Trzecie królestwo - Karl Ove Knausgård - ebook

Trzecie królestwo ebook

Karl Ove Knausgård

0,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Trzeci tom bestsellerowej serii Karla Ovego Knausgårda, rozpoczętej Gwiazdą Poranną.

Światło i cień nie są już przeciwieństwami - stają się jednym.

Tove, malarka, zostaje pochłonięta szałem kreatywności, graniczącym z psychozą. Geir, policjant badający morderstwo rytualne, dochodzi do makabrycznego przełomu w śledztwie. Dziewiętnastoletnia Line zakochuje się w wokaliście zespołu metalowego i, zwabiona na tajny koncert, zostaje wciągnięta w przerażający, nieznajomy świat.

Ale najbardziej niepokojące jest odkrycie Syverta, właściciela zakładu pogrzebowego— od pojawienia się na niebie gwiazdy nikt nie umarł.

Z rozmachem Dostojewskiego i wrażliwością Prousta, Knausgård opowiada o utracie, ojcostwie, śmierci i tęsknocie za transcendencją. „Trzecie królestwo” to literacka pielgrzymka na pogranicze istnienia, gdzie dusza styka się z niewidzialnym, a codzienność staje się metafizycznym misterium.

Język Knausgårda, raz roziskrzony, raz ascetyczny, prowadzi przez opowieść pełną cieni, proroczych snów i znaków, poruszających najgłębsze struny ludzkiego istnienia

Dla tych, którzy w literaturze szukają nie tylko historii, lecz także prawdy— tej trudnej, niewygodnej, czasem bolesnej – “Trzecie królestwo” stanie się objawieniem. To książka, która nie kończy się na ostatniej stronie. Ona zostaje - jak ślad, jak echo, jak pytanie, które nie przestaje rezonować.

Knausgård w szczytowej formie. Bezkompromisowy, mistyczny i boleśnie ludzki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 670

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Det tredje riket

Opieka redakcyjna: ANDRZEJ STAŃCZYK

Redakcja: ANNA MILEWSKA

Korekta: MARIA ROLA, MARIA WOLAŃCZYK

Projekt okładki i stron tytułowych: KRZYSZTOF IWAŃSKI

Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ

Copyright © Karl Ove Knausgård, 2022 First published by Forlaget Oktober AS, Oslo 2022 All rights reserved © Copyright for the Polish translation by Iwona Zimnicka © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2025

This translation has been published with the financial support of NORLA Tłumaczenie dofinansowane w ramach programu dotowania tłumaczeń literatury norweskiej NORLA (Norwegian Literature Abroad)

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-08-08762-6

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] tel. (+48 12) 619 27 70

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Wydawca zakazuje eksploatacji tekstów i danych (TDM), szkolenia technologii lub systemów sztucznej inteligencji w odniesieniu do wszelkich materiałów znajdujących się w niniejszej publikacji, w całości i w częściach, niezależnie od formy jej udostępnienia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).

Dla Michal

Nie ma Boga tu, gdzie jestem ja.

TOVE

.

Mówią, że depresja to zakrzepły gniew. Sama myślę o niej jak o trollu, który obrócił się w kamień. O stworzeniu należącym do ciemności i do tego, co niedokończone – wściekłym, groźnym – przemienionym pod wpływem światła dziennego w coś, co jest nieruchome i pozbawione życia.

Mania – myślę – pojawia się wtedy, kiedy zapominasz o sobie, tak jak zapominasz o garnku, w którym coś się gotuje na kuchence.

Psychoza następuje, kiedy mania się wyczerpie, kiedy nie pozostaje jej nic innego, jak zetknąć się z rzeczywistością (a mania boi się rzeczywistości bardziej niż czegokolwiek innego). Psychoza jest zatem możliwością. Psychoza jest jak jedne z trojga drzwi w baśniach, te, których absolutnie nie wolno otwierać. Nie wolno. Wszyscy o tym wiedzą. Mimo to zawsze w końcu zostają otwarte. Jeśli masz do wyboru nic i coś, wypróbowujesz najpierw coś.

Baśnie.

Trolle, troje drzwi, las. Ten las, w którym zwierzęta umieją mówić, a ludzie stają się zwierzętami. Las pełen czarownic, ubogich chłopców, królów, podziemnych sklepień i grot, tajemniczych pniaków, księżniczek, których nikt nie zdoła przegadać, macoch i ubogich staruszek, górskich zagród i niebieszczących się w dali szczytów.

Już w dzieciństwie czułam, że baśnie coś ukrywają. I że ich tajemnice mają znaczenie. Później czytałam Junga, jego teorię archetypów i nieświadomości zbiorowej, no ale przecież nie to wyczuwałam w baśniach, chodziło o coś innego. Z Junga zaczerpnęłam wiedzę, że jestem magikiem, a Arne sierotą (chociaż miał dobre stosunki z ojcem aż do jego śmierci i wciąż ma dobre stosunki z matką), i jeszcze zrozumienie uniwersalności i mocy symboli, a poza tym nic.

Ten, kto zmienia, jest magikiem. Magik to rewolucjonista. Ten, kto potrzebuje, jest sierotą. Sierota to manipulator.

Psychoza nie jest piekłem. Piekłem jest wychodzenie z psychozy. Piekłem na ziemi. Nic z tego, co myślałaś, widziałaś albo czułaś, nie było prawdą. A przecież myślałaś, widziałaś i wierzyłaś w to całą sobą. W dodatku to nie koniec. Nagle mąż i dzieci stoją i gapią się na ciebie. Błagalnie albo ze złością. Nie wiem, co jest gorsze.

Wtedy jest czas na łzy. Na bezdenny żal.

Nad czym?

Nad sobą samą i nad swoją niedoskonałością.

Nikt nie chce mieć obłąkanej mamy. Nikt też nie chce nią być.

„Jesteś już normalna?”, spytał raz Heming, kiedy przyjechali mnie odwiedzić.

Co innego mogłam zrobić, niż pokiwać głową, rozpłakać się i przycisnąć do siebie jego opierające się ciało?

.

Do letniego domu dotarliśmy późnym wieczorem po całym dniu jazdy. Heming, Asle i Ingvild na tylnym siedzeniu, mniej lub bardziej otępieni monotonią. Arne, w ostatnich godzinach podniecony powrotem do krajobrazu dzieciństwa, zgasił silnik i z uśmiechem odwrócił się do dzieci.

– Osiem godzin i dwie minuty – obwieścił. – Trzynaście minut szybciej niż w zeszłym roku!

– Świetnie – Ingvild odpowiedziała mu z uśmiechem.

Bliźniacy w ogóle nie zareagowali.

– Sami zaniesiecie swoje rzeczy – oświadczył Arne. – I zróbcie to od razu, żeby było z głowy. Ingvild, weźmiesz kotkę, prawda?

– Blokada przed dziećmi – przypomniał Heming.

– Tak, tak, już otwieram – powiedział Arne.

Napotkałam spojrzenie Ingvild. Uśmiechnęła się do mnie tak samo, jak do Arnego. Zdjęła z kolan klatkę z kotem, postawiła ją obok siebie i rozpięła pas, a chłopcy wyskoczyli z samochodu po drugiej stronie.

Była zbyt grzeczna.

– Możesz trochę wyluzować – odezwałam się do niej.

– Wiem. – Znów się uśmiechnęła. Ale w jej oczach na moment pojawił się mrok. Wiele go miała w sobie.

Czy zdawała sobie z tego sprawę?

Wyjęłam ze schowka papierosy i zapalniczkę; stojąc przy samochodzie, zapaliłam jednego. Reszta rodziny zniknęła za węgłem z plecakami i walizkami.

Pachniało morzem. A od zatoki dochodził szum. Regularny i ostrożny, jakby ktoś tam w dole spał.

Szsz-sz. Szsz-sz.

Niebo szarobiałe. Trawnik szaroczarny. Drzewa i krzewy czarne.

Zapaliła się lampa zewnętrzna i zabarwiła trawę na nienaturalny zielony kolor.

– Nareszcie można się zaciągnąć, co? – rzucił Arne, kiedy wrócił po kolejne rzeczy.

– Owszem – potwierdziłam. – Chcesz papierosa?

– Ha, ha – odparł i zarzucił na ramię wielki plecak. Wziął do rąk torby z żywnością, którą kupiliśmy w supermarkecie przed mostem, i znów zniknął za węgłem.

Sąsiedzi z rottweilerami już tu byli, świeciło się w ich domu za moimi plecami.

Pewnie wszyscy już tu są, przecież zaczął się okres urlopowy.

Rzuciłam niedopałek na żwir, chwyciłam walizkę i ruszyłam do domu. Po drodze spotkałam Arnego, parę razy wysunął głowę do przodu i cofnął, zwykle tak robił, kiedy słuchał muzyki, która mu się naprawdę podobała.

– Tańczysz dla mnie? – spytałam.

Nachylił się i mnie pocałował.

– Dobrze tu być – powiedział. – Prawda?

– Pewnie.

– Otworzę wino.

– A mamy?

– Mamy, mamy. Kilka butelek stoi od zeszłego roku. Jeśli Egil ich nie wypił. Ale raczej w to wątpię. To, co my pijemy, nie jest dla niego dostatecznie dobre!

W domu Heming i Asle biegali z pokoju do pokoju. Nie było nas tutaj na tyle długo, że oglądanie domu dostarczyło im trochę emocji. Ingvild nigdzie nie było widać, pewnie poszła do siebie razem z kotką. Zataszczyłam walizkę do sypialni na piętrze, a potem wyszłam do ogrodu, na jego skraj, tam gdzie zaczynało się strome zbocze opadające do zatoki. Zapaliłam papierosa, próbując wczuć się w krajobraz, przebywać tu w tym samym czasie co on. Być tutaj.

Letni wieczór. Szarawe światło z odrobiną błękitu. Blask lamp przy domu.

– Posiedzimy na dworze? – spytał Arne głośno, stając w otwartych drzwiach za moimi plecami. – I tak prędzej czy później muszę wystawić meble ogrodowe.

Nie czekając na odpowiedź, przeszedł przez podwórze, otworzył kluczem drzwi do domku gościnnego i zaraz wyniósł stamtąd krzesła, po jednym w każdej ręce. Postawił je na trawniku pod jabłonią.

– Pomóc ci przenieść stół?

– Nie, ale może przyniosłabyś wino i dwa kieliszki?

Stałam z butelką wina między kolanami, usiłując wyciągnąć oporny korek, kiedy do kuchni wszedł Asle.

– Głodni jesteśmy – oświadczył. – Kiedy będzie kolacja?

– A co byś chciał?

– Tacos.

– Może być – odparłam. – Łatwo je przygotować i nie zajmie to dużo czasu.

– Tata nie może tego zrobić?

– Może. – Znów skupiłam się na korku, który wreszcie się poluzował i zaczął wysuwać z szyjki. – A dlaczego właściwie chcesz, żeby to tata zrobił? – zawołałam za Aslem, który już szedł do pokoju.

Odwrócił się do mnie i wzruszył ramionami.

– Bo kiedy on robi mięso, jest bardziej soczyste.

– Aha – powiedziałam tylko, wzięłam kieliszki do jednej ręki, butelkę do drugiej i wyszłam. Arnego nie było. Usiadłam i zapaliłam papierosa; zobaczyłam, że zostały mi już tylko trzy.

Jeśli wcześnie się położę, to nie będzie problemu.

Za mną zamknęły się drzwi do przybudówki i Arne przemaszerował przez trawnik z latarenką majtającą mu się w ręku.

– Pożycz mi swoją zapalniczkę – poprosił.

Żółte światło wychynęło z szarości i ułożyło się niczym misa wokół latarenki, kiedy postawił ją na stole. Nalał wina do kieliszków i uniósł swój w moją stronę.

– No to zdrowie, Tove!

– Za co pijemy?

– Za nas. Za lato. Za to, że tu jesteśmy.

– Zdrowie.

– Przestań – powiedział. – Mogłabyś wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu.

– Śpiąca jestem. To była długa droga.

– Przecież to ja prowadziłem.

– No właśnie.

Westchnął i zapadła cisza. Docierał do nas tylko szept morza.

– Lubię to światło – odezwałam się po chwili.

– Jasne, że tak. Przecież jesteś malarką.

– Zawsze lubiłam światło latarni, kiedy nie jest zupełnie ciemno. Kiedy się świeci w środku dnia albo o zmierzchu.

– Tak jak już powiedziałem, jesteś malarką.

– Ale ja je lubiłam, jeszcze zanim zaczęłam malować. Pamiętam, że myślałam o tym, kiedy byłam mała.

– To romantyzm. Czy raczej neoromantyzm. Malarze neoromantyczni uwielbiali malować letnie noce i zmierzch. Mistyczność, no wiesz. Najsłynniejszym obrazem Ody Krohg jest właśnie ten z lampionem w letnią noc. A Richarda Bergha – Skandynawski letni wieczór. To mi wygląda na taką samą fascynację.

– Możliwe.

– Tyle że ty nie jesteś romantyczką.

– Nie? A kim jestem w takim razie?

– Ty? Może neosymbolistką? Postmitolożką?

– I na tym polega wielka różnica między nami. Ty kategoryzujesz, ja odkategoryzowuję.

– Tak, zwykle tak mówisz.

– Nie twierdzę, że w kategoryzowaniu jest coś złego.

Uśmiechnął się lekko, patrząc w stronę morza.

– W każdym razie to kategoryzowanie płaci nasze rachunki – powiedział.

– Tato?! – zawołał któryś z chłopców za naszymi plecami.

To był Asle.

– Słucham? – odparł Arne.

– Możesz teraz zrobić tacos?

– Za dwie minuty.

– Jesteśmy okropnie głodni.

– Tata zaraz przyjdzie – odezwałam się. – Wracaj do domu.

Zrobił, jak powiedziałam. Arne znów nalał sobie do kieliszka.

– Spróbujemy mieć w tym roku miłe wakacje? – spytał.

– Tak.

– Oboje możemy się trochę postarać.

– Pewnie.

W środku nocy obudził mnie sen. Chociaż leżałam zupełnie nieruchomo, koncentrując się, nie zdołałam go sobie przypomnieć. Został mi z niego tylko nastrój. Niechęć, przykrość. I jeszcze świadomość, że w tym śnie w jakiś sposób obecna była mama.

Arne leżał na plecach i chrapał, jak zawsze, kiedy wypił.

Na dworze było prawie całkiem jasno.

Próbowałam znów zasnąć, chociaż wiedziałam, że to się nie uda. Czy przypadkiem nie to przekonanie uniemożliwiało zaśnięcie?

Przypuszczalnie tak.

Wstałam, zeszłam do przedpokoju, włożyłam kalosze i kurtkę, bo pomyślałam, że zapalę w ogrodzie, i dopiero kiedy usiadłam przy stole, przypomniałam sobie, że skończyły mi się papierosy.

Bezczynne siedzenie bez papierosa nie wchodziło w grę, cały czas bym tylko myślała, że nie mogę zapalić. Dlatego wstałam, przeszłam przez trawnik i ścieżką zaczęłam schodzić po długim zboczu do zatoki. Trawa, wysoka i mokra od rosy po obu stronach, morze gładkie i spokojne, niebo szaroniebieskie.

Która mogła być godzina?

To było bez znaczenia. Ani trochę nie chciało mi się spać i miałam cały świat tylko dla siebie.

Z żółtą trawą przy ścieżce ostro kontrastowały trzy czarne ślimaki. Kucnęłam przy nich. Były czarne jak opony samochodowe. I z tymi rowkami biegnącymi jeden przy drugim w ich tylnej części ciała, jakby zostały w niej wyciśnięte, te ślimaki naprawdę wyglądały trochę tak, jakby wyprodukowano je w fabryce opon.

Kołyszące się małe antenki. Powolna, żylasta wola.

Czubkiem palca wskazującego pogładziłam łebek tego, który był najbliżej. Zwinął się, dotyk mu się nie podobał. Zupełnie inaczej niż męskiemu fiutowi, który zaczyna się wyciągać na całą swoją długość, kiedy się go w taki sposób dotyka.

Ślimaki lubią to, co miękkie. Lubią śluz. Wywodzą się z miękkości leśnego poszycia.

Wstałam. Na pewno miały nie więcej niż kilka miesięcy. A mimo to, kiedy się im przyglądałam, wydawały się prastare. Jakby przybyły z samego dna czasu.

Tak było ze wszystkim. Wszystko, co widzieliśmy, było mniej więcej w takim wieku jak my, ale kształty – tak, chodziło o kształty – były prastare.

Uf.

Dotarłam do przybrzeżnych skał i spojrzałam na gładką taflę morza. Chciałam, żeby myśli otworzyły się jak morze i niebo, żeby przestały być miękkie, śluzowate, czarne i powolne.

Kiedy byłam mała, najbardziej na świecie kochałam zwierzęta, wszystkie traktując tak samo, zbierałam ślimaki i nosiłam je w kieszeniach, podobnie żuki, dżdżownice i pająki; robiłam im domki w pudełkach po butach, wypełnionych ziemią, trawą i liśćmi, i trzymałam je pod łóżkiem, bo mama ich nienawidziła i dostawała histerii, kiedy je znajdowała.

Nigdy nie złościła się tak jak wtedy, gdy w brudnych butach wchodziłam na świeżo umyte podłogi. Musiała uważać, że robię to specjalnie, żeby ją sprowokować. I dawała się sprowokować. Potrafiła krzyknąć: „Ty cholerna gówniaro!”. A czasami nawet mnie uderzyć. Ale później tak strasznie tego żałowała, cała rozsypywała się na kawałki, nagle nie było końca pocałunkom, pieszczotom, głaskaniu i uściskom, mogłam też spać przytulona do niej. Chciała mi ofiarować całą troskliwość, jaką miała w sobie. Czyli niemało.

Szkoda, że była taka nierówna.

Dlaczego pomyślałam o mamie?

Ten sen. Kiedy spałam, mama wznosiła się we mnie jak trup z dna jeziora.

Chociaż moje modlitwy nie zostały wysłuchane. Ona ciągle żyła. Ale nie dla mnie. Dla mnie była trupem wypływającym na powierzchnię wody.

Wyszłam na samą krawędź jednego z głazów, przykucnęłam. Woda lekko się kołysała, jak w ogromnym garnku, który ktoś niósł bardzo ostrożnie, a wodorosty przechylały się powoli tam i z powrotem, żółtobrązowe w tym, co błyszczące, czarne, zimne.

W lesie za moimi plecami panowała całkowita cisza. Wszystko było nieruchome, z wyjątkiem leciutko poruszającej się wody.

To chyba najwspanialsza godzina całej doby. Godzina przed wschodem słońca.

Czy to takie proste, że lubiłam błoto, brud, ziemię, bagno i wszystko, co łaziło i pełzało, w opozycji do mamy, dla której wszystko musiało być klinicznie czyste, a najlepiej zdezynfekowane?

Oczywiście, że nie.

Ach, żeby tak mieć papierosa...

Obeszłam cypel, przecięłam krótką plażę z otoczaków, wspięłam się na skałę na jej drugim końcu i ruszyłam wzdłuż niej, a w tym czasie niebo na wschodzie najpierw się zaczerwieniło, a potem, zaledwie kilka sekund później, zabarwiło się złociście od pierwszych promieni słońca, które przez króciutką chwilę były niewidoczne, po czym wylały się zza krawędzi świata, rzucając na wszystko swoje światło.

Aurora.

Stale ta sama: tak samo nowa, każdego ranka od czterech miliardów lat.

Roześmiałam się głośno.

Może te wakacje będą mimo wszystko udane, pomyślałam, idąc dalej. Jeśli tylko pogoda się utrzyma, jest to dobre miejsce na wakacje. Zwłaszcza dla dzieci.

Radosna, ale nie zbyt radosna.

Kiedy skała zaczęła opadać ku kolejnej plaży, pokrytej otoczakami, przypomniało mi się, że przecież niedaleko stąd stoi domek Egila. W linii prostej to nie dalej niż dwa kilometry od naszego domu. No, a Egil przecież pali. Na pewno ma papierosy!

Nie wiadomo, czy się ucieszy, kiedy zostanie zbudzony o tej porze. Ale czy ja przyszłam na świat, żeby sprawiać mu radość?

Nie, skądże.

Happiness is easy1, zaśpiewałam.

Joy be written on the earth!

And the sky above.

Jesus, star that shines so bright,

Gather us in love!

Dziwne, że tak często w głowie pojawiają mi się piosenki jako komentarz do czegoś, co myślę albo czuję.

Ta właściwie była ironiczna. Ale tego najwyraźniej moja podświadomość nie rozumiała.

Świeża woń morza mieszała się z zapachem czegoś zgniłego. Pewnie wodorostów czy trawy morskiej, wyrzuconej na ląd w czasie sztormu.

Tamtej zimy, kiedy poznałam Arnego, starałam się wchodzić do ubikacji zaraz po nim, żeby poczuć jego zapach. Gdybym się przyznała, że tak robię, przeraziłby się. Może nawet straciłby zainteresowanie mną.

Nie, tak by się nie stało. Ale mocno kręciłby nosem.

A ja po prostu chciałam poznać go całego.

Niebo było już całkiem błękitne, promienie słońca zalewały świat. Przy jednej z wysepek kołysał się na wodzie kuter rybacki, pewnie wybierano sieci. Na świecie pełno jest ludzi, którzy wiedzą, co robią. Którzy potrafią. I nie lubią takich, którzy nie potrafią. Jaki jest sens być człowiekiem, jeśli się nic nie potrafi? – pewnie tak myśleli ci ludzie w swoich twardych umysłach. Ale bezradność też potrafi być przyjacielem. Tylko ten, kto nie wie, jakie coś powinno być, jest w stanie tworzyć.

Mewy się poderwały. Chociaż nie widziałam nic oprócz drzew w lesie, miałam wrażenie, jakby również między nimi obudziło się życie.

Kiedy znów wyszłam na przybrzeżne skały, zdjęłam kalosze i ruszyłam dalej boso, niosąc po jednym bucie w każdej ręce. Domek Egila stał za następną zatoczką, nie dalej niż pięć minut marszu od miejsca, w którym się znajdowałam.

Właściwie o której słońce wschodzi w lipcu? O czwartej? O piątej?

Przeczuwałam, że jest raczej piąta niż czwarta.

W oddali dostrzegłam już pomalowany na czerwono domek nad samym morzem. Poczułam, że się cieszę na spotkanie z Egilem. Mogłabym zakraść się do jego sypialni i zmierzwić mu włosy. Ależ by się zdziwił!

Kiedy stanęłam na tarasie przed domkiem, poprzestałam jednak na postukaniu w szerokie przesuwne drzwi ze szkła, w dodatku zamknięte na klucz.

Nic się nie wydarzyło. Osłoniłam twarz przed słońcem i zajrzałam do środka.

Egil miał niezły bałagan, wszędzie walały się książki i gazety. Tu i ówdzie ubrania.

Zapukałam jeszcze raz.

Gdzieś w środku otworzyły się jakieś drzwi i za chwilę ukazał się Egil z nastroszonymi włosami, owinięty w pasie ręcznikiem.

Zdziwiony popatrzył na mnie przez szybę. Otworzył zamek i odsunął drzwi na bok.

– Tove? Coś się stało?

– Papierosy mi się skończyły. Masz coś w zapasie?

Zanim twierdząco kiwnął głową, obrzucił mnie krótkim, badawczym spojrzeniem. Nie trwało dłużej niż sekundę czy dwie, ale i tak je zauważyłam.

Zastanawiał się, w jakim jestem stanie.

– Jasne – odparł. – Zaczekaj chwilę.

Podszedł do stołu i wrócił z paczką papierosów oraz zapalniczką w jednej ręce, drugiej używał do przytrzymywania tego idiotycznego ręcznika.

– Dobry z ciebie człowiek – powiedziałam i od razu zapaliłam. – Ratujesz w potrzebie.

– Nie wiedziałem nawet, że tu jesteście. Kiedy przyjechaliście?

– Wczoraj wieczorem.

– Aha.

– Jak zwykle nie mogłam spać.

– Domyśliłem się. Przeproszę cię na chwilę i pójdę się ubrać. Napijesz się kawy?

– Jeśli masz, to chętnie!

– Mam, jak mam – mruknął, znikając w sypialni. Przesunęłam jeden z foteli nieco do tyłu i usiadłam, a nogi położyłam na balustradzie.

Ani jednej chmury na niebie. Ani jednej zmarszczki na morzu.

Egil wrócił w luźnych bawełnianych spodniach i białym T-shircie, bosy jak marynarz. Postawił na stole dwie filiżanki.

– Kawa zaraz będzie – oznajmił i znowu wyszedł.

Nie zaliczał się do gadatliwych, raczej do ostrożnych i wstydliwych, zastanawiałam się więc, jak ta sytuacja się rozwinie.

Śliczne filiżanki. Ścianki cieniutkie jak papier, wzór w niebiesko-białe kwiatki. Dziedzictwo syna armatora.

Przyniósł dzbanek z kawą. Wytarty ze starości, w niektórych miejscach czarny jak sadza. W drugiej ręce niósł metalową kratkę.

– Arne wie, że tu jesteś? – spytał, kiedy już nalał kawy i usiadł w fotelu po drugiej stronie stołu.

– Arne śpi.

Pokiwał głową i podniósł filiżankę do ust.

Podsunął mi papierosy, wzięłam jeszcze jednego, on też zapalił.

– Co słychać? – zagadał. – Dawno się nie widzieliśmy.

– Chcesz usłyszeć odpowiedź uprzejmą czy szczerą?

Uśmiechnął się.

– Poproszę o uprzejmą.

– No to wszystko w porządku.

– Cieszę się! – Roześmiał się, a właściwie zachichotał.

– Co u ciebie? – spytałam i wydmuchałam kółko z dymu.

Jestem magikiem.

– To samo co zawsze.

– Nie nudzi ci się? Mam na myśli: zimą, bez ludzi.

– Ja się nigdy nie nudzę. A ty?

– Czasami. Kiedy nie mogę pracować.

Pokiwał głową i wypił łyk kawy. Siedział ze skrzyżowanymi nogami. Spodnie miał tak krótkie, że odsłaniały prawie całe łydki, niemal bezwłose, w słońcu widoczna była jedynie odrobina jasnego puchu. Czy to oznaczało, że Egil miał niski poziom testosteronu?

I nie miał nawet cienia zarostu na policzkach, chociaż na pewno nie zdążył się jeszcze ogolić.

– A nad czym teraz pracujesz?

Wzruszyłam ramionami, spoglądając na morze. Słońce już paliło w ramiona i tył głowy.

– Całą zimę i wiosnę rysowałam.

Nie zadał mi kolejnego pytania, chociaż się go spodziewałam.

Sądziłam, że Egil należy do ciekawskich osób, które się wszystkim interesują.

Ale był również ostrożny. Tak, czujny jak zwierzę.

Właściwie dlaczego?

– Nie chcesz wiedzieć, co rysowałam? – spytałam, strącając popiół z papierosa na podłogę.

– No więc: co rysowałaś?

Czyżbym wychwyciła ironię? Skoro tak, nie chciało mi się tu siedzieć.

Zgasiłam papierosa w popielniczce.

– No, muszę wracać do domu, zanim się pobudzą. Dzięki za papierosy.

– Weź paczkę – zaproponował, wstając.

– Mogę?

– O rany, pewnie, mam dwa kartony.

Było trochę po szóstej, kiedy wróciłam, w domu panowała cisza. W sąsiednich domach też był spokój. Żadnych samochodów, żadnych łódek, jedynie mewy w zatoce i wiewiórka biegająca przez chwilę raz w jedną, raz w drugą stronę w kącie ogrodu, aż w końcu i ona zniknęła gdzieś na drzewie.

Kiedy wstawałam tak wcześnie, nie potrafiłam pojąć, jak można spać do dziewiątej lub – co gorsza – do jedenastej albo dwunastej, jak potrafiła Ingvild.

Miałam przed sobą morze nietkniętego czasu. Mogłam go jakoś wykorzystać.

Poszłam do domku gościnnego, rozejrzałam się. Tyle przyjemnych zapachów. Terpentyna i olej słabo pachniały, od wieków nieużywane. Wilgotny odór czegoś gnijącego, na pewno wydobywający się z murowanych ścian. No i zapach drewna, podłogi i sufitu, czegoś suchego i zakurzonego.

Wszystko zdawało się otwierać w świetle słońca, które wlewało się przez okna na deski w podłodze, padało na stół z pędzlami, puszkami i paletami oraz na wszystkie obrazy, które stały odwrócone tyłem pod przeciwległą ścianą.

Co mogłabym teraz zrobić?

Tym, nad czym pracowałam całą zimę i wiosnę – a o co nie spytał Egil – były rysunki do baśni. Wychowałam się na starych ilustracjach Werenskiolda, Gudego, Petersena, Kittelsena i całej tej bandy. Uwielbiałam je, snułam mnóstwo fantazji wokół tych rysunków, stanowiły równie istotną część mojego dzieciństwa jak dom, w którym dorastałam. Ale to były jedynie ilustracje. Same powierzchnie. Nie miały w sobie głębi tych baśni. Ich groteskowości i dzikości. A ja chciałam dotrzeć w głąb. W tych baśniach gnom urywa głowę dziewczynie i wrzuca ją do piwnicy razem z ciałem. Baba sypia z trollem i usiłuje go namówić, żeby zabił jej syna, bo dzięki temu będą mogli zostać sami i pieprzyć się do woli. Trzy gigantyczne łby w wodzie tak zaczarowują dziewczynę, że kiedy mówi, z jej ust sypie się popiół. Zwierzęta i ludzie przemieniają się w siebie nawzajem. Wilki zjadają dzieci. Krew i ciała. Gwałty i zabójstwa. Kaleki, bieda, obżarstwo, sekretny pokój, do którego nie wolno wchodzić, zawsze trzeci albo siódmy.

To były święte liczby. Świętość stanowiła zatem pokusę, przed którą ostrzegano: byle tylko nie te drzwi! Czyżby świętość uważano za groźną?

Baśnie opowiadały o wszystkim, co skrywało się pod powierzchnią kultury. To, o czym nikt nie mówił, nie myślał, a jedynie wyczuwał, baśnie przetwarzały na stworzenia i czyny.

Jak to narysować?

Chciałam, żeby rysunki śmierdziały, cuchnęły, płynęły, krwawiły, wiły się i poruszały. Ale to mi się nie udawało. Mówiłam sobie, że to wina ograniczeń grafiki. Czyli formy. Kreska coś obramowuje, wtedy wszystko jest pod kontrolą, staje się racjonalne. Ale to były jedynie wymówki. Przecież Goya potrafił tyle wyrazić swoimi rysunkami!

Pokazałam niektóre z nich Arnemu. Uważałam, że jestem mu to winna.

– To jest dobre – stwierdził i je odłożył.

– Tylko tyle masz do powiedzenia?

– Przecież to mówi samo za siebie.

– Dlaczego stale mówisz o moich rysunkach: „to”?

– Po prostu w ten sposób nawiązuję do twoich rysunków. Nie mogę cały czas powtarzać: „twoje rysunki”!

Później tego dnia padło kolejne pytanie:

– Właściwie dlaczego w tym, co robisz, jest tyle seksu? Tak postrzegasz świat?

– Teraz będzie się to nazywało: „to, co robię”? – spytałam.

– No dobrze, w twoich rysunkach. Dlaczego we wszystkich jest tyle seksu?

– Nie wiem. Tak mi po prostu wychodzi.

Mój mąż bał się seksualności. Nigdy by się do tego nie przyznał ani tego nie zrozumiał, więc postanowiłam nie drążyć.

Energia w baśniach to energia czysto seksualna. One właśnie z niej się biorą. To siła, której opowieści nadają kształt. I tak samo jest wszędzie. Głód ciał pragnących innych ciał jest ogromny. Ale udajemy, że wcale tak nie jest. Inaczej wszystko zostałoby rozdarte na strzępy.

Więc tak, rzeczywiście, moje rysunki były przesycone seksem.

Ale niewystarczająco.

Podoba mi się, że o cipce mówi się mysz. To bardzo trafne. Czasami rzeczywiście może to wyglądać tak, jakby między nogami leżała mysz. Poza tym ta nazwa zapewne jest prastara. Ludzie muszą jej używać od tysięcy lat. No i zmienia cipkę w zwierzę.

Narysowałam więc mysz między rozsuniętymi kobiecymi nogami i jeszcze dwie myszy pełzające poza nimi.

Rysunek wyglądał jak żart. Jak jeden z rysunkowych dowcipów w „New Yorkerze”.

Narysowałam wilka z językiem wsuniętym między parę nóg.

To było lepsze, ale niewiele, bo coś ilustrowało. Nie stanowiło rzeczy samej w sobie i z obrazka nie wynikało nic innego niż obrazek, powiązanie: dziewczyna – wilk.

Wszystkie rysunki zostawiłam w domu. Tutaj i tak nie mogłam nad nimi pracować, to nie było odpowiednie miejsce.

Położyłam się na kanapie i paliłam, wpatrzona w sufit.

To, co znajdowało się w głębi, często po wynurzeniu na powierzchnię stawało się takie płaskie. Znaczenie ulegało zmiażdżeniu, jeśli symbole były zbyt oczywiste.

Gdybym używała kolorów, problem zostałby rozwiązany. Kolory to głębia, kolory nie mają dna. Kolory przechodzą jeden w drugi. Krwawią.

Ale nie chciałam używać kolorów. Praca na podstawie baśni miała dla mnie sens tylko dlatego, że pozwalała zaspokoić pragnienie, jakie wzbudziły we mnie stare rysunki, na przykład Munthego, utrzymane w klimacie staronordyckim.

Wstałam i podeszłam do półki z albumami o sztuce i wycinkami. Wyjęłam książkę o akwarelach Gustave’a Moreau do bajek La Fontaine’a. Większość z tych obrazków była po prostu ilustracjami, ale dwa z nich przeradzały się w coś innego, więc usiadłam, żeby się im przyjrzeć. Pierwszy przedstawiał małpę siedzącą na delfinie. Pysk miała otwarty i krzyczała albo wołała. Różowy język w ciemnej jamie ustnej, dwa rzędy zębów chwytających światło. Wyglądało to bardzo ludzko, jakby krzyczał człowiek. Ale oczy – to one stanowiły clou. Oczy były skamieniałe. Zostały namalowane bardzo wiernie i mogłyby być ludzkimi oczami. Ale były skamieniałe. Oczy zwierzęcia, krzyk człowieka.

Przerzuciłam kartki do drugiego obrazu, który zapamiętałam.

Był niesamowity. Na pierwszym planie: łeb węża z odsłoniętymi zębami jadowymi i krwią skapującą z paszczy. Dalej – opadające pionowo kolory, ciemne, brązy, żółcie, rdzawa czerwień. Schodzące do wody. A za nią, na skraju obrazu, nagie wykrzywione ciała udręczonych ludzi.

W bajce La Fontaine’a ogon węża skarżył się, że nigdy nie jest mu dane przewodzić, bo o wszystkim zawsze decyduje głowa. Dlaczego nie mogły być równo traktowane? Mieć takich samych praw? Bogowie pozwolili więc, żeby ogon decydował. A on natychmiast popełzł prosto do piekielnej rzeki, do Styksu. Ogon przecież nic nie widział.

Wąż miał w oczach poniekąd to samo, co małpa, ale było to jeszcze gwałtowniejsze.

Coś poruszyło się za oknem. Arne. Szedł przez trawnik z filiżanką w ręku.

Odłożyłam książkę i wyszłam do niego.

– Mówiłaś chyba, że w wakacje nie będziesz pracować, prawda? – powiedział. Rozejrzał się, wypił łyk kawy.

– Nie pracowałam. Zajrzałam tylko do kilku książek.

– Nie mogłaś spać?

Pokręciłam głową.

– Wzięłaś leki?

– Oczywiście – odparłam, chociaż wcale ich nie wzięłam.

– Wiesz, jakie to dla ciebie ważne, żebyś spała.

Rozzłościłam się. Ale nie chciałam się kłócić.

– W nowym miejscu zawsze trochę źle mi się śpi – wyjaśniłam. – Tak już jest.

– Miejmy nadzieję – rzucił. – W kuchni jest kawa, jeśli masz ochotę.

Przed południem wybraliśmy się do latarni morskiej. Jest stara i stoi na wysepce na pełnym morzu. Ingvild nie chciała się do nas przyłączyć, ale Arne się uparł. Siedziała więc obok mnie na ławeczce pośrodku łodzi, kiedy tam płynęliśmy, bliźniacy klęczeli na dziobie, a Arne z tyłu sterował.

Ingvild się nie złościła ani nie cieszyła. Była obojętna, to chyba właściwe słowo. Pewnie uznała, że po prostu musi to przetrwać.

I ja tak myślałam.

Nie powinnam tak myśleć. Płynęłam na wycieczkę łodzią z mężem i z dziećmi.

Z moją kochaną rodziną.

Ingvild tak bardzo różni się ode mnie. Prawie jakby była istotą innego gatunku. Jest łagodna i tolerancyjna. I w domu, i w szkole robi to, co do niej należy, a na ogół więcej. Cierpi na syndrom grzecznej dziewczynki. Podobnie jak jej koleżanki.

Ale bardzo ją lubię. Mogłaby być moją zaufaną przyjaciółką.

Pogłaskałam ją po ramieniu i uśmiechnęłam się do niej. Odpowiedziała uśmiechem, jej włosy tańczyły na wietrze.

– O czym rozmyślasz? – spytałam.

Leciutko pokręciła głową.

– O niczym.

– O niczym ważnym czy o niczym?

– O niczym ważnym.

– A co takiego nie jest ważne?

– Mamo...

– Po prostu zastanawiam się, co się dzieje w umyśle mojej wspaniałej córki.

Odwróciła głowę w bok i popatrzyła na ląd. Odgarnęła włosy, ale wiatr zaraz zwiał je znów na czoło.

Arne przesunął ster całkiem na jedną stronę, potem na drugą. Heming i Asle się roześmiali. Arne się uśmiechnął, przeczesał ręką włosy, zwilżone kropelkami wody.

Po lekach czułam się jak nadmuchana. Nie chciałam tego. Powinnam po prostu zachować czujność. Nie ignorować oznak, kiedy się pojawią.

Poza tym z rodziną jestem bezpieczna. To inne rzeczy wywoływały we mnie chorobę.

To znaczy co?

Pojawiło się długo przed nimi. Coś we mnie. Nie na zewnątrz. Ale to coś wewnątrz zmieniało to, co na zewnątrz.

Nie. Wcale nie tak.

Coś we mnie otwierało się na coś z zewnątrz. Wciągało to do środka. Najpierw ostrożnie, potem coraz chciwiej. I to mnie zmieniało.

To, że się zmieniałam, odróżniało mnie od innych. Na przykład od Arnego. On trzymał się mocno tego, kim był. Mogło mu być przykro z jakiegoś powodu, mógł się z jakiegoś powodu cieszyć, mógł być podniecony i pełen zapału, ale żadna z tych rzeczy go nie zmieniała, stał mocno na nogach. Był Arnem.

Człowiek nie powinien się przeobrażać.

Delfin z małpą wyglądał jak jakaś biologiczna maszyna.

Ingvild zdjęła z nadgarstka gumkę, przytrzymała ją ustami, zebrała włosy w koński ogon, znów chwyciła gumkę i kilkakrotnie obwiązała nią włosy.

Morze miało w sobie coś strasznego.

Nie my jedni wypłynęliśmy. Cieśninę między naszą wyspą a małymi wysepkami wypełniały łódki, przy wszystkich brzegach cumowały motorówki i żaglówki. Było aż gęsto od ręczników i koców na skałach. Od ludzi skaczących do wody i pływających w ciemnoniebieskiej toni.

Zbliżaliśmy się do latarni morskiej. Arne zwolnił, mrużąc oczy od słońca. Dobrze się czuł w roli ojca i kapitana żeglugi wielkiej, tego, który wie, co i jak należy robić.

– Podasz mi kotwicę, Ingvild? – spytał. I głośniej: – A wy, z przodu, przyjmiecie łódkę?

Wrzucił wsteczny bieg, wstał i wziął od Ingvild kotwicę. Wyglądała jak złożona ośmiornica. Wpuścił ją do wody, zaczęła opadać, lina biegła za nią.

Asle i Heming już stali na brzegu i każdy trzymał swój koniec cumy. Jasne głowy, opalone na brąz chłopięce ciała, lśniące białe zęby.

Kiedy byli zupełnie mali i leżeli w podwójnym wózku, na przystanku autobusowym podszedł do mnie starszy mężczyzna i powiedział, że też ma bliźnięta, już dorosłe. Dam pani radę, oświadczył. Kiedy zaczną chodzić do szkoły, trzeba ich rozdzielić. Muszą być w osobnych klasach, inaczej ten słabszy będzie stale czepiał się silniejszego i później już nigdy nie zdoła pani wejść między nich.

Powiedziawszy to, odszedł. Nigdy więcej go nie widziałam.

Śmialiśmy się z tego, co mówił, kiedy przekazałam to Arnemu. Teza o istnieniu słabszego i silniejszego bliźniaka wydawała się tak niesamowicie staroświecka, jakby pochodziła z bardziej prymitywnych czasów niż nasze. Brzmiało to prawie tak, jakby ten człowiek mówił o zwierzętach.

Ale nigdy nie zdołałam pozbyć się tej myśli, zawsze we mnie była. Który z nich jest silny, a który słaby? Odpychałam od siebie odpowiedź za każdym razem, kiedy pojawiało się to pytanie.

Poszli do tej samej klasy i byli nierozłączni. Nie dało się zrobić nic z jednym bez tego drugiego ani porozmawiać z jednym tak, żeby drugiego przy tym nie było lub – ewentualnie – żeby ten drugi natychmiast nie dowiedział się, czego dotyczyła rozmowa.

Ale czy to było groźne?

Nie, groźne nie. Raczej naturalne, oni tak już mieli. Właśnie tak wygląda życie bliźniąt.

– To co, schodzicie na ląd? – spytał Arne.

Skała była śliska od morskiej wody. Wysiadając, musiałam się przytrzymywać rozkołysanej burty. Nie czułam się bezpiecznie, dopóki nie stanęłam na suchej skale kilka metrów dalej.

Arne podał nasz bagaż Ingvild i ruszyliśmy pod górę, żeby po drugiej stronie wyspy poszukać miejsca, gdzie moglibyśmy się rozłożyć. Latarnia wznosiła się przed nami, wyciągając się do nieba. Pomalowana na biało, z czerwoną opaską na brzuchu, chociaż już nieczynna, nie była bardzo zniszczona. Ktoś zapewne o nią dbał.

Arne prowadził, poruszał się lekkim krokiem, jak dziecko. Położył rękę na plecach Heminga, który spojrzał na niego z uśmiechem. Pstryk! Asle też przysunął się do ojca, on także chciał zostać pogłaskany.

Wysepka była stosunkowo nieduża, na drugą stronę dotarliśmy już po paru minutach. Zastaliśmy tam sporo ludzi, ale chłopcy znaleźli wolne miejsce na kawałku płaskiej skały i rozłożyliśmy tam nasze ręczniki. Morze tutaj, tak daleko od stałego lądu, było bardziej niespokojne. Trudno wprawdzie mówić o wielkich falach, ale wciskało się w skałę, z chlupotem się cofało, odsłaniając niewielkie jamy, tworzyły się wiry i piana. Niekiedy wydawało z siebie ściszony huk.

Arne i chłopcy przebrali się w kąpielówki, Ingvild i ja dalej siedziałyśmy w ubraniu.

– Nie będziesz się kąpać? – spytałam.

– Może później.

– Chcesz coś? Chipsy, colę, a może jabłko?

– Nie, dziękuję.

Arne wyszedł na skałkę wysokości człowieka, wyciągnął ręce w górę i skoczył do wody. Heming i Asle obserwowali go z podziwem, po czym sami zeszli na brzeg i zsunęli się do morza.

– Wspaniale! – zawołał Arne, czy raczej głowa Arnego, bo tylko tę jego część widziałam.

Popływawszy jakiś czas, wrócili i usiedli, parskający i ociekający wodą. Arne wyjął paczkę herbatników i po oranżadzie dla każdego.

– Naprawdę wcale nie jest zimno – powiedział do mnie. – Wzięłaś kostium, prawda?

Kiwnęłam głową z uśmiechem.

Chłopcy pogryzali herbatniki, Ingvild leżała na plecach, z zamkniętymi oczami.

– Chłopcy, pójdziemy zbadać wyspę? – spytał Arne. Wstał i spojrzał na mnie. – Idziesz z nami?

– Chyba zostanę i się poopalam.

– Okej.

Kiedy poszli, położyłam się, zwinięty ręcznik wsunęłam sobie pod głowę, a drugim się okryłam, żeby się ochronić przed słońcem. Zamknęłam oczy i zaczęłam się wsłuchiwać w dźwięki. To był mój sposób na zaśnięcie, a chciałam się trochę przespać, bo zaczęło się we mnie odzywać zmęczenie.

Obudziłam się, ponieważ zmarzłam. Nikogo przy mnie nie było. Rozejrzałam się – wszyscy czworo pływali. Zaczęło wiać. Wieczorna bryza. Musiałam spać kilka godzin.

Dlaczego mnie nie obudzili?

Zajrzałam do toreb, szukając herbatników, bo poczułam, że spadł mi cukier. Moje ciało rozpaczliwie się go domagało. Herbatniki najwyraźniej zostały zjedzone, ale w torebce znalazłam trochę chipsów.

Arne zamachał do mnie i coś zawołał.

Wepchnęłam garść chipsów do ust, wstałam i zeszłam do nich.

– Ostatnia szansa! – zawołał.

– Trochę zmarzłam.

– Co?

– Zmarzłam!

– Okej.

Woda była granatowa i wyglądała na zimną. To niepojęte, że mogą w niej żyć rozmaite stworzenia. Ale moja rodzina najwyraźniej dobrze się w niej czuła. Asle i Heming w maskach do nurkowania pływali z zanurzonymi głowami, nad powierzchnię wystawały tylko rurki. Ingvild nieruchomo unosiła się na plecach, a Arne wypływał w morze.

Od wielu lat pisał powieść. Nigdy mi jej nie pokazał. Miał ją na komputerze, tekst był chroniony hasłem. Złamanie kodu zajęło mi jakieś dziesięć minut. Byłam pewna, że nie wykorzystał w nim imion dzieci ani mojego, ani własnego oczywiście, ani też rodziców. Ale swojego idola Bowiego? Problem w tym, że hasło powinno zawierać też cyfry. Po paru próbach trafiłam, to była data śmierci. Bowie10012016.

Powieść rozpoczyna się sceną, w której dwaj bracia po ciemku nurkują w fiordzie. Pewnie właśnie dlatego zaczęłam teraz o niej myśleć.

Arne sądzi, że ten maszynopis skrywa prawdę o nim. Właśnie dlatego nikomu go nie pokazuje i nie może go skończyć.

Ale jest całkiem odwrotnie. W tym tekście w ogóle nie ma Arnego. Dlatego wyszła z tego zła książka. Ale Arne nie stał się z tego powodu złym człowiekiem.

Przeciwnie.

Nie ma pojęcia, że zakochałam się w nim właśnie dlatego, że był zwyczajnym facetem. Gdyby o tym wiedział, uznałby to za obraźliwe. Ale ja kochałam to, co zwyczajne. Arne miał w sobie po trochu wszystkiego. Był trochę próżny, trochę małostkowy, trochę zabawny, trochę czuły, trochę kochający, trochę ambitny. Trochę złota rączka, trochę niezdara. Trochę alkoholik, trochę prostak, trochę intelektualista. Trochę syn, trochę ojciec, trochę mąż.

W połączeniu wszystko to, co nieskomplikowane, stawało się skomplikowane. Ale nie ekstremalne. Nienawidziłam ekstremów, naprawdę, szczerze nienawidziłam.

To znaczy w życiu. Nie w sztuce.

Ingvild właśnie wychodziła z wody. Fala ją uniosła, Ingvild chwyciła się wystającego kawałka skały i już miała na niej stanąć, gdy się poślizgnęła, a jednocześnie cofnęła się woda. Nie wyglądało to dobrze, lecz najwyraźniej nic jej się nie stało, z powrotem zsunęła się do wody, odpłynęła kawałek i znalazła miejsce, gdzie wyjście było łatwiejsze.

Już po chwili stała przede mną i nachylała się po ręcznik. Po jej udzie cienkimi czerwonymi smużkami spływała krew.

– Bolało?

Pokręciła głową, zanurzyła ją w ręczniku i zaczęła wycierać włosy.

– Ale nieźle się podrapałaś.

– Co?

– Na udzie.

Spojrzała na swoje nogi.

– Ojej. Nawet nie poczułam.

Wytarła krew ręcznikiem.

– To tylko otarcie.

Kawałek dalej odbijała od brzegu żaglówka. Czteroosobowa rodzina chciała przedostać się za wyspę. Fale uderzające o skały zaczęły się pienić. Zeszłam do Aslego i Heminga, powiedziałam, że mają już wyjść z wody.

– Wyjdziemy razem z tatą – oświadczył Heming.

Arne był jakieś sto metrów od brzegu. Pomachałam do niego, ale mnie nie widział.

– A nie możecie wyjść teraz? – spytałam. – Siedzicie w tej wodzie strasznie długo.

– Jak tata wróci – powiedział Asle.

– No dobrze. – Poszłam z powrotem do Ingvild, która włożyła już spódnicę i bluzkę. Siedziała z ręcznikiem przytkniętym do uda.

– Co ten twój ojciec robi tak daleko? – zagadnęłam.

– Popisuje się przed tobą – stwierdziła z uśmiechem, znów zebrała włosy na karku i związała je gumką, patrząc w niebo.

W połowie drogi między tą wysepką a dużą wyspą, na której mieszkaliśmy, Arne zgasił silnik i wyciągnął sprzęt do łowienia. Łódka zaczęła kołysać się na falach. Mógł mnie chociaż spytać, ale tego nie zrobił. Postanowił łowić.

– Będziemy trollingować czy łowić w pionie? – spytał Asle.

– Złapałbym kilka makreli – odparł Arne. – Więc może potrollingujemy, jednocześnie płynąc w stronę domu? – Spojrzał na mnie. – Powrót nie potrwa przez to dużo dłużej.

– W porządku – powiedziałam.

– Musimy się trochę rozsunąć – zarządził Arne – żeby nam się żyłki nie splątały.

Wyjął po uchwycie z nawiniętą żyłką i haczykami dla każdego. Ingvild nie chciała. Ja swój sprzęt położyłam na podłodze między nogami.

– Jak twoja rana? – spytałam. – Ciągle krwawi?

Pokręciła głową.

– A boli?

– Trochę piecze.

– Biedactwo.

– To tylko otarcie, mamo!

Chłopcy rozwinęli żyłki z haczykami i obciążnikiem na końcu, po czym wrzucili je do wody. Ich ruchy były niemal synchroniczne.

Arne znów włączył silnik i wolniutko popłynęliśmy w stronę brzegu.

– Bierze! – krzyknął Heming już po kilku minutach i zaczął wyciągać żyłkę.

– Tylko spokojnie – pouczył go Arne.

– Bierze! – zawołał Asle. On też wyciągał żyłkę najszybciej, jak mógł.

– Ostrożnie z tą żyłką! – przestrzegł Arne. – Starajcie się jej nie poplątać.

Spojrzał na mnie i z udawaną rezygnacją pokręcił głową. „No naprawdę, ci nasi synowie...”

– Chyba mam kilka! – zawołał Heming.

– Ja też! – zawtórował mu Asle.

Kilkakrotnie potarłam dłońmi ramiona, potem spojrzałam na wyspę. Zielony las tworzył ramę dla żółtobrązowych skał. Granat morza. Odwróciłam się i spojrzałam na horyzont. Tyle wody. To aż niewiarygodne. Jak głęboko mogło tu być? Tuż pod nami – na pewno pięćdziesiąt metrów. A może nawet sto.

Litr wody w kuchni to dużo. Tutaj był niczym.

Nie bałam się bardzo, pewien lęk jednak czułam.

Wiesz, co oni właściwie o tobie myślą? Twoja rodzina?

O, nie, nie!

Arne wstał i zgięty wpół przeszedł ponad ławeczką, na której siedziałyśmy z Ingvild.

– Co macie?

– Jeszcze nie wiem – odparł Heming. Arne już się nad nim pochylał.

– O, jest! – zawołał.

– Tak – potwierdził Heming. – I to trzy!

Serce zaczęło mi walić. Spuściłam głowę i oparłam czoło na rękach.

Oby tylko na tym się skończyło.

Arne ma nadzieję, że zachorujesz, żeby mógł się ciebie pozbyć na kilka miesięcy.

W ogóle się tobą nie przejmuję.

Właśnie, że się przejmujesz.

Nie słucham cię, mów sobie, co chcesz. I tak nie będę cię słuchać.

Śmiech.

Heming wciągnął pierwszą rybę przez burtę do łodzi, wisiała nieruchomo, lśniąc w słońcu. Z plaśnięciem upadła na podłogę i zaczęła walić ogonem.

Bliźniacy też się cieszą, kiedy cię nie ma.

– Wszystko w porządku, mamo? – spytała Ingvild. – Choroba morska?

Podniosłam głowę i uśmiechnęłam się do niej.

Teraz Asle wyciągnął rybę z wody. Arne kucnął i zdjął z haczyka pierwszą rybę Heminga. Potem kilka razy uderzył jej łbem mocno o burtę. Głuchy, miękki odgłos. Wrzucił ją do wiadra i zajął się kolejną. Łódka bez steru kołysała się na wodzie. Wiatr mknął obok nas w drodze do lądu.

– Wszystko w porządku. Jestem tylko trochę śpiąca. Źle spałam w nocy – odparłam.

– Musisz spać – stwierdziła. – To dla ciebie ważne.

– Wiem. Ale nie potrafię spać na komendę. I zawsze trudno mi się zasypia w nowym miejscu.

Pokiwała głową, patrząc na mnie. Teraz bardziej badawczo, tak mi się wydawało.

– Na pewno wszystko dobrze?

– Tak, tak, nie myśl o mnie.

I znowu ten śmiech.

Pamiętaj, że przede mną nic nie ukryjesz.

Znikaj.

Zaraz zniknę. Ale jeszcze wrócę.

W wiaderku leżało już pięć ryb. Połyskujące niebiesko-czarne grzbiety, białe brzuchy.

– Świetna robota, chłopaki! – pochwalił bliźniaków Arne. – Chyba już wystarczy.

– Nie, przecież dopiero zaczęliśmy! – zaprotestował Heming.

– Samo rozplatanie waszych supłów zajmie dziesięć minut – stwierdził Arne. – I nie potrzebujemy już więcej ryb. Możemy znów połowić jutro.

– Okej – zgodził się Heming.

– Uporacie się z żyłkami po drodze? – spytał Arne.

Obaj z powagą pokiwali głowami.

Kiedy dotarliśmy do domu, kotka wygrzewała się w słońcu na kamiennej płycie przed drzwiami.

Miała ogromny brzuch, mogła urodzić w każdej chwili, nie lubiła się za dużo ruszać.

Ingvild kucnęła przy niej i zaczęła ją głaskać. Spojrzała na mnie.

– Prawie nie ma już kociego jedzenia – stwierdziła. – Jedziecie dziś po zakupy?

– Mamy przecież ryby.

– Rzeczywiście – powiedziała. – Zjesz rybkę? Kicia zje rybkę? Rybka jest dla ciebie dobra.

Odstawiłam turystyczną lodówkę na kuchenny blat, poszłam do łazienki i – ciągle zziębnięta – odkręciłam kran, żeby nalać wody do wanny. Słyszałam głosy Arnego i chłopców, wspinających się po zboczu.

Dlaczego nie potrafiłam być z nimi, kiedy byliśmy razem?

Rozebrałam się i położyłam w wannie, chociaż woda ledwie przykrywała dno. Dłońmi ułożonymi w miseczki zaczęłam polewać sobie uda i brzuch; rozchyliłam kolana, tak że moje krocze odbiło się w błyszczącym metalu kranu.

To może być motyw.

Kobieta w kąpieli.

Ale to nie jest dobry motyw.

Masz rację.

Cipka sama w sobie jest niczym.

Zgadzam się.

Wcale nie. Ale wydaje ci się, że się mnie pozbędziesz, jeśli będziesz mi przytakiwać. Bo sądzisz, że ja właściwie jestem tobą, częścią ciebie. Nie jest tak?

Właśnie tak.

Ale się mylisz. Nie jestem tobą. Nie jestem nawet częścią ciebie.

Aha. Kim wobec tego jesteś?

Nie mam żadnego imienia, żeby ci je podać.

Zamknęłam oczy i osunęłam się w wodę, której było już dostatecznie dużo, żeby zanurzyć w niej głowę.

Bul, bul.

Usiadłam, odgarnęłam włosy do tyłu, zakręciłam kran.

Czego ode mnie chcesz?

Sięgnęłam na brzeg wanny po mydło i zaczęłam się myć, czekając na dalszy ciąg. Ale dalszy ciąg nie nastąpił.

Halo?

Nic.

Odchyliłam głowę, oparłam ją o rant wanny i zamknęłam oczy. Próbowałam napawać się ciepłem gorącej wody na skórze. Być obecna w swoim ciele. Nie myśleć. Ten głos należał do myśli. Nie myśleć nawet o wrażeniu wywołanym przez gorącą wodę. Tylko je czuć.

Unosić się na powierzchni.

Po prostu być.

Wszystko było ciemne i gorące. Ja byłam ciemna i gorąca. Właśnie to było teraz mną.

Coś miękkiego, gęstego spłynęło mi po wargach. Dotknęłam tego palcem i popatrzyłam na opuszkę. Krew. Czyżby leciała mi z nosa?

To się nie zdarzyło od dzieciństwa.

Co się robi w takich sytuacjach?

Przesunęłam się w wannie nieco wyżej i odchyliłam głowę nad jej rantem najmocniej, jak mogłam. Czułam, jak ta miękkość zatyka mi nozdrza.

Fuj!

Ale przestała płynąć. Szybko zmyłam krew, rozpostarła się w przezroczystej wodzie jak welon. Wsunęłam kawałeczki papieru toaletowego do obu dziurek w nosie, potem się wytarłam, owinęłam ręcznikiem i poszłam do sypialni. Była pusta. Okno otwarte na drogę, również pustą. Ostrożnie wyjęłam z nosa kawałeczki papieru, wrzuciłam je do kosza i wyjęłam z walizki czyste majtki.

Kiedy wyszłam, słońce wciąż stało dość wysoko na niebie. Wyglądało tak, jakby kąpało się w błękicie. Ale w rzeczywistości, tam gdzie się znajdowało, było zupełnie czarno.

Drogą nadjechał samochód, zatrzymał się przy sąsiednim domu. Dwa rottweilery zaczęły ujadać. Biegały wzdłuż ogrodzenia raz w jedną, raz w drugą stronę.

Gdzie się podziali wszyscy?

Poszłam do salonu. Chłopcy siedzieli obok siebie na kanapie z iPadami.

– Gdzie tata?

– Miał jechać po zakupy – odparł Asle.

– Będzie grill – oznajmił Heming.

– Aha – powiedziałam.

Czy Arne to robił specjalnie, żeby mnie zirytować?

O niczym mnie nie informował.

A jeśli ja nie chcę grillować?

– Co robicie? – spytałam.

– Gramy – odpowiedział Heming, nie podnosząc głowy.

Usiadłam koło niego. Odsunął się, nieco zirytowany.

– A w co gracie? W coś, o czym słyszałam?

– W Fifę.

– To piłka nożna, tak?

Kiwnął głową.

– A ty, Asle?

– W Fifę.

– Wygląda na fajne – stwierdziłam.

Posiedziałam kilka minut, obserwując ich, w końcu wstałam.

– Tylko nie grajcie za długo. Niedobrze tyle siedzieć przed ekranem.

– Wiemy – powiedział Heming.

– Potem pomożemy tacie przy grillu – dodał Asle.

Było im dobrze i sami sobie dawali radę, więc poszłam do atelier, ale nie znalazłam tam spokoju, w związku z czym usiadłam w ogrodzie i zapaliłam papierosa.

Tu też czułam się niespokojna.

Nie pozostawało mi nic innego, jak chodzić.

Pożyczyłam adidasy od Ingvild i ruszyłam tą samą drogą co rano.

Wciąż panowała cisza, ale inna. To przez światło. Rano cisza była delikatna i czysta, wieczorem – pełna i tłusta.

Różnica między tym, co nadchodzi, a tym, co odchodzi.

Zapłodnienie – delikatne i czyste. Śmierć – pełna i tłusta.

Tak! To życie, które się staje, wślizguje się ostrożnie przez błonę i tam rośnie, a potem, kiedy umiera, wielkie i tłuste uderza w błonę od drugiej strony, a wtedy błona pęka!

Żyjemy wewnątrz błon. Rzeczywistość to bańka.

Czy mogłabym znów zajrzeć do Egila?

Jeszcze by pomyślał, że na niego lecę.

Ale czy tak nie było?

Usiąść na nim okrakiem i wyprężyć się do niego. Czy wyciągnie wtedy głowę do mojej piersi, żeby possać brodawkę? Tak żebym cała się napięła, aż po cipkę? Gładką i mokrą. Jego ręce na moich pośladkach. Stękanie i chrząkanie. Odgłosy poza wszelką kontrolą, zwierzęce.

To by dopiero było coś!

I wcale nie takie niemożliwe. Egil często mi się przygląda.

Fantazjuje o tobie. Ale boi się Arnego.

Powiedz mi coś, o czym nie wiem.

Jego ulubiona fantazja wygląda tak: stoisz przy balustradzie werandy, on do ciebie podchodzi, ściąga ci spodnie, liże ci dupę, a ty stękasz i jesteś taka podniecona, że o mało nie pękniesz. I wtedy on cię bierze od tyłu.

To można kiedyś zorganizować.

Ale on nie ma odwagi.

No tak.

W cieniu skały, na której stałam, woda w zatoce była czarna. Drzewa nad plażą z otoczaków jaśniały zielenią, niemal taką, która z zieleni przechodzi w następny kolor. W jaki? Żółty, złoty, biały. W drugą stronę: biały, złoty, żółty, pomarańczowy, czerwony, brązowy, czarny. I znów do góry: czarny, brązowy, fioletowy, niebieski, zielony, żółty.

Musisz malować ziemię. Gówno. Noc. Krew. Brąz i czerń, i czerwień. To powinny być twoje kolory.

Takie są twoje?

Nie jesteś głupia. To moje kolory.

Jesteś tu? W pobliżu?

Milczenie.

Odwróciłam się i zmrużyłam oczy od słońca. Zobaczyłam dach domu sąsiadów, nie nasz. Nasz zasłaniało zbocze.

Happiness is easy, śpiewałam, idąc dalej.

Happiness is easy.

Za pierwszym razem, kiedy naprawdę źle się poczułam, byłam tak zdezorientowana, że nie rozumiałam, co się dzieje. Dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych, co było moim marzeniem i właściwie niczego więcej nie chciałam. I stało się tak, jakby wpuszczono mnie do czegoś, co się stale zmniejszało. Wiosną siedziałam na podłodze w kącie mojej malutkiej stancji, otoczona malutkimi ludzikami, lalkowymi panami i lalkowymi paniami, które sama zrobiłam. Stworzyłam im cały lalkowy świat. Były tam zamek i las, i miejska ulica z murowanymi domami i samochodami. Ale dla mnie to jeszcze nie było dostatecznie małe, więc siedząc tak w tym miniaturowym świecie, rysowałam malusieńkie rysunki, zapełniałam kolejne kartki mikroskopijnymi figurkami i krajobrazami. Nie jadłam i chyba też nie spałam, jedzenia i snu również miało być jak najmniej. Nadal nie wiem, dlaczego wszystko musiało być jak najmniejsze, o co w tym chodziło. Bo tylko forma zewnętrzna była mała. Podczas gdy świat zewnętrzny się kurczył, ten wewnętrzny się rozrastał. Tam wszystko było wielkie. Tam zamek z papieru był prawdziwym zamkiem, laleczkowe panie i laleczkowi panowie byli prawdziwymi panami i paniami. Tam był rzeczywisty świat. Nazywał się Anara i ja w nim żyłam. Wszystko inne przypominało cień, było pozbawione substancji, nie miało znaczenia. A w Anarze się działo. Tamtejsze życie było bogate.

Kilka moich koleżanek ze studiów zaczęło się martwić, kiedy przestałam się pojawiać na zajęciach. Znalazły mnie siedzącą na podłodze i bawiącą się lalkami. Nie mogły nawiązać ze mną kontaktu. Ale w Anarze wrzało. One nie mają z tobą nic wspólnego, mówili wspierający. One chcą ci zrobić krzywdę, mówili przynoszący szczęście. One chcą cię zniszczyć, mówili uwalniający.

– Pizdy! – oświadczyłam swoim koleżankom. – Wynoście się stąd, cholerne pizdy!

Siedziałam na tylnym siedzeniu radiowozu między dwoma policjantami. Objawił mi się sam król Piorun, którego wcześniej przez cały ten długi czas nie widziałam ani nie słyszałam, ale za którym tęskniłam. Nie poddawaj się, powiedział. Nigdy się nie poddawaj!

Po wyjściu z radiowozu próbowałam uciec. Oczywiście dogonili mnie już po kilku metrach. Kopałam, wierzgałam nogami, plułam i syczałam.

Trzy tygodnie spędziłam na oddziale zamkniętym. Resztę wiosny już na otwartym.

Ale na tym się skończyło. Nie było więcej ataków, nie było kolejnych pobytów w szpitalu.

Ukończyłam Akademię. O tym, że głosy we mnie pozostały, nie mówiłam nikomu. Nie chciałam wracać do szpitala, a głosy mogłam kontrolować. Wiedziałam, co jest objawem choroby, a co nim nie jest, co jest głosami, a co mną. To było najważniejsze. Dopóki to wiedziałam, mogłam z tym żyć.

Na mojej pierwszej wystawie znalazły się tylko niektóre laleczki i kilka mikrorysunków. Wytapetowałam ściany obrazami, miałam setki prac. Złapałam wiatr w żagle, mogłam żyć z tego, co robiłam, i poznałam Arnego, ostro zarysowanego, wyraźnego mężczyznę, stabilnego i ambitnego, pewnego siebie, no i urodziła się Ingvild.

Czytałam o wewnętrznych głosach. Większość tych, którzy o tym pisali, wydawała się zgodna co do tego, że głosy pochodzą z tej części osobowości, która albo jest uciskana, albo uciska. Zazwyczaj osobowość ze wszystkimi swoimi przeciwieństwami stanowi całość lub przynajmniej jest odbierana jako całość, pisali. W przypadku choroby psychicznej to, co trzyma tę całość w ryzach, traci kontrolę. Dlatego ten jeden głos, którym myślimy, zmienia się w kilka.

Przeczytałam, że można się nauczyć żyć z głosami. Autor tego tekstu miał wielu pacjentów, którzy się tego nauczyli. A Jung słyszał głosy przez całe swoje życie. Nie znałam wcześniej Junga, więc poczytałam o nim i o archetypach.

Byłam magikiem. Arne był sierotą. Manipulatorem.

Głos, który słyszałam tego dnia, był inny. Nie pochodził z innego świata. I był pojedynczy. Niczym głos osoby z tego świata. Ale rozbrzmiewał w mojej głowie. Musiał być produktem moich myśli. Trzy dni bez leków – to był powód.

W takiej sytuacji pozostawało tylko jedno: znów zacząć zażywać leki. Już dziś wieczorem.

Dlaczego nie teraz?

Zatrzymałam się. Niebo niebieskie. Słońce czerwone. Skały żółte.

Awersja. Nie do leków. Leki muszę brać.

Do tego domu? Do dzieci?

Szłam dalej ścieżką, szybko, najszybciej, jak mogłam, nie biegnąc. Dzieci żyły jakby za szklaną ścianą. Ale to moje dzieci. Urodziłam je. Byłam ich matką.

Od Arnego nie dzieliła ich szklana ściana. Wiedziałam, że on z tego powodu triumfuje. Że on potrafi, a ja nie. Podkreślał to, kiedy miał szansę. Grillował z nimi, nie uzgadniając tego ze mną, po prostu to robił, i w efekcie to byli on i oni. Łowił z nimi ryby, kąpał się z nimi. Kiedy coś na ten temat mówiłam, odparowywał, że ja też mogę im coś zaproponować. Nic nie stoi na przeszkodzie, a już na pewno nie on.

Na skraju lasu pojawił się domek Egila; ząbkowane szczyty świerków przypominały włosy, dach – czoło, okna były jak oczy, a skały jak śliniak opadający na ogromny niebieski brzuch.

Egil siedział za stołem na środku pokoju i pisał na swojej staroświeckiej maszynie. Kiedy zapukałam w szybę, drgnął przestraszony. Najwyraźniej rzadko ktoś go odwiedzał.

– Cześć, Tove. – Stanął w szerokich przesuwnych drzwiach. – Znów ci zabrakło papierosów?

Pokazałam mu paczkę.

– No to może zapalniczki? – Uśmiechnął się.

– Potrzebuję tylko towarzystwa – powiedziałam. – Masz coś do picia?

– Jasne. Kawa? Piwo? Coś mocniejszego?

– Coś mocniejszego. Nie zabawię długo. Mamy robić grilla.

On jest na ciebie napalony.

Ach, tak.

Nic z tym nie zrobisz? Nie zabawisz się trochę?

Nie.

Ależ, kochana Tove...

– Może być wódka z tonikiem? – spytał Egil.

Kiedy kiwnęłam głową, wszedł do domu, a ja usiadłam w tym samym fotelu co poprzednio. Zapaliłam papierosa i długo patrzyłam na morze, które nie chciało przyjąć całego tego światła słonecznego, tylko, migocząc, odbijało je od siebie.

– Kim jesteś? – spytałam. Wydmuchałam dym cienką, ulotną smugą i patrzyłam, jak się rozwiewa.

Odpowiedzi nie było.

Śledziłam wzrokiem mewę. Kilka razy uderzyła skrzydłami i poszybowała w powietrzu nad skałami. Takie wielkie przestrzenie. I takie puste.

Wiedziałam przecież, że te głosy to ja. Tyle że ten był tak bardzo inny.

Przez okno, płonące w słońcu, widziałam zbliżającą się niewyraźną sylwetkę Egila. Zmrużył oczy przed światłem, kiedy wyszedł na zewnątrz. W obu rękach niósł drinki. Z kostkami lodu, cytryną i w ogóle. Znał się na rzeczy.

– Co piszesz? – spytałam, kiedy mi podał szklankę.

Wzruszył ramionami.

– Nic specjalnego. Ot, takie drobiazgi.

– Arne w sekrecie pisze powieść, wiesz o tym? Zajmuje się tym już od wielu lat.

– Myślisz, że spodobałoby mu się, że opowiadasz o tym ludziom?

Prychnęłam.

– To chyba nietrudno zgadnąć. Pokaż mi profesora literatury albo krytyka, który nie zaczął kiedyś pisać powieści. A ty piszesz powieść?

Pokręcił głową. Wypiłam połowę zawartości szklanki, zapiekło mnie w ustach i musiałam wziąć głęboki oddech, zanim dopiłam resztę.

Egil od czasu do czasu patrzył na mnie, jakby w przelocie, kiedy jego spojrzenie wędrowało w jakieś inne miejsce.

Zgasiłam papierosa w popielniczce i zapaliłam kolejnego.

– Gdybyś miał stuprocentową pewność, że nikt nigdy się o tym nie dowie – zaczęłam, patrząc na niego – posunąłbyś mnie wtedy tu, na werandzie?

Niedowierzanie w jego oczach. I lęk.

– Mam nadzieję, że to pytanie czysto hipotetyczne?

– To ty chcesz, żeby takie było.

– W każdym razie muszę odpowiedzieć, że nie.

– Nie podobam ci się, Egil?

Wstał, podszedł do balustrady z drinkiem w ręku. Jego cień, wąski i długi, ciągnął się przez cały podest.

– To było czysto hipotetyczne. – Roześmiałam się. – Po prostu chciałam, żeby coś się zadziało.

– No to ci się udało.

– Trochę się nudzę.

– Zauważyłem.

– No dobrze – powiedziałam, wstając. – Teraz grillowanie z rodziną. Nie rób takiej kwaśnej miny. To był żart.

Uśmiechnął się słabo.

– Weźmiesz ze sobą Arnego, kiedy przyjdziesz następnym razem? Miło byłoby go zobaczyć.

Nie odpowiedziałam, po prostu odeszłam.

Grill stał na środku trawnika; płomienie pod nim były ledwo widoczne. Arne siedział na krześle przy ścianie, z butelką białego wina na stole przed sobą, przełączony na tryb wakacyjny, w okularach pilotkach i słomkowym kapeluszu na głowie. Asle i Heming leżeli na trawie kawałek dalej. Wyglądało na to, że wywiązała się między nimi jakaś sprzeczka. Podeszłam do Arnego i usiadłam po drugiej stronie stołu.

– Długi spacer? – spytał.

– Dość – odparłam. – Taki piękny wieczór. Kompletna cisza.

– Tak.

Ponieważ nie zapowiadało się, że padną jeszcze jakieś słowa, po chwili wstałam.

– Już idziesz?

– Wezmę coś z kuchni.

Wzięłam z szafki herbatnika i zjadłam go po drodze do pokoju Ingvild. Leżała na łóżku i czytała. Kotka wyciągnęła się obok. Brzuch z małymi był taki wielki, że wyglądał, jakby nie należał do niej, tylko był jakimś workiem, do którego się tuliła.

Ingvild położyła palec na stronie książki i podniosła głowę. Przysiadłam na brzegu łóżka.

– Co u ciebie? – spytałam.

– Wszystko dobrze.

– Lubisz tu być?

– Jasne.

Pauza.

– Coś konkretnego, mamo? – spytała.

– Nie. Nic – odpowiedziałam. – Chciałam tylko pogadać. Ale mam wrażenie, że dzieli nas szklana ściana. Ty tak nie uważasz?

– Szklana ściana?

– Tak. Przecież już w ogóle ze sobą nie rozmawiamy. Czasami to aż boli. Tak samo jest z bliźniakami.

Popatrzyła na mnie.

Piękna, dobra Ingvild.

– Nie zawsze jest o czym rozmawiać – stwierdziła.

– Tak?

– Owszem.

– Kiedy byłaś mała, cały czas rozmawiałyśmy. O wszystkim. Pamiętasz?

– Ale już nie jestem mała.

– No nie – uśmiechnęłam się do niej. Usłyszałam, że otwierają się drzwi. Wyjrzałam przez okno. Chłopcy leżeli, tak jak przedtem, czyli to Arne przyszedł.

– Ale bliźniacy ciągle jeszcze są dość mali – podjęłam. – A oni też są za szklaną ścianą. Chociaż nie powinni. Prawda? Co o tym myślisz?

– Nie wiem, mamo – znów na mnie spojrzała.

Wstałam.

– Wszystko z tobą w porządku? – spytała.

– Ze mną? Tak. Dobrze tu być. Przyjdziesz na grilla, prawda? Jemy za pół godziny. Zejdziesz?

Kiwnęła głową i wróciła do książki.

Na dworze Arne już przysunął stół bliżej grilla; stawiał teraz na nim mięso, warzywa, talerze i miski. Usiadłam i nalałam sobie wina do kieliszka, który przyniosłam. Musiałam uporządkować myśli. Miałam wrażenie, że nie wiem już, co jest ważne. Musiałam o tym decydować. Jasno to sobie określać. Ale nie mogłam niczego sortować, gdy obok kręcili się Arne i bliźniacy.

Wzięłam kieliszek i poszłam do atelier. Usiadłam na kanapie, postawiłam kieliszek na podłokietniku i zapaliłam papierosa.

Asle, Heming i Ingvild są ważni.

No ale jak mam zaatakować tę sytuację? Jaką taktykę obrać?

Arne. Czy on jest teraz ważny?

Ledwie zdążyłam to pomyśleć, gdy stanął przede mną.

– Nie mogłabyś pobyć z nami na dworze? I pomóc przy grillowaniu?

– Mogłabym!

Nie żeby było w czym pomagać. Heming i Asle ułożyli już kotlety, Arne pokroił warzywa na sałatkę, Heming i Asle dorzucili kiełbaski, Arne nakrył do stołu, przyniósł z kuchni parujące ziemniaki, a ja przez cały czas siedziałam na krześle przy ścianie, paliłam i piłam wino. Arne na pewno pomyślał: „Ale przynajmniej jest obecna”.

Nie patrzył na mnie, ani razu na mnie nie spojrzał. Pozwolił mi tak siedzieć.

On chce, żeby ciebie nie było.

Już to słyszałam.

Kiedy jesteś chora, staje się bohaterem, który się wszystkim zajmuje.

Czy on tak myśli?

Szuka teraz oznak i ma nadzieję, że będzie z tobą coraz gorzej.

Nie wierzę w to.

Możesz sobie wierzyć, w co chcesz. Ja to wiem.

Podczas gdy jedliśmy, słońce zniknęło za kalenicą. Musiało jednak pozostawać gdzieś w pobliżu, ponieważ nie ściemniło się całkiem, nawet kiedy ostatnie promienie zniknęły gdzieś za polami. Niebo pozostało nabrzmiałe światłem, jedynie ziemi czepiała się ciemność.

W kuchni, kiedy Arne odstawiał na blat stos talerzy, objęłam go ramionami. Zesztywniał.

– Między nami zgoda? – spytałam.

– Oczywiście – odparł, odwrócił się i lekko mnie pocałował, zanim wyszedł po resztę naczyń. Chciał się wcześnie położyć. Mówił, że wczoraj był długi dzień. Zgodziłam się.

– Chyba nie wchodzisz na wyższe obroty, co? – spytał, kiedy wślizgnęłam się naga do łóżka i przytuliłam do niego. Odłożył książkę.

– Nie, skąd – zaprzeczyłam. – Po prostu jestem zadowolona. Naturalnie zadowolona.

Podłożył ręce pod głowę.

– Akurat teraz nie jestem w najlepszej formie – powiedział. – Zjadłem za dużo kotletów i ziemniaków, a potem tyle tych lodów.

– Rozumiem. – Pogłaskałam go po piersi. – W każdym razie cieszę się, że tu jesteśmy.

Zgasiliśmy światło po obu stronach łóżka. Już kilka minut później Arne oddychał głęboko i równo. Ja dalej leżałam z otwartymi oczami, wpatrzona w półmrok, nie czując nawet cienia senności.

Powiedziałam prawdę. Byłam zadowolona. W naturalny sposób zadowolona. Coś we mnie odpuściło, w czasie gdy jedliśmy. Miałam to wszystko! Dzieci, Arnego, ten dom. Byliśmy na wakacjach jak zwykli ludzie. Wiedliśmy zwykłe życie. Dzieci były fantastyczne. Dlatego kiedy zgasiliśmy światło, Arne po swojej stronie, a ja po swojej, i powiedzieliśmy sobie dobranoc, napełniło mnie to radością. Byliśmy mężem i żoną, kładliśmy się do tego samego łóżka, w pełni dzieliliśmy życie.

Z dachu dochodziły nieregularne trzaski. Musiało to mieć związek z zachodem słońca. Z domu uchodziło ciepło.

Nie musiałam już brać leków. Wszystko samo się wyregulowało. Czyli jest w porządku.

Jak to dobrze!

Z zewnątrz dobiegł wysoki dźwięk, pełen skargi, a jednocześnie agresywny. Usiadłam na łóżku. Zabrzmiało to trochę jak zawodzący człowiek, ale nie całkiem. Odgłosowi odpowiedział inny, gdzieś dalej. To nie były dźwięki wydawane przez ludzi.

W ogrodzie sąsiadów rozszczekały się rottweilery. Przez okno zobaczyłam, że stoją oparte łapami o płot.

Arne wciąż spał równie głęboko.

To lisy.

Jesteś z powrotem? Prawie się za tobą stęskniłam.

Chcą się parzyć.

Na pewno!

Tylko o tym teraz myślą.

Co ty powiesz?

Włożyłam czysty T-shirt i szorty i wyszłam na palcach z pokoju. Otworzyłam drzwi do sypialni chłopców, żeby sprawdzić, czy to wycie ich nie obudziło i czy się nie wystraszyli. Ale spali jak dwa aniołki. Byli aniołkami. Jasnowłosymi, ślicznymi.

Ingvild też spała, ciężko, na brzuchu. Nie widziałam jej twarzy, ale długo stałam nieruchomo w drzwiach, żeby się upewnić, czy nie udaje.

Zawodzenie lisów ustało, psy też ucichły.

Wyszłam z domu. Drzewa znieruchomiały w letnim mroku. Jedynym dźwiękiem, jaki się rozlegał, był lekki szum morza w oddali. Cicho oddychało – wdech, wydech. Kiedy szłam w stronę atelier, znów usłyszałam lisy. Teraz od strony lasu. Zawróciłam i ruszyłam w tamtym kierunku. Między strzeliste sosny, na ścieżkę prowadzącą do domu starego samotnika. Jak on miał na imię? Kristian?

Nie, Kristen. Arne bardzo go poważał, chociaż nie mogłam zrozumieć dlaczego. Ten człowiek sam zbudował swój dom i łódź. I taczkę, Arne powiedział tak któregoś razu z podziwem, jakby to było już zupełnie nadzwyczajne.

Dom, wygaszony, stał między drzewami. Żółte ściany śpiewały swoją smutną piosenkę. Minęłam go. Ani ten człowiek, ani jego gospodarstwo nie interesowały mnie ani trochę.

Iiiiihhhhhhh, iiiiiiiihhhh – rozległo się.

Zatrzymałam się, usiłując zlokalizować ten dźwięk. Dobiegał z lasu, bardziej od strony morza. Może lisy były przy skałach przy brzegu?

Ruszyłam wąską dróżką prowadzącą od domu do morza, tam gdzie znajdowała się szopa na łodzie. Oprócz moich kroków nic nie zakłócało ogólnego znieruchomienia. W górze między koronami drzew świeciły gwiazdy.

To była magiczna noc. I należała do mnie.

Byłam magikiem.

Iiiiiiihhh, iiiiiiiiiiihhh.

Tak blisko teraz! Ale gdzie?

Iiihhh, iiiiihhh, iiiiihhh, iiiiihhh.

Wyszłam na skały, rozejrzałam się.

Stały w odległości mniej więcej piętnastu metrów ode mnie. Dwa lisy. Jeden na drugim. Samiec pompował, a samica zawodziła, wiła się i usiłowała go ugryźć.

– Nie przejmujcie się mną – powiedziałam cicho i kucnęłam, a w głowie pojawił mi się obraz z pewnej imprezy, na której kiedyś byłam. W tym czasie samica się wyrwała i uciekła, a samiec się zatrzymał, wpatrzony we mnie.

– Na co czekasz? Biegnij za nią!

Warknął, gwałtownie poruszając łbem, i zrobił tak, jak powiedziałam. Wstałam. Na tej imprezie widziałam z balkonu, jak mężczyzna bierze kobietę od tyłu. Stała pochylona w przód, z rękami opartymi o maskę samochodu, i stękała, aż echo niosło się między ścianami domów. Posuwał ją ostro, rękami ściskając pośladki, spodnie miał zsunięte do kolan. Strasznie się wtedy podnieciłam. Zapragnęłam, żeby i mnie ktoś wziął dokładnie w ten sposób, przy samochodzie na parkingu, na oczach całej grupy imprezowiczów.

Znów rozległo się wycie.

Lisy nieźle się dziś zabawiają.

Czego ode mnie chcesz i kim jesteś? Nie należysz do Anary, prawda?

Jestem tym, kim chcesz mnie widzieć.

Sprytne. Tyle jestem w stanie zrozumieć. Ale czego chcesz ode mnie?

Potrzebuję cię do czegoś.

Do czego?

Zobaczysz.

Zniknął. Wyczułam to, wyczułam, że nagle nie ma tu nikogo oprócz mnie. Dziwne, bo wcześniej nie czułam jego obecności. Ale skoro czułam, że go nie ma, chyba musiałam też czuć, że jest?

Gdzie jesteś?

Pusto, cicho, jedynie moje myśli i ich echo.

Nie chciałam godzinami leżeć w łóżku, przewracając się z boku na bok. Nie chciałam wracać i brać się do pracy. Arne nienawidził mojej pracy po nocach. Ja też tego nie lubiłam. Tak łatwo wtedy stawałam się kimś innym.

Czy powinnam iść do Egila?

Przynajmniej w tamtym kierunku!

Z jednej strony morze, ciemne i ciche, z drugiej – ciemny i cichy las. Ale morze było martwe. Las tylko spał i miał się znów obudzić. Dziesięć minut później stałam już na werandzie u Egila i zaglądałam przez jego okno. Wiedziałam, co się stanie, jeśli zapukam. Cały przebieg wydarzeń stanął mi przed oczami, więc ruszyłam dalej przez las ścieżką po drugiej stronie domu. Nagrzane powietrze pachniało solą i sosnowymi igłami. Światło było dziwne. Ciemność biała. Szłam i szłam. Spocone uda ocierały się o siebie. Ogarnęła mnie ogromna tęsknota. Właściwie za czymkolwiek.

Kiedy wyszłam z lasu, ukazał się przede mną kamienny kościół. Jak w baśni. Niski, pobielony wapnem, bez wieży. Na pewno tysiącletni.

Całkiem zapomniałam, że tu jest.

Kościoły chyba zawsze są otwarte? Czy może tylko dawniej tak było?

Odciągnęłam ciężki, zardzewiały rygiel i pchnęłam drzwi. W środku było pusto i cicho. Witraże połyskiwały w łagodnym nocnym świetle. Sieci i łodzie wiosłowe. Jezus rybak. Uczniowie rybacy.

Z sufitu zwisał model żaglowca, nad nim wymalowano białe chmury. Jakby pływał po niebie.

Religia talii, bloczków, lin i żagli.

Wyszłam. Co za niesamowita cisza. Między nagrobkami rosła wysoka trawa. Wiele z nich się przekrzywiło, niektóre pokryły się porostami, a nawet mchem przy kamiennym ogrodzeniu.

W dole rozciągało się nocne morze w całym swoim ogromie.

Może Bóg ma charakter akwatyczny? Podwodny Bóg. I syna wysłał na powierzchnię?

Mycie komuś stóp to czynność erotyczna. Ten, kto myje, jest podległy temu, kto jest myty. Ale tylko pozornie. Bo dłoń przesuwająca się po nagiej skórze, śliska od wody, dłoń, która gładzi i masuje, naciska i głaszcze, cała związana z tym intymność niesie obietnicę czegoś więcej. Ona przecież, gładząc jego stopę, patrzy w górę, z podziwem, nie spogląda w dół, patrzy na niego poważnie i ciepło. Jego krew zaczyna ciężko dudnić. Ona, chociaż nie widzi jego członka, unoszącego się pod koszulą, wie, że to się dzieje. Wie wszystko o umysłach mężczyzn. Kładzie sobie jego stopę na kolanach, na łonie, patrzy na niego, gładzi obydwiema dłońmi jego stopy, najpierw jedną, potem drugą. On przełyka ślinę, pragnie jej więcej, chce w nią wejść. Ona wie, że on tego pragnie, żadne spojrzenie nie jest w stanie zachować tego w tajemnicy.

Nagle poczułam się strasznie zmęczona. Przysiadłam na kamiennym murku. Spojrzałam w dół na las, na niskie wykrzywione drzewa, tu, tak blisko morza. Wyobraziłam sobie apostołów w maleńkiej łodzi wyrzucających ciało za burtę. Do zwłok przymocowano obciążnik. Maria też przy tym była. Ona także była apostołką. Najukochańszą. Sekwencja obrazów przedstawiających właśnie ją. Tak jak te w kościołach. Może witraż? Scena, jak on wypędza z niej siedem demonów. Jak ona obmywa mu stopy. Jak się pieprzą. Jak ona widzi jego śmierć na krzyżu. Jak razem z apostołami wrzuca go do morza.

Popatrzyłam na kościół. Na las za nim. Powrót całą tą długą drogą do domu... Czy miałam na to siłę?

Na ziemi leżał nagrobek. Na nim wiersz:

Jak słodko w ziemi spocząć, gdy życie to jeno trud

Gdy starość świat twój cały w chorobę tylko zmienia

To pociechę jedyną zapewnia czarna ziemia

Ukojenie dla duszy, co czeka na nieba cud

Z radością zniknąć w ziemi i tęsknić za niebem?

A może niebo jest tam w dole?

Ziemskie niebo.

Po jednej stronie wiersza znajdował się relief przedstawiający czaszkę z wężem wypełzającym przez oczodół. Po drugiej stronie wyryta była klepsydra.

Przelazłam przez kamienne ogrodzenie i ruszyłam w dół zbocza. Byłam taka śpiąca, że ledwie widziałam na oczy. Wszędzie niewysokie sosenki, krzaki i zarośla. T-shirt mokry pod pachami od potu. Nawet włosy miałam wilgotne. Byłam spocona, tłusta i ohydna. I śpiąca, taka śpiąca. Noc straciła magię. Kroki ciężkie, myśli szare. Mogłam chyba gdzieś tu znaleźć jakąś kieszonkę dla siebie i chwilę się zdrzemnąć. W domu nie obudzą się jeszcze przez wiele godzin. No, a ja przecież nie spałabym długo. Na godzinkę zmrużyłabym oczy. A potem do domu.

Kilka metrów niżej było niewielkie zagłębienie w skale, porośnięte żółtą, suchą trawą. Tuż przy nim – niewielkie drzewka i krzaki. Ułożyłam się na plecach. Szansa na to, że ktoś będzie tędy przechodził, równała się zeru. Byłam tu całkiem bezpieczna.

Zamknęłam oczy i sen przyszedł.

Obudził mnie krzyk. Stało nade mną obce dziecko, chłopiec. Słońce świeciło mu w plecy, więc jego postać otaczała silna poświata. Usiadłam, nie patrząc na niego.

– Obudziła się! – zawołał.

– Chodź tu natychmiast! – rozległ się z pewnego oddalenia głos mężczyzny. – Ale już!