Moja walka. Księga 6 - Karl Ove Knausgård - ebook

Moja walka. Księga 6 ebook

Karl Ove Knausgård

4,4

Opis

Ostatnia część międzynarodowego fenomenu wydawniczego

Moja walka 6, czyli opowieść o cenie sukcesu i portret młodego Hitlera

Na tę chwilę dziesiątki tysięcy polskich czytelników czekało od lat. Po pięciu znakomicie przyjętych częściach autobiograficznej powieści Karla Ovego Knausgårda nadszedł czas na ostatnią odsłonę dzieła, o którym mówił cały literacki świat. Ale spokojnie, przed nami jeszcze ponad tysiąc stron do przeczytania…

W szóstej części Mojej walki – bodaj najbardziej osobistej – wyłania się najpełniejszy obraz pisarza, męża i człowieka. Karl Ove Knausgård, autor a zarazem bohater powieści, stoi u progu największego przełomu w swoim życiu — właśnie ukazuje się pierwszy tom Mojej walki, powieści, która na zawsze odmieni życie jego i jego najbliższych, choć nie wiadomo jeszcze z jakim skutkiem… Zanim świat uzna jego książkę za międzynarodową sensację, przyjdzie zmierzyć mu się ze skandalem, pozwem sądowym oraz załamaniem nerwowym żony. Oto cena sukcesu.

Moja walka. Powieść 6 nie jest jednak tylko zapisem zmagań pisarza z zastaną rzeczywistością, ale również powieścią, która rzuca światło na tytuł serii. Wszystko za sprawą opowieści o młodości Adolfa Hitlera…

„Co będzie potem, jak sobie poradzimy, gdy skończymy lekturę szóstego, ostatniego tomu?”

Krzysztof Varga, „Gazeta Wyborcza”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1901

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (18 ocen)
11
3
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: MIN KAMP. SJETTE BOK. ROMAN
Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK
Redakcja: KAMIL BOGUSIEWICZ
Korekta: Pracownia 12A, JACEK BŁACH
Projekt okładki i stron tytułowych: MAREK PAWŁOWSKI
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
Skład i łamanie: Nordic Style
This translation has been published with the financial support of NORLA. Tłumaczenie dofinansowane w ramach programu dotowania tłumaczeń literatury norweskiej NORLA (Norwegian Literature Abroad).
Copyright © 2011, Karl Ove Knausgård & Forlaget Oktober as, Oslo All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2018
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-06643-0
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Imię i liczba

.

Kilka miesięcy temu dostałem pocztą anonim; był skierowany do mojego brata, do mnie dotarła więc jedynie kopia, nie wymieniono w nim prawdziwego nazwiska mojego brata, nadano mu panieńskie nazwisko naszej matki. Napisano: Yngve Hatløy. Autor tego listu twierdził, że Yngve nie zasługuje dłużej na noszenie nazwiska Knausgård, nadał mu inne. Mnie pozbawił nazwiska całkowicie i opisywał wyłącznie poprzez tytuł, użyty ironicznie. „Artysta”, to byłem ja.

Dalej autor listu pisał:

„Goryczą napawa myśl, że dokonana w 1964 roku aborcja zapewniłaby tak wielu ludziom łatwiejsze życie w roku 2010. Oszczędzono by nam rodziny Hatløy. A Twój ojciec żyłby po dziś dzień”.

To Yngve urodził się w 1964 roku i właśnie jego autor listu miał na myśli. O tym, że lepiej by się stało, gdyby Yngve został usunięty jako zarodek, bo wówczas tata by żył, autor listu poinformował nie tylko Yngvego. Wysłał kopię również do jego córki, jeszcze przecież dziecka. To przez książkę, którą napisałem, przestaliśmy zasługiwać na noszenie nazwiska Knausgård. Ja, mój brat, nasze dzieci.

Tak wielka jest moc nazwiska.

Niezwykłe jest to, że w mojej rodzinie imiona i nazwiska zawsze były problemem. Mój ojciec, dorastając, eksperymentował z różnymi zapisami zarówno swojego imienia, jak i nazwiska. Zapisywał je przez „i” lub przez „y”, przez „aa” lub „å”, widziałem te próby w książkach i czasopismach, które po sobie zostawił. Nazwisko zmienił jako dorosły i przez dziesięć ostatnich lat swojego życia nazywał się w ogóle inaczej. Moja matka po ślubie przyjęła nazwisko ojca, ale później wróciła do panieńskiego. Kiedy więc miałem osiemnaście lat, zarówno mój ojciec, jak i moja matka mieli inne nazwiska niż to, które nosiliśmy ja i mój brat.

Gdy zacząłem pracować nad tą powieścią, chciałem pisać o tacie, a ponieważ naturą fikcji jest zamiana tego, co dotyczy konkretnej jednostki, w coś, co dotyczy wszystkich, w wyniku czego konkretny ojciec staje się „ojcem”, konkretny brat „bratem”, a konkretna matka „matką”, używałem jego prawdziwego imienia i nazwiska. Najpierw nazwiska rodowego prawdziwego, później nazwiska rodowego zmyślonego. Z czasem rozesłałem pliki z książką do wszystkich, których opisałem. Rodzina mojego ojca, reprezentowana przez jego brata, zagroziła, że wystąpi na drogę sądową i wstrzyma wydanie powieści, jeśli nazwiska nie zostaną zmienione. Zrobiłem to, zmieniłem imiona mojego stryja, jego rodziny i wszystkich innych krewnych ze strony ojca. Ale imienia i nazwiska ojca nie mogłem zmienić. Gdybym nazwał go na przykład „Georg Martinsen”, nie pisałbym już o nim takim, jaki był dla mnie, o człowieku z krwi i kości, z którego wzięły się również moja krew i kość, bo imię to jedyny element rzeczywistości, który może istnieć w powieści niezmieniony, wszystko inne jest jedynie odniesieniem do czegoś, do domu czy drzewa, nie będąc samo w sobie domem ani drzewem; jedynie nazwy własne mogą być tym samym w powieści co w rzeczywistości. Mogłem zmienić imiona wszystkich innych, ale nie ojca. Również dlatego, że pisałem o sobie samym i o swojej tożsamości: kim bym się stał, gdyby moim ojcem był ktoś, kto się nazywał Georg Martinsen? Co by się wówczas stało z moim nazwiskiem i z moją tożsamością? Dlatego nie zgodziłem się na tę zmianę. W dniu dorocznej konferencji prasowej wydawnictwa miałem umówione spotkanie z jego dyrektorem wydawniczym, Geirem Berdahlem, który napisał do mojego stryja list i omówił w nim wszystkie zmiany w powieści dokonane przez nas na jego żądanie. Ostatnim punktem spornym było nazwisko mojego ojca. Poprzedniego wieczoru do Berdahla zadzwonił redaktor działu kultury z gazety „Bergens Tidende”, znali się chyba już wcześniej, a dziennikarz dowiedział się jakoś o całej tej sprawie i o groźbach mojego stryja. Prawdopodobnie to ja postąpiłem nieostrożnie, wspominając o problemie w e-mailu do zaprzyjaźnionej osoby z tej gazety i to zapewne ona opowiedziała o tym swojemu zwierzchnikowi. Tak wyglądała sytuacja, kiedy Berdahl odczytywał mi swój list. Do tej pory kategorycznie odmawiałem zmiany nazwiska ojca. Ale w tamtej chwili, gdy pomieszczenie za drzwiami pokoju, w którym siedzieliśmy, zaczęło się zapełniać dziennikarzami, tak się wystraszyłem konsekwencji tego, co napisałem, że dłużej nie zdołałem się opierać, nie widziałem innego wyjścia niż się zgodzić, powiedzieć okej, wyślij ten list. Zmienię nazwisko ojca.

Ale nie mogłem go zmienić. Nie mogłem nazwać ojca inaczej. Rozwiązałem ten problem, całkowicie pomijając jego nazwisko. W powieści nie występuje ani jego imię, ani nazwisko. W powieści jest człowiekiem bezimiennym.

Kiedy widzę imiona i nazwiska tych, z którymi dorastałem, budzą one do życia nie tylko cały tamten krajobraz, wśród którego biegaliśmy, wszystkie dni i wieczory, wypełnione ciężkim mrokiem jesieni albo lekkim światłem wiosny, lecz również tych, którymi byli wtedy. Geir Prestbakmo, Karl Martin Fredriksen, Dag Lothar Kanestrøm, Marianne Christensen, a później Per Sigurd Løyning, Arne Jørgen Strandli, Jan Vidar Josephsen, Hanne Arntsen. Imiona i nazwiska reprezentują ich samych, lecz także czas, kiedy ich znałem. Są czymś w rodzaju kapsuł w pamięci, w której zachowało się wszystko, zarówno rzeczy istotne, jak i nieistotne. Ale tym są ich imiona dla mnie. Dla nich są czymś innym. Gdy je wypowiadają lub zapisują, odnoszą się do samych siebie, do tego, co zawsze jest czymś zupełnie innym niż ich obraz widziany przez przyjaciół. Dla nich imię oznacza ich wnętrze, wypełnione myślami i uczuciami, do których nikt inny nie ma dostępu, życie wewnętrzne w takiej formie, w jakiej trwa od narodzin do śmierci.

Imię jest blisko związane z tym, co sekretne i osobiste, tak mocno splecione z własną tożsamością, że człowiek uważa je za swoje, chociaż nie zostało nadane w tym celu, ponieważ nikt nie musi nazywać siebie dla samego siebie, imię ma reprezentować tego, kim się jest dla innych. Zamiast mówić: „ten zaryczany chłopiec z wystającymi zębami”, mówiło się „Karl Ove”. A ponieważ własne imię zwraca się zarówno do środka, jak i na zewnątrz, jest wielkością niesłychanie wrażliwą. Zawierają się w nim resztki myślenia magicznego, tego, że słowo „jest” tym, co nazywa, lub może to coś obudzić. „Jestem” swoim imieniem, moje imię „jest” mną. Jeśli ktoś je źle traktuje, traktuje źle również mnie. Najprostszą formą szykanowania wśród dzieci jest przekręcanie imienia dziecka, któremu reszta dokucza. Dzieci instynktownie wiedzą, że w ten sposób dotykają czegoś najgłębszego. Jedną z najpoważniejszych gaf, jakie można popełnić, jest zdradzić się z niepamiętaniem imienia jakiejś osoby, bo nawet jeśli się dobrze wie, z kim się właśnie rozmawia, rozpoznaje się twarz, dialekt, gestykulację i mimikę, pamięta się wiele wspólnie przeżytych epizodów, to wszystko i tak w niczym nie pomaga: skoro nie umiesz sobie przypomnieć imienia, to znaczy, że nie pamiętasz osoby, bez imienia jest ona nikim.

Większość ludzi, z którymi się stykamy, pozostaje dla nas bezimienna, to wszyscy ci, którzy siedzą za nami w autobusie albo w metrze, mijają nas na ulicy, stoją przed nami w kolejce w supermarkecie. Wiemy, że mają jakieś imiona, bo imię ma każdy, tylko po prostu ich nie znamy. Jeśli któraś z tych osób zbliży się do nas i nawiążemy znajomość, robi wtedy krok, przechodząc z głębi anonimowego tłumu do kręgu osób znanych nam z imienia; taki krąg otacza wszystkich ludzi. Ale istnieje jeszcze inny, dalszy krąg, składający się z imion i nazwisk, które znają wszyscy, z osób sławnych. O nich mówi się, że „mają nazwisko”. Takiego nazwiska nie można się domagać, trzeba je zdobyć, co widać w wyrażeniu „wyrobić sobie nazwisko”, a dzieje się tak jedynie wtedy, gdy ktoś odznaczy się na jakimś polu. Jeśli ktoś dostatecznie szybko biega, jeździ na rowerze albo na nartach, wyrabia sobie nazwisko, jeśli pięknie śpiewa albo dobrze gra na gitarze, wyrabia sobie nazwisko. Jeśli odznaczy się czymś w swojej dziedzinie, na przykład w historii idei, wyrabia sobie nazwisko. Jeśli zajmuje istotne stanowisko w społeczeństwie, wyrabia sobie nazwisko. Takie nazwisko reprezentuje przede wszystkim nie danego człowieka, lecz jego osiągnięcia albo rolę. Gdy tylko jednak nazwisko jakiejś osoby staje się z tego powodu publiczne, budzi się również ciekawość w odniesieniu do tej drugiej sfery reprezentowanej przez nazwisko, do jego prywatnego „ja”. Charakterystyczne dla naszych czasów jest występowanie publicznych „ja” w coraz większym stopniu również jako „ja” prywatne, które przez to też stają się publiczne. Nie jest to wyrazem upadku tego, co publiczne, chociaż często bywa właśnie tak odbierane, lecz absolutnie koniecznym mechanizmem regulacji w społeczeństwie medialnym.

Najważniejszą potrzebą człowieka, oprócz tych materialnych, jest potrzeba bycia dostrzeżonym. Człowiek niedostrzegany staje się nikim. W dawnej kulturze nordyckiej najcięższą karą było wyjęcie spod prawa, a więc niemożność przebywania tam, gdzie przebywali inni. Gdy wyjęty spod prawa gdzieś się pojawiał, wszyscy się od niego odwracali. Mogli go również zabić, jeśli chcieli, był nikim, nie miało znaczenia, czy żyje, czy umarł, ale po co mieli go zabijać, skoro mogli się od niego odwrócić? Nieustannie pragniemy być dostrzegani. Ale bycie dostrzeganym w społeczeństwie chłopskim jest czymś zupełnie innym niż bycie dostrzeganym w społeczeństwie medialnym. Ten, kto jest dostrzegany w społeczeństwie medialnym, jest dostrzegany przez wszystkich. To zaś budzi nierealne pragnienia, ponieważ dostrzeżeni przez wszystkich mogą być tylko nieliczni. Kiedy ci nieliczni pokazują nie tylko to, co ich wyróżnia, a co jest nieosiągalne dla większości, czyli swoją stronę publiczną, lecz również tę prywatną, która nie jest już nieosiągalna, a przeciwnie, zwyczajna, taka sama dla wszystkich, to wówczas osoba publiczna przestaje być nieosiągalna, nie jest już tylko przedmiotem podziwu i pożądania, można się z nią identyfikować, a przepaść między zwykłym prywatnym życiem, w którym imię i nazwisko określają jednostkę ludzką i nic poza tym, a życiem publicznym niemal całkowicie się niweluje: oni okazują się właściwie tacy sami jak my. Człowiek widzi w nich siebie, a to również jest sposobem na bycie dostrzeżonym. Przynosi to pewien rodzaj poczucia bezpieczeństwa, bo pragnienie bycia dostrzeżonym, tak silne u wszystkich, spotyka się z siłą równie wielką, lecz ciągnącą w przeciwnym kierunku, a mianowicie z pragnieniem bycia takim jak wszyscy inni. Jeśli człowiek jest jak wszyscy inni, staje się jednostką w tłumie, a jeśli jest jednostką w tłumie, to jest bezpieczny. Kiedy w obliczu zagrożenia staje się w gromadzie, co było udziałem ludzkości przez większą część jej istnienia, najważniejsze jest pozostać niedostrzeżonym, a więc nie przyciągać do siebie uwagi. Bycie dostrzeganym jest zatem śmiertelnie ważne, ale tak samo ważne jest bycie niedostrzeganym. Mało co odbierane jest jako groźniejsze niż wystawienie się na uwagę i spojrzenia wszystkich. Poprzez otwarcie swojej prywatności związanej z imieniem, codzienności wspólnej dla każdego, człowiek staje się zarówno częścią wspólnoty, jak i jednym z nielicznych wybranych i zauważanych przez wszystkich.

Owo wyobrażenie o konieczności bycia dostrzeganym, i to przez wielu, w mediach, jako imię i nazwisko otoczone konkretną aurą, stało się tak dominujące, że niemal wszyscy, których znam, zaczęli traktować swoje imię nie tylko jako coś, co określa ich samych i jest wypełnione znaczeniem, nad którym nie mają władzy, lecz jako coś, co reklamuje ich własną ideę tego, kim są – zakładają profil na Facebooku i otaczają tam swoje imię konkretną aurą, umieszczając je w określonych kontekstach, co przypomina trochę budowanie marki czy konstruowanie nazwiska gwiazdy muzyki pop. Życie w otoczeniu mediów oznacza nie tylko oglądanie zdjęć innych ludzi w odległych miejscach i dzięki temu orientowanie się w tym, co dzieje się na świecie; to oddziałuje również na sposób, w jaki sami na siebie patrzymy, i niezauważalnie wdziera się w naszą tożsamość, która powoli zaczyna oczekiwać spojrzenia jakichś nieokreślonych „wszystkich”, przyćmiewającego konkretne spojrzenie w konkretnej sytuacji, w której wszystkiego można dotknąć, a to nie pozostaje bez konsekwencji dla naszego obrazu samych siebie.

Od spodziewanego konkretnego spojrzenia innych, na przykład sąsiadów, czy też „zwierzęcia wioskowego”, jak określił je Tor Jonsson[1], można się odciąć w sposób czysto fizyczny, poprzez spuszczenie rolet czy wyjazd, natomiast oczekiwania na to drugie, abstrakcyjne spojrzenie, spojrzenie wszystkich członków społeczeństwa, nie da się odrzucić, ponieważ jest ono właściwością wewnętrzną, do której człowiek zawsze się odnosi, dlatego nawet najbardziej intymne pomieszczenia urządza na sposób mający zaspokoić oczekiwania innych, dlatego kuchnię, dawniej będącą miejscem, gdzie się gotowało i jadło, teraz odnawia się za grube pieniądze, aby przypominała lokal wystawowy, chociaż mało kto ją ogląda. Ów wewnętrzny płomień tych „wszystkich”, stale podsycany przez obecność ekranów telewizyjnych w każdym pomieszczeniu, sprawia, że człowiek zawsze jest dostrzegany i poniekąd monitorowany przez samego siebie, sprawia również, że coraz bardziej się do siebie upodobniamy, ponieważ podporządkowujemy się temu samemu bogu i dostosowujemy się do jego wymagań w o wiele bardziej wyrafinowanym systemie kontroli społecznej aniżeli ten, który w swojej słynnej dystopii wymyślił Orwell.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

Imię i liczba

[1] Tor Jonsson (1916–1951) – norweski pisarz, określeniem bygdedyret (zwierzę wioskowe) nazwał pręgierz spojrzeń członków niewielkiej społeczności.