Mój pierwszy mężczyzna - BB Easton - ebook

Mój pierwszy mężczyzna ebook

Easton BB

4,6

Opis

NA PODSTAWIE TEJ KSIĄŻKI POWSTAŁ SERIAL NETFLIXA SEX/LIFE

Szkoła średnia w Atlancie – świat młodych gniewnych, wyzwolonego seksu i zakazanych używek. I w środku tej niekończącej się imprezy BB – Brooke Bradley, dziewczyna lubiąca palić, przeklinać i iść przez życie pod prąd. Kiedy poznaje Knighta, outsidera, który wydaje się pałać nienawiścią do całego świata, BB odkrywa, że najbardziej pociągają ją niegrzeczni chłopcy. Zwłaszcza jeżeli za maską mrocznego i brutalnego mężczyzny kryje się wrażliwy, poraniony chłopak o duszy artysty. Knight wprowadza BB w tajniki zmysłowego seksu i staje się jej pierwszą prawdziwą miłością. Jest nie tylko jej nauczycielem, ale też „rycerzem”, który chce dbać o nią i chronić, gdy grozi jej niebezpieczeństwo. Jest gotów się za nią bić. Jednak jego brutalność znajduje ujście także w łóżku…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (11 ocen)
8
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aneta1206

Całkiem niezła

nie płakałam, więc nie jest to tak mocna książka jak piszą. będzie kolejna część ? trochę męcząca. dziwne fetysze ale jak kto lubi.
00
kdraszcz

Dobrze spędzony czas

Tego się nie spodziewałam! 🙃 bardzo dobra książka. Pełno emocji, dobrych dialogów, ciekawych bohaterów i nietuzinkowego obrazu realnych problemów nastolatków sprzed dwóch-trzech dekad. Polecam, warto przeczytać
00
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Wow, świetnie się czytało ale spłakałam się jak bóbr. Nie wiedziałam, że jeszcze spotkam się z Ronaldem i to w tak dramatycznej, rozdzierającej serce odsłonie.
00

Popularność




De­dy­kuję tę książkę pierw­szemu chło­pa­kowi, któ­rego ko­cha­łam.

Temu, który wie­dział, że za­słu­guję na coś wię­cej.

Temu, który mnie ura­to­wał, wy­zwa­la­jąc mnie.

Temu, który był dla mnie in­spi­ra­cją – dzięki to­bie zo­sta­łam szkolną psy­cho­lożką.

Prze­pra­szam, że nie zdo­ła­łam cię uzdro­wić.

Pró­bo­wa­łam.

Wstęp

Je­śli prze­czy­ta­li­ście Sex/Love, zna­cie już mój styl. Jest sar­ka­styczny i bluź­nier­czy, sek­sowny i za­bawny. Jest do bólu uczciwy, ale nie na­leży ni­czego brać zbyt se­rio. Do li­cha, trzy­dzie­stu trzech słów uży­tych w tam­tej książce nie ma na­wet w słow­ni­kach, po pro­stu je wy­my­śli­łam.

Kiedy za­bra­łam się za na­pi­sa­nie tej oto hi­sto­rii Kni­ghta, chcia­łam być uczciwa. Chcia­łam po­ka­zać, jak to na­prawdę jest być pięt­na­sto­let­nią dziew­czyną po­cho­dzącą z ro­bot­ni­czej ro­dziny, która pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku uczęsz­czała do za­tło­czo­nej, nie­do­fi­nan­so­wa­nej pu­blicz­nej szkoły śred­niej. I w związku z tym wie­dzia­łam, że będę mu­siała po­ru­szyć wiele draż­li­wych te­ma­tów – nie tylko ta­kich jak seks nie­let­nich, ale także ra­sizm, ho­mo­fo­bia, sa­mo­bój­stwa, nar­ko­tyki, al­ko­hol, przy­na­leż­ność do gan­gów, sprawa po­sia­da­nia broni, in­wa­zyjne za­biegi es­te­tyczne, znę­ca­nie się, prze­moc do­mowa, ciąże wśród na­sto­la­tek, za­bu­rze­nia łak­nie­nia, cho­roby psy­chiczne, pierw­sza mi­łość i pierw­sza strata, a także zwy­kłe po­czu­cie za­gu­bie­nia. To były moje szkolne prze­ży­cia – i cho­ciaż wie­dzia­łam, że te­mat bę­dzie trudny – chcia­łam o tym na­pi­sać po swo­jemu. W moim dziw­nym, nie­fra­so­bli­wym stylu.

Ale oni mieli gdzieś to, co chcę zro­bić.

Kni­ght i BB w praw­dzi­wym ży­ciu nie sły­nęli szcze­gól­nie z po­słu­szeń­stwa, a ich li­te­rac­kie po­sta­cie się od nich nie od­róż­niały. Wcze­śnie zda­łam so­bie sprawę, że to nie bę­dzie ko­lejny pa­mięt­nik. Ci bo­ha­te­ro­wie po pro­stu by na to nie po­zwo­lili. Gdy­bym im po­wie­działa: „Po­win­ni­ście tu skrę­cić w lewo”, po­ka­za­liby mi środ­kowy pa­lec ze sło­wami: „Ale my chcemy iść w prawo, więc tak zro­bimy”. W końcu wy­rzu­ci­łam ko­stium kro­ni­ka­rza przez okno – i tak ni­gdy mi nie pa­so­wał – i zwy­czaj­nie sta­ra­łam się po­dą­żyć za le­d­wie uchwyt­nymi Kni­gh­tem i BB. Umie­ści­łam ich w zna­nych miej­scach, spró­bo­wa­łam od­two­rzyć do­kładne sce­na­riu­sze wy­da­rzeń, a oni zro­bili to, co im wy­cho­dziło naj­le­piej, czyli, do dia­bła, po pro­stu to, co chcieli.

Za­tem tym z was, któ­rzy po­słu­gują się lewą (ana­li­tyczną) pół­kulą mó­zgu i będą chcieli wie­dzieć, która część tej książki jest praw­dziwa, a która fik­cyjna, mogę je­dy­nie po­wie­dzieć, że więk­szość tego, co za­raz prze­czy­ta­cie, wy­da­rzyła się na­prawdę, a to, co w rze­czy­wi­sto­ści nie miało miej­sca, od­po­wiada praw­dzie tych po­staci na tyle, że z ła­two­ścią mo­gło się zda­rzyć.

Pod­kre­ślam, że wszy­scy dru­go­pla­nowi bo­ha­te­ro­wie sta­no­wią po­łą­cze­nie cech lu­dzi, któ­rych po­zna­łam w szkole śred­niej – to fran­ken­te­ensi, skła­da­jący się z wy­bra­nych cech fi­zycz­nych i oso­bo­wo­ścio­wych co naj­mniej dwojga mo­ich bli­skich przy­ja­ciół. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do po­je­dyn­czej ży­ją­cej osoby jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe. Zmie­ni­łam także wszyst­kie imiona i na­zwy, włącz­nie z na­zwą mo­jej szkoły i sa­lonu ta­tu­ażu Kni­ghta; ogra­ni­czy­łam też ramy chro­no­lo­giczne wy­da­rzeń do jed­nego roku szkol­nego. W ten spo­sób opo­wieść po­pły­nęła gładko.

W trak­cie pi­sa­nia prze­ko­na­łam się, że po­zwa­la­jąc so­bie na lek­kie odej­ście od rze­czy­wi­sto­ści, da­wa­łam swoim bo­ha­te­rom swo­bodę peł­niej­szego wy­po­wie­dze­nia się, niż mieli w praw­dzi­wym ży­ciu. Dzięki temu ta hi­sto­ria jest na­wet uczciw­sza od su­chego wy­li­cze­nia za­ist­nia­łych wy­da­rzeń. Tra­fia w sedno tego, kim na­prawdę byli Kni­ght i BB, jaka była moja szkoła, i od­nosi się do tych wszyst­kich okrop­nych i pięk­nych zda­rzeń, do któ­rych do­cho­dziło, gdy do­ro­śli nie pa­trzyli.

Ta książka przed­sta­wia moją wer­sję prawdy. Na­zwa­ła­bym ją frag­men­ta­ryczną prawdą.

CZĘŚĆI

1

Bę­dzie do­brze, bę­dzie do­brze, nie pa­ni­kuj. To był mój pierw­szy dzień w dzie­sią­tej kla­sie i nie za­mie­rza­łam się de­ner­wo­wać. Chcia­łam mieć same sza­leń­czo ra­do­sne, po­zy­tywne my­śli. Mia­łam za­miar z im­pe­tem wtar­gnąć na znane mi ko­ry­ta­rze szkoły śred­niej Pe­ach State w swo­ich bu­tach z oku­tymi no­skami, z ba­na­nem na twa­rzy, bo to miał być TEN rok, w któ­rym Lance Hi­gh­to­wer w końcu wy­zna mi do­zgonną mi­łość. Tak po pro­stu mu­siało się stać.

Nie za­mie­rza­łam ob­wi­niać się o to, że od po­łowy szkoły bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łam zwró­cić na sie­bie uwagę tego chło­paka, ani nie za­mie­rza­łam przej­mo­wać się tym, że w wieku lat pięt­na­stu na­dal mia­łam zero biu­stu. Nie, wo­la­łam wy­obra­żać so­bie wszel­kie w pełni spon­ta­niczne spo­soby, ja­kie może wy­brać Lance, by mi się oświad­czyć na oczach wszyst­kich. Bo prze­cież wła­śnie się do­wie­dzia­łam – dzięki nie­zdro­wej pa­sji mo­jego taty do oglą­da­nia wia­do­mo­ści CNN – że w sta­nie Geo­r­gia naj­zu­peł­niej le­galne są mał­żeń­stwa na­sto­lat­ków, je­śli mają pi­semną zgodę jed­nego z ro­dzi­ców. Nie byłby to dla mnie ża­den pro­blem, bo od­kąd skoń­czy­łam dwa­na­ście lat, stale do­sko­na­li­łam pod­pis swo­jej mamy.

Czu­łam się zna­ko­mi­cie także dla­tego, że wy­bra­łam świetny strój na dzień po­wrotu do szkoły. Moje czarne mar­kowe glany i „ja­skółki” na po­wie­kach były na swoim miej­scu, wcią­gnę­łam za­je­bi­ste czarne siat­ko­wane ka­ba­retki pod ulu­bione dżinsy, znacz­nie za krótko ob­cięte jak na szkołę; szary od­sła­nia­jący brzuch T-shirt no­sił logo nie­za­leż­nego ze­społu, co do któ­rego mia­łam cał­ko­witą pew­ność, że nikt o nim nie sły­szał; a moje ręce były do­słow­nie przy­kle­jone do bo­ków pod cię­ża­rem mnó­stwa bran­so­le­tek z me­talu, pa­cior­ków i skóry. Poza tym tego lata za­czę­łam pa­lić (tym ra­zem na do­bre), a moje krót­sze, bar­dziej awan­gar­dowe, ostro ścięte włosy spo­tkały się z masą kom­ple­men­tów, na­wet ze strony Lance’a (o co głów­nie cho­dziło).

Oczy­wi­ście całe to po­zy­tywne na­sta­wie­nie po­szło w cho­lerę, gdy tylko ru­szy­łam w stronę ko­ściel­nego par­kingu, by za­pa­lić mię­dzy za­ję­ciami.

Nie było ta­jem­nicą w szkole śred­niej Pe­ach State, że je­śli chcesz zro­bić coś złego, mu­sisz tylko mi­nąć za­rdze­wiałe rzę­chy na par­kingu dla uczniów, przejść za ba­lu­stradę i prze­kro­czyć li­nię drzew. To wszystko. Po dru­giej stro­nie znaj­do­wa­łeś się w cu­dow­nym za­drze­wio­nym miej­scu, zwa­nym „ko­ściel­nym par­kin­giem”, gdzie dzie­ciaki mo­gły schro­nić się przed prze­śla­do­wa­niem ze strony prze­peł­nio­nej, nie­do­in­we­sto­wa­nej pu­blicz­nej in­sty­tu­cji oświa­to­wej, by się po­śmiać, za­pa­lić i się po­ba­wić (choćby tylko przez sie­dem mi­nut prze­rwy). Ko­ściół był od dawna opusz­czoną jed­no­na­wową ka­plicą, którą stop­niowo po­chła­niał las, a ko­ścielny par­king był je­dy­nie spła­chet­kiem żwiru, ale sta­no­wił raj dla bandy nie­do­sto­so­wa­nych wy­rost­ków.

Przy­naj­mniej tak sły­sza­łam. W grun­cie rze­czy ni­gdy wcze­śniej pod­czas lek­cji nie za­wę­dro­wa­łam na tę ko­ścielną działkę, ale te­raz to był mój rok. Po pro­stu wie­dzia­łam, że po dru­giej stro­nie drzew znajdę swo­ich. Ar­ty­stow­skie, dzi­waczne wolne du­chy po­dzie­la­jące moje uwiel­bie­nie dla al­ter­na­tyw­nego rocka, awan­gar­do­wej sztuki i fo­to­gra­fii eks­pe­ry­men­tal­nej. Ta grupa przyj­mie mnie z otwar­tymi ra­mio­nami, za­prosi do stołu pod­czas lun­chu i ugo­ści na zwa­rio­wa­nych za­kra­pia­nych im­pre­zach w ro­dzaju tych, które wi­dy­wa­łam w te­le­wi­zji.

Jed­nak za­miast tego za­sta­łam naj­bar­dziej onie­śmie­la­jącą grupę istot, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam w jed­nym miej­scu. O kurde. Te dzie­ciaki były cool, przez duże C i dwa­dzie­ścia sie­dem O. Miały wie­lo­ko­lo­rowe włosy, kol­czyki w roz­ma­itych miej­scach, pro­fe­sjo­nal­nie po­ma­lo­wane czer­wone usta, w ja­kich ni­gdy nie wy­glą­da­ła­bym do­brze ze swoją cerą ru­dzielca. A ich do­datki miały wię­cej ob­ró­żek i na­bi­ja­nych ćwie­kami rze­my­ków, niż pa­so­wa­łoby to do fla­ne­lo­wej ko­szuli. Jedna z dziew­czyn no­siła na­wet dżin­sowe ogrod­niczki z ob­cię­tymi no­gaw­kami i nie­za­piętą jedną szelką. A ja nie by­łam pun­kroc­kówą – by­łam cho­lerną Punky Brew­ster.

Przy­naj­mniej moje glany były mar­kowe, a kre­ski wo­kół oczu nie­ska­zi­telne. Wie­dzia­łam to na pewno. Do­sko­na­li­łam te prze­klęte ko­cie oczy, od­kąd skoń­czy­łam dzie­sięć lat. A do­póki prze­cho­dzi­łam z klasy do klasy, do­póty moi hip­pi­sow­scy ro­dzice nie przej­mo­wali się tym, jaki mam ma­ki­jaż ani jak się ubie­ram, ani tym, iloma prze­kleń­stwami rzu­cam przy stole (przez „stół” ro­zu­miem tackę, na któ­rej ja­dam przed te­le­wi­zo­rem w sa­lo­niku). Więc sta­nę­łam na ubo­czu i pró­bo­wa­łam się nie ga­pić, po­le­ga­jąc za­równo na swo­ich ca­me­lach li­gh­tach, jak i na na­dziei, że ktoś przy­naj­mniej za­chwyci się mo­imi kre­skami na po­wie­kach.

Pa­trzy­łam, jak chło­paki ob­ści­skują, przy­gnia­tają i przy­tu­lają swoje dziew­czyny, i ob­ser­wo­wa­łam, jak wiel­kie cycki tych la­sek pod­ska­kują przy każ­dym chi­cho­cie.

Za­łożę się, że upra­wiają seks, po­my­śla­łam. Każde z nich.

Twarz i szyja na­gle za­częły mnie swę­dzieć i do­sta­łam wy­pie­ków.

Aaaa, a te­raz się czer­wie­nię. Cu­dow­nie.

Zwie­si­łam głowę i po­pa­trzy­łam na buty, które mo­głam do­strzec bez naj­mniej­szego pro­blemu ze względu na cał­ko­wity brak piersi.

Dla­czego nie jest już modny he­ro­inowy szyk? Może jesz­cze wróci. Pro­szę, niech wróci.

Wszyst­kie wo­kół wy­glą­dały jak Drew Bar­ry­more, a ja – jak ktoś, kto ry­suje uśmiech­nięte buźki i piegi na jed­nym z pa­lusz­ków Drew Bar­ry­more.

Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Ju­liet Iha, miała się tu ze mną spo­tkać, ale po pię­ciu mi­nu­tach stało się ja­sne, że znowu się na mnie wy­pięła.

Ona pew­nie gzi się gdzieś z To­nym w jego sa­mo­cho­dzie, aż szyby pa­rują od jej od­de­chu.

Ju­liet spo­ty­kała się z do­ro­słym dup­kiem, który rzu­cił szkołę śred­nią co naj­mniej dzie­sięć lat temu i ni­gdy nie ro­bił wra­że­nia, jakby mu na czymś za­le­żało. Bez wąt­pie­nia wy­glą­dało na to, że ten wstrętny skur­czy­byk za­wsze kręci się tam, gdzie je­ste­śmy, opie­ra­jąc się o roz­pa­da­jący tył sta­rej co­rvetty jak ak­tor, który ma za­grać rolę „po­ten­cjal­nego pe­do­fila” w pro­duk­cji te­le­wi­zyj­nej z osiem­dzie­sią­tego pią­tego roku. Tony zde­cy­do­wa­nie nie wzbu­dzał we mnie żad­nych po­zy­tyw­nych uczuć, ale Ju­liet na­prawdę go lu­biła, a on był na tyle do­ro­sły, że mógł ku­po­wać nam pa­pie­rosy, więc trzy­ma­łam gębę na kłódkę.

Wła­śnie w chwili, gdy za­mie­rza­łam zga­sić ca­mela i wra­cać do szkoły, po­czu­łam dwa silne ra­miona, opla­ta­jące mnie od tyłu. Jedno ob­jęło mnie na wy­so­ko­ści klatki pier­sio­wej, a dru­gie pod ko­la­nami. Za­nim zdą­ży­łam krzyk­nąć: „Ra­tunku, gwałcą!”, zo­sta­łam prze­rzu­cona do góry no­gami i z tył­kiem na gó­rze opa­dłam na ra­miona ol­brzyma. Gdy klep­nął mnie po pu­pie i ro­ze­śmiał się swym wspa­nia­łym mięk­kim gło­sem, który za­lał całe moje ciało falą go­rąca i pod­nie­ce­nia, zda­łam so­bie sprawę, że zo­sta­łam schwy­tana przez swoją do­zgonną mi­łość – Lance’a Hi­gh­to­wera.

Cho­lerny Lance Hi­gh­to­wer. Boże, on był do­sko­nały. Cho­dził do rów­no­le­głej klasy, ale był co naj­mniej o pięt­na­ście cen­ty­me­trów wyż­szy niż więk­szość chło­pa­ków ze star­szych rocz­ni­ków i wy­glą­dał już jak męż­czy­zna. Ko­leś w wieku pięt­na­stu lat miał per­ma­nentny po­po­łu­dniowy za­rost. Nie dość, że miał mroczne, jakby rzeź­bione rysy twa­rzy jak książę Eryk u Di­sneya, to był ikoną pun­kroc­kowca. Co­dzien­nie bez wy­siłku pre­zen­to­wał ten sam wy­gląd twar­dziela: wy­bla­kłe czarne co­nverse’y, sprane błę­kitne dżinsy i spło­wiała czarna bluza z kap­tu­rem, cała w na­szyw­kach z na­zwami nie­zna­nych eu­ro­pej­skich un­der­gro­un­do­wych pun­ko­wych ze­spo­łów, z anar­chi­stycz­nymi tek­stami, które Lance ma­lo­wał na niej ko­rek­to­rem pod­czas lek­cji. Ta bluza była tak słynna, że miała chyba swój wła­sny fan­zin.

Cały ten wy­bla­kły czarny ekwi­pu­nek wień­czył rów­nie wy­bla­kły, lekko od­ra­sta­jący zie­lony iro­kez. Do­da­wał on za­pewne ko­lejne sześć–sie­dem cen­ty­me­trów do jego stu dzie­więć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu, o ile Lance za­dał so­bie trud, by go po­sta­wić, a ko­lor wło­sów zna­ko­mi­cie pod­kre­ślał zie­lone plamki w jego orze­chowo-mie­dzia­nych oczach.

Och, Lance. Mia­łam ob­se­sję na jego punk­cie od szó­stej klasy. Po­dzi­wia­łam go z da­leka aż do ze­szłego roku, gdy przy­pad­kiem wspól­nie krę­ci­li­śmy ko­łem ce­ra­micz­nym na za­ję­ciach z pla­styki. Wy­nik­nął z tego pod­nie­ca­jący flirt. Ko­smiczny. Je­dy­nym pro­ble­mem było to, że for­mal­nie „cho­dzi­łam” wtedy z jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Col­to­nem, więc sprawy ni­gdy tak na­prawdę nie ru­szyły z miej­sca.

Jed­nak wtedy na­stą­pił cho­lerny cud. Do­kład­nie w środku let­niego se­me­stru Col­ton prze­pro­wa­dził się do Las Ve­gas do ojca. Przez kilka go­dzin uda­wa­łam smu­tek, tak dla po­rządku, a po­tem na­tych­miast przy­stą­pi­łam do walki, by zo­stać matką dzieci Lance’a. Cały pro­blem po­le­gał na tym, że ja i Lance nie mie­li­śmy żad­nych wspól­nych lek­cji, więc wszyst­kie moje uwo­dzi­ciel­skie za­biegi mu­siały ogra­ni­czyć się do sied­miu mi­nut na prze­rwach. Ale w dzie­sią­tej kla­sie, a by­łam pewna, że to bę­dzie naj­lep­szy rok, mie­li­śmy z Lance’em wy­zna­czoną tę samą prze­rwę na lunch. Więc będę pa­ra­do­wać z jego na­zwi­skiem przed ma­jem. Po pro­stu to wie­dzia­łam.

– Lance, co ro­bisz? – Za­chi­cho­ta­łam. – Po­staw mnie na ziemi! Nie mogę od­dy­chać, bo twoje ra­mię ci­śnie mnie w żo­łą­dek!

Lance od­chrząk­nął.

– To ta­kie słod­kie. Ty też za­pie­rasz mi dech w pier­siach, mała.

Boże, ten jego głos. Jak cho­lerne aniel­skie dzwony. Jak na tak wiel­kiego fa­ceta o agre­syw­nym wy­glą­dzie miał zdu­mie­wa­jąco miękki i ko­kie­te­ryjny tembr głosu. Kilka razy na po­czątku krę­ciło mi się w gło­wie, gdy sły­sza­łam taki uwo­dzi­ciel­ski ton wy­do­by­wa­jący się z tej su­rowo przy­stoj­nej twa­rzy. A te ba­jery! Przy­się­gam na Boga, że za każ­dym ra­zem, gdy go spo­tka­łam, miał nową gadkę. Cho­ler­nie ko­cha­łam Lance’a Hi­gh­to­wera.

Za­chi­cho­ta­łam gło­śniej, co spra­wiło, że żo­łą­dek za­bo­lał mnie jesz­cze bar­dziej, i klep­nę­łam go w do­sko­nały, po­kryty na­szyw­kami ty­łek.

– Po­staw mnie, dupku!

Za­nim zdą­żył to zro­bić, z dru­giej strony par­kingu usły­sze­li­śmy obrzy­dliwy od­głos ude­rze­nia i do­no­śny krzyk: „Po­wtórz to jesz­cze raz, skur­wielu!”.

Lance na­dal mocno trzy­mał mnie od tyłu za uda i od­wró­cił się w stronę za­mie­sza­nia, co spra­wiło, że jesz­cze bar­dziej oszo­ło­miona zła­pa­łam go w ta­lii i zza jego boku zer­k­nę­łam, co się dzieje.

I cho­ciaż nie mo­głam do­kład­nie zo­rien­to­wać się, o co cho­dzi, bo krew na­pły­wała mi do oczu, na­tych­miast roz­po­zna­łam na­past­nika. Ni­gdy się z nim bez­po­śred­nio nie ze­tknę­łam, ale dużo o nim sły­sza­łam. Wszy­scy sły­szeli. To był skin­head, je­dyny w czte­ro­ty­sięcz­nej gru­pie uczniów na­szej szkoły na przed­mie­ściu. Za­uwa­ży­łam go w dzie­wią­tej kla­sie, bo był je­dyną osobą w na­szej bu­dzie, która no­siła skó­rzane szelki. W to­wa­rzy­stwie, gdzie ro­iło się od pa­sków z ćwie­kami i łań­cu­chów do port­feli, ten su­kin­syn no­sił szelki – szczyt ob­cia­chu – i one nada­wały mu wy­gląd tak straszny jak zyg­zaki na ja­do­wi­tym wężu.

Wąż ten stał nie­spełna dzie­sięć me­trów da­lej, po­chy­la­jąc się groź­nie nad chło­pacz­kiem z de­sko­rolką, który za­ci­skał gwał­tow­nie puch­nącą szczękę i sta­rał się opa­no­wać płacz. Kiedy chło­pak nie po­wie­dział tego, co skin­head chciał usły­szeć, ten wal­nął go pię­ścią w żo­łą­dek tak, że mały aż się za­to­czył i wy­dał głę­boki jęk, a ja po­my­śla­łam, że coś mu po­waż­nie uszko­dził. Skin lewą ręką od­cią­gnął głowę prze­ra­żo­nego chło­paka do tyłu, trzy­ma­jąc go za się­ga­jące pod­bródka włosy i wy­krzy­czał mu pro­sto w twarz:

– Po­wtórz tę bzdurę jesz­cze raz!

Czu­łam się, jak­bym się miała po­rzy­gać. Serce mi wa­liło, w gło­wie się krę­ciło, bo wi­siała w dół, ale wszystko, co zdo­ła­łam od­no­to­wać, to obrzy­dliwe po­czu­cie bez­rad­no­ści i upo­ko­rze­nia tego bied­nego dzie­ciaka. Do­ra­sta­łam w domu, w któ­rym ro­dzice byli pa­cy­fi­stami i nie mia­łam ro­dzeń­stwa. Ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łam, żeby ko­goś bito, przy­naj­mniej w praw­dzi­wym ży­ciu, i ode­bra­łam ten cios, jakby był wy­mie­rzony bez­po­śred­nio we mnie.

W pew­nym sen­sie tak było. To ude­rze­nie wstrzą­snęło mną do głębi. Uzmy­sło­wiło mi, że bez­sen­sowna prze­moc i okru­cień­stwo ist­nieją na­prawdę, i przy­bie­rają po­stać no­szącą glany i skó­rzane szelki.

Kiedy chło­pak z de­sko­rolką na­dal mil­czał, skin­head ode­pchnął mu głowę tak mocno, że dzie­ciak po­le­ciał na bok i wy­lą­do­wał rę­kami i twa­rzą na żużlu. Chło­pak prze­le­ciał co naj­mniej metr, za­nim się osta­tecz­nie za­trzy­mał. Usi­ło­wał zwi­nąć się w kłę­bek, ci­cho po­pi­sku­jąc, jakby chciał stłu­mić krzyk.

Jego na­past­nik nie za­ata­ko­wał po­now­nie, ale za­czął krą­żyć wo­kół niego jak ja­strząb. Wstrzy­ma­łam od­dech i moc­niej zła­pa­łam Lance’a w pa­sie, nie zwra­ca­jąc uwagi na pul­so­wa­nie w oczach i, od­wró­cona głową w dół, ob­ser­wo­wa­łam, jak skin do­ko­ny­wał oceny swej ofiary. By­łam prze­ra­żona jego spo­ko­jem. Nie był wście­kły czy zde­ner­wo­wany, tylko... kal­ku­lo­wał. Ana­li­zo­wał na zimno.

Skin­head pod­szedł do chło­paka, który te­raz drżał i ci­cho pła­kał, i po­woli swoim bar­dzo cięż­kim gla­nem od­wró­cił go na bok. Dzie­ciak, na­dal mocno sku­lony, wy­du­sił z sie­bie coś, co brzmiało jak stłu­mione, znie­kształ­cone prze­pro­siny. Nie­wzru­szony na­past­nik po­chy­lił się nad twa­rzą dzie­ciaka i po­ło­żył mu swą mię­si­stą łapę na gło­wie. Nie wie­dzia­łam, co zro­bił na po­czątku, ale kiedy sza­ty­nek za­czął krzy­czeć z bólu, zro­zu­mia­łam, że wgniata mu twarz w żu­żel.

– Co to było? – spy­tał spo­koj­nie skin, po­chy­la­jąc głowę na bok, jakby go to na­prawdę in­te­re­so­wało, a żyły na jego mu­sku­lar­nych ra­mio­nach na­brzmiały, gdy zwięk­szał na­cisk.

– Prze­pra­szam! Prze­pra­szam! Nie to mia­łem na my­śli! Pro­szę, prze­stań! Pro­szę!

Krzyk na końcu tych prze­pro­sin był co­raz gło­śniej­szy, bo bez­duszny łysy de­mon na­dal wci­skał twarz chło­paka w ostre ka­mie­nie.

Skin­head pu­ścił głowę swo­jej ofiary i wstał. Ode­tchnę­łam i po­czu­łam, że się roz­luź­niam w ra­mio­nach Lance’a, ale wtedy pełna nie­do­wie­rza­nia zo­ba­czy­łam, że skin kop­nął dzie­ciaka pro­sto w ty­łek raz, drugi i trzeci. Za­nim za­re­je­stro­wa­łam ten atak i usły­sza­łam krzyk, było już po wszyst­kim, ale zmie­niło mnie to na za­wsze.

Mó­wiono mi: „Tacy lu­dzie pie­przą, biją się, a ty, mała, le­piej się do tego przy­zwy­czaj”.

Lance po­woli po­sta­wił mnie na ziemi, a ja owi­nę­łam się wo­kół niego i opar­łam jak o pień drzewa, by od­zy­skać rów­no­wagę.

Ga­pi­łam się, czę­ściowo ukryta za sil­nym cia­łem Lance’a, jak skin­head bez­myśl­nie splu­nął na zie­mię obok swej ofiary, za­pa­lił pa­pie­rosa i ru­szył dłu­gim, pew­nym sie­bie kro­kiem... wprost w moim kie­runku. Żu­żel chrzę­ścił pod cię­ża­rem jego pod­ku­tych gla­nów, które wy­sta­wały spod no­ga­wek mocno zro­lo­wa­nych nie­bie­skich dżin­sów. Ja­skra­wo­czer­wone sznu­ro­wa­dła wiły się na jego bu­tach, a szelki w tym sa­mym ko­lo­rze prze­ci­nały jego mu­sku­larną klatkę pier­siową, odzianą w ob­ci­sły czarny T-shirt ozdo­biony sło­wem „Lons­dale”.

Do­da­jąc so­bie otu­chy obec­no­ścią Lance’a, zdo­by­łam się na od­wagę, by spoj­rzeć na twarz skina. Jak­bym zo­ba­czyła du­cha. Przy­po­mi­nał czło­wieka, ale był tak wy­zuty z ko­lo­rów, że nie można było roz­róż­nić ry­sów jego twa­rzy. Miał białą skórę. Jego włosy i rzęsy były zu­peł­nie prze­zro­czy­ste, a jego oczy... Jego oczy były upior­nie, lo­do­wato sza­ro­nie­bie­skie. Jak u zom­bie. I kiedy spo­czął na mnie jego wzrok, włosy sta­nęły mi dęba tak gwał­tow­nie, jakby jed­no­cze­śnie ukłuł mnie mi­lion igieł.

Zbli­ża­jąc się, skin prze­niósł pełne iry­ta­cji spoj­rze­nie zom­bie ze mnie na Lance’a. Czu­łam na­ra­sta­jące na­pię­cie, pro­mie­niu­jące z niego, za­nim jesz­cze do nas do­tarł, i drgnę­łam, gdy prze­cho­dził, jak­bym przy­go­to­wy­wała się na wy­buch jego gniewu. Gdy nic się nie stało, ostroż­nie otwo­rzy­łam oczy i od­czu­łam zmianę at­mos­fery. Na­bu­zo­wany ła­du­nek się ulot­nił. On się ulot­nił. Jed­nak zo­sta­wił za sobą po­tłu­czo­nego chłopca, tlące się czer­wone marl­boro i mnie w roz­sypce za jego sprawą.

Cho­ciaż to prze­ży­cie spo­wo­do­wało we mnie taki uraz jak pierw­szy pa­pie­ros, nie ono było przy­czyną tego, że nie mo­głam się sku­pić na za­ję­ciach dy­plo­mo­wych z eko­no­mii. Wie­dzia­łam, że gdy tylko za­dzwoni dzwo­nek, będę jeść lunch w to­wa­rzy­stwie cho­ler­nego Lance’a Hi­gh­to­wera – oraz ze swo­imi naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi, Ju­liet i Au­gu­stem – ale przede wszyst­kim z cho­ler­nym Lance’em Hi­gh­to­we­rem.

Wi­dzia­łam, jak na­uczy­ciel po­ru­sza ustami, ale sły­sza­łam je­dy­nie swoje ga­lo­pu­jące my­śli: Na­prawdę za­raz będę sie­dzieć koło niego. A co, je­śli do­trę tam pierw­sza? Czy on usią­dzie koło mnie? Może po­win­nam się gdzieś scho­wać i po­cze­kać, aż Lance usią­dzie, i wtedy pod­biec i usiąść koło niego, za­nim zrobi to ktoś inny. Tak. Oczy­wi­ście. Po­tem znajdę pre­tekst, by go do­tknąć. I będę śmiać się ze wszyst­kich jego dow­ci­pów. To nie bę­dzie trudne. On jest taki za­bawny. I piękny. I wy­soki. I ostry. I dia­blo ma­rzy­ciel­ski.

Kiedy w końcu roz­legł się dzwo­nek, sko­czy­łam jakby dźgnięta w ty­łek i po­pę­dzi­łam do ła­zienki po­pra­wić ma­ki­jaż. Po­tem po­mknę­łam do ka­fejki, by zna­leźć sto­lik tego su­per­fa­ceta. Każdy punk, fan go­tyc­kiego rocka, po­nury nerd, we­ga­nin, hip­pis, skejt czy me­ta­lo­wiec z na­szej szkoły chciał mieć miej­sce przy jego stole, i cho­ciaż Lance cho­dził do­piero do dzie­sią­tej klasy, był ich kró­lem.

Zdo­by­cie miej­sca obok niego miało oka­zać się trudne. Kiedy pod­bie­głam, zo­ba­czy­łam, że nie tylko Lance już sie­dzi – do­kład­nie po­środku bli­sko pię­cio­me­tro­wego stołu – ale cho­lerny Col­ton Hart też usiadł obok niego.

Cho­lera.

Cho­lera, kurde i gówno.

Kiedy, do dia­bła, on wró­cił?

Col­ton mógł być naj­więk­szą za­sraną prze­szkodą w mo­ich za­bie­gach, by zo­stać pa­nią Hi­gh­to­wer. Był naj­gor­szym na świe­cie psem ogrod­nika – wła­ści­wie głów­nie dla­tego po­sta­no­wi­łam prze­stać się z nim uma­wiać – i te­raz tkwił po­mię­dzy Lance’em a mną, do­póki nie ska­pi­tu­lo­wa­łam i nie po­zwo­li­łam mu się po­ca­ło­wać. Zro­bił to. Nie raz. Nie zro­zum­cie mnie źle, cho­dze­nie z Col­to­nem Har­tem było faj­nym spo­so­bem spę­dza­nia po­po­łu­dnia. Był cho­ler­nie uro­czy. I pewny sie­bie. I sar­ka­styczny. I zły. Ale po pro­stu nie był Lance’em.

Ale w za­sa­dzie na­dal był moim chło­pa­kiem.

O Boże. A co, je­śli cią­gle uważa nas za parę? Nie, nie ma mowy. Na­wet do mnie nie za­dzwo­nił po wy­jeź­dzie. Pew­nie prze­le­ciał wszyst­kie przy­szłe strip­ti­zerki, gdy za­miesz­kał z oj­cem i bra­tem w Las Ve­gas, a ja te­raz dla niego nic nie zna­czę. Je­stem po pro­stu dziew­czyną, którą zo­sta­wił w Geo­r­gii, a która nie chciała mu po­zwo­lić do­tknąć swo­ich cyc­ków. I w po­rządku. Nie. To spory pro­blem.

Gdy po­de­szłam, nie mo­głam nic na to po­ra­dzić, ale mu­sia­łam przy­znać sama przed sobą, że Col­ton wy­gląda cho­ler­nie do­brze. Le­piej niż za­pa­mię­ta­łam. Był jak wspa­niały Pio­truś Pan. Na­stro­szone brą­zowe włosy z ja­snymi koń­ców­kami, spi­cza­ste uszy, uśmiech do­sko­na­łego mo­dela. Kiedy wy­jeż­dżał, miał zde­cy­do­wa­nie pun­kroc­kowy styl, jak mi­nia­turka Lance’a, ale chyba jego star­szy brat jeż­dżący na de­sce ja­koś go od­mie­nił pod­czas po­bytu w Ve­gas. Col­ton prze­han­dlo­wał swoje glany za parę adi­da­sów Su­per­star, spodnie z łań­cu­chami, su­wa­kami i pa­skami w stylu bon­dage za parę czar­nych krót­kich bo­jó­wek, a swój na­bi­jany ćwie­kami pas za port­fel na łań­cuszku.

Obok każ­dego z nich było wolne miej­sce, ale po­sta­no­wi­łam usiąść koło Lance’a, by po­ka­zać, czyją dziew­czyną je­stem. A przy­naj­mniej – czyją dziew­czyną chcia­łam być.

Gdy tylko po­de­szłam i po­ło­ży­łam swój ple­cak, Col­ton krzyk­nął: „Ko­ciaku! Klap­nij so­bie tu­taj!”, a ja spoj­rza­łam na Lance’a, który nie zro­bił nic, by mnie wy­ba­wić z opre­sji, i wes­tchnę­łam. Pod­nio­słam się i prze­szłam obok niego, po czym uści­ska­łam Col­tona, który wstał i cze­kał na mnie z otwar­tymi ra­mio­nami.

Uda­jąc pod­nie­ce­nie, za­wo­ła­łam:

– Cześć, Col­ton! O Boże, kiedy wró­ci­łeś? – pod­czas gdy on już ob­ści­ski­wał mnie ze wszyst­kich sił.

– W ze­szłym ty­go­dniu – od­parł, ob­ra­ca­jąc mnie na wszyst­kie strony. – Moja mama po­czuła się sa­motna. Co mogę po­wie­dzieć? Ży­cie beze mnie jest trudne. – Od­su­nął się i pu­ścił do mnie oko. – Czyż nie?

W od­po­wie­dzi prze­wró­ci­łam oczami, ale nic nie mo­głam po­ra­dzić na swój zdra­dziecki uśmiech. Col­ton był na­prawdę uro­czy. I pach­niał świe­żo­ścią. Jak dziew­czyna. Miał sła­bość do ko­sme­ty­ków – do wło­sów i do skóry – był pie­kiel­nie próżny i był z tego dumny.

Szybko rzu­cił na mnie okiem i gwizd­nął.

– Patrz, spra­wiasz, że za­sta­na­wiam się, dla­czego wtedy wy­je­cha­łem.

Za­czer­wie­ni­łam się i wbi­łam wzrok w zie­mię.

– Chcesz dziś wra­cać ze mną au­to­bu­sem do domu? Jak daw­niej? Moja mama wła­śnie za­pchała lo­dówkę pi­wem PBR...

Tak. Nie. A może?

Za­nim zdą­ży­łam od­po­wie­dzieć coś głu­piego, przy­sia­dła się Ju­liet i wy­ba­wiła mnie z kło­potu.

– Ona wraca do domu ze mną, Col­ton. BB jest te­raz moją la­ską – rzu­ciła.

Ju­liet po­sta­wiła swoją tacę obok mo­jego ple­caka i przyj­rzała się Col­to­nowi. Ni­gdy go nie lu­biła. Po­cząt­kowo dla­tego, że w pew­nym sen­sie za­po­mnia­łam o jej ist­nie­niu, gdy za­czę­łam się z nim spo­ty­kać. Po pro­stu za­czę­łam co­dzien­nie wra­cać z nim do domu au­to­bu­sem, a nie z nią – pa­skudna za­grywka, wiem, ale mia­łam wtedy czter­na­ście lat i to był mój pierw­szy praw­dziwy chło­pak. Je­stem cał­kiem pewna, że każdy sąd uznałby „pierw­szego praw­dzi­wego chło­paka” za po­wód „chwi­lo­wego braku po­czy­tal­no­ści”. Jed­nak Ju­liet nie cier­piała go także dla­tego, że ja­koś tak pa­pla­łam jej, jak bar­dzo Col­ton na mnie na­ci­ska, że­bym to z nim zro­biła. I ustą­pi­ła­bym, gdyby mi nie po­wie­dział, że się wy­pro­wa­dza. Nie za­mie­rza­łam od­dać się ko­muś, kto za kilka ty­go­dni miał wy­je­chać. Poza tym wo­la­łam za­cho­wać to dla Lance’a Hi­gh­to­wera. Col­ton także przy­glą­dał się Ju­liet przez chwilę, a po­tem uśmiech­nął się i spy­tał:

– Mogę po­pa­trzeć?

Wszy­scy się ro­ze­śmie­li­śmy, na­wet Lance, który z naj­wyż­szym za­in­te­re­so­wa­niem ob­ser­wo­wał roz­wój sy­tu­acji. Kiedy znowu usia­dłam obok niego (z dala od ob­łoku fe­ro­mo­nów roz­sie­wa­nych przez Col­tona Harta), wes­tchnę­łam nie­pew­nie i spoj­rza­łam wprost na Ju­liet w mil­czą­cej po­dzięce. Lance, który znów za­czął ga­dać z Col­to­nem, się­gnął pod stół i mocno uści­snął mnie dla otu­chy. Jego ręka zo­stała pod sto­łem i mo­dli­łam się do wszyst­kich bóstw, o któ­rych tylko sły­sza­łam, by od­su­nął ją tro­chę da­lej. Nie zro­bił tego, ale jakby w roz­tar­gnie­niu pod­czas roz­mowy prze­kła­dał palce przez oczka mo­ich ka­ba­re­tek, co przy­pra­wiało mnie o nie­mal śmier­telny brak tchu.

By­łam wy­star­cza­jąco zmie­szana, gdy ode­zwał się do mnie Au­gust, który sie­dział obok Ju­liet – do­tych­czas na­wet go nie za­uwa­ży­łam.

Przy­jaź­ni­łam się z Au­gu­stem Em­bry od pierw­szej klasy, gdy wy­lą­do­wa­li­śmy na tych sa­mych za­ję­ciach. Był wtedy nie­śmia­łym py­za­tym mal­cem bez żad­nych ko­le­gów, a ja prze­mą­drzałą ga­da­tliwą smar­kulą bez żad­nych ko­le­ża­nek, więc po pro­stu za­sko­czyło. Ko­cha­łam go jak brata.

Au­gust na­dal był nie­śmiałą małą pyzą. Ukry­wał pełne cie­pła piwne oczy za ko­tarą ufar­bo­wa­nych na czarno wło­sów i co wie­czór do kom­pletu ma­lo­wał so­bie na czarno pa­znok­cie. Oczy­wi­ście co­dzien­nie je czy­ścił, zry­wa­jąc la­kier i zo­sta­wia­jąc wszę­dzie ma­leń­kie czarne dro­binki, jakby zna­czył okrusz­kami drogę, którą prze­cho­dził. Au­gust był naj­mil­szą, naj­wraż­liw­szą osobą, jaką zna­łam.

Są­dząc po mo­wie jego ciała, wie­dzia­łam, że Au­gust także nie był zbyt szczę­śliwy ze spo­tka­nia z Col­to­nem. Od jego wy­jazdu bar­dzo zbli­żyli się z Lance’em. Obaj lu­bili tę samą okropną mu­zykę i ry­wa­li­zo­wali, kto ma w swo­ich zbio­rach naj­faj­niej­sze, naj­rzad­sze pun­kowe na­gra­nia, więc po­wrót naj­lep­szego przy­ja­ciela Lance’a nie wró­żył Au­gu­stowi ni­czego do­brego.

– Cześć, A! – krzyk­nę­łam ra­do­śnie, usi­łu­jąc wy­do­być z sie­bie głos dziew­czyny, któ­rej chło­pak nie gła­dzi po we­wnętrz­nej stro­nie ud w tym wła­śnie mo­men­cie.

– Nie wie­dzia­łam, że masz w tym sa­mym cza­sie prze­rwę na lunch! Za­pusz­czasz włosy? Po­doba mi się!

Au­gust po pro­stu uśmiech­nął się i przyj­rzał je­dze­niu na tacy, którą na­gle po­sta­no­wił prze­sta­wić. Od­wró­ci­łam się, by spy­tać Ju­liet, czy mogę wra­cać do domu z nią i To­nym, ale gdzieś ode­szła. Zo­sta­wiła wszystko na stole i zda­wało mi się, że na­dal sły­szę jej głos. Cho­ciaż mnie to do­bi­jało, od­su­nę­łam rękę Lance’a tak, by móc zaj­rzeć pod stół. Ju­liet sie­działa tam po tu­recku na pod­ło­dze i roz­ma­wiała przez ko­mórkę, co w szkole było su­rowo za­ka­zane. Ist­niała tylko jedna osoba, z którą mo­gła ga­dać.

– Ju­liet – szep­nę­łam.

Pod­nio­sła głowę znie­cier­pli­wiona.

– Co?

– Spy­taj Tony’ego, czy pod­wie­zie mnie dziś po po­łu­dniu.

Zer­k­nęła na mnie i wy­szep­tała do swej no­kii wiel­ko­ści ce­gły:

– Hej, BB chce dziś wra­cać z nami do domu, okej?

Unio­sła kciuk do góry, gdy tylko usły­szała od­po­wiedź.

Spoko.

W tym mo­men­cie po­czu­łam, jak Lance przy­ci­ska mi tył głowy do dołu i zo­ba­czy­łam jego kro­cze tuż obok swo­jego po­liczka. Krzyk­nę­łam i pró­bo­wa­łam się wy­pro­sto­wać, wsku­tek czego głową do­ci­snę­łam dłoń Lance’a do spodu blatu. Ka­fejka za­trzę­sła się od śmie­chu, gdy wy­nu­rzy­łam się cała czer­wona, bo wy­glą­da­łam jak dziew­czyna, która na lunch zja­dła fiuta ja­kie­goś pun­kowca.

Spio­ru­no­wa­łam wzro­kiem Lance’a, usi­łu­jąc wy­glą­dać na roz­gnie­waną, ale miał za­mknięte oczy i śmiał się tak bar­dzo, że aż bez­dź­więcz­nie. Sam wi­dok tego wiel­kiego skur­czy­byka z iro­ke­zem, który śmiał się od ucha do ucha, spra­wił, że na­tych­miast po­czu­łam się nie­po­zorna jak ka­łuża le­mo­niady. Wy­buch­nę­łam śmie­chem tak jak on i nie­chęt­nie spoj­rza­łam na Col­tona.

On rów­nież się śmiał, ale ten uśmiech nie się­gał oczu. Chyba mu się nie po­do­bało, że wszy­scy w sto­łówce uwa­żali, że jego dziew­czyna wła­śnie zro­biła pod sto­łem la­skę jego naj­lep­szemu przy­ja­cie­lowi.

W tej chwili już wie­dzia­łam, że Col­ton nie bę­dzie pro­ble­mem. Lance po pro­stu po­ka­zał, z ak­tor­skim ta­len­tem i na oczach wszyst­kich, że je­stem jego dziew­czyną.

Wszyst­kie moje na­dzieje i hor­mony spra­wiły, że by­łam na gra­nicy sa­mo­za­płonu, więc le­d­wie usły­sza­łam gło­śny trzask, który do­biegł skądś z tyłu. Od­czu­łam dreszcz, który prze­biegł wzdłuż ca­łego stołu. I nie obej­rza­łam się, by zo­ba­czyć, skąd po­cho­dzi dźwięk, do­póki twa­rze wszyst­kich mo­ich przy­ja­ciół nie po­chy­liły się i nie spoj­rzały nie­spo­koj­nie gdzieś po­nad moim ra­mie­niem. Ob­ró­ci­łam się na ta­bo­re­cie i spoj­rza­łam, tak jak wszy­scy, na pu­ste miej­sce na końcu stołu.

Hmm, gdzie to ja by­łam? No tak. Pla­no­wa­łam we­sele na wio­snę...

Tego po­po­łu­dnia brnę­łam pod prąd tłumu na­sto­lat­ków wy­le­wa­ją­cych się z bu­dynku, tasz­cząc swój pę­katy ple­cak za je­den rze­myk, w po­szu­ki­wa­niu swo­jej no­wej szafki. We­dług mo­jej wy­cho­waw­czyni mu­sieli za­brać moją do­tych­cza­sową szafkę la­tem, żeby zro­bić miej­sce na nowe la­bo­ra­to­rium. Na­uczy­cielka dała mi skra­wek pa­pieru z nu­me­rem no­wego schowka i kom­bi­na­cją cyfr, mó­wiąc, że znajdę go „gdzieś tam w ko­ry­ta­rzu C”. Nie mo­głam się do­cze­kać, bo chcia­łam w końcu wy­ła­do­wać część pod­ręcz­ni­ków, wa­żą­cych pięć ki­lo­gra­mów, które do­sta­łam tego dnia.

Trzy­ma­jąc świ­stek pa­pieru ze swoim no­wym nu­me­rem, obej­rza­łam dzie­siątki iden­tycz­nych me­ta­lo­wych drzwi­czek, za­nim tra­fi­łam na te prze­zna­czone dla mnie. Były oczy­wi­ście nie­mal na końcu ko­ry­ta­rza, za­raz obok drzwi wyj­ścio­wych, które pro­wa­dziły na par­king dla uczniów. Na­tych­miast od­czu­łam wielką ulgę.

Mi­jał mój pierw­szy dzień w dzie­sią­tej kla­sie i ogól­nie mó­wiąc, od­nio­słam fan­ta­styczny suk­ces. Pa­li­łam pa­pie­rosy z naj­bar­dziej od­je­cha­nymi z od­je­cha­nych dzie­cia­ków, mia­łam wy­zna­czoną tę samą prze­rwę na lunch co Lance, Ju­liet i Au­gust, usły­sza­łam mnó­stwo kom­ple­men­tów pod ad­re­sem swo­ich ka­ba­re­tek i no­wej fry­zury, a te­raz mia­łam nową szafkę na tym sa­mym ko­ry­ta­rzu co wszy­scy ze star­szych klas. No do­brze, mu­sia­łam kilka razy pró­bo­wać, za­nim mój nowy kod za­dzia­łał, ale gdy w końcu ten szajs się otwo­rzył, było wspa­niale.

Gdy od­wró­ci­łam się, by wy­jąć ostat­nią por­cję ksią­żek z prze­ła­do­wa­nego ple­caka, znie­ru­cho­mia­łam, spa­ra­li­żo­wana wi­do­kiem dwóch pod­ku­tych gla­nów z krwi­sto­czer­wo­nymi sznu­ro­wa­dłami, które zja­wiły się tuż obok mnie... i zmie­rzały wprost w moją stronę.

Cho­lera. Cho­lera. Cho­lera. Cho­lera.

Nie on. Każdy, tylko nie on.

Przez pe­wien czas zbie­ra­łam swoje rze­czy, ma­jąc na­dzieję, że gdy go zi­gno­ruję, znik­nie w ja­kiś cu­downy spo­sób. Kiedy w końcu wsta­łam, ze stertą ksią­żek w ob­ję­ciach, ze­bra­łam się na od­wagę, by spoj­rzeć mu w oczy.

Oczy zom­bie. Boże, jego tę­czówki były ta­kie ja­sne, ja­sno­szaro-błę­kitne, że przez kon­trast źre­nice wy­glą­dały jak dwie bez­denne czarne jamy. Dwie czarne dziury, które mnie wsy­sały.

Mów coś, kre­tynko!

– Hmm, cześć – po­wie­dzia­łam nie­swoim gło­sem.

Nie od­po­wie­dział. Po pro­stu prze­chy­lił głowę i przy­glą­dał mi się tymi zim­nymi, mar­twymi oczami. W ten sam spo­sób pa­trzył na tego dzie­ciaka na par­kingu, tuż przed­tem, za­nim przy­ci­snął mu twarz do ziemi.

Z tru­dem prze­łknę­łam ślinę i zmu­si­łam się do prze­rwa­nia nie­zręcz­nej ci­szy.

– Prze­pra­szam, po­trze­bu­jesz cze­goś? – wy­du­si­łam, sta­ra­jąc się, by mój głos brzmiał uro­czo i de­li­kat­nie. Za­mru­ga­łam, otwie­ra­jąc oczy nieco sze­rzej, a czu­łam się jak le­śne stwo­rzonko, któ­remu grozi zmiaż­dże­nie wiel­kim czar­nym bu­cio­rem.

– Twoje graty leżą przed moją szafką – po­wie­dział. Jego głos był głę­boki, czy­sty i po­ważny.

– O Boże, prze­pra­szam! – Po­ty­ka­jąc się, od­su­nę­łam nogą swój czę­ściowo roz­pa­ko­wany ple­cak. Skin na­tych­miast chwy­cił me­ta­lowy za­trzask na schowku tuż obok mo­jego i szybko kop­nął w lewy dolny róg drzwi­czek, co spra­wiło, że to gówno od razu się otwo­rzyło, bez żad­nego kodu. Wzdry­gnę­łam się mimo woli, gdy przy­po­mnia­łam so­bie wi­dok tego sa­mego bu­ciora, lą­du­ją­cego wprost na ple­cach prze­ra­żo­nego chło­paka z de­sko­rolką za­le­d­wie przed pa­roma go­dzi­nami.

W oba­wie, że skin może wy­czuć mój strach, szybko ukry­łam twarz za me­ta­lo­wymi drzwicz­kami swo­jej szafki i za­ję­łam się ukła­da­niem ksią­żek i ze­szy­tów we­dług ko­loru, wiel­ko­ści, kla­sy­fi­ka­cji dzie­sięt­nej De­weya, cze­go­kol­wiek. Wtedy coś się ze mną stało. Za­nim zda­łam so­bie z tego sprawę, moje głu­pie usta same po­wie­działy:

– Chyba po­wi­nie­neś zo­stać za­wie­szony?

Po­czu­łam, że ro­bię się pur­pu­rowa, gdy ten bia­łas z wło­sami na jeża za­trza­snął swój scho­wek i spy­tał pro­sto z mo­stu:

– Dla­czego?

Czy on się ze mną dro­czył? Prze­cież oboje wie­dzie­li­śmy, ja­kie świń­stwo zro­bił.

– No, tamto, ta bójka. Dzi­siaj. Na ko­ściel­nym par­kingu – po­wie­dzia­łam w głąb swo­jej szafki.

Gdy po­my­śla­łam o tym... ataku, po­czu­łam, że krew na­pływa mi do koń­czyn, a ro­zum wzywa do ucieczki. Od­wró­ci­łam się i da­lej po­rząd­ko­wa­łam rze­czy, li­cząc na to, że ukryję prze­ra­że­nie i za­że­no­wa­nie, bo by­łam pewna, że moje duże, głu­pie sar­nie oczy mnie zde­ma­skują. Twarz za­wsze mnie zdra­dzała, od­sła­nia­jąc każdą moją myśl. I wszystko, co czuję.

Moja cienka me­ta­lowa pro­wi­zo­ryczna osłona za­drżała, gdy się ode­zwał.

– Nie zo­sta­łem za­wie­szony z tego sa­mego po­wodu, dla któ­rego ty te­raz nie sie­dzisz w ko­zie za szlugi. To się zda­rzyło poza te­re­nem szkoły.

– Czy z nim wszystko w po­rządku?

Boże! Moje cho­lerne usta! Kon­tro­luj się, BB! Kon­tro­luj!

– Z kim? Z tym tchórz­li­wym gnoj­kiem z par­kingu? Bę­dzie si­kał krwią przez ty­dzień, ale prze­żyje.

Drzwiczki, za któ­rymi się ukry­wa­łam, za­częły się po­woli za­my­kać. Uchy­li­łam się, by me­tal nie ude­rzył mnie w twarz, i nie­chęt­nie od­wró­ci­łam się w stronę chło­paka o mar­twych oczach, który roz­myśl­nie do­ci­skał moją szafkę. Gdy drzwiczki w końcu cał­ko­wi­cie się za­mknęły i nie mia­łam gdzie się scho­wać, Fa­cet z Oczami Zom­bie prze­su­nął się w moim kie­runku i ob­jął mnie lewą ręką. Za­ci­snę­łam po­wieki, przy­go­to­wu­jąc się na coś gwał­tow­nego i być może krwa­wego.

Zni­ża­jąc głos tak, że tylko ja mo­głam usły­szeć, po­wie­dział:

– Gdy wal­niesz gnoja w nerkę do­sta­tecz­nie mocno... o tu­taj...

Na­gle po­czu­łam, że jego gruby kciuk wci­ska mi się z jed­nej strony w dół ple­ców.

– Bę­dzie si­kał krwią.

Gwał­tow­nie otwo­rzy­łam oczy i na­tych­miast tego po­ża­ło­wa­łam. To sza­ro­nie­bie­skie spoj­rze­nie było zbyt bli­skie, zbyt in­ten­sywne. Jego pa­luch tkwił w mo­ich ple­cach zbyt długo, a ja­kiś trzask po­sta­wił moje zmy­sły w stan po­go­to­wia.

Uwaga, nie­bez­pie­czeń­stwo! Skin­head cię obrzy­dli­wie do­tyka! On mógłby cię za­bić tym pa­lu­chem, BB! Za­bić i zjeść twój mózg!

Jed­nak te oczy zom­bie nie po­zwo­liły mi się ru­szyć. Z bli­ska były ta­kie czy­ste. Jak dwie krysz­ta­łowe kule, i chcia­łam, żeby dzięki nim udało mi się zaj­rzeć w du­szę tej po­krę­co­nej istoty. By­łam w sta­nie ja­kiejś dziw­nej hip­nozy i słowa po­now­nie same wy­rwały mi się z ust:

– Dla­czego go ude­rzy­łeś?

Po pau­zie, która trwała tak długo, że już na­bra­łam na­dziei, że nie za­da­łam tego py­ta­nia na głos, od­po­wie­dział:

– Bo na­zwał two­jego chło­paka pe­da­łem.

W tym mo­men­cie nie­mal się udła­wi­łam bli­sko trzema mi­lio­nami na­su­wa­ją­cych się py­tań:

A) Dla­czego skur­czy­byk o wy­glą­dzie neo­na­zi­sty po­bił ko­goś, kogo nie zna, za na­zwa­nie pe­da­łem ja­kie­goś in­nego ko­le­sia, któ­rego też nie zna?

B) Czy nie po­wi­nien za­miast tego po pro­stu przy­bić z nim piątkę?

C) Dla­czego na­zwał Lance’a moim chło­pa­kiem? Lance nie jest moim chło­pa­kiem. To zna­czy chcia­ła­bym, żeby nim był. O Jezu, chcia­ła­bym ujeż­dżać go cały czas i chcia­ła­bym uro­dzić wszyst­kie jego dzieci, ale on nie jest moim chło­pa­kiem.

D) Przede wszyst­kim – dla­czego ktoś mógłby po­my­śleć, że Lance jest ge­jem? On jest po pro­stu ta­aaki ma­rzy­ciel­ski.

Jed­nak wy­du­si­łam z sie­bie je­dy­nie:

– Sta­ną­łeś w obro­nie Lance’a?

Nie wie­dzia­łam, że prze­wra­ca­nie oczami może być tak prze­ra­ża­jące. Cho­lera. Zro­bi­łam to. W końcu go wku­rzy­łam swo­imi mocno po­rą­ba­nymi py­ta­niami. Dla­czego za­wsze mu­szę ga­dać ze strasz­nymi ty­pami? Moja mama na­dal uwiel­bia opo­wia­dać wszyst­kim wo­kół, jak kie­dyś wzię­łam swój Happy Meal i usia­dłam w McDo­nal­dzie z grupą mo­to­cy­kli­stów w skó­rach, a że mia­łam trzy lata, więc za­py­ta­łam tego o naj­groź­niej­szym wy­glą­dzie, dla­czego nosi ku­cyk. We­dług niej po­wie­dzia­łam do­kład­nie: „Tylko dziew­czyn­kom pa­sują ku­cyki”.

Moja cie­ka­wość do­pro­wa­dzi któ­re­goś dnia do tego, że zo­stanę po pro­stu za­mor­do­wana.

Skin, który te­raz sam wy­glą­dał zu­peł­nie jak mor­derca, zdjął rękę z mo­ich ple­ców i oparł ją o szafkę, tuż nad moją głową. Prze­chy­lił głowę na bok i przy­glą­dał mi się, jakby roz­wa­żał, jak naj­le­piej obe­drzeć mnie ze skóry, a ja oczy­wi­ście sta­łam tam jak kre­tynka, mru­ga­jąc oczami.

Pod­sta­wowe funk­cje ży­ciowe, ta­kie jak mó­wie­nie, od­dy­cha­nie czy bie­ga­nie, były cał­ko­wi­cie poza moim za­się­giem. Jak­bym zo­stała spa­ra­li­żo­wana wi­do­kiem zwi­nię­tego grze­chot­nika. I oka­zało się, że ten grze­chot­nik pach­nie chu­s­tecz­kami do su­szarki do ubrań, pa­pie­ro­sami i odro­biną wody ko­loń­skiej.

– Nie – od­parł. – Bro­ni­łem cie­bie.

Tego było już za dużo. Na­pię­cie było zbyt wiel­kie. Od­wró­ci­łam wzrok i cof­nę­łam się, lą­du­jąc na le­żą­cym za mną ple­caku, o któ­rym za­po­mnia­łam, i nie­mal stra­ci­łam rów­no­wagę. Ob­ró­ci­łam się, by go pod­nieść, i wzię­łam głę­boki od­dech, pró­bu­jąc ze­brać my­śli, za­nim znów spoj­rzę mu w twarz.

Kiedy po­pa­trzy­łam na skina, jego upiorne oczy były zmru­żone w ką­ci­kach, a usta lekko skrzy­wione w jedną stronę. Co za typ. Naj­wy­raź­niej ba­wiło go ob­ser­wo­wa­nie mo­jego zmie­sza­nia.

Na­dal uśmie­cha­jąc się, po­wie­dział:

– Usły­sza­łem na dwo­rze, jak ten gów­niarz opo­wiada swo­jemu kum­plowi, że do­stał wzwodu z po­wodu „tej ma­łej ru­dej w ka­ba­ret­kach”. Nie mo­głem tam z nim dys­ku­to­wać, Pun­kówo. My­ślę, że przez cie­bie każdy chło­pak na tym par­kingu prze­żywa coś po­dob­nego.

Moja twarz na­gle sta­nęła w ogniu. O Boże! Czer­wie­nię się! Czy to się dzieje na­prawdę?

Mó­wił da­lej, ale za­miast uśmie­chu po­ja­wiło się coś, co spra­wiło, że krew we mnie za­sty­gła.

– Kiedy zo­ba­czył, że ten wielki skur­czy­byk cię do­tyka, zmie­nił się w nędzną ciotę – wy­ce­dził ostat­nie słowo przez za­ci­śnięte zęby. – I po­wie­dział swo­jemu kum­plowi, że mu­sisz ko­chać wsa­dza­nie w ty­łek, skoro tra­cisz czas z tym pe­da­łem.

Prze­łknij ślinę. Od­dy­chaj. Co???

– Więc, więc go wal­ną­łeś?

Skin o oczach zom­bie na­chy­lił się nad moim uchem i po­czu­łam na szyi jego go­rący, tru­jący od­dech.

– Obi­łem mu pie­przony ty­łek.

Moje koń­czyny ro­biły, co chciały. Nogi same co­fały się, po­ty­ka­jąc. Ręce szar­pały pa­ski ple­caka.

– Hmm, dzięki – wy­mam­ro­ta­łam, rzu­ca­jąc spoj­rze­nia wszę­dzie wo­kół, byle nie na niego.

– Ja... mu­szę iść. Bo uciek­nie mi... Dzięki...

– Kni­ght – do­dał, gdy się od­wró­ci­łam, wy­bie­ga­jąc przez po­dwójne drzwi.

– Dzięki, Kni­ght.

O cho­lera.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nałuSKIN
Tłu­ma­cze­nieZo­fia Ku­nert (Wstęp i rozdz. 1–21)Te­resa Tom­czyń­ska (rozdz. 22–44 i Po­dzię­ko­wa­nia)
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Re­dak­cjaBe­re­nika Wil­czyń­ska
Ko­rektaMo­nika Pru­ska
Co­py­ri­ght © 2016. Skin by BB Easton Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Zo­fia Ku­nert i Te­resa Tom­czyń­ska, 2020 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2024
ISBN 978-83-8360-062-8
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.