mnia­nym arty­ku­łem, nara­że­nie pacjen­tów na nie­uza­sad­nione, a inwa­zyjne, zabiegi medyczne, w tym kolo­no­sko­pię i punk­cję lędź­wiową, oraz nie­ujaw­nie­nie kon­fliktu inte­re­sów o pod­łożu finan­so­wym7. W rezul­ta­cie tego postę­po­wa­nia utra­cił prawo do wyko­ny­wa­nia zawodu leka­rza na tere­nie Wiel­kiej Bry­ta­nii. W 2011 roku Fiona Godlee, redak­torka naczelna „Bri­tish Medi­cal Jour­nal”, ofi­cjal­nie uznała jego ory­gi­nalny raport z badań za kłam­liwy, argu­men­tu­jąc, że zafał­szo­wań doko­nano w nim celowo, gdyż naro­słych wokół arty­kułu licz­nych wąt­pli­wo­ści nie spo­sób wytłu­ma­czyć jedy­nie nie­kom­pe­ten­cją.

Jed­nak to nie te wykro­cze­nia prze­ciwko etyce sta­no­wią naj­moc­niej­szy dowód prze­czący zapew­nie­niom Wake­fielda o powią­za­niach auty­zmu ze szcze­pionką. Moż­liwe, że argu­menty, które przed­sta­wił, nie wystar­czają do potwier­dze­nia jego wnio­sków. Do danych też raczej pod­cho­dził co naj­mniej nie­dbale, a jego nie­zdol­ność do kie­ro­wa­nia się etyką zawo­dową jest ewi­dentna. Całe stu­dium wydaje się „roz­bu­do­wa­nym oszu­stwem”, pod­szy­tym kon­flik­tem inte­re­sów i sfin­go­wa­nymi odkry­ciami. Mimo to zasad­ni­czo twier­dze­nia Wake­fielda mogłyby być trafne. Tyle że nie są. Wiemy to dzięki zakro­jo­nym na sze­roką skalę, a zara­zem dro­bia­zgo­wym bada­niom. O braku związku mię­dzy auty­zmem a szcze­pionką świad­czą nie wady raportu, ale przy­tła­cza­jąca masa póź­niej­szych dowo­dów nauko­wych.

Gwoli jasno­ści, w doszu­ki­wa­niu się powią­zań pomię­dzy auty­zmem a szcze­pie­niami nie ma nic nie­wła­ści­wego. Kło­pot sta­nowi to, że tamte pierw­sze bada­nia prze­pro­wa­dzono co naj­mniej nie­od­po­wie­dzial­nie – a kiedy pły­nące z nich, zatrwa­ża­jące wnio­ski defi­ni­tyw­nie nie zna­la­zły potwier­dze­nia, antysz­cze­pion­kowcy, by zataić prawdę, wymy­ślili bajkę o zmo­wie kon­cer­nów medycz­nych. Wake­field nawet zre­ali­zo­wał film doku­men­talny Wyszcze­pieni, w któ­rym zarzu­cał ame­ry­kań­skiemu Cen­trum ds. Kon­troli i Pre­wen­cji Cho­rób tuszo­wa­nie zagro­żeń zwią­za­nych ze szcze­pion­kami. Ten doku­ment odbił się sze­ro­kim echem w pra­sie i pod­sy­cił lęk przed szcze­pie­niami. Wake­field, pomimo wszyst­kich prze­czą­cych jego tezom badań i miaż­dżą­cych jego hipo­tezę dowo­dów, dla pew­nego kręgu odbior­ców pozo­staje wia­ry­godny, a bez­za­sadny strach przed związ­kiem szcze­pio­nek z auty­zmem trwa na­dal.

Po dwóch deka­dach skutki oszu­stwa Wake­fielda są dla zdro­wia publicz­nego kata­stro­falne. Współ­czyn­niki szcze­pień wzro­sły w porów­na­niu z tąp­nię­ciem odno­to­wa­nym nie­długo po uka­za­niu się raportu, ale pozo­stają nie­bez­piecz­nie niskie, niż­sze niż na początku lat 90. XX wieku. W ciągu pierw­szego pół­ro­cza 2018 roku Europa odno­to­wała rekor­dowo wysoką liczbę 41 tysięcy przy­pad­ków odry. Stany Zjed­no­czone, które tę cho­robę wyeli­mi­no­wały nie­mal cał­ko­wi­cie, teraz co roku bory­kają się z dużymi jej ogni­skami. Wra­cają też inne cho­roby zakaźne, choćby świnka i krztu­siec (koklusz). Wielu Ame­ry­ka­nów, zwłasz­cza w zamoż­nych mia­stach por­to­wych, scep­tycz­nie pod­cho­dzi do faktu, że szcze­pionki są bez­pieczne. Jed­nym z ostat­nich tren­dów jest eks­pe­ry­men­to­wa­nie przez rodzi­ców z opóź­nia­niem ter­mi­nów szcze­pień. Ta nie­ma­jąca żad­nego opar­cia w nauce stra­te­gia naraża podatne dzieci na prze­dłu­że­nie okresu nara­że­nia na cho­roby wieku dzie­cię­cego. W szcze­gól­nym stop­niu doty­czy to naj­młod­szych o osła­bio­nym ukła­dzie immu­no­lo­gicz­nym. Wielu z nich nie można szcze­pić, toteż ich bez­pie­czeń­stwo zależy od odpor­no­ści zbio­ro­wej, wystę­pu­ją­cej wtedy, gdy zaszcze­pione są osoby z ich oto­cze­nia.

Mamy tu więc hipo­tezę zdys­kre­dy­to­waną tak jak rzadko która w całej lite­ra­tu­rze nauko­wej. Taką, która poważ­nie szko­dzi zdro­wiu publicz­nemu. A mimo to nie odcho­dzi w prze­szłość. Dla­czego tak trudno oba­lić plotki o powią­za­niu szcze­pio­nek z auty­zmem? Tak działa prawo Bran­do­li­niego. Bada­cze na zbi­cie argu­men­tów Wake­fielda muszą poświę­cić znacz­nie wię­cej czasu, niż nie­gdyś on na ich przy­go­to­wa­nie.

O tym, że aku­rat to prze­kła­ma­nie jest trwal­sze od innych błęd­nych prze­świad­czeń, decy­duje sze­reg jego cech. Autyzm prze­raża rodzi­ców, a jak dotąd nie wiemy, co go powo­duje. Podob­nie jak w naj­bar­dziej popu­lar­nych miej­skich legen­dach, nar­ra­cja jest pro­sta i chwy­tliwa. „Bez­bron­nemu dziecku wbija się igłę, by wstrzyk­nąć mu obcą sub­stan­cję. Przez kilka dni lub tygo­dni wydaje się, że wszystko układa się jak naj­le­piej, a potem nastę­puje gwał­towny i czę­sto nie­od­wra­calny regres zacho­wa­nia”. Ta opo­wieść gra na naszych naj­głęb­szych oba­wach – w tym przy­padku, zwią­za­nych z higieną i zaka­że­niem – oraz na stra­chu o zdro­wie i bez­pie­czeń­stwo naszych dzieci. Zaspo­kaja naszą potrzebę znaj­do­wa­nia wyja­śnień i ten­den­cję do doszu­ki­wa­nia się związ­ków przy­czy­no­wych, ile­kroć widzimy dwa wyda­rze­nia nastę­pu­jące jedno po dru­gim. Suge­ruje też spo­sób, w jaki mogli­by­śmy sami sie­bie chro­nić. Defi­ni­tywne odrzu­ce­nie cze­goś takiego zde­cy­do­wa­nie rów­na­łoby się odbie­ra­niu sobie szans.

Ściemę nie tylko łatwo się two­rzy; z łatwo­ścią też się ją sze­rzy. Saty­ryk Jona­than Swift napi­sał w 1710 roku, że „fałsz wzla­tuje, a prawda kuś­tyka za nim”8. Powie­dze­nie to docze­kało się wielu wcie­leń, ale naszym ulu­bio­nym jest to autor­stwa sekre­ta­rza stanu w admi­ni­stra­cji Fran­klina D. Roose­velta, Cor­della Hulla: „Kłam­stwo prze­ga­lo­puje pół świata, zanim prawda zdąży wcią­gnąć bry­czesy”. Jak­by­śmy widzieli nie­szczę­sną Prawdę, na wpół bie­gnącą kory­ta­rzem, na wpół poty­ka­jącą się o wła­sne nogi, zma­ga­jącą się z por­t­kami, oplą­tu­ją­cymi kostki, w bez­na­dziej­nej pogoni za od dawna już będą­cym w dro­dze Kłam­stwem.

Powyż­sze trzy zasady razem wzięte mówią nam, że (1) stwo­rze­nie ściemy wymaga mniej wysiłku niż posprzą­ta­nie po niej, (2) do ściem­nia­nia wystar­czy mniej inte­li­gen­cji niż do usu­nię­cia skut­ków ściemy, (3) ściema roz­prze­strze­nia się tak szybko, że nie nadą­żamy za nią sprzą­tać. Oczy­wi­ście to tylko afo­ry­zmy. Dobrze brzmią, wydają się prawdą, ale też prze­cież mogą być ściem­nia­niem. Aby zmie­rzyć sze­rze­nie się ściemy, potrze­bu­jemy pola, na jakim da się ją uchwy­cić, zma­ga­zy­no­wać i upo­rząd­ko­wać dla doko­na­nia sze­roko zakro­jo­nej ana­lizy. Takich obsza­rów dostar­czają nam Face­book, Twit­ter i inne media spo­łecz­no­ściowe. Wiele spo­śród wia­do­mo­ści prze­sy­ła­nych na tych plat­for­mach sta­no­wią tra­fia­jące do coraz to kolej­nych osób plotki. Nie są one tym samym co ściema, ale jedne i dru­gie mogą być efek­tem celo­wego wpro­wa­dza­nia w błąd.

Tro­pie­nie szla­ków roz­prze­strze­nia­nia się plo­tek spro­wa­dza się w dużej mie­rze do spraw­dze­nia kto, czym i z kim się podzie­lił, i w jakiej kolej­no­ści; dotar­cie do tych wszyst­kich infor­ma­cji przy­cho­dzi z łatwo­ścią, o ile mamy odpo­wiedni dostęp do sys­temu. Nad wyraz czę­sto powta­rzają się twe­ety doty­czące sytu­acji kry­zy­so­wych. Sku­pie­nie uwagi na tych wyda­rze­niach two­rzy zarówno bodziec do gene­ro­wa­nia dezinfor­ma­cji, jak i pilną potrzebę jej nego­wa­nia.

Jed­nym z takich kry­zy­sów był zamach bom­bowy pod­czas Mara­tonu Bostoń­skiego w 2013 roku. Nie­długo po tym ataku zaczęła krą­żyć na Twit­te­rze opo­wieść o pew­nej tra­ge­dii. Jak poda­wano, pośród zabi­tych przez bombę była ośmio­latka, która bie­gła z nume­rem 1035. Dziew­czynka ta, uczen­nica szkoły pod­sta­wo­wej Sandy Hook, wzięła udział w mara­to­nie dla upa­mięt­nie­nia kole­ża­nek i kole­gów z klasy, ofiar masa­kry, która miała miej­sce w jej szkole parę mie­sięcy wcze­śniej. Strasz­liwa iro­nia losu tej, która prze­żyła Sand Hook tylko po to, żeby zgi­nąć w Bosto­nie, nadała jej histo­rii taki pęd, że ta sze­rzyła się w twit­te­ro­wym świe­cie niczym pożar w lesie. Zdję­cie dziew­czynki – z nume­rem 1035 na pla­stro­nie nało­żo­nym na jaskra­wo­ró­żową koszulkę i powie­wa­ją­cym na wie­trze koń­skim ogo­nem – wywo­łało u tysięcy odbior­ców smu­tek i współ­czu­cie.

Byli też i tacy, któ­rzy w tę opo­wieść powąt­pie­wali. Jedni pod­kre­ślali, że Mara­ton Bostoń­ski nie dopusz­cza do udziału dzieci. Inni zwró­cili uwagę na to, że pla­stron z nume­rem pocho­dził z innego biegu, Joe Casella 5K. Spe­cja­li­zu­jący się w tro­pie­niu plo­tek ser­wis inter­ne­towy Sno­pes.com szybko zde­ma­sko­wał tę pogło­skę, podob­nie inni wery­fi­ka­to­rzy fak­tów. Dziew­czynka nie została zabita; nawet nie bie­gła w tym mara­to­nie. Użyt­kow­nicy Twit­tera pró­bo­wali sko­ry­go­wać tę nie­prawdę ponad 2 tysią­cami twe­etów demen­tu­ją­cych plotkę. Na próżno. Zmy­śloną histo­rię dziew­czynki udo­stęp­niło prze­szło 92 tysiące osób. Przy­ta­czały ją ważne agen­cje infor­ma­cyjne. Mimo licz­nych prób stłu­mie­nia plotki, na­dal się ona roz­prze­strze­niała. Teo­ria Bran­do­li­niego znów się potwier­dziła.

Bada­cze Face­bo­oka zaob­ser­wo­wali podobny pro­blem i na tej plat­for­mie. Tro­piąc plotki roz­po­znane przez Sno­pes.com, odkryli, że nawet po infor­ma­cji o zde­men­to­wa­niu uzy­skują one więk­szy zasięg niż praw­dziwe infor­ma­cje. Posty sze­rzące te kłam­liwe pogło­ski prze­waż­nie są po inter­wen­cji ser­wisu usu­wane, ale rzadko dzieje się to na tyle szybko, by powstrzy­mać upo­wszech­nia­nie fej­ko­wych pogło­sek.

Innych bada­czy zain­te­re­so­wała pożywka dla takiego roz­gła­sza­nia plo­tek. Gdy zestawi się posty doty­czące teo­rii spi­sko­wych z postami odno­szą­cymi się do innych tema­tów, te pierw­sze wyróż­nia znacz­nie więk­szy zasięg. Dla­tego szcze­gól­nie trudno jest pro­sto­wać fał­szywe pogło­ski. Spo­strze­że­nie Jona­thana Swi­fta odno­śnie do ściemy znaj­duje potwier­dze­nie. Ludzie ją uprzą­ta­jący znaj­dują się na pozy­cji znacz­nie gor­szej od tych, któ­rzy sze­rzą bred­nie.

Gło­si­ciele prawdy stają w obli­czu jesz­cze jed­nego utrud­nie­nia: rap­tow­nych zmian spo­so­bów pozy­ski­wa­nia infor­ma­cji i dzie­le­nia się nimi. W prze­ciągu sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu lat prze­szli­śmy od gazet do ser­wi­sów infor­ma­cyj­nych, od coty­go­dnio­wych tele­wi­zyj­nych wia­do­mo­ści Face the Nation do Face­bo­oka, od pogwa­rek przy kominku do bom­bar­do­wa­nia twe­etami o czwar­tej nad ranem. Zmiany te dostar­czają pożywki gwał­tow­nemu roz­ro­stowi dygre­sji, dez­in­for­ma­cji, ściemy i fake new­sów. W następ­nym roz­dziale przyj­rzyjmy się temu, jak i dla­czego do tego doszło.

Roz­dział 2. Środki maso­wego prze­kazu, prze­kaz i prze­kła­ma­nie

Roz­dział 2

Środki maso­wego prze­kazu, prze­kaz i prze­kła­ma­nie

Gdybyś w 1990 roku powie­dział nam, że około 2020 roku więk­szość miesz­kań­ców naszego globu będzie nosiła przy sobie nie więk­sze od port­fela urzą­dze­nie, umoż­li­wia­jące natych­mia­stowe zapo­zna­nie się z dowol­nym fak­tem – tak zwany smart­fon – upa­try­wa­li­by­śmy w tym kresu wszel­kiej ściemy. Jak bowiem można by naściem­niać komuś, kto z łatwo­ścią, od razu i bez­kosz­towo spraw­dzi wia­ry­god­ność two­ich twier­dzeń?

Naj­wi­docz­niej jed­nak ludzie nie mają ani czasu, ani chęci, by korzy­stać ze smart­fo­nów w taki spo­sób. Zamiast tego urzą­dze­nia te stały się jesz­cze jed­nym narzę­dziem roz­sie­wa­nia ściemy. Po stro­nie pozy­ty­wów należy zapi­sać fakt, że gdy zapra­gnie się sym­pa­tycz­nie pokon­wer­so­wać przy kola­cji, obej­dzie się bez prze­ry­wa­nia co chwilę przez roz­mów­ców wery­fi­ku­ją­cych fakty. Nega­ty­wem zaś jest to, że bzdura roz­prze­strze­nia się nie­kwe­stio­no­wana.

Tech­no­lo­gia nie tylko nie wyeli­mi­no­wała naszego pro­blemu ściemy, ale nawet go spo­tę­go­wała. W tym roz­dziale przyj­rzymy się, w jaki spo­sób się to dzieje. W dużym skró­cie, inter­net zmie­nił to, jaki rodzaj infor­ma­cji się wytwa­rza i jak jest ona roz­po­wszech­niana, a także kanały, któ­rymi docie­ramy do tych infor­ma­cji, które chcemy uzy­skać. Rewo­lu­cja inter­netowa wnio­sła wiele dobrego, miała też jed­nak zna­czące minusy. Miej­sce poważ­nych, głęb­szych tre­ści, dają­cych do myśle­nia, zajęły głu­poty i bła­hostki. W ser­wi­sach podają­cych wia­do­mo­ści coraz bar­dziej domi­nuje stron­ni­czość. Aż się roi od prze­kła­mań, dezinfor­ma­cji i fake new­sów. Kolejno przyj­rzymy się tym kwe­stiom.

„Bor­del z prasą dru­kar­ską”

Żało­wać trzeba bied­nej duszy, która liczy na powstrzy­ma­nie prze­wrotu, który doko­nał się w tech­no­lo­giach infor­ma­cyj­nych. Taką rewo­lu­cję prze­żył nie­gdyś mnich i skryba Filippo di Strata. W 1474 roku uskar­żał się na szkody wyrzą­dzane przez wyna­le­zie­nie prasy dru­kar­skiej. Dru­ka­rze, jak dowo­dził, „bez­wstyd­nie dru­kują, za nie­wiel­kie gro­sze, mate­rię, która może, o zgrozo, roz­pa­lać podatną młódź, pod­czas gdy praw­dziwy pisarz umiera śmier­cią gło­dową”. Ogrom­nie obni­ża­jąc koszt wytwa­rza­nia ksiąg, prasa dru­kar­ska musiała spo­wo­do­wać obni­że­nie war­to­ści i wagi tek­stów. Dopóki wszyst­kie księgi pisano ręcz­nie, jedy­nie rodziny kró­lew­skie i ducho­wień­stwo mogły powie­rzyć szko­lo­nemu skry­bie, takiemu jak Filippo di Strata, spo­rzą­dze­nie kopii któ­rejś z nich. Olbrzymi koszt naj­mo­wa­nia kopi­stów słu­żył za filtr prze­le­wa­nych na papier tre­ści. Zapo­trze­bo­wa­nie na księgi słu­żące jedy­nie try­wial­nej roz­rywce było nie­wiel­kie, więk­szość nowych wolu­mi­nów sta­no­wiły egzem­pla­rze Biblii oraz inne doku­menty wiel­kiej wagi. Poja­wie­nie się prasy dru­kar­skiej otwo­rzyło jed­nak kanał, któ­rym rynek mogła zalać lite­ra­tura znacz­nie mniej poważna. Filippo di Strata publicz­nie dawał wyraz oba­wom, że „bor­del z prasą dru­kar­ską” popro­wa­dzi czy­tel­ni­ków ku taniej, spro­śnej ucie­sze – takiej jak dzieła Owi­diu­sza. Moż­liwe, że była to też kwe­stia oso­bi­sta – bar­dziej go tra­piły per­spek­tywy jego wła­snej pro­fe­sji.

Inni oba­wiali się sze­rze­nia bła­ho­stek mogą­cych przy­ćmić ważne infor­ma­cje. Pio­nie­rzy kata­lo­go­wa­nia ludz­kiej wie­dzy, choćby Kon­rad Gesner w XVI i Adrien Bail­let w XVII stu­le­ciu, ostrze­gali, że prasa dru­kar­ska powstrzyma kształ­ce­nie się, gdyż czy­tel­ni­ków przy­tło­czy skala moż­li­wo­ści edu­ka­cyj­nych. Mylili się. Z per­spek­tywy kilku stu­leci wyna­la­zek Guten­berga przy­niósł wię­cej dobrego niż złego. Prasa dru­kar­ska – przy póź­niej­szym wspar­ciu biblio­tek publicz­nych – zde­mo­kra­ty­zo­wała słowo pisane. W roku 1500 nie­miecki pisarz Seba­stian Brant tak opi­sy­wał ten prze­łom:

W naszych cza­sach (…) książki poja­wiają się w wiel­kiej obfi­to­ści. Księgę, nie­gdyś nale­żącą jeno do człeka moż­nego – bogać tam! do króla – ujrzy się dziś pod skromną strze­chą. (…) Nie ma już nic, czego nasze dzieci (…) mia­łyby nie wie­dzieć.

Mimo to Filippo di Strata miał rację, że kiedy cena dzie­le­nia się infor­ma­cją rady­kal­nie się obniży, nastą­pią zmiany zarówno w cha­rak­te­rze dostar­cza­nych tre­ści, jak i w podej­ściu do nich ludzi9.

Mniej wię­cej 500 lat po tym, jak wło­ski mnich bił na alarm z powodu prasy dru­kar­skiej, oba­wom podob­nym do tam­tych dał wyraz socjo­log Neil Post­man:

Wyna­le­zie­nie nowych i róż­no­ra­kich rodza­jów komu­ni­ka­cji obda­rzyło gło­sem i publiką wielu ludzi, któ­rych opi­nii ina­czej by nie roz­po­wszech­niano i któ­rzy prak­tycz­nie nie­wiele, poza słowną defe­ka­cją, wnie­śliby w dys­kurs publiczny.

Gdy­by­śmy chcieli potę­pić blogi, inter­ne­towe fora i plat­formy mediów spo­łecz­no­ścio­wych, chyba sami nie wyra­zi­li­by­śmy tego lepiej. Post­man jed­nak nie miał na myśli tych mediów ani nawet inter­netu. Wypo­wie­dział te słowa pół wieku temu. W 1969 roku w swoim wykła­dzie ubo­le­wał nad pro­stac­twem w pro­gra­mach tele­wi­zyj­nych, bez­sen­sow­nymi arty­ku­łami w pra­sie codzien­nej i maga­zy­nach oraz nad powszechną w środ­kach maso­wego prze­kazu bez­myśl­no­ścią. Tego rodzaju mate­riały, jak stwier­dził, odcią­gają odbior­ców od infor­ma­cji istot­nych – a już samo odcią­ga­nie można uznać za formę dez­in­for­mo­wa­nia. Jeżeli reli­gia to opium dla ludu, pro­gramy Ekipa z New Jer­sey i Wyspa pokus są pojem­ni­kami z aero­zo­lem, za sprawą któ­rych masy otu­ma­niają się meta­licz­nymi opa­rami sprayu.

Już po wykła­dzie Post­mana prze­ży­li­śmy kolejną rewo­lu­cję. Inter­net zmie­nił nasze podej­ście do wytwa­rza­nia, udo­stęp­nia­nia i kon­su­mo­wa­nia infor­ma­cji. Prze­isto­czył nasz spo­sób wyszu­ki­wa­nia tre­ści, dowia­dy­wa­nia się o aktu­al­nych wyda­rze­niach, komu­ni­ko­wa­nia się z rówie­śni­kami, korzy­sta­nia z roz­ry­wek, a nawet myśle­nia. Tylko dla­czego wywo­łał przy tym pan­de­mię ściem­nia­nia o bez­pre­ce­den­so­wej skali?

Zacznijmy od przyj­rze­nia się temu, co się publi­kuje. Jesz­cze do lat 80. XX wieku publi­ko­wa­nie wyma­gało pie­nię­dzy – i to mnó­stwa. Kosz­towne było skła­da­nie tek­stu, dru­ko­wa­nie wyma­gało zna­czą­cych nakła­dów, a dys­try­bu­cja wią­zała się z dostar­cza­niem czy­tel­ni­kom papie­ro­wych wydań. Dzi­siaj każdy posia­dacz kom­pu­tera oso­bi­stego i połą­cze­nia z inter­ne­tem może two­rzyć pro­fe­sjo­nal­nie wyglą­da­jące doku­menty i nie pono­sząc kosz­tów, roz­po­wszech­niać je na całym świe­cie. I to wszystko w piża­mie.

Oto wła­śnie uspo­łecz­nia­jąca oferta inter­netu: bez­lik nowych gło­sów sple­cio­nych w ogól­no­świa­to­wych poga­węd­kach. Przed­sta­wi­ciele mar­gi­na­li­zo­wa­nych grup, któ­rym uprzed­nio mogło bra­ko­wać kapi­tału finan­so­wego i spo­łecz­nego, by wydać i upu­blicz­nić ich dzieła, teraz mogą spra­wić, że ich opo­wie­ści zostaną usły­szane. Rów­no­cze­śnie nowe tech­no­lo­gie pod­chwy­tują każdy rodzaj zain­te­re­so­wań i budują spo­łecz­no­ści nawet wokół naj­rza­dziej spo­ty­ka­nych obse­sji. Marzą ci się organy parowe wła­snej roboty? Chcesz zba­dać kre­skówki o psie Sco­oby Doo z per­spek­tywy teo­rii kry­tycz­nej? Pra­gniesz poznać taj­niki gry w kości, zaj­mu­ją­cej boha­te­rów Opo­wie­ści kan­ter­be­ryj­skich? Inter­net ci to uła­twi.

Ta demo­kra­ty­za­cja ma też swoją ciemną stronę. Dzięki wiru­so­wemu roz­prze­strze­nia­niu się w mediach spo­łecz­no­ścio­wych ama­tor­ska pisa­nina może dotrzeć do nie mniej­szej liczby odbior­ców niż doko­na­nia pro­fe­sjo­nal­nych dzien­ni­ka­rzy. Za to róż­nica jako­ści donie­sień bywa ogromna. Typo­wemu użyt­kow­ni­kowi sieci inter­ne­to­wej brak dzien­ni­kar­skiego doświad­cze­nia, nie mówiąc już o skłon­no­ści do wier­nego rela­cjo­no­wa­nia fak­tów. Moż­liwe, że uzy­skamy wię­cej niż zwy­kle infor­ma­cji, ale będą one mniej wia­ry­godne.

Zanim nastał czas inter­netu, środki maso­wego prze­kazu zapeł­niały nasze salony odle­głymi gło­sami – które jed­nak były nam dobrze znane. Słu­cha­li­śmy Eda Mur­rowa; czy­ta­li­śmy tek­sty autor­stwa nie­ob­cych nam felie­to­ni­stów; oglą­da­li­śmy Wal­tera Cron­kite’a, „naj­bar­dziej god­nego zaufa­nia czło­wieka w Ame­ryce”, i zagłę­bia­li­śmy się w fik­cyjne światy stwo­rzone przez sław­nych pisa­rzy. W dzi­siej­szym świe­cie mass mediów zna­jomi pod­su­wają nam prze­sło­dzone bred­nie o ich naj­ak­tu­al­niej­szych brat­nich duszach, kwa­dra­towe fotki orga­nicz­nych brun­chów inspi­ro­wa­nych lokalną kuch­nią oraz nużące prze­chwałki na temat osią­gnięć spor­to­wych, arty­stycz­nych czy szkol­nych ich dzie­cia­ków. W naszych domach pano­szą się też obce – nie­rzadko ano­ni­mowe – wypo­wie­dzi, które zna­jomi uznali za warte udo­stęp­nie­nia. Tych ludzi nie znamy. To, co piszą, rzadko cechuje ści­słość, jakiej ocze­ki­wa­li­by­śmy od mediów zado­mo­wio­nych na rynku. A nie­któ­rzy z tych „auto­rów” to albo płatni pismacy, albo pro­gramy kom­pu­te­rowe, sze­rzące dez­in­for­ma­cję dla potrzeb kor­po­ra­cyj­nych inte­re­sów lub obcych mocarstw.

W cza­sach, gdy wia­do­mo­ści sączyły się małym stru­mie­niem, byli­śmy w sta­nie sku­tecz­nie je selek­cjo­no­wać. Dzi­siaj jed­nak mie­rzymy się z poto­pem. Pisząc ten roz­dział, obaj mamy otwarte liczne okna wyszu­ki­wa­rek. Każde z nich ma około dzie­się­ciu zakła­dek, pod któ­rymi kryją się aktu­al­no­ści, arty­kuły pra­sowe, wpisy na blo­gach oraz inne źró­dła infor­ma­cji; zamie­rzamy do nich wró­cić, choć ni­gdy do tego nie docho­dzi. Dodat­kowe histo­rie i cie­ka­wostki prze­wi­jają się przez nasze tablice w mediach spo­łecz­no­ścio­wych szyb­ciej, niż mogli­by­śmy za nimi nadą­żyć, nawet gdy­by­śmy nie zaj­mo­wali się niczym innym. Przez to, że tre­ści jest o wiele wię­cej, a jej fil­tro­wa­nie staje się coraz trud­niej­sze, czu­jemy się jak uczeń czar­no­księż­nika: przy­tło­czeni, wyczer­pani i coraz mniej chętni do walki z zale­wa­ją­cym nas z godziny na godzinę coraz więk­szym poto­kiem.

Nie­do­sko­na­łość prawdy nie­re­tu­szo­wa­nej

Filippo di Strata oba­wiał się, że dzieła Owi­diu­sza przy­ćmią Biblię. My boimy się, że prze­my­ślane ana­lizy, jakie widuje się na łamach „New York Timesa” czy „Wall Street Jour­nal”, zostaną wyparte przez bez­myślne ran­kingi, kon­kursy, memy i plotki o cele­bry­tach, pano­szące się w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Każde poko­le­nie posą­dza swych następ­ców o leni­stwo umy­słowe, wio­dące do upadku kul­tu­ro­wego i inte­lek­tu­al­nego. Może to sztyw­niac­kie maru­dze­nie, powta­rza­jące się od tysięcy lat, ale teraz nasza kolej i nie zamie­rzamy zmar­no­wać oka­zji do zrzę­dze­nia.

Przed erą inter­netu gazety i maga­zyny zara­biały na sprze­daży pre­nu­me­rat10. Pre­nu­me­ru­jąc jakiś perio­dyk, budo­wało się dłu­go­trwałą więź z nim. Czło­wiek przej­mo­wał się jako­ścią infor­ma­cji dostar­cza­nych przez to źró­dło, ich traf­no­ścią i zna­cze­niem dla jego codzien­nego życia. Wydawcy, chcąc przy­cią­gnąć czy­tel­ni­ków i ich zatrzy­mać, dostar­czali nowe i dobrze spraw­dzone wia­do­mo­ści.

Eko­no­mią inter­ne­to­wych aktu­al­no­ści rzą­dzą klik­nię­cia. Gdy kli­kasz link i oglą­dasz stronę, do któ­rej cię odsyła, twoje dzia­ła­nie gene­ruje przy­chód z reklam dla wła­ści­ciela por­talu. Takie por­tale inter­ne­towe nie­ko­niecz­nie pro­jek­tuje się tak, by utrwa­lały dłu­go­trwałe więzi; służą temu, żeby skła­niać do klik­nięć tu i teraz. Jakość infor­ma­cji i ich traf­ność są nato­miast mniej ważne niż chwy­tli­wość. Link musi wpaść w oko i przy­cią­gnąć. Inter­ne­towi wydawcy nie szu­kają Woodwar­dów i Bern­ste­inów11. Zamiast nich chcą „sied­miu kote­czek, wyglą­da­ją­cych jak księż­niczki od Disneya”, „ośmiu nie­sa­mo­wi­tych sekre­tów dobrego odży­wia­nia, które ukrywa przed tobą twój tre­ner per­so­nalny”, „dzie­wię­ciu ni­gdy nie­pu­bli­ko­wa­nych zdjęć Elvisa, zna­le­zio­nych na stry­chu u eme­ryta” i „dzie­się­ciu spo­so­bów na fachowe namie­rze­nie ściemy w sta­ty­sty­kach”.

Wydawcy pro­du­kują takie bred­nie dla­tego, że je kli­kamy. Możemy mieć ambi­cje korzy­sta­nia z ser­wi­sów infor­ma­cyj­nych wyso­kiej jako­ści, dostar­cza­ją­cych zniu­an­so­wa­nych ana­liz. Mimo to, w obli­czu pokusy klik­nię­cia infor­ma­cyj­nego odpo­wied­nika pustych kalo­rii, śmie­ciowe żar­cie dla umy­słu zwy­kle wygrywa.

Tę modę na bzdury widać już w nagłów­kach. Przy­cią­gają one naszą uwagę – a w śro­do­wi­sku mediów spo­łecz­no­ścio­wych, gdzie wiele osób nie czyta nic innego, sta­no­wią zna­czące źró­dło infor­ma­cji. Pewien saty­ryczny por­tal zamie­ścił nagłó­wek gło­szący, że „70% użyt­kow­ni­ków Face­bo­oka przed sko­men­to­wa­niem arty­ku­łów doty­czą­cych nauki czyta tylko ich nagłówki”. Towa­rzy­szący mu tekst zaczy­nał się od stwier­dze­nia, że więk­szość ludzi przed udo­stęp­nie­niem takich mate­ria­łów w inter­ne­cie nie zapo­znaje się z ich tre­ścią. Po paru zda­niach tekst w kolej­nych aka­pi­tach ustę­po­wał miej­sca stan­dar­do­wemu „lorem ipsum dolor”, pseu­do­ła­ciń­skim fra­zom, sto­so­wa­nym jako wypeł­nia­cze kolumn w makie­tach stron. Arty­kuł ten udo­stęp­niono w ser­wi­sach spo­łecz­no­ścio­wych dzie­siątki tysięcy razy i nie spo­sób stwier­dzić, ilu użyt­kow­ni­ków zro­biło to dla żartu.

Nagłówki, czę­ściej pisane przez redak­to­rów wyda­nia, a nie przez dzien­ni­ka­rzy, zawsze się roz­mi­jają pod jakimś wzglę­dem z histo­riami, jakie zapo­wia­dają. Mimo to w żad­nym wyda­niu przy­kła­dowo „New York Timesa” arty­kuły nie rywa­li­zują ze sobą o twoją uwagę. Gazeta stara się tak zesta­wiać tek­sty, by razem dostar­czały one mak­sy­mal­nie wiele war­to­ścio­wych tre­ści. Media kie­ru­jące się kli­kal­no­ścią narzu­cają nato­miast nagłów­kom wyścig zbro­jeń. Na por­ta­lach mediów spo­łecz­no­ścio­wych i ser­wi­sów infor­ma­cyj­nych tytuły pocho­dzące z kon­ku­ru­ją­cych stron wid­nieją jeden obok dru­giego. Czy­tel­nicy rzadko czy­tają wszystko – dostęp­nych tre­ści jest po pro­stu zbyt dużo. Zamiast tego kli­kają naja­trak­cyj­niej­sze czy wręcz naj­bar­dziej kuszące nagłówki.

Jak wygrać wyścig o chwy­tliwe nagłówki? Dobrze się spraw­dza sen­sa­cyj­ność. Tablo­idy od dawna posłu­gi­wały się sen­sa­cyj­nymi nagłów­kami, by zwa­bić czy­tel­ni­ków pod kio­ski z gaze­tami, jed­nak więk­szość tytu­łów roz­cho­dzą­cych się w pre­nu­me­ra­cie prze­waż­nie wystrze­gała się takich prak­tyk. Ale to nie­je­dyny spo­sób. Firma Entre­pre­neur Steve Ray­son od mar­ke­tingu inter­ne­to­wego zba­dała 100 milio­nów arty­ku­łów, opu­bli­ko­wa­nych w 2017 roku, żeby okre­ślić, jakie frazy łączyły naj­sze­rzej udo­stęp­niane nagłówki. Rezul­tat cię zasko­czy – o ile w prze­ciągu paru ostat­nich lat nie spę­dzi­łeś choć kilku minut w inter­ne­cie.

Bada­nie wyka­zało, że nagłówki cie­szące się naj­więk­szym powo­dze­niem nie odno­szą się do fak­tów, a obie­cują dozna­nia natury emo­cjo­nal­nej. Na Face­bo­oku frazą naj­czę­ściej (nie­mal dwu­krot­nie czę­ściej niż inne) w nich spo­ty­kaną było: „sprawi, że” w sfor­mu­ło­wa­niach takich jak: „że pęk­nie ci serce”, „że się zako­chasz”, „że do tego wró­cisz” czy „że się zdzi­wisz”. Ten sam zwrot odnosi suk­cesy także na Twit­te­rze. Pośród przo­du­ją­cych fraz zna­la­zły się też „dopro­wa­dzi do łez”, „wywoła dreszcz” i „serce zmięk­nie”. Dozna­nia inte­lek­tu­alne nie mają przy tym szans. Zatrzy­maj się na chwilę i pomyśl, jak wielką zmianę to ozna­cza. Wyobra­żasz sobie „New York Timesa” czy twoją lokalną gazetę codzienną z nagłów­kami, które zamiast sygna­li­zo­wać, co znaj­dziesz w arty­kule, pod­po­wie­dzą ci, co masz odczu­wać?

Kie­dyś nagłówki miały za zada­nie prze­ka­zy­wać w skró­cie sedno infor­ma­cji: „Ken­nedy zabity przez snaj­pera pod­czas prze­jazdu samo­cho­dem przez Dal­las; John­son zaprzy­się­żony już w samo­lo­cie”; „Ludzie na Księ­życu. Astro­nauci lądują, zbie­rają próbki skał, zaty­kają flagę”; „NRD otwiera mur i gra­nice. Oby­wa­te­lom wolno swo­bod­nie odwie­dzać Zachód”.

Odkąd branżę rekla­mową napę­dza kli­kal­ność, nagłówki nie mogą mówić zbyt wiele, bo nie skło­nią nikogo do klik­nię­cia. Obec­nie wyczy­nia się z nimi akro­ba­cje, byle tylko nie ujaw­niały, co zawiera tekst. „Zajawki” tego rodzaju naj­czę­ściej sto­sują firmy spe­cja­li­zu­jące się w mediach inter­ne­to­wych, ale i tra­dy­cyjne media rów­nie dobrze wpa­so­wują się w tę grę. „Jedna piąta tej pro­fe­sji ma poważny pro­blem alko­ho­lowy” ogła­sza „Washing­ton Post”. „Jak unik­nąć głów­nej przy­czyny śmierci w Sta­nach Zjed­no­czo­nych?” obie­cuje wyja­wić CNN. „Islan­dia była prze­bo­jem tury­stycz­nym. Co się stało?” pyta USA Today. (Żeby nie trzy­mać cię w napię­ciu: 1. praw­nicy; 2. nie bierz udziału w wypadku samo­cho­do­wym; 3. nikt nie wie). Nagłówki wabią nas także opo­wie­ściami o nas samych. W świe­cie mediów spo­łecz­no­ścio­wych wia­do­mo­ści są niczym dwu­kie­run­kowa ulica, na któ­rej każdy jest jed­no­cze­śnie kon­su­men­tem i pro­du­cen­tem. Gdy pisa­li­śmy ten roz­dział, przez nasze tablice w tych mediach prze­wi­nęły się nastę­pu­jące nagłówki:

„Ludzie

osza­leli

na punk­cie tego zdję­cia, być może dowo­dzą­cego, że Ame­lia Ear­hart prze­żyła kata­strofę” (Buz­z­feed).

To praw­dziwa bomba.

Tak na aresz­to­wa­nia FBI w NCAA [Naro­do­wym Sto­wa­rzy­sze­niu Spor­tów Aka­de­mic­kich] zare­ago­wał Twit­ter” (Indy­Star).

„McDo­nald’s wyna­lazł frorki

[widelce z fry­tek], a inter­net nie prze­staje o nich mówić” (Huf­fPost).

To, co się mówi, staje się cie­kaw­sze od tego, co się dzieje.

Banal­ność tema­tów i chwy­tliwe hasła nie tylko spro­wa­dzają dys­kurs w mediach kra­jo­wych na niż­szy poziom, ale też otwie­rają drogę ście­mie. Prze­staje wystar­czać nie­re­tu­szo­wana prawda. Na nowym rynku zwy­kła infor­ma­cja się nie prze­bije.

Popie­ra­nie, per­so­na­li­za­cja i pola­ry­za­cja

Tak jak wyna­la­zek prasy dru­kar­skiej umoż­li­wił zróż­ni­co­wa­nie oferty księ­ga­rzy, poja­wie­nie się tele­wi­zji kablo­wej pozwo­liło ludziom na wybie­ra­nie mediów o poglą­dach bli­skich ich zapa­try­wa­niom. Przed rokiem 1987 kon­trolę nad kon­tro­wer­syj­nymi tre­ściami w pro­gra­mach infor­ma­cyj­nych zapew­niała dok­tryna uczci­wo­ści FCC (Fede­ral­nej Komi­sji Łącz­no­ści). Mimo to wyco­fano się z niej za pre­zy­den­tury Ronalda Reagana. Przez wymóg nada­wa­nia wia­do­mo­ści w dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nym cyklu przy­było w tele­wi­zji kablo­wej kana­łów infor­ma­cyj­nych spe­cja­li­zu­ją­cych się w pre­zen­to­wa­niu poli­tyki z okre­ślo­nych per­spek­tyw. Od dwu­dzie­stu lat taka stron­ni­czość przy­biera na sile też w głów­nym nur­cie ame­ry­kań­skich ser­wi­sów wia­do­mo­ści. Poniż­szy wykres przed­sta­wia nara­sta­nie roz­dź­więku ide­olo­gicz­nego mię­dzy trzema naj­waż­niej­szymi tele­wi­zyj­nymi kana­łami infor­ma­cyj­nymi, osza­co­wane w opar­ciu o trans­kryp­cje emi­to­wa­nych mate­ria­łów.

W inter­ne­cie rzecz ma się tak samo, tyle że w jesz­cze więk­szym stop­niu. Nawet głów­no­nur­towi nadawcy ser­wują wia­do­mo­ści sto­sun­kowo ten­den­cyj­nie. Widać, że izo­luje się nas w odręb­nych „kabi­nach pogło­so­wych”. Wydawcy tacy jak Bre­it­bart News i The Other 98% idą o krok dalej, pod­su­wa­jąc odbior­com wia­do­mo­ści zasłu­gu­jące tylko na miano hiper­ten­den­cyj­nych. Ich prze­kaz może i jest oparty na fak­tach, ale też tak mocno prze­po­jony ide­olo­gią, że czę­sto w dużej mie­rze zawiera nie­prawdę.

Wydawcy pro­du­kują tre­ści ten­den­cyjne i hiperten­den­cyjne, ponie­waż im się to opłaca. Media spo­łecz­no­ściowe wysoce cenią sobie taki prze­kaz. Udo­stęp­niany jest czę­ściej niż tre­ści głów­no­nur­towe, a po udo­stęp­nie­niu bar­dziej zachęca do kli­ka­nia. Pogłę­bia­nie prze­pa­ści ide­olo­gicz­nej stało się lukra­tyw­nym biz­ne­sem.

Pro­fe­sor Judith Donath z MIT (Mas­sa­chu­setts Insti­tute of Tech­no­logy) zauwa­żyła, że ludzie, pozor­nie roz­ma­wia­jąc na inne tematy, czę­sto mówią o sobie. Załóżmy, że loguję się na Face­bo­oku i udo­stęp­niam nie­praw­dziwą – a nawet absur­dalną – opo­wieść o tym, że smugi kon­den­sa­cyjne, powsta­jące po prze­lo­cie samo­lotu, to środki che­miczne zabu­rza­jące gospo­darkę hor­mo­nalną, które roz­siewa się w ramach uknu­tego przez libe­ra­łów planu obni­że­nia poziomu testo­ste­ronu u ame­ry­kań­skiej mło­dzieży. Moż­liwe, że inte­re­suje mnie nie tyle to, czy uwie­rzysz w moje wywody na temat smug, co zasy­gna­li­zo­wa­nie w ten spo­sób moich sym­pa­tii poli­tycz­nych. Udo­stęp­nie­nie takiego arty­kułu sta­nowi znak, że należę do grupy osób dają­cych wiarę teo­riom spi­sko­wym i nie­uf­nych wobec ame­ry­kań­skiej agendy libe­ral­nej. A jeśli wła­śnie to sta­wiam sobie za cel, nie­istotne, czy histo­ryjka jest praw­dziwa, czy też nie. Może jej nawet nie czy­ta­łem. Może też nie obcho­dzi mnie, czy się z nią zapo­znasz, chcę bowiem tylko, żebyś zoba­czył we mnie pokrew­nego tobie folia­rza.

Celem więc staje się sam sygnał. Jeżeli udo­stęp­niam arty­kuł o tym, jak skar­bówka bada umowy biz­ne­sowe zawie­rane przez Donalda Trumpa w okre­sie poprze­dza­ją­cym wybory w 2016 roku, nie okre­śla to bli­żej mojej orien­ta­cji poli­tycz­nej. Ale jeśli udo­stęp­nię tekst gło­szący, że Trump sprze­dał rosyj­skiemu oli­gar­sze pomnik Waszyng­tona, oczy­wi­ste staje się, że Trumpa nie zno­szę. A co wię­cej, oka­zuję swoje sym­pa­tie poli­tyczne tak dobit­nie, że w przy­padku histo­ry­jek o zaprzań­stwie Trumpa nie­do­wie­rza­nie zawie­szam na kołku.

Spo­strze­że­nie pro­fe­sor Donath odwo­łuje się do szer­szej tra­dy­cji zwią­za­nej z dzie­dziną zwaną teo­rią komu­ni­ka­cji. Czę­sto uważa się, że komu­ni­ka­cja to wyłącz­nie trans­mi­sja infor­ma­cji od nadawcy do odbiorcy. Igno­ruje się przy tym jej drugi, szer­szy aspekt mający korze­nie w łaciń­skim cza­sow­niku com­mu­ni­care (dzie­lić się, czy­nić wspól­nym).

Komu­ni­ka­cja obej­muje więc two­rze­nie, umac­nia­nie i kul­ty­wo­wa­nie wspól­nego modelu myśle­nia o świe­cie. Weźmy obrzędy reli­gijne czy nawet prze­bie­ga­jące według usta­lo­nych sce­na­riu­szy, regu­larne ser­wo­wa­nie wie­czor­nych wia­do­mo­ści. Z komu­ni­ka­cją w mediach spo­łecz­no­ścio­wych jest tak samo: two­rzy ona i kształ­tuje spo­łecz­no­ści. Ile­kroć wysy­łamy twe­eta, wsta­wiamy post na Face­bo­oku czy zdję­cie na Insta­gra­mie, potwier­dzamy nasze przy­wią­za­nie do war­to­ści i wie­rzeń tej naszej sie­cio­wej wspól­noty. Ona rów­nież, w odpo­wie­dzi, afir­muje je poprzez polu­bie­nia, udo­stęp­nie­nia, komen­ta­rze i retwe­ety. Zanu­rzony w base­nie, z zasło­nię­tymi oczami, krzy­czę: „Marco!”. Jeżeli robię to jak należy, zna­jomi z sieci spo­łecz­no­ściowej odkrzykną ocho­czo: „Polo! Polo! Polo!”. W mediach spo­łecz­no­ścio­wych dzie­le­nie się nowymi infor­ma­cjami zaj­muje dopiero dru­gie miej­sce; przede wszyst­kim cho­dzi w nich o utrzy­my­wa­nie i wzmac­nia­nie więzi mię­dzy użyt­kow­ni­kami. Nie­bez­pie­czeń­stwo tkwiące w tym pro­ce­sie wynika z roz­drab­nia­nia się tego, co nie­gdyś było ogól­no­kra­jową kon­wer­sa­cją. Ludzie zaczy­nają hoł­do­wać epi­ste­mo­lo­giom ple­mien­nym, gru­po­wym praw­dom, w któ­rych cho­dzi nie tyle o fakty i obser­wa­cje empi­ryczne, co o to, kto się wypo­wiada, i w jakim stop­niu to, co ma do prze­ka­za­nia, jest toż­same z poglą­dami całej grupy.

Algo­rytmy tylko to pogar­szają. Face­book, Twit­ter i pozo­stałe plat­formy mediów spo­łecz­no­ścio­wych posłu­gują się algo­ryt­mami, by wyszu­ki­wać „odpo­wied­nie” dla cie­bie wpisy i arty­kuły, per­so­na­li­zo­wać twoją tablicę. Zada­niem tych algo­ryt­mów nie jest dba­łość o doin­for­mo­wa­nie cie­bie, ale o twoją aktyw­ność na plat­for­mie. Ich cel sta­nowi poda­wa­nie na tyle zaj­mu­ją­cych tre­ści, żeby powstrzy­mać cię od mysz­ko­wa­nia po sieci czy też, o zgrozo, od pój­ścia spać o przy­zwo­itej porze. Pro­blem jest taki, że algo­rytmy zakre­ślają zło­wrogi krąg, pod­su­wa­jąc ci coraz wię­cej tego, co według nich pra­gniesz wie­dzieć, a zara­zem ogra­ni­cza­jąc oka­zje do zapo­zna­nia się z innymi punk­tami widze­nia. Szcze­gó­łowy obraz tych algo­ryt­mów jest uta­jony, ale wszystko to, co lubisz i co czy­tasz, jakich masz zna­jo­mych, twoja geo­lo­ka­li­za­cja i sym­pa­tie poli­tyczne, ma wpływ na to, co za chwilę obej­rzysz. Algo­rytmy nagła­śniają tre­ści zgodne z ich domnie­ma­niami na temat two­jej orien­ta­cji socjopoli­tycznej, ogra­ni­cza­jąc odmienne punkty widze­nia.

W sieci wszy­scy jeste­śmy obiek­tami testów. Komer­cyjne por­tale bez ustanku pro­wa­dzą zakro­jone na sze­roką skalę eks­pe­ry­menty, by wie­dzieć, co przy­ciąga nas do sieci i w niej zaj­muje. Inter­ne­towe firmy medialne eks­pe­ry­men­tują z róż­nymi warian­tami wyglądu nagłów­ków, towa­rzy­szą­cych im obra­zów, a nawet rodza­jami fon­tów lub przy­ci­sków „kon­ty­nuuj”. Rów­no­cze­śnie Face­book oraz inne plat­formy ofe­rują rekla­mo­daw­com – rów­nież tym ze sfery poli­tyki – moż­li­wość celo­wa­nia w okre­ślo­nych klien­tów prze­ka­zami dopa­so­wa­nymi do ich zain­te­re­so­wań. Takie komu­ni­katy nie zawsze kla­sy­fi­ko­wane są jed­no­znacz­nie jako reklamy.

Pomyśl, czego może się dowia­dy­wać ser­wis YouTube, eks­pe­ry­men­tu­jąc z reko­men­do­wa­niem roz­ma­itych fil­mi­ków i obser­wu­jąc, jakiego wyboru doko­nują użyt­kow­nicy. Zwa­żyw­szy na to, że każ­dego dnia oglą­dane są miliardy nagrań wideo, a por­tal ma ogromne zasoby obli­cze­niowe, może w ciągu tego jed­nego dnia dowie­dzieć się o psy­cho­lo­gii czło­wieka wię­cej niż nie­je­den aka­de­micki badacz przez całe swoje życie. Kło­pot w tym, że algo­rytmy kom­pu­te­rowe nauczyły się, iż jedy­nym spo­so­bem na utrzy­ma­nie widzów jest pod­su­wa­nie im coraz bar­dziej eks­tre­mal­nych tre­ści. Użyt­kow­ni­ków oglą­da­ją­cych mate­riały o zabar­wie­niu lewi­co­wym szybko kie­ruje się ku skraj­nie lewac­kim teo­riom spi­sko­wym; gustu­ją­cym w pro­gra­mach pra­wi­co­wych rychło poleca się filmy bia­łych supre­ma­cjo­ni­stów lub osób negu­ją­cych Holo­caust. Doświad­czy­li­śmy tego na wła­snej skó­rze. Kiedy Jevin i jego sze­ścio­letni syn oglą­dali nada­wany na żywo repor­taż z mię­dzy­na­ro­do­wej sta­cji kosmicz­nej, okrą­ża­ją­cej kulę ziem­ską na wyso­ko­ści prze­szło 400 kilo­me­trów, YouTube zapeł­nił boczny pasek ekranu mate­ria­łami gło­szą­cymi, że Zie­mia jest w rze­czy­wi­sto­ści pła­ska.

Para­fra­zu­jąc Allena Gins­berga, Jeff Ham­mer­ba­cher, przed­się­biorca z branży tech­no­lo­gicz­nej, żalił się w 2011 roku: „naj­lep­sze umy­sły mego poko­le­nia12 roz­my­ślają o tym, jak skła­niać ludzi do kli­ka­nia reklam. To chore”. Pro­blem nie leży jedy­nie w tym, że wspo­mniane „naj­lep­sze umy­sły” mogłyby poświę­cić się dzia­łal­no­ści arty­stycz­nej bądź nauko­wej dla dobra ludz­ko­ści. Cho­dzi o to, że cała ta inte­lek­tu­alna potęga sku­pia się na przy­ku­wa­niu naszej, cen­nej prze­cież, uwagi i mar­no­wa­niu pracy rów­nież naszych umy­słów. Inter­net, media spo­łecz­no­ściowe, smart­fony – używa się coraz wymyśl­niej­szych metod zaprzą­ta­nia naszej uwagi. Uza­leż­niamy się od utrzy­my­wa­nia łącz­no­ści, od bez­sen­sow­nego spraw­dza­nia kont, od życia z uwagą roz­pro­szoną przez bez­lik stru­mieni cyfro­wej infor­ma­cji. Mówiąc krótko, algo­rytmy zarzą­dza­jące zawar­to­ścią mediów spo­łecz­no­ścio­wych to ściem­nia­cze. Treść, jaką prze­ka­zują, jest im obo­jętna. Zależy im jedy­nie na naszej uwa­dze i powie­dzą nam cokol­wiek, byle ją przy­cią­gnąć.

Nie­do­in­for­mo­wa­nie i dez­in­for­ma­cja

Media spo­łecz­no­ściowe sprzy­jają nie­do­in­for­mo­wa­niu – sze­rzą błędne, choć nie celowo fał­szywe wia­do­mo­ści. Na plat­for­mach tych mediów więk­szość inter­ne­to­wego ruchu przy­pada temu, kto pierw­szy wystar­tuje z nową infor­ma­cją. W tym wyścigu o pierw­szeń­stwo nadawcy, przy­go­to­wu­jąc nowinę do upu­blicz­nie­nia, czę­sto pomi­jają etap wery­fi­ka­cji fak­tów. Zatrzy­mu­jąc się, żeby dro­bia­zgowo zba­dać praw­dzi­wość danej histo­rii, nie wyprze­dzi się napie­ra­ją­cej kon­ku­ren­cji. Ostroż­ność jest godna podziwu, ale nie sprzeda reklam.

Media spo­łecz­no­ściowe sta­no­wią żyzną glebę także dla dez­in­for­ma­cji i roz­po­wszech­nia­nych celowo kłamstw. Bada­nie prze­pro­wa­dzone w roku 2018 wyka­zało, że w ame­ry­kań­skich ser­wi­sach infor­ma­cyj­nych około 2,6% arty­ku­łów mijało się z prawdą. Skala może nie wyda­wać się wielka, ale jeśli przy­jąć, że każdy Ame­ry­ka­nin czyta choć jeden arty­kuł dzien­nie, z takim kłam­stwem dzień w dzień ma do czy­nie­nia pra­wie 8 milio­nów czy­tel­ni­ków.

Bywa, że fał­szywa infor­ma­cja jest jedy­nie nie­do­godna. Pewien saty­ryczny por­tal infor­ma­cyjny ogło­sił, że pio­sen­karka Tay­lor Swift spo­tyka się z osła­wio­nym anty­ko­mu­ni­stą, sena­to­rem Jose­phem Mac­Car­thym – zmar­łym czter­dzie­ści dwa lata przed jej naro­dzi­nami. Część fanów, co można było prze­wi­dzieć, nie zdo­łała dostrzec absur­dal­no­ści tej histo­rii i zare­ago­wała znie­sma­cze­niem. Nie zachwiało to jed­nak żad­nym biz­ne­sem, nie zagro­ziło niczy­jemu życiu i nawet repu­ta­cja pani Swift raczej zbyt­nio nie ucier­piała.

Błędne wia­do­mo­ści i dez­in­for­ma­cja mogą jed­nak oka­zać się o wiele poważ­niej­sze. Pro­blem ten przy­biera na sile, gdyż w sieć inter­ne­tową łapią się coraz więk­sze poła­cie świata. Dla przy­kładu, mię­dzy rokiem 2010 a 2020 po raz pierw­szy dostęp do inter­netu uzy­skało pra­wie pół miliarda miesz­kań­ców Indii. Gene­ral­nie, tak szybki roz­wój sieci połą­czeń sprzyja zarówno dołą­cza­ją­cym, jak i tym, któ­rzy już są w sieci. Nie­stety nowi użyt­kow­nicy inter­netu bywają bar­dziej podatni na mani­pu­la­cję.

What­sApp, poza pod­sta­wo­wymi funk­cjami komu­ni­ka­tora spo­łecz­no­ścio­wego, sta­nowi też dla pół­tora miliarda użyt­kow­ni­ków tej apli­ka­cji źró­dło infor­ma­cji. Jest rów­nież potęż­nym roz­no­si­cie­lem dezinfor­ma­cji. Na początku 2018 roku użyt­kow­nicy z Indii masowo udo­stęp­niali serię fej­ko­wych fil­mów, jakoby potwier­dza­ją­cych pory­wa­nie dzieci przez zor­ga­ni­zo­wane gangi. Sze­rzący się lęk przed obcymi niósł kata­stro­falne skutki. Pewna rodzina, pla­nu­jąca odwie­dzić świą­ty­nię w Tamil Nadu, zatrzy­mała się, by zapy­tać o drogę. Miej­scowi nabrali podej­rzeń, że mają do czy­nie­nia z pory­wa­czami, jakich widy­wali w fil­mach na What­sAppie. Zebrał się tłum, człon­ków rodziny wycią­gnięto z samo­chodu, tłusz­cza roze­brała ich do naga i bru­tal­nie pobiła meta­lo­wymi prę­tami oraz pał­kami. Jedna osoba została zabita, a pozo­stałe trwale oka­le­czone. Pod wpły­wem tej samej kłam­li­wej opo­wie­ści inne grupy zaata­ko­wały jesz­cze dzie­siątki nie­win­nych osób, co czę­sto koń­czyło się ich śmier­cią.

Poli­cja usi­ło­wała zaprze­czać tym inter­ne­to­wym bla­gom i poło­żyć kres zabój­stwom. Plotki jed­nak krą­żyły zbyt szybko. W nie­któ­rych regio­nach, żeby spo­wol­nić ich kur­so­wa­nie, wła­dze musiały cał­ko­wi­cie odciąć inter­net, What­sApp pró­bo­wał inter­we­nio­wać we wła­snym zakre­sie, ogra­ni­cza­jąc liczbę udo­stęp­nień wia­do­mo­ści. Uprzed­nio można było prze­sy­łać jedną wia­do­mość dwie­ście pięć­dzie­siąt razy. Limit ten obni­żono do pię­ciu. Mimo to gru­powe napa­ści trwały na­dal.

Ogłu­pić udaje się nie tylko nowych użyt­kow­ni­ków inter­netu. W grud­niu 2016 roku na por­talu AWD News uka­zał się zatrwa­ża­jący nagłó­wek: „Mini­ster obrony Izra­ela: Jeśli Paki­stan pod jakim­kol­wiek pre­tek­stem wyśli do Syrii woj­ska lądowe, znisz­czymy ten kraj bro­nią nukle­arną”.

W tek­ście zna­la­zło się kilka tro­pów, które powinny uczu­lić uważ­nego czy­tel­nika. Nagłó­wek napi­sano z błę­dem gra­ma­tycz­nym („wyśli”, zamiast „wyśle”). W arty­kule błęd­nie wska­zano izra­el­skiego mini­stra obrony13. Nagłó­wek figu­ro­wał obok innych rów­nie nie­praw­do­po­dob­nych, jak choćby „Clin­ton szy­kuje woj­skowy zamach stanu w celu oba­le­nia Trumpa”. A jed­nak zwiódł osobę, w przy­padku któ­rej było to naj­bar­dziej nie­po­żą­dane, Kha­waję Muham­mada Asifa, Mini­stra Obrony Paki­stanu. Asif, na Twit­te­rze, rów­nież odpo­wie­dział groźbą: „MO Izra­ela grozi nukle­ar­nym odwe­tem, zakła­da­jąc udział Paku w Syrii prze­ciw Daeshowi… Izrael zapo­mina, że Paki­stan to też pań­stwo nukle­arne”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W postaci książki został opu­bli­ko­wany w 2005 r., a wyda­nia pol­skiego docze­kał się w 2008 r. dzięki wydaw­nic­twu Czuły Bar­ba­rzyńca Press i prze­kła­dowi Hanny Pustuły. Infor­ma­cje o źró­dłach cyta­tów znaj­dują się w Biblio­gra­fii zamiesz­czo­nej na końcu książki. O ile nie zazna­czono ina­czej, wszyst­kie cytaty w prze­kła­dzie Jaro­sława Irzy­kow­skiego – przyp. tłum. [wróć]

Oto co poka­zał jeden z eks­pe­ry­men­tów. Jed­nemu kru­kowi dano poży­wie­nie do ukry­cia, co drugi, prze­by­wa­jący w przy­le­głym pomiesz­cze­niu, obser­wo­wał przez duże okno. Pierw­szy, wie­dząc, że jest śle­dzony, cho­wał jedze­nie pospiesz­nie i uni­kał zaglą­da­nia do skrytki, by nie wyja­wić jej poło­że­nia. Gdy eks­pe­ry­men­ta­to­rzy wsta­wiali w okno drew­nianą prze­słonę, tak by kruki nie mogły się widzieć, ten mający poży­wie­nie poświę­cał wię­cej czasu na jego ukry­cie i bez opo­rów doglą­dał skrytki. Potem bada­cze zro­bili w prze­sło­nie zakry­wa­ją­cej okno mały wizjer i dali kru­kom dość czasu, by pojęły, że zaglą­da­jąc do niego, widzą sie­bie wza­jem­nie. Następ­nie zabrali kruka z przy­le­głego pomiesz­cze­nia, żeby przy wizje­rze nikogo nie było. Klu­czowe pyta­nie brzmiało: „Co zrobi kruk, gdy pomimo otwar­tego wizjera nie będzie widział, czy w dru­giej klatce jest ptak, który go obser­wuje?”. Jeżeli kruki posłu­gi­wały się pro­stą regułą kciuka, taką jak: „widząc innego ptaka, zacho­wuj się tak, jakby cię obser­wo­wał”, powi­nien zigno­ro­wać wizjer. Jeśli posia­dły teo­rię umy­słu, powinny sobie uświa­da­miać, że mogą być obser­wo­wane przez wizjer nawet wtedy, gdy tego dru­giego ptaka nie widzą, i zacho­wy­wać się tak, jakby ten je śle­dził. I wła­śnie tak postę­po­wały kruki. Bada­cze doszli do wnio­sku, że kruki uogól­niają wła­sne doświad­cze­nie pod­glą­da­nia przez wizjer i poj­mują, że jeśli jest on otwarty, może przez niego je obser­wo­wać ptak dla nich nie­wi­doczny. [wróć]

Cho­dzi tu o masa­krę, która miała miej­sce w szkole pod­sta­wo­wej Sandy Hook w New­town w sta­nie Con­nec­ti­cut 14 grud­nia 2012 roku. Zgi­nęło w niej 28 osób (łącz­nie ze sprawcą i jego matką), w tym 20 dzieci w wieku 6 i 7 lat. Choć uważa się ją za czwartą naj­krwaw­szą strze­la­ninę w dzie­jach USA, Jones, zało­ży­ciel por­talu Info­wars (Wojny infor­ma­cyjne) i pro­pa­ga­tor pra­wi­co­wych teo­rii spi­sko­wych, utrzy­my­wał, że była to misty­fi­ka­cja, i bro­nił tej tezy nawet pod­czas pro­ce­sów wyta­cza­nych mu przez rodziny ofiar – przyp. tłum. [wróć]

Ta teo­ria wią­zała się z ame­ry­kań­ską kam­pa­nią pre­zy­dencką 2016 roku i ujaw­nie­niem przez por­tal Wiki­Le­aks zawar­to­ści konta e-mail szefa sztabu Hil­lary Clin­ton. Według zwo­len­ni­ków tej blagi zna­la­zły się tam zako­do­wane infor­ma­cje na temat udziału jego i innych człon­ków waszyng­toń­skich elit poli­tycz­nych w pro­ce­de­rze prze­stęp­czym zwią­za­nym z wyko­rzy­sty­wa­niem sek­su­al­nym nie­let­nich – przyp. tłum. [wróć]

Pro­ble­mem, który szcze­gól­nie rzu­cał się w oczy w przy­padku stu­dium Wake­fielda, była zni­koma wiel­kość bada­nej grupy. Obej­mo­wała ona tylko 12 dzieci, u więk­szo­ści któ­rych opi­sy­wana przy­pa­dłość miała się roz­wi­nąć nie­długo po poda­niu im szcze­pionki MMR. Wysnu­cie jakich­kol­wiek wią­żą­cych wnio­sków odno­śnie do rzadko wystę­pu­ją­cego zja­wi­ska w opar­ciu o prze­ba­da­nie tak nie­licz­nej grupy byłoby nad­zwy­czaj trudne, o ile w ogóle moż­liwe. A i tak jej liczeb­ność była naj­mniej­szym z pro­ble­mów Wake­fielda. Póź­niej­sze docho­dze­nie wyka­zało, że przy­to­czone przez „Lan­cet” opisy przy­pa­dło­ści i histo­rii cho­rób wielu pacjen­tów z tej dwu­nastki nie znaj­dują potwier­dze­nia w ich doku­men­ta­cji medycz­nej i rela­cjach rodzi­ców. Publi­cy­sta Brian Deer w zja­dli­wym arty­kule napi­sa­nym dla „Bri­tish Medi­cal Jour­nal” przy­wo­łał sze­reg takich przy­pad­ków, łącz­nie z tym, że trzech pacjen­tów z tego tuzina, wymie­nio­nych jako cier­piący na autyzm regre­sywny, w ogóle nie miało auty­zmu, w kilku innych przy­pad­kach nie­do­kład­nie okre­ślono czas wystą­pie­nia pierw­szych obja­wów, a u pię­ciorga dzieci, przed­sta­wio­nych jako nie­odbie­ga­jące od normy do czasu zaszcze­pie­nia, odno­to­wano je w doku­men­ta­cji znacz­nie wcze­śniej. [wróć]

Dro­bia­zgowe ana­li­zo­wa­nie tez Wake­fielda roz­po­częło się nie­mal natych­miast po uka­za­niu się jego arty­kułu. W nie­spełna rok po opu­bli­ko­wa­niu go „Lan­cet” zamie­ścił kolejne stu­dium na temat moż­li­wych powią­zań szcze­pionki z auty­zmem. W bada­niu tym odwo­ły­wano się do znacz­nie sta­ran­niej prze­pro­wa­dzo­nych ana­liz sta­ty­stycz­nych, doty­czą­cych znacz­nie więk­szej grupy bada­nych – 498 dzieci dotknię­tych auty­zmem – mimo to nie wyka­zało ono takich współ­za­leż­no­ści. To był dopiero począ­tek. Inni bada­cze wyka­zali, od strony tech­nicz­nej, nie­moż­ność potwier­dze­nia, że wirus odry jest w sta­nie prze­trwać w jeli­tach pacjen­tów z cho­robą Crohna. Jeśli zaś cho­dzi o aspekt epi­de­mio­lo­giczny, żadne z prze­pro­wa­dzo­nych licz­nych badań nie wyka­zało jakich­kol­wiek powią­zań pomię­dzy szcze­pionką a auty­zmem. Przy­kła­dowo w 2002 roku na łamach „Pedia­trics” uka­zało się stu­dium doty­czące prze­szło pół miliona dzieci z Fin­lan­dii, a „New England Jour­nal of Medi­cine” opu­bli­ko­wał raport z prze­ba­da­nia podob­nej liczby małych Duń­czy­ków. Żadna z tych publi­ka­cji nie wyka­zała takich związ­ków, a w kon­klu­zji raportu doty­czącego Danii zna­la­zło się jed­no­znaczne stwier­dze­nie: „Niniej­sze bada­nie dostar­cza moc­nych dowo­dów prze­czą­cych hipo­te­zie, że szcze­pionka MMR powo­duje autyzm”. W 1993 roku w Japo­nii prze­pro­wa­dzono eks­pe­ry­ment w warun­kach natu­ral­nych, w któ­rym szcze­pionkę MMR zastą­piono szcze­pionkami mono­wa­lent­nymi (prze­ciwko jed­nej kon­kret­nej cho­ro­bie). Zgod­nie z hipo­tezą Wake­fielda – że połą­cze­nie zawarte w szcze­pionce MMR może powo­do­wać autyzm, nato­miast potrójne szcze­pie­nie na każdą cho­robę z osobna powinno być bez­pieczne – obser­wo­wa­li­by­śmy więc w Japo­nii obni­że­nie skali zacho­ro­wań na autyzm. Niczego takiego nie odno­to­wano. Nie­dawno zaś pod­dano metaana­lizie dane z licz­nych badań, doty­czą­cych 1,3 miliona dzieci, i znów nie doszu­kano się powią­zań szcze­pionki z auty­zmem. [wróć]