Modlitwa Anioła - Sabina Ogrodnik - ebook + książka

Modlitwa Anioła ebook

Sabina Ogrodnik

3,7

Opis

Nadszedł czas ostatecznego starcia: anioł stróż kontra anioł upadły. Stawka: ludzka dusza. Oręż: ziemska i nieziemska miłość, niezachwiana wiara i poczucie wzajemnej odpowiedzialności.

Wyobraź sobie, że pewnego dnia cała Twoja wiedza o otaczającym Cię świecie ulega weryfikacji. Nagle Twoja dotychczasowa tożsamość zderza się z niezaprzeczalnymi faktami. W wyniku tego pozostają Ci dwa wyjścia: możesz zaakceptować prawdę i podjąć walkę o swoją przyszłość albo możesz odrzucić niewiarygodną prawdę o sobie i biernie poddać się mrocznemu przeznaczeniu.

Siedemnastoletnia Laura miała powody, by myśleć, że została zupełnie sama w absolutnie nowej rzeczywistości. Ku jej zaskoczeniu okazało się, że nigdy tak naprawdę nie była sama, a koniec dotychczasowego życia stał się dla niej początkiem nowego świata wypełnionego niezwykłymi uczuciami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 512

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (6 ocen)
3
0
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich kochanych mam

***

Deszcz lał nieustannie. Niebo płakało, jednocząc się w żałobie, która okrywała mnie już od miesiąca swoim całunem. Stałam w tym deszczu, chłonąc spadające na mnie ciężkie krople i licząc naiwnie, że zmyje choć część rozpaczy, w jakiej byłam pogrążona. Przede mną rozpościerała się wspaniała posiadłość – Zagajnik (jak nazywała ją moja mama). Miejsce, które do tej pory znałam tylko z opowiadań, a które od dziś miało być dla mnie domem. Wewnątrz paliły się światła, zapraszając i obiecując przytulność i ciepło. Mimo że wiedziałam, iż nie dla mnie te obietnice – moje serce było zmrożone rozpaczą – nogi mimowolnie zaczęły sunąć ku źródłu światła. Nim dotarłam do drzwi, te już otworzyły się na oścież i podmuch suchego, ciepłego powietrza uderzył mnie w twarz. Nie spowodował jednak ruchu ani jednego mięśnia na mojej twarzy. Porażone bólem od miesiąca niemal nie drgnęły. W drzwiach stała kobieta – moja babka. Granatowy kostium uwydatniał jej smukłą, drobną figurę. Na smagłej twarzy o mocno zarysowanych brwiach i ciemnych, niemal czarnych oczach rysował się wyraz konsternacji. Przesunęła się odrobinę w drzwiach, tym wymownym gestem zapraszając mnie do środka. Pewnie czułabym się nawet onieśmielona tym spotkaniem, gdyby akurat nie było mi w tej chwili wszystko jedno. Wzięłam głęboki oddech i weszłam powoli. Minęłam próg, po czym przystanęłam niepewnie, nie bardzo wiedząc, co dalej. Zerkałyśmy więc na siebie wzajemnie. Ona z widocznym niesmakiem lustrowała moje ubranie – starą sportową bluzę i granatowe dżinsy, zestaw zostawiający na jej pięknej terakocie coraz obszerniejszą kałużę – a ja obserwowałam jej twarz, znaną mi dotąd jedynie z wyblakłego zdjęcia stojącego na komodzie w sypialni mamy. Była tak podobna z twarzy do mojej matki, a jednak w jakiś sposób zupełnie różna. Twarz mamy emanowała zawsze dobrocią, słodyczą i niewinnością, natomiast kobieta stojąca przede mną uosabiała swoim wyglądem i postawą zdecydowanie, upór i ogromną pewność siebie. Gapiłybyśmy się tak pewnie w nieskończoność, badając każdy swój gest, lustrując się nawzajem, gdyby niezręcznej ciszy nie przerwało wejście Pawła – pracownika mojej babci. Wbiegając z zewnątrz, przyniósł falę mokrego powietrza i otrzeźwienie.

– Witam, pani Nino. – Odezwał się do tej wyniosłej kobiety, stawiając na płytkach, obok stworzonej przeze mnie kałuży, mój bagaż. Składał się na niego dość zdezelowany plecak Nike. Reszta moich rzeczy zapewne dotarła tu przede mną. – Dojechaliśmy bez komplikacji – dodał. Nina odchrząknęła dyskretnie, powracając do rzeczywistości. Spojrzała na niego przelotnie, szybko jednak opuszczając wzrok.

– Cieszę się. – Pewnie rozdziawiłam usta na dźwięk jej głosu (cóż, był to dość spontaniczny odruch, zważywszy na moje zachowanie w ostatnim czasie), ale wypowiadając te dwa wyrazy, Nina sprawiła, że usłyszałam mamę. Miały identyczny głos. Pewnie. W końcu były matką i córką, ale nie spodziewałam się tak wielkiego podobieństwa i szczerze powiedziawszy, trochę mnie ono zabolało. A dokładnie, to poczułam się zazdrosna. O mnie nie można było powiedzieć na pierwszy rzut oka „nieodrodna córka swojej matki”. Byłyśmy tak różne fizycznie jak noc i dzień. Zarówno mama, jak i stojąca tu nowo poznana przeze mnie babcia (dziwnie było nagle mieć babcię, ale nad tym postanowiłam zastanowić się później) były drobne, lecz o kobiecej figurze. Obie miały ciemne, kasztanowe włosy – mama falujące do ramion, a u Niny przeplecione pasmami siwizny i schowane w misternym, ciasnym koku. Ciemne oczy w mocnej oprawie, pasujące do hebanowej karnacji mamy, były lustrzanym odbiciem spojrzenia tej kobiety. Ja wyglądałam przy nich jak albinos, ze swoją skórą tak bladą, że niemal przeźroczystą i niebieskimi oczami zajmującymi mi pół twarzy (w podstawówce miałam zresztą słusznie nadane przezwisko Wytrzeszcz). Zawsze zazdrościłam mamie jej drobnej, kobiecej figury, gdyż moje sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów bądź co bądź nie można było nazwać kobiecymi. Do tego wszystkiego byłam bardzo szczupła, więc idąc, musiałam wyglądać jak trzcina przeginana przez wiatr. Nie wiedziałam, komu zawdzięczać swój komiczny wygląd, ale prawdopodobnie nieznanemu mi ojcu. Jak widać na załączonym tu obrazku z rodziną mamy wszystko, na pierwszy rzut oka, było w porządku.

– Pewnie jesteś zmęczona, Lauro. – Przeszedł mnie dreszcz na dźwięk swojego imienia, wypowiedzianego głosem najdroższym mi na świecie. Starałam się od miesiąca pogodzić z faktem, że już go więcej nie usłyszę, toteż totalnie nie byłam przygotowana na taki wstrząs. Zacisnęłam mocno oczy, nie chcąc pozwolić sobie na krępujące łzy, nie czas na mazgajstwo. – Paweł zaprowadzi cię do przygotowanego dla ciebie pokoju. Odpocznij, porozmawiamy jutro. – Dokończyła babcia, po czym odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z holu w stanowczo zbyt szybkim tempie, by wyglądał na naturalny. Pomyślałam, że albo jest równie wstrząśnięta jak ja naszym pierwszym spotkaniem, albo chciała mieć jak najszybciej za sobą przykry obowiązek powitania pod swoim dachem niechcianej krewnej. Cóż – wzruszyłam w myślach ramionami – chyba od dziś jesteśmy zdane na siebie, babciu.

– Zapraszam, panienko Lauro. – Paweł wskazał na strome schody po lewej stronie holu. Zadarłam głowę, gdyż okazały się naprawdę wysokie. Dopiero teraz, gdy wyszła Nina i atmosfera nie była już tak gęsta, zaczęłam dyskretnie rozglądać się po tych niesamowitych wnętrzach. Gdy byłam mała, mama przed snem opowiadała mi niestworzone historie o swoim dzieciństwie, które rzekomo spędziła w wielkim zamku jako samotna księżniczka więziona przez groźnego smoka. Była bardzo smutna, gdyż całe dnie spędzała sama. Aż pewnego pięknego dnia, gdy już dorosła, zjawił się piękny książę (mój ojciec, bez rumaka, ale na motorze) i wyrwał ją ze szponów smutku i samotności. Wkładałam te opowieści między bajki stworzone na potrzeby rozrywki dla małej dziewczynki, ale dziś okazało się, że mogły okazać się po części prawdziwe. Zamek się zgadzał, a co do smoka, to nie byłam pewna, czy to nie on przed chwilą w pośpiechu opuścił hol. Nie bądź uprzedzona, Lauro, upomniałam się w myślach. Nawet jeśli tak, to prawda jest taka, że ten smok od dziś będzie stale w twoim życiu. A co do księcia, to potwierdziła się jedynie prawda stara jak świat – „żyli długo i szczęśliwie” istniało tylko w bajkach. Książę mamy ulotnił się w tumanach kurzu, gdy tylko dowiedział się, że będzie ojcem. Wchodziłam za Pawłem po niezliczonej ilości schodów, zakręconych półkolem ku górze. Były wyłożone czerwoną wykładziną jak w tych filmach amerykańskich u magnatów naftowych albo innych bogaczy. Na ścianach wzdłuż schodów, w podświetlanych od góry ramach, wisiały co kawałek obrazy. Przystanęłam przy jednym z nich. Przechylając głowę pod każdym możliwym kątem, próbowałam zrozumieć, co przedstawia ta plątanina kresek połączonych z figurami geometrycznymi. Nijak tego jednak nie mogłam rozszyfrować. Z pewnością kosztował majątek, jak zapewne większość znajdujących się w tym domu rzeczy. Utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że bogaci ludzie nie mają krztyny gustu. Bo niby jak inaczej wytłumaczyć te bazgroły na ścianie? Kątem oka zauważyłam, że Paweł przygląda mi się ze szczytu schodów. Odchrząknęłam i ruszyłam dalej w górę. On także, jednak mogłabym przysiąc, że zanim się odwrócił plecami, zauważyłam na jego ustach mały, figlarny uśmieszek. Spłoszyło mnie to tylko jeszcze bardziej. Zdawałam sobie sprawę, że pasuję do tego domu, tych obrazów i w ogóle całego tego przepychu jak pięść do nosa. Jednak to nie ja napisałam scenariusz swojego życia, który sprawił, że znalazłam się właśnie tu i teraz.

– Pokój panienki jest w lewym skrzydle domu. – Paweł przerwał moje użalanie się nad sobą. – Na końcu holu. Wszystkie rzeczy panienki przywieziono w zeszłym tygodniu i część pozwoliłem sobie wypakować. – Z tą „panienką” to było po prostu śmieszne. Co to za określenie w dzisiejszych czasach? Chyba będę miała jeszcze dość okazji, żeby się z nim rozmówić w tej kwestii. Przynajmniej jakieś trzy miesiące, do momentu osiągnięcia pełnoletniości. Ta data była dla mnie jednoznaczna z wyprowadzką z tego zamczyska. Nie chciałam być niczyją kulą u nogi dłużej, niż to było konieczne. Paweł zatrzymał się na końcu długiego korytarza, stawiając mój plecak na ziemi. Zauważyłam, że trzymał go w dwóch palcach niczym worek na śmieci, pełen śmierdzących resztek. Cóż, może nie była to walizka od Chanel, jednak nigdy też takowej nie potrzebowałam. Mój plecak służył mi wiernie od dawna i nie zamierzałam się z nim rozstawać, mimo iż mógł kogoś razić jego lekko zdezelowany wygląd. Przywiązywałam się do swoich rzeczy, co pewnie brało się stąd, iż rzadko było mnie stać na nowe. To nie zmieniało jednak faktu, że nie pozbyłabym się mojego kochanego Najkusia ot tak. Gdy Paweł otwierał drzwi i nie mógł mnie w tym momencie widzieć, dyskretnie podniosłam swój plecak. Pociągnęłam nosem, sprawdzając, czy nie wydziela jakiegoś nieciekawego zapachu. Nic takiego na szczęście nie poczułam. Paweł zapalił światło w pokoju i wycofał się, abym mogła przejść.

– To ja już pójdę. Gdyby panienka czegoś potrzebowała, proszę zadzwonić telefonem wewnętrznym, numer zero. – Stał jednak nadal w drzwiach i czekał, a ja nie bardzo pojmowałam na co. W końcu mnie tchnęło… chyba powinnam go odprawić.

– Dobranoc… panu. – Nie wiedziałam, jak się do niego zwracać, był przecież dorosłym mężczyzną i to, że pracował u mojej babci, nie robiło z niego poddanego jak na jakimś średniowiecznym dworze. Skinął głową na odchodne i ruszył z powrotem mrocznym korytarzem. – Panie Pawle? – Przypomniałam sobie o najważniejszym.

– Tak, panienko?

– Dziękuję za wszystko. – Uśmiechnęłam się do niego szczerze, choć może nieco blado, gmerając przy tym butem po parkiecie. To on odebrał mnie dziś ze szpitala w Krakowie i przywiózł do tego domu. Rozumiejąc moją sytuację, nawet nie próbował zagadywać mnie na siłę rozmową w czasie tej długiej drogi. Nie silił się również na jakieś słowa współczucia, których po prostu bym nie zniosła. Początkowo bałam się wsiąść do samochodu. Musiał więc spokojnie przeczekać kilka prób, aż w końcu udało mi się zająć miejsce z tyłu i zachowywać w miarę spokojnie. Bez mrugnięcia okiem znosił również moje niepohamowane ataki płaczu, nawiedzające mnie co jakiś czas (mimo usilnych postanowień poprawy) przez całą drogę. Byłam mu naprawdę wdzięczna. Miałam nadzieję, że jego dyskrecja obejmie także Ninę. Nie chciałam w jej oczach okazać się słaba. Skinął ledwo zauważalnie i oddalił się. Ja tymczasem wzięłam głęboki oddech i przekroczyłam hardo próg mojego nowego pokoju, zastanawiając się, czy zastanę tu także te straszne malowidła. A może będzie urządzony jak komnata zamkowa z opowieści mojej mamy – łoże z baldachimem i zbroja rycerska w rogu pokoju. Jednak, gdy przekroczyłam próg, to, co ujrzałam, przerosło moją fantazję o całe lata świetlne. Stanęłam jak wryta. Szczęka, po raz kolejny tego wieczoru, przestała opierać się sile grawitacji. To, co zobaczyłam, biło na łeb wszystkie moje domysły. To był mój pokój! Mój! Nie, że mój w sensie, że od dziś. To był mój stary pokój. Taki, jaki miałam od zawsze. Jakby cudem przeniesiony z naszego mieszkania w Krakowie. Nie mogłam się ruszyć. Zastygłam w osłupieniu, zastanawiając się, dlaczego Nina zadała sobie tyle fatygi, aby przenieść wszystkie moje rzeczy? W najdrobniejszym szczególe odwzorować tamto miejsce? Nie znałam jej wcześniej, ale nie sądziłam, iż była na tyle okrutna, by chcieć sprawić mi ból, wywołując lawinę wspomnień związanych z tym miejscem. Wspomnień najdroższych memu sercu. Prawdopodobnie chciała, bym poczuła się jak w domu. Pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy, że ten widok spowoduje, iż wszystkie moje solenne postanowienia w stylu „pójdę do przodu z podniesionym czołem”, „nie pozwolę sobie na słabość” i tym podobne, w jednym momencie legną w gruzach. Usiadłam na znajomym łóżku. Pogłaskałam delikatnie moją kołdrę, obleczoną w ulubioną pościel – flanelową, ze wzorem w róże – wzięłam do ręki misia Brunona, z którym nie rozstawałam się od zerówki i łamiąc wszystkie ustanowione niedawno reguły, rozryczałam się, dając upust rozpaczy i samotności. Nie umiałam tych emocji utrzymać w ryzach, to było niemożliwe. Bólu nie da się ot tak wyłączyć. Ostatnie siedemnaście lat mojego życia to naprawdę był już zamknięty rozdział i żebym nie wiem, jak starała się usunąć fakty w najciemniejszy zakamarek podświadomości, to i tak ich nie zmienię. Chcąc być twarda, starałam się nie dopuszczać do siebie bolesnej prawdy, która jednak odepchnięta na jakiś czas wcale się nie zmieni. Będzie co rusz powracać, raz po raz bijąc mnie w twarz tak jak dziś. Po chwili załamania otarłam mokre policzki. Wzięłam potężny oddech. Musiałam przedstawić sobie sprawę jasno. Nazywałam się Laura Brylska i jeszcze miesiąc temu byłam zwykłą nastolatką, mieszkającą w jednej z przeciętnych dzielnic Krakowa razem z mamą. Chodziłam do drugiej klasy osiedlowego ogólniaka jako niewyróżniająca się z grupy uczennica (no chyba że wzrostem) i byłam zadowolona z życia, jakie wiodłyśmy. Mama pracowała jako nauczycielka klas początkowych. Jako że ojca nigdy nie poznałam, musiałyśmy radzić sobie same. I radziłyśmy sobie. Do tego feralnego dnia sprzed dwudziestu ośmiu dni, kiedy to los sprawił, że wypadek postanowił nas rozdzielić. Zabrał najdroższą mi osobę, a mnie zmusił do życia w zupełnie obcym, nieznanym mi dotąd miejscu. Wstrząśnięta kolejnym szlochem musiałam przyjąć do wiadomości, iż dziś był jego pierwszy dzień. To był pierwszy dzień reszty mojego życia.

***

Obudziłam się ułożona w poprzek łóżka. Niewygodna pozycja sprawiła, że z moich ust wydobył się słaby jęk bólu. Coś wyraźnie uwierało mnie w lewy bok, na którym spałam. Sięgnęłam tam ręką, nie otwierając oczu, aby wyjąć przeszkodę spod żeber. Poczułam pod palcami znajomy kształt – to Bruno wrył się na moje miejsce. Było mi zimno, ale uparcie nie otwierałam oczu, aby senność nie minęła. Po omacku zaczęłam omiatać ręką przestrzeń wokół siebie w poszukiwaniu czegoś do przykrycia. Nie znalazłam nic oprócz Brunona, którym mogłam co najwyżej zakryć sobie twarz. No nic, musiałam wstać i położyć się w przyzwoitej pozycji, jeśli nie chciałam być już do końca garbata. Ostrożnie uniosłam jedną powiekę, zdając sobie jednocześnie sprawę, że w pokoju pali się światło. Mama mnie zabije. Rachunki i tak już nas wykańczały, a ja znów zapomniałam wyłączyć światło. W pozycji na wpół leżącej zaczęłam przez głowę ściągać bluzę, a następnie rozpinać dżinsy. Musiałam tylko dojść do łazienki i ubrać piżamę. No i zęby. Nie poszłam nigdy spać, póki nie umyłam zębów. Zasada wpajana mi przez mamę (a raczej jedna z wielu zasad) brzmiała: „lepiej zapobiegać, niż leczyć”. Choć w naszym przypadku powinna raczej brzmieć: „lepiej zapobiegać, jeśli nie ma za co leczyć”. Bądź co bądź wbijanie mi tej zasady do głowy przyniosło efekt – biały, zdrowy uśmiech, z którego byłam dumna (i chyba tylko z tej jednej rzeczy w moim wyglądzie). Zaczęłam w zwolnionym, zaspanym tempie zwlekać się z łóżka – najpierw nogi, a potem ostrożnie tułów. Sunąc w stronę drzwi do przedpokoju, aby zaliczyć łazienkę, rozmyślałam o tym, jaki miałam nieprawdopodobny sen. Całe życie wywróciło mi się w nim do góry nogami. Wzdrygnęłam się. Otwierając drzwi do przedpokoju, myślałam o tym, że takie sny skłaniają do refleksji nad kruchością naszego życia. Postanowiłam, że muszę jutro wcześniej wstać i zaskoczyć mamę śniadaniem. Może jej ulubionymi naleśnikami? Będzie zachwycona. Powinnam też zdecydowanie częściej mówić jej, jak bardzo ją kocham. Miałam w końcu tylko ją. Od strony okna dobiegł wyraźny stukot. Jakby gałąź drzewa uderzała o szybę. Odwróciłam się więc czym prędzej w tamtym kierunku, nagle rozbudzona i czujna. Nie, żebym bała się burzy, która bardzo wyraźnie toczyła się na zewnątrz. Ten dźwięk zaniepokoił mnie z zupełnie innego powodu. Rozbudzona już całkowicie, zaczęłam wpatrywać się w okno, wiedząc przecież doskonale, że mieszkając na czwartym piętrze, nie mogłam usłyszeć uderzającej w okno gałęzi, ponieważ żadne drzewo nigdy tu nie dorastało. Uderzona tą myślą osłupiałam. Po chwili powoli, naprawdę powoli, zaczęłam odwracać wzrok w przeciwnym kierunku, ku przedpokojowi naszego mieszkania, wiedząc już jednak doskonale, co tam zobaczę. Zapuściłam żurawia na ponury korytarz lewego skrzydła domu mojej babki. Paliło się tam wątłe światło. Sączyło się z kinkietów zawieszonych na ścianach po obydwu stronach, powodując, że długi hol stawał się jeszcze bardziej nieprzyjazny. Usiadłam na podłodze mojego „nowego – starego” pokoju, lewą ręką wciąż trzymając klamkę. Spuściłam głowę i ścisnęłam prawą ręką podstawę nosa, czując nadchodzący gigantyczny ból głowy. A więc wydarzenia ostatniego miesiąca nie były wytworem mojej sennej wyobraźni. Raczej snem był powrót na chwilę do znanego mi przez całe życie porządku. Wydawało mi się, że ten okrutny żart losu, jakim miało być od dziś moje życie, był tylko chwilowym koszmarem, ale widocznie los miewał takie kaprysy jak ten. Pchnęłam ręką drzwi. Zatrzasnęły się cicho. Siedziałam jeszcze chwilę na dywanie z pochyloną głową, próbując zebrać się w całość. Nie wstałam, a jedynie na czworakach przeczołgałam się do łóżka. Bezszelestnie wsunęłam się pod kołdrę, opatulając się nią po czubek głowy i odcinając się od myślenia o życiu, które mnie tu czekało. Długo nie mogłam zasnąć, wiercąc się raz po raz. Gdy leżałam w szpitalu, na moją bezsenność były sposoby. Pomyślałam, że teraz przydałaby mi się jedna z tych malutkich tabletek, które nie pozwalały mi myśleć. Byłam zadowolona z tego stanu otępienia, jaki powodowały. Wtedy mierzenie się z rzeczywistością było łatwiejsze. Jednak nie mogę spędzić całego życia na prochach. Moje rozmyślania przerwał w końcu Morfeusz, porywając mnie w swoje objęcia. Zapadłam w płytki, niespokojny sen, który przeniósł mnie do miejsca, w którym skończyła się moja beztroska.

***

Śmiałyśmy się na całego. Od tego ciągłego chichotu bolał mnie już brzuch.

– Gdybyś widziała swoją minę, gdy ten kościotrup spadł z sufitu niemal wprost na ciebie. – Mama ledwie mówiła, trzęsąc się cała. – Że też nie zrobiłam ci wtedy zdjęcia. To byłoby fenomenalne ujęcie. – Faktycznie, po dzisiejszym dniu już wiedziałam, że gabinet strachu to miejsce, które odwiedziłam pierwszy i ostatni raz.

– Obawiam się, że na diabelskim młynie minę miałaś nie lepszą, mamo. Ciesz się raczej, że skończyło się bez sprzątania wagonika. – Mama popatrzyła na mnie kątem oka, po czym znowu obie wybuchnęłyśmy śmiechem. Wracałyśmy właśnie z Chorzowa, z parku rozrywki. Była niedziela, późny wieczór. Dziś były urodziny mojej mamy, więc zaserwowałam jej ten wyjazd, wiedząc, że będzie się cieszyć nim jak dziecko, którym w głębi duszy ciągle była. Nigdy nie byłyśmy w takim miejscu, więc był to właściwie prezent dla nas obu. Każdą wolną chwilę spędzałyśmy w swoim towarzystwie, wiedząc, że będzie to gwarantem dobrej zabawy dla każdej z nas. Nie miałam bliższej przyjaciółki (w zasadzie w ogóle nie miałam przyjaciółki). A do tego, mimo iż mama była dwukrotnie starsza ode mnie, to wciąż miałam wrażenie, że jesteśmy na tym samym poziomie dojrzałości. Mama była niepoprawną romantyczką – kochała poezję, romanse i mimo własnych, bolesnych przeżyć wciąż wierzyła w wielką, szczęśliwą miłość. Cóż, ja, prawdopodobnie również za sprawą jej niezbyt udanego związku (z moim ojcem), od zawsze raczej pewnie stąpałam po ziemi. Mama pozostawała szczera, otwarta i ufna wobec wszystkich niczym dziecko, podczas gdy ja nie potrafiłam nawiązać żadnej bliższej znajomości. I nie mówię tu o znajomości typu związek – na tym polu to już w ogóle nie było, o czym mówić – ale o normalnej, najzwyklejszej przyjaźni. Przyjaźń czy inny rodzaj związku między ludźmi oznaczał zwierzanie się, przelewanie własnych emocji na drugą osobę, otwartość. Były to cechy, których mnie zawsze brakowało. Nie umiałam się przed nikim otworzyć. Może w obawie, że ktoś mnie nie zaakceptuje albo odtrąci? Często zastanawiałam się, czy takie piętno sprawił mi mój ojciec, zostawiając moją mamę, gdy była ze mną w ciąży. Czy był to strach przed kolejnym odtrąceniem, tak jak on mnie… nas odtrącił? Bałam się rówieśników. Ich lekkomyślności, niestałości, próżności, choć w głębi duszy musiałam przyznać, że czasem trochę im też tych cech zazdrościłam. Zazdrościłam im tej beztroski i wolności. Zazdrościłam tego mamie, która nie zgorzkniała, mimo iż musiała borykać się z samotnym wychowaniem córki, pracą na dwa etaty i ciągłym brakiem gotówki. Lecz ten dzień był wyjątkowy. Dziś czułam się równie beztrosko. Pogoda, mimo że był jeszcze luty, była naprawdę piękna, zabawa przednia, a humory, mimo późnej już pory, wciąż nam dopisywały. Z wesołego miasteczka poszłyśmy na kolację. Wyszukałam w internecie najlepszą restaurację w mieście. Odkładałam pieniądze z kieszonkowego przez pół roku po to, by ten dzień był niezapomniany. Chciałam dać mamie odczuć, że jest najlepsza na świecie. Chyba udało mi się ten cel osiągnąć, gdyż po tym, jak usiadła na odsuniętym przez kelnera krześle, od razu się popłakała, wprowadzając siedzących przy sąsiednich stolikach ludzi w niemałą konsternację. Nie zdarzało nam się gościć w takich restauracjach, gdyż zazwyczaj miałyśmy na to zbyt okrojony budżet. Widziałam jednak często rozmarzoną minę mamy, gdy mijałyśmy lokale takie jak ten. Kiedyś żyła w takim przepychu. I choć powtarzała zawsze, że „uwielbia swoje obecne życie”, to wiem, że trochę tęskniła za tą wystawnością i wytwornymi manierami, które zresztą bardzo do niej pasowały. Posiłek był, hm… że tak powiem… inny. Dla mojego nienawykłego podniebienia owoce morza okazały się w smaku niczym rozmemłany kurczak, zalatujący do tego nie najświeższą rybą. Wiedziałam jednak, że mama za nimi przepada, więc chcąc sprawić jej przyjemność, zamówiłam to samo dla nas obu. Jedząc, zastanawiałam się jednak, czy aż tak wielkie poświęcenie z mojej strony było potrzebne. Lecz dodatkowo wiedziałam również, że gdybym teraz zaczęła pluć tym czymś (przeraźliwie drogim czymś) w serwetkę, to po pierwsze zrobiłabym scenę, a po drugie sprawiłabym przykrość mamie. Żułam więc te „rarytasy”, czując, jak rosną i zwiększają swoją objętość w moich ustach. No cóż, była to dla mnie nauczka, aby nie udawać więcej kogoś, kim się nie jest. Nie nadawałabym się do tego bogackiego świata, do jakiego zapewne należeli ci wszyscy siedzący obok ludzie (lustrujący w tym momencie nasze dżinsy i zwykłe T-shirty) z tym ich nieprzyswajalnym przez normalny organizm jedzeniem. Popiłam swój kęs dużą ilością wody, która jak liczyłam, popchnie go jakimś cudem dalej, i modliłam się jednocześnie, żeby nie zamierzał zawracać.

– Nie smakuje ci, kochanie? – Mama już kończyła swoją porcję, podczas gdy ja nadal gmerałam niewyraźnie w talerzu.

– Nie jestem specjalnie głodna. – Skłamałam gładko. – Chyba po prostu przesadziłam z tą watą cukrową. – W rzeczywistości byłam głodna jak wilk, o czym mój żołądek raz po raz cicho przypominał, ale żadna siła nie zmusiłaby mnie do połknięcia kolejnego kęsa tego paskudztwa.

– Laura nie jest głodna? – Mama uniosła brew. No tak, znała mnie zbyt dobrze, żeby uwierzyć w tę gadkę z watą. Na brak apetytu nigdy nie narzekałam, co nie przekładało się jednak na moją wagę. Byłam patykowata, a wręcz chuda. Pewnie niejedna dziewczyna zazdrościłaby mi przemiany materii, ale tak to już jest w przyrodzie, że zazdrościmy akurat takich rzeczy, które mają inni, nie doceniając tego, co mamy same. Ja chciałam choć trochę przytyć, a dokłanie, to raczej nabrać krągłości, gdyż mój płaski tyłek i biust w rozmiarze A nie uosabiały z pewnością kwintesencji kobiecości. No, ale! Przynajmniej mogłam się objadać do woli, bez poczucia winy. Coś za coś.

– To co, zbieramy się, skarbie? Przed nami długa droga. – Mama pominęła dyskretnie temat nagłej utraty przeze mnie apetytu. – Choć prawdę mówiąc, zupełnie nie mam jeszcze ochoty kończyć dzisiejszego dnia. – Znowu zrobiły jej się szkliste oczy. – To najpiękniejsze urodziny w moim życiu, Lauro. Sprawiłaś mi ogromną niespodziankę. Kocham cię bardzo.

– Ja też cię kocham, mamo. – Przytuliłyśmy się ponad stolikiem i talerzem z moją nietkniętą niemal kolacją. – Jesteś najlepszą mamą na świecie. – No, teraz to już poryczałyśmy się obie. Siedząc już w aucie, wpatrzona w ciemność przez boczną szybę i wspominając miniony dzień, myślałam o tym, że gdy przyjedziemy do domu, napijemy się kakao, usiądziemy na kanapie w dużym pokoju i pooglądamy jakąś głupawą komedię w telewizji. Takie wieczory lubiłam najbardziej. W tym momencie moje powieki zaczęły ciążyć nieznośnie i poczułam, jak odpływam przy akompaniamencie „Kancelarii”, która śpiewała właśnie w radiu, że miłość jest naszą siłą. Coś w tym jest – pomyślałam jeszcze, zanim zasnęłam. Obudził mnie potężny huk rozdzierający mi bębenki i szarpnięcie, które sprawiło, że moje ciało, wyrzucone nagle do przodu, trafiło w tapicerkę, po czym wróciło na swoje miejsce. Pasy bezpieczeństwa opinające mnie solidnie wbiły się boleśnie w ciało, powodując palący ból nie do zniesienia i wyciskając z płuc życiodajny tlen. Spanikowana i w pełni już rozbudzona, jednak otępiała z bólu, próbowałam zrozumieć, co się stało. Jechałam samochodem z mamą, dotarło do mnie. O Boże, mama! Co z mamą? Próbowałam odwrócić głowę w kierunku fotela kierowcy, jednak pas szczelnie mnie krępował, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Głowa mi pękała, a płuca paliły. Spróbowałam poruszyć jakąkolwiek częścią ciała, jednak sprawiało mi to zbyt wielką trudność. Nóg nie czułam w ogóle. Powoli spróbowałam wciągnąć powietrze, co spowodowało tylko, iż zakręciło mi się bardziej w głowie i byłam już o krok od utraty przytomności. Mój organizm odcinał się automatycznie od źródła bólu. Nie! Nie mogłam teraz zemdleć! Gdzie jest mama? Co się stało? I co to za mdlący zapach? Mój opór przegrał jednak nierówną walkę z moim organizmem. Zanim odpłynęłam, zrozumiałam jeszcze, co za zapach tak intensywnie czułam. Była to benzyna wyciekająca z samochodu. Ocknęłam się na chwilę. Świeże powietrze wirowało wokół mnie, a moje płuca, niewciśnięte już w fotel, pracowały, choć z wielkim trudem. Wciągały łapczywie zapach nocnego powietrza i jeszcze jeden równie upajający, choć zupełnie mi nieznany. Zdałam sobie mgliście sprawę, że nie jestem już w samochodzie. Leżałam na czymś zimnym i wilgotnym – na trawie. Ktoś trzymał mnie za rękę, powodując mocne mrowienie przypominające przepływający przez dłoń impuls elektryczny, ale również sprawiając, że przestałam się na chwilę bać. Ciepły dotyk powodował, że moje ciało otulał błogi spokój. Nie mogłam otworzyć oczu. Leżałam nieruchomo, podświadomie wiedząc, że ten stan lekkości zawdzięczam kojącej obecności osoby obok mnie. Domyślałam się jedynie, kto to może być. Mama? Udało jej się wyciągnąć mnie z samochodu, czyli pewnie nic jej nie jest. Dzięki Bogu! Chciałam usilnie coś powiedzieć, uspokoić ją, krzyknąć, żeby się nie martwiła, że nic mi nie jest, jednak z moich ust wydobył się jedynie niewyraźny charkot. Po policzku popłynęła mi łza bezsilności. Wtedy uścisk dłoni się wzmocnił i impuls zwiększył natężenie, przebiegając teraz boleśnie po całym moim ciele. Usłyszałam nad sobą głos, który jednak z pewnością nie należał do mojej mamy. To był męski głos, jednak łagodny i miękki. Nakazywał mi, abym się nie ruszała i nie starała się wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Twierdził, że wszystko będzie dobrze. Głos ten koił mnie swoją barwą i ciepłem. Moja dłoń, którą trzymał ten człowiek, zaczęła nagle parzyć niczym oblana strumieniem gorącej wody. Nie było to jednak nieprzyjemne uczucie, rozpłynęło się ono na moje członki zlodowaciałe ze strachu i bólu. Nagle uścisk zwolnił moją rękę, a ja poczułam boleśnie, że nagle zostałam sama. W tym momencie powietrzem wstrząsnął ogromny wybuch. Poczułam, że zapadam się w głęboką, czarną otchłań. Wciągała mnie do siebie, obiecując przerwanie tego koszmarnego bólu. Zanim się jej jednak poddałam, w mojej głowie rozległ się ostatni, rozpaczliwy krzyk, którego nie mogłam wyrzucić z siebie na głos: Mamo! Gdzie jesteś, mamo?!

***

Usiadłam na łóżku, oddychając ciężko i chrapliwie. Moim ciałem lepkim od potu wstrząsały konwulsyjne dreszcze. Spojrzałam na swoją dłoń, jakby należała do kogoś innego. Wciąż czułam w niej mrowienie tak silne, jakbym przeniosła się właśnie z miejsca i czasu wypadku wprost do mojego łóżka. Od tej nocy minął niemal miesiąc, lecz koszmar z nią związany nawiedził mnie dziś po raz pierwszy. W szpitalu byłam ciągle pod działaniem jakichś leków, które prawdopodobnie odgradzały mnie od tych okropnych wspomnień. Spodziewałam się, że nie przejdę nad tym wszystkim ot tak do porządku dziennego, jednak tak realnie odtworzony zapis tamtej nocy zupełnie mnie rozbił. – Trzymaj się jakoś, Lauro – Upomniałam sama siebie cicho. – Co cię nie zabiło, to cię wzmocni – jak mawiała moja mama (w tym przypadku bardzo dosłownie powiedziane). Za oknem było już jasno, jeśli jasnym można określić ten odcień szarości. Deszcz nieustannie wygrywał melodie na parapecie, sprawiając, że wstanie z łóżka wydawało się jeszcze cięższe. Jednak coś sobie, do cholery, obiecałam. Sobie, ale przede wszystkim mamie, więc dość użalania się nad sobą. Musiałam być silna! Żyję, wiec będę żyła tak, aby ona była ze mnie dumna. Zamaszyście odrzuciłam kołdrę i wyturlałam się z łóżka, zastanawiając się, gdzie też mogła tu być łazienka. Otworzyłam najbliższe drzwi, które jednak okazały się wejściem do garderoby zajmującej powierzchnię połowy mojego dotychczasowego mieszkania. Na wieszakach, równiusieńko powieszone, wisiały moje ciuchy: za duże sportowe bluzy i bawełniane koszulki. No cóż, elegantką to ja nie jestem, trzeba przyznać. Ale nie zamierzałam zmieniać ulubionego przeze mnie sportowego stylu po to, by pasował do nowego otoczenia. Pchnęłam drzwi i wzięłam się za drugie, które to na szczęście okazały się tymi właściwymi. Piękna łazienka, jakby żywcem wyjęta z katalogu sklepu z armaturą, jawiła się przede mną bladymi odcieniami błękitu. Błyszczała nowością, nie objawiając żadnych oznak używania. Obawiałam się, czy aby na pewno mogę z niej skorzystać. Na wannie leżał równiutko złożony stos czyściutkich białych ręczników, co przekonało mnie ostatecznie, że miałam przyzwolenie na objęcie jej w używanie. Kurczę, czy w tym domu przy każdym pokoju jest łazienka? Przecież tu jest pewnie… z dwadzieścia pokoi. No tak, zamek to zamek. Nie ociągając się dłużej, dałam nura pod prysznic. Czekało mnie spotkanie ze smokiem, musiałam więc wyglądać nienagannie.

***

Gorący strumień prysznica zmywał ze mnie resztki koszmaru, podczas gdy ja zastanawiałam się, o czym miałabym w ogóle rozmawiać ze swoją babcią? Kobietą bądź co bądź zupełnie mi obcą. O relacjach między nią a moją mamą wiedziałam tyle, że odkąd mama postanowiła wbrew woli Niny związać się z moim ojcem, było to dla Niny jednoznaczne z wyrzeczeniem się własnej rodziny. Widać twardo trzymała się ustanowionych przez siebie zasad, bowiem do ich ponownego spotkania już nigdy nie doszło. Babcia wyrzekła się własnej córki, a później również wnuczki, gdyż mama twierdziła, że zawiadomiła ją o moich narodzinach. Nie spotkało się to jednak z żadną reakcją ze strony Niny. Czy miałam do niej żal? Chyba nie. Zdawałam sobie bowiem sprawę, że odcinając się od nas, ta kobieta automatycznie skazała się na samotność. Gdy mama była ze mną w ciąży, zmarł jej tata. Nina odcięła się więc od najbliższej i zarazem jedynej rodziny, jaka jej pozostała. Zerwała więzy, które powinny być sensem życia. Unieszczęśliwiła się na własne życzenie. Myślę, że ślepy upór to ogromna wada, bowiem chyba właśnie upór i olbrzymią dumę należy tu winić, gdyż cechy te nie pozwoliły jej wybaczyć mojej mamie tego, iż jej się przeciwstawiła. Zakręciłam wodę i owinęłam się puchatym ręcznikiem. Spojrzałam w zaparowane lustro, które przetarłam dłonią, aby móc w ogóle coś w nim dojrzeć. Dziewczyna spoglądająca na mnie z drugiej strony wyglądała koszmarnie. Wychudzona, wymizerowana twarz, cienie pod oczami sięgające połowy policzków i… te oczy! Oczy zrobiły mi się tak wielkie na tle szczupłej twarzy, że sama wstrzymałam oddech przerażona ich widokiem. Po chwili lustro znów zaszło parą, jednak zostawiłam je już w takim stanie. Cóż, po prostu prezentowałam się dokładnie tak, jak się czułam – obraz nędzy i rozpaczy. Nina ujrzała wczoraj zamiast wnuczki stracha na wróble, nic więc dziwnego, że uciekła w takim popłochu. No cóż, wzruszyłam ramionami, chyba będzie musiała mnie zaakceptować taką, jaką jestem – uszkodzonym egzemplarzem.

***

Ubrana i nastawiona bojowo ruszyłam schodami w dół w poszukiwaniu babci. Mniej więcej w ich połowie ujrzałam na jednym ze stopni wielką kulę rudego futra rozłożoną tak, aby uniemożliwić mi przejście. Podejrzewałam, że ten mały dywanik może być kotem. Przystanęłam, zastanawiając się, jak obejść tę przeszkodę, nie budząc jej przy tym, bo najwyraźniej była pogrążona w twardym, mruczącym śnie. Wzięłam ogromny zamach nogą, gotowa przeskoczyć futrzaka, gdy ten niespodziewanie podniósł łepek i spojrzał na mnie swoimi wodnistymi oczami. Zmierzyliśmy się wzrokiem, ale to, co zobaczyło to futerko, najwyraźniej mu się nie spodobało. Jego reakcja była bowiem jednoznacznym przekazem – kocur skoczył na cztery łapy, postawił całą sierść (dałabym sobie rękę uciąć, że co do jednego włoska) na sztorc, po czym z głośnym fukaniem, prychaniem i parskaniem oddalił się błyskawicznie w stronę, w którą i ja podążałam. Cóż, jego reakcja nie była dla mnie bynajmniej zaskoczeniem, gdyż zwierzęta już wcześniej okazywały mi swoją niechęć. Wszystkie koty z osiedla wiały przede mną, a psy zrywały się ze smyczy i uciekały z podkulonym ogonem. Tak działał na nie mój urok osobisty. Gdy miałam dziewięć lat, z okazji pierwszej komunii zdołałam ubłagać mamę, by pozwoliła mi adoptować psa ze schroniska. Obejrzałam w telewizji program o tych biednych zwierzakach i też zapragnęłam im pomóc. Mama w końcu się zgodziła, zwłaszcza że nie miałam żadnych przyjaciółek i na podwórku z reguły przesiadywałam samotnie. Pomyślała zapewne, że dobrze mi zrobi, gdy będę miała kogoś bliskiego. Kogokolwiek. Ja myślałam zupełnie podobnie. Tak więc nadszedł w końcu upragniony dzień odwiedzin w schronisku. Już w nocy nie mogłam spać, wyobrażając sobie, że następnego dnia będę miała kompana zabaw – upragnionego psiaka. Nawet imię było już wymyślone. Miał się nazywać Fafik (wiem, niezbyt oryginalnie, ale miałam w końcu dziewięć lat). Gdy przyjechałyśmy na miejsce, miła pani pracująca w schronisku przywitała nas ciepło, po czym zaprowadziła do części zajmowanej przez zwierzaki. To, co tam nastąpiło, wspominam nadal jako traumę. Gdy weszłyśmy do części, w której były kojce, rozpętało się istne piekło. Psy na nasz widok zaczęły szczekać, ujadać i wręcz niesamowicie skomleć. Rzucały się po swoich kojcach i rozbiegały na boki, jakby desperacko szukając drogi ucieczki. Zaczęłam płakać, a mama wyprowadziła mnie stamtąd czym prędzej. Pani próbowała nas przekonać, że widocznie coś musiało je tylko chwilowo zdenerwować, bo nigdy jeszcze się tak nie zachowywały, lecz ja nie dałam się namówić na ponowne wejście. Po tym zdarzeniu jeszcze długo nawiedzały mnie psie koszmary. Otrząsnęłam się z ponurego wspomnienia. Cóż, ja nie chowałam urazy, ale zwierzęta widocznie jakąś sprawę do mnie miały. Teraz masz ważniejsze sprawy, które powinny zaprzątać twoją blond główkę, Lauro. – Powiedziałam do siebie jedynie w myślach, ale przezornie rozejrzałam się na boki, czy aby ktoś nie był świadkiem mojego spotkania z tą futrzaną bestią. Brawo, jak widać, wszyscy tu za tobą przepadają. Sarkazm w moim głosie był nowością. Aż śmiać mi się zachciało z samej siebie. Uprzedzanie się do kogoś z góry nie było przecież w moim stylu. Nie powinnam oceniać kogokolwiek – przytaknęłam sobie w duchu (tak trzymaj, Lauro). A potem się zobaczy, czy miałam rację – dodałam przezornie. Kierując się zmysłem powonienia, dotarłam do kuchni, gdzie krzątał się Paweł, który najwyraźniej pełnił w tym domu także rolę kucharza.

– O, widzę, że panienka już wstała. Zapraszam zatem do jadalni – wskazał ręką kierunek, w którym podążyłam. Wahadłowe drzwi oddzielały kuchnię od wielkiego pokoju z olbrzymim stołem królującym pośrodku (dla co najmniej dwunastu osób), lecz nie zajmującym nawet połowy tego pomieszczenia. Oceniłam szybko, że jadalnia miała jak nic powierzchnię naszego całego mieszkania w Krakowie. Długo miałam jeszcze tak wszystko przeliczać i porównywać? Rozejrzałam się z podziwem po wnętrzu: kremowe ściany, dębowa podłoga, klasyczny kredens. Z sufitu zwisał olbrzymi kryształowy żyrandol, który nawet przy dzisiejszej pochmurnej pogodzie mienił się tysiącami kolorów. Wieczorem, przy zapalonym świetle musiał prezentować się zjawiskowo.

– Proszę niech panienka usiądzie, a ja pozwolę sobie podać śniadanie. – Paweł odsunął dla mnie jedno z krzeseł. Takie usługiwanie było najzwyczajniej krępujące. Usiadłam jednak posłusznie, a Paweł tymczasem wrócił do kuchni. Zostałam sama. Złożyłam ręce na podołku, zastanawiając się, czy też babcia jeszcze śpi. Była sobota i jak wskazywał zegar ścienny (także wyglądający na stary, ale z pewnością punktualny), dochodziła ósma rano.

– Czy panienka lubi naleśniki? – Paweł stanął obok mnie bezszelestnie. Aż się wzdrygnęłam. – Przepraszam, nie chciałem panienki wystraszyć. – Poczułam, jak się czerwienię. Panikara!

– Nic się nie stało. Po prostu czasem się zamyślę zbyt głęboko. Tak – odpowiedziałam na wcześniejsze pytanie – bardzo lubię naleśniki. – Paweł nałożył mi porcję na talerz. Zalała mnie ponownie fala wspomnień. Dziś sobota. W sobotę zawsze razem z mamą robiłyśmy naleśniki. Wstawałyśmy niemal w południe, gdyż jak mawiałyśmy zawsze, sobota była świętem snu i krzątając się w szlafrokach, pichciłyśmy, śmiejąc się i drocząc. Westchnęłam tylko na ten zbieg okoliczności i wzięłam do ręki widelec. W domu naleśniki zawsze zajadałyśmy palcami, ale teraz nie wypadało popełnić jakiejś gafy czy też wyjść na nieokrzesaną. Gdy pierwszy kęs trafił do moich ust, zapomniałam o całym świecie. Smakowały po prostu wybornie. Nadziewane dżemem truskawkowym i posypane cukrem pudrem wprost rozpływały się w ustach. Zamknęłam oczy, rozkoszując się smakiem. W szpitalu przez miesiąc jadłam niemal same kroplówki, nie mogąc się zmusić do normalnych posiłków, gdyż stawały mi one przy każdej próbie przełknięcia choć kęsa kością w gardle. Teraz uzmysłowiłam sobie, dlaczego jedzenie było dla mnie kiedyś taką przyjemnością. Kątem oka dostrzegłam Pawła z zadowoleniem wpatrującego się we mnie.

– Smakują?

– Nieziemsko.

– Cieszę się – uśmiechnął się, po czym odwróciwszy się na pięcie, pomaszerował w stronę kuchni.

– Panie Pawle? – Zatrzymałam go niemal w drzwiach.

– Tak, panienko?

– Czy moja babcia (słowo babcia wypowiedziane przeze mnie na głos zabrzmiało po prostu dziwacznie) nie jada śniadań? A może w weekend dłużej śpi? Może powinnam na nią zaczekać z jedzeniem? – Uśmiech Pawła zniknął nagle z jego oczu.

– Pani Nina godzinę temu wyszła do pracy. Ona bardzo rzadko ma wolne, nawet w weekend. Ma dziś kilka bardzo ważnych spotkań, ale jestem pewien, że wróci do domu najszybciej, jak będzie mogła. – Po tym usprawiedliwieniu jej nieobecności wyszedł. No tak, praca. Wiedziałam od mamy, że Nina była właścicielką dwóch hoteli. Dwóch… a może trzech, nawet nie wiem. Z pewnością więc była bardzo zajętą osobą. A ja się po prostu wygłupiłam, myśląc, że rzuci wszystkie obowiązki, by spędzić czas z obcą bądź co bądź osobą. Cóż, przygarnęła mnie pod swój dach, dała dom, więc nie powinnam zachowywać się jak niewdzięcznica. Nina jest bardzo zapracowaną kobietą, a ja jestem u niej gościem. Obiecałam sobie przecież, że postaram się nie przysparzać jej żadnych dodatkowych zmartwień swoją postawą czy zachowaniem. Dokończyłam śniadanie, zebrałam talerze i zaniosłam do kuchni. Paweł, odwrócony do mnie plecami, coś zamaszyście kroił, zasłuchany w lecącą z odtwarzacza muzykę. Była to jakaś rzewna aria, nieznana mi zupełnie, gdyż nigdy nie byłam szczególną fanką muzyki poważnej. Odłożyłam cichutko naczynia do zlewu i nie chcąc się dekonspirować, zaczęłam powolutku wycofywać się z kuchni. Nagle przystanęłam, zatrzymana w miejscu przez dziwny dźwięk. Szloch? Nadstawiłam uszu. Płakał. Zamarłam. Zasłuchany w smutną, lecz bardzo piękną muzykę płynącą w tle ocierał raz po raz rękawem koszuli łzy, które wciąż od nowa, uparcie płynęły po policzkach. O co chodziło? Bo byłam pewna, że to nie cebulę kroił. Ten facet mnie zdumiewał. Czyżby to ta muzyka wywołała w nim takie uczucia? Wróciłam do swojego pokoju i usiadłam na łóżku. Spojrzałam na zegarek na lewej ręce, wskazówka przesunęła się jedynie o pół godziny od czasu ostatniego sprawdzania. Wiedziałam, co powinnam dziś zrobić, lecz bynajmniej nie miałam na to ochoty. Z jednej strony bardzo chciałam tam pójść, a z drugiej bałam się, jak i czy w ogóle to zniosę… W tym samym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi.

– Proszę. – W drzwiach pojawił się Paweł. A więc szybko zauważył moje zniknięcie z jadalni. Wstałam zmieszana niczym uczeń przyłapany na ucieczce z lekcji.

– Zauważyłem, że panienka już skończyła śniadanie.

– Tak, dziękuję, wszystko było pyszne. – Wydukałam. – Nie chciałam panu przeszkadzać. – Zaczęłam usprawiedliwiać się niemrawo.

– Absolutnie panienka nie przeszkadza. – Uśmiechnął się leciutko. Po jego łzach nawet nie było śladu. – Może mógłbym panience w czymś pomóc?

– W zasadzie… właśnie miałam pana prosić o przysługę. – Zaczęłam mówić z twarzą uparcie skierowaną ku podłodze.

– Oczywiście. Czego panienka sobie życzy? – Podniosłam leciutko wzrok i spojrzałam mu w oczy. Patrzył na mnie tak przyjaźnie.

– Czy mógłby mnie pan zawieźć… do mamy?

***

Siedząc na tylnym siedzeniu mercedesa, czułam, jak żołądek podjeżdża mi do gardła. Byłam totalnie przerażona celem tej wyprawy, więc aby nie skupiać się na razie na nim, postanowiłam śledzić przez szybę mijany krajobraz. Kompletnie nie znałam Sanoka. Nigdy wcześnej nie byłam w tym miasteczku. Chłonęłam jednak każdy jego skrawek, wiedząc, że tu wychowała się moja mama. Tu dorastała, miała przyjaciół, chodziła do szkoły. Dziś miasteczko, zapewne dzięki deszczowej pogodzie, wyglądało niemal na opuszczone. Pojedynczy piesi, skuleni pod parasolami, uciekali czym prędzej do swoich domów, nie chcąc przemoknąć do ostatniej nitki. Zastanawiałam się, czy mama była tu szczęśliwa. Rzadko pytałam ją o przeszłość, nie chcąc jej sprawić bólu. Wiedziałam, że brak kontaktu ze swoją mamą bardzo jej ciążył. Na każde święta wysyłała do Niny kartkę z życzeniami i pytaniem o zdrowie, nigdy jednak nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Chyba nie sądziła, że jej mama będzie tak długo żywić do niej urazę. Zawsze mówiła mi, że nie żałuje żadnych podjętych w swoim życiu decyzji, gdyż te sprawiły, że ma mnie. Jednak wiem, jak nieraz było jej ciężko. Została sama z dzieckiem, a duma nie pozwalała jej wrócić do domu ze spuszczoną głową. Dałaby tym samym do zrozumienia, że rodzina miała rację, nie aprobując jej związku, który w końcu zakończył się, jak przewidywali – cierpieniem mamy. Nina, zraniona wyborem córki, prawdopodobnie przez te wszystkie lata pielęgnowała w sobie urazę. W ten oto sposób głupia duma, której mam nadzieję, po nich nie odziedziczyłam, doprowadziła do tragicznego finału. Śmierć rozłączyła je, nie dając możliwości wcześniejszego pogodzenia się. Auto w końcu zatrzymało się przy zjeździe z obwodnicy. Paweł otworzył tylne drzwi, dając mi do zrozumienia, że czas wysiadać. Nie spodziewałam się, że tak szybko dojedziemy i nie byłam pewna, czy jestem gotowa, aby wysiąść z ciepłego wnętrza. Tylko czy kolejny tydzień, miesiąc, rok coś mógł tu zmienić? Zamknęłam na chwilę oczy, uspokajając się w myślach. Wysiadłam w końcu, wchodząc wprost pod rozłożony przez Pawła parasol. Nie czułam się pewnie na własnych nogach, które drżały zdradliwie. Ten dzień musiał nadejść. Ze względu na stan mojego zdrowia nie było mi dane uczestniczyć w uroczystościach pogrzebowych. Nina zajęła się wszystkim. Sprowadziła mamę do Sanoka, aby złożyć jej ciało obok ciała ojca, a mojego dziadka, który zmarł na zawał, gdy mama była ze mną w ciąży. Było mi wstyd przed samą sobą, że nie towarzyszyłam jej w ostatniej drodze, ale w głębi ducha byłam też poniekąd wdzięczna za taki obrót spraw. Nie wyobrażam sobie nawet, abym mogła coś takiego przeżyć. Moim ostatnim wspomnieniem o niej będzie dzień jej urodzin – szczęśliwy, pełen śmiechu, żartów i miłości, a nie żałobny kondukt i wszechobecny szloch.

– Dziękuję. – Wzięłam od niego parasol i odwróciłam się, ogarniając wzrokiem wielki, spowity mgłą i siąpiącym deszczem cmentarz.

– To tam na wprost. – Wskazał ręką oddalony o jakieś trzysta metrów cel mojej wyprawy. – Obok tego wielkiego grobowca z granitowym aniołem na szczycie. – Spojrzałam na jego twarz. Zmarszczone brwi sugerowały, że się nad czymś intensywnie zastanawia. Pewnie rozważał, czy nie powinien iść ze mną.

– Poczekam tutaj. – A jednak. Paweł wyraźnie starał się na mnie nie patrzeć, za co byłam mu wdzięczna. Nie zniosłabym żałosnego, współczującego wzroku.

– Jeśli pan może. Dziękuję. – Nie zwlekałam dłużej, tylko ruszyłam we wskazanym wcześniej przez niego kierunku. Szłam szybko, nie oglądając się za siebie, bojąc się, że jakakolwiek chwila wahania może mnie złamać. Sprawi, że zawrócę. Deszcz zacinał mi w twarz mimo osłony parasola, na którym zaciśnięta mocno dłoń już cierpła z bólu. Przełożyłam go do lewej ręki, zwalniając jednocześnie odrobinę krok. Od celu dzieliło mnie na oko jakieś sto metrów, gdy spostrzegłam, że przy mogile, tej obok grobowca z wielkim aniołem, czyli według Pawła mogile mojej mamy, stoi samotna postać. Przystanęłam i obejrzałam się wstecz, już nie tak bojowo nastawiona jak jeszcze przed chwilą. Jakbym chciała znaleźć u Pawła odpowiedź na pytanie: i co teraz? Jednak mercedes, którym przyjechaliśmy, był ledwie widoczny w coraz bardziej nasilającym się deszczu. Pawła nie było widać. Z pewnością czekał w środku. Ruszyłam dalej, choć z wahaniem, nie wiedząc, kim jest człowiek pochylający się nad grobem mojej mamy. Nie ucieszyło mnie to towarzystwo. Mógł to być jej kolega ze szkoły, dawny chłopak czy dalszy kuzyn – sylwetka była bowiem wyraźnie męska, lecz nie miałam nastroju na tego typu spotkania, pytania czy też wyrazy współczucia. Straciwszy odrobinę rezon, walczyłam właśnie ze sobą, czy aby nie zawrócić i nie przeczekać chwili w suchym aucie, gdy nagle mężczyzna podniósł głowę, odwrócił się i spojrzał wprost na mnie. Pewnie i z wyraźną swobodą przyglądał mi się, przechyliwszy głowę lekko na bok. Stanęłam w miejscu jak zaklęta. Byłam oddalona o dobre sto metrów od niego, wiatr szalał i lało jak z cebra, więc nie mógł usłyszeć moich kroków, a byłam przekonana, iż dokładnie wiedział, że właśnie nadchodzę. Stał tam, jakby mnie oczekując. Mimo tak dużej odległości dostrzegłam jego poruszające się usta, mówił coś. Do siebie? Do mnie? Nie wiedziałam tego, jednak po kręgosłupie przeszedł mi lodowaty dreszcz. To miejsce publiczne, jest sobota, biały dzień i w zasadzie każdy może tu przebywać. Dlaczego jednak nie potrafiłam opanować niepokoju? Nieznajomy nie poruszył się ani o milimetr. Ja również stałam nieruchomo, zdjęta strachem. Mrużyłam co chwilę oczy, gdyż deszcz zaczął ograniczać mi widoczność. Wtem nieznajomy ruszył ostrożnie w moim kierunku. Rozejrzałam się histerycznie na boki, sprawdzając, czy na cmentarzu jest ktoś jeszcze oprócz nas. Nie było żywej duszy (cóż, nawet dosłownie), postanowiłam więc, że powolutku zawrócę i nie okazując paniki, wrócę do samochodu. Może i ten plan by się powiódł, gdyby moje nogi nie zdążyły tymczasem przyrosnąć do tego miejsca. Spojrzałam ponownie przed siebie, wytężając wzrok, jednak sylwetka nieznajomego nagle gdzieś się zapodziała. Boże, a jeśli zajdzie mnie z innej strony? Jeśli się gdzieś przyczaił?! Już miałam rzucić parasol i uciekać co sił w nogach, gdy na ramieniu poczułam mocny uchwyt. Aż podskoczyłam, wrzeszcząc przy tym w niebogłosy. Wiatr porwał parasol, a ja z rękoma zaciśniętymi w pięść przyjęłam pozycję obronną, co w moim wydaniu oznaczało zwinięcie się w ciasny kokon i zasłonięcie rękoma głowy.

– Nie bój się! – Ktoś szarpał mnie w przód i w tył, podczas gdy moje ciało bezwładnie poddawało się tym wyczynom niczym szmaciana lalka. – Nic ci nie grozi! Wszystko jest w porządku, Lauro! – Napastnik podniósł mi z trudem brodę, bym mogła dostrzec jego twarz. To był Paweł! Teraz w najwyższym skupieniu wzrokiem obiegał okolicę w poszukiwaniu przyczyny mojego zachowania. – Wszystko w porządku? – Nie odpowiedziałam, choć mój rzężący oddech świadczył, że niekoniecznie. – Przyniosłem ci płaszcz przeciwdeszczowy, bo leje tak, że świata nie widać… – Wpatrywałam się w niego niczym sroka w kość. Jak spragniony na widok wody. Nie bardzo mogłam się pozbierać, choć nie do końca rozumiałam, co tak właściwie się wydarzyło. Paweł świdrował mnie wzrokiem. Po chwili zauważyłam jednak w jego oczach błysk zrozumienia. Pewnie pomyślał, że sytuacja mnie przerosła. Poczułam się jak ostatnia kretynka, bo pewnie tak właśnie było. No bo co się właściwie wydarzyło? Zdawało mi się, że ktoś jest przy grobie mamy? Wydawało mi się, że ktoś na mnie patrzy? Poczułam zagrożenie? Nigdy nie stwarzałam podobnych historii, ale czy ostatni miesiąc mógł mieć wpływ na moją dzisiejszą reakcję? Czy zaczynała mi odbijać palma, mówiąc prościej? Odpowiedź nasuwała się sama, zwłaszcza po przymusowych spotkaniach z psychologiem, które zaliczyłam w szpitalu. Miałam jakiś wstrząs pourazowy czy coś podobnego. Od wypadku nie wychodziłam sama z domu. Zapewne słusznie, bo w mojej głowie stworzyło się dziś niezrozumiałe poczucie zagrożenia. Próbowałam nie myśleć o tym, co nakładła mi do głowy pani psycholog, nie chciałam dać się zmanipulować, ale czy aby nie miała trochę racji? Nad takimi przeżyciami można ot tak po prostu przejść do porządku dziennego? Czy taki wstrząs może minąć bez śladu? Może i byłam jeszcze… niekompletna, bo tak realnego zagrożenia jak dziś nie czułam nigdy. Poczułam się sama, zagubiona i przerażona jak nigdy dotąd. Co mnie tak przeraziło? Kim był ten mężczyzna? Czy to tylko moja wyobraźnia, czy też zagrożenie było realne? Wzdrygnęłam się na to wspomnienie. W tej chwili był przy mnie Paweł i nic mi już nie groziło. Jednak na odwiedziny u mamy już nie miałam sił. Musiałam stąd natychmiast uciec, aby się jakoś pozbierać.

– Czy możemy już wrócić? – W moim głosie nie dało się usłyszeć żadnych emocji. Okazałam się córką, która nie potrafi pożegnać się z matką, jednak dziś dla mnie już nie istniało. To był miniony dzień, który był już poza mną i nie chciałam do niego wracać. Musiałam się położyć. Natychmiast. Nie myśleć teraz o kolejnych dniach, które będą z pewnością dla mnie wyzwaniem. Postanowienia, że od dziś będzie dobrze? Pewnie! Tyle że nie na dłuższą metę. Na godzinę, dwie? Owszem. Ale co dalej, tego jeszcze nie wiedziałam. Nie powinnam o tym teraz myśleć. Dałam się prowadzić Pawłowi, który wziął mnie za rękę i pokierował w stronę mercedesa.

***

Obudziłam się w swoim pokoju. Nie wiem, ile spałam. Byłam sama. Gdy Paweł przywiózł mnie do domu, nakazał mi się natychmiast położyć, co też bez zwłoki uczyniłam. Czułam się jak kompletna idiotka. Dałam dziś pokaz histerii i w jego oczach musiałam wyglądać na nieźle pokiereszowaną. Po przyjeździe zmieniłam mokre ciuchy na koszulkę i spodnie dresowe, po czym wsunęłam się pod kołdrę. Może zbyt wcześnie wypisano mnie ze szpitala? Już sama nie byłam pewna. Lekarz mówił, że miałam spory obrzęk mózgu, więc może istniało prawdopodobieństwo, iż jeszcze nie wszystko mi się poukładało w głowie. Do pokoju zapuścił żurawia Paweł, sprawdzając, czy śpię. Nie spałam, mimo wciąż ogromnego wyczerpania.

– Mogę wejść?

– Oczywiście. – Usiadł w fotelu pod oknem i przyglądał mi się ukradkiem, przebierając przy tym leciutko nogami. Był zmieszany tak samo zresztą jak ja. Chciał coś powiedzieć, jednak chyba nie bardzo wiedział, od czego ma zacząć.

– Panienko…?

– Wolałabym Lauro. – Przerwałam mu, siadając na łóżku i podkulając nogi pod brodę. – Jeśli to panu nie przeszkadza, to wolałabym, żeby mówił mi pan po imieniu jak wcześniej na cmentarzu. – Dodałam, ale już mniej pewnie. Wzrok utkwiłam w różach zdobiących pościel. Nastała cisza. Podniosłam oczy, aby sprawdzić, czy moja prośba go nie uraziła. Może pomyślał, że zanadto się spoufalam? Uśmiechnął się leciutko do mnie.

– Z przyjemnością, ale pod jednym warunkiem. – Uniosłam lekko brew.

– Warunkiem?

– Pod warunkiem, że i ty przestaniesz mi tak panować. Czuję się wtedy, jakbym miał ze sto lat. Mów mi po prostu Paweł. Umowa stoi? – Odpowiedziałam skinieniem głowy. Zsunęłam się z powrotem pod kołdrę, przykrywając się pod same oczy. – Zostawię cię samą. Powinnaś trochę się zdrzemnąć. – Źle zrozumiał moje intencje. Byłam bardzo zmęczona, ale nie chciałam zostawać sama. Uniosłam się szybko na łokciu.

– A nie mógłbyś chwilę ze mną posiedzieć? – Pożałowałam szybko tego desperacko brzmiącego zdania. Paweł pewnie pomyślał, że boję się zostać sama. – Moglibyśmy chwilę porozmawiać, jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu. – Wyjaśniłam.

– Z chęcią zostanę. – Klapnął z powrotem na fotel. Jeśli nawet coś sobie pomyślał, to nie dał mi tego odczuć. – I tak w zasadzie nie mam nic takiego do roboty, a w miłym towarzystwie czas płynie przyjemniej. – Pewnie było to zręczne kłamstwo, byłam mu jednak za nie wdzięczna. Siedzieliśmy tak dłuższą chwilę w milczeniu, wodząc wzrokiem po pokoju. Chciałam niby pogadać, a teraz nie wiedziałam za bardzo o czym. – Czy róże to twoje ulubione kwiaty? – Paweł postanowił najwyraźniej przejąć inicjatywę. Rozejrzałam się wokół. Łatwo można się było tego domyślić, gdyż różany motyw dekorował wiele rzeczy w moim pokoju, poczynając od wspomnianej już pościeli, poprzez abażur w nocnej lampce, dywanik przy łóżku, a nawet okładki moich szkolnych książek. Roześmiałam się nad tą własną fanaberią. – Powiedziałem coś zabawnego? – Paweł nie zrozumiał mojego nagłego ataku wesołości. Chyba coraz bardziej pogrążałam się w jego oczach: od lęków do napadów histerycznego śmiechu. Brawo, Lauro, jeśli chcesz zrobić z siebie wariatkę, to chyba niewiele ci brakuje.

– Bo z tymi różami to zabawna historia, wiesz.

– Zamieniam się w słuch. – Nie miałam pewności, czy faktycznie był zainteresowany tym, co miałam do opowiedzenia, jednak skoro nie mieliśmy lepszych tematów, to równie dobry był i ten. – No więc? Jak to jest z tymi kwiatkami? – Podparł ręką brodę, przez co przypominał małego chłopca czekającego na dobrą historyjkę.

– Zaśmiałam się, bo sama przypomniałam sobie, skąd u mnie to uwielbienie dla róż – zaczęłam. Wyjdę na głupią i dziecinną,pomyślałam jeszcze. Ale co tam. – Gdy miałam dziesięć lat, zakochałam się w koledze z klasy. Robert miał rude włosy, krzywe zęby, których rodzice z jakiegoś powodu postanowili mu nie korygować aparatem, oraz masę piegów na całej twarzy. Ogólnie mówiąc: obraz nędzy i rozpaczy. Siedzieliśmy w jednej ławce od pierwszej klasy, ale dopiero wtedy, tego pamiętnego dnia w czwartej klasie spojrzałam na niego jak na obiekt mojego uczucia. – Uśmiechnęłam się pod nosem na to wspomnienie. – Siedzieliśmy właśnie na lekcji, gdy chłopak zajmujący ławkę za mną, Patryk Sas, główny klasowy rozbójnik zaczął pociągać mnie za warkocz. Ciągnął dość boleśnie, aż łzy zakręciły mi się w oczach. Robił to już wcześniej, o czym niezwłocznie powiadamiałam naszą panią, ale wtedy Patryk przez cały dzień potrafił z kolegami naśmiewać się ze mnie, jaka to jestem skarżypyta. Tak więc tamtego dnia postanowiłam nie zwracać na niego uwagi, obiecując sobie w duchu, że przetrzymam te tortury. I wtedy stało się coś niebywałego. – Paweł zmienił pozycję na fotelu. Wyglądał na autentycznie zaciekawionego, ciągnęłam więc dalej. – Otóż nieśmiały dotąd Robert, który zwracał na siebie do tej pory uwagę jedynie w stanach ostatecznej konieczności, wstał z krzesła, odwrócił się do chłopaków siedzących za nami i bez zbędnych pytań zdzielił Patryka w szczękę.

– No nie! – Mój słuchacz roześmiał się szczerze. – Prawdziwy rycerz, choć podejrzewam, że to bohaterstwo drogo go później kosztowało.

– Żebyś wiedział. Przez jakiś czas musiał uczęszczać do szkolnego psychologa, rodzice dali mu szlaban na telewizję, ale w moich oczach z brzydkiego kaczątka urósł do rangi bohatera. Następnego dnia czekał na mnie w szatni. Wyjął z plecaka zmaltretowaną już z lekka takim potraktowaniem różę. Od tego momentu byliśmy oficjalnie parą, a ja swoje uwielbienie do róż zachowałam do dziś. – Zakończyłam swoją opowieść.

– A co się teraz dzieje z Robertem? – Zainteresował się Paweł.

– Cóż, nasze drogi rozeszły się, gdy poszliśmy do dwóch różnych gimnazjów. – Udałam nieszczęśliwy ton. – Choć spotkałam go nawet raz w zeszłym roku.

– Iii…? Nie odżyło w was dawne uczucie? – Paweł jawnie się naigrywał.

– To już nie było to samo, wiesz. Krzywy zgryz został, ale uczucie wygasło gdzieś po drodze bezpowrotnie. – Zakończyłam teatralnym westchnieniem. Spojrzałam porozumiewawczo na Pawła, a ten zachichotał. Po chwili rechotaliśmy już obydwoje. Fajnie było tak szczerze się pośmiać, pomyślałam. Dawno nie zaznałam tego oczyszczającego uczucia.

– Cóż, jak widać nie powinniśmy nikogo oceniać z góry, na podstawie pierwszego wrażenia. – Paweł jeszcze długo trzymał się za bolący ze śmiechu brzuch. – Otoczka może nas zmylić co do osoby znajdującej się w środku. – Mimo że ciągle się do mnie uśmiechał niewinnie, pomyślałam, że dodał te słowa nie bez powodu. Zrozumiałam tę zawoalowaną aluzję. Nie oceniał mnie. Chciał dodać mi otuchy.

– Paweł?

– Tak?

– Myślisz, że ze mną wszystko będzie kiedyś dobrze? – Spoważniał nagle. Nabrał powietrza, jakby potrzebując czasu, aby sformułować odpowiednie słowa.

– Ja myślę, że z tobą wszystko jest dobrze. – Położył nacisk na ostatnie dwa słowa. – Lauro, nie ma definicji, jak się powinnaś czuć po tym, co cię spotkało, ani ile potrzeba czasu, byś zapanowała nad bólem czy strachem. Przeżyłaś coś, co na zawsze pozostawi w tobie trwały ślad, nie oszukujmy się. Nie obudzisz się któregoś dnia, stwierdzając, że oto dziś już jest dobrze. – Wstał z fotela i podszedł do mojego łóżka. Usiadł na krawędzi i przyglądał mi się chwilę. – To, co się dziś wydarzyło, było objawem traumy, jaka cię spotkała. Nie musisz być na siłę twarda, nie musisz nic nikomu udowadniać. Powinnaś mieć czas na żałobę. – Ujął delikatnie moją rękę. – Obiecuję ci jednak, że pewnego dnia poczujesz się lepiej. Każda rana w końcu się goi, choć pozostawia po sobie bliznę. – Obraz jego twarzy zaczął się niebezpiecznie zacierać. Uświadomiłam sobie przyczynę, płakałam. Wielkie niczym grochy łzy zalewały mi twarz, boleśnie demaskując mój ból. – Nie wstydź się łez, Lauro. – Paweł otarł mi policzek wierzchem dłoni. – Płacz. Te łzy pokazują, że jesteśmy ludźmi. – Przypomniałam sobie, jak dziś rano nakryłam go w kuchni płaczącego. Nie chcąc ujawniać swojej obecności, wycofałam się dyskretnie. Pomyślałam wtedy, że mógłby poczuć się niezręcznie, jeśli odkryje, że go widziałam w chwili słabości. Teraz zrozumiałam, jak bardzo się pomyliłam. Jego łzy nie były oznaką słabości charakteru, tylko jego ogromnej wrażliwości. Ten człowiek z pewnością nie bał się okazywać uczuć, co właśnie mi udowodnił. Z serca spadł mi ogromny ciężar. Poczułam się o wiele lepiej, wypłakując się temu w zasadzie obcemu mi mężczyźnie w przysłowiowy mankiet. – Śpij, Lauro. Odpoczynek dobrze ci zrobi. Jutro masz przed sobą kolejny dzień, a później następny. Masz mnóstwo czasu, aby dać się ranom zabliźnić. – Faktycznie czułam się bardzo senna. Strasznie ten płacz wyczerpujący, pomyślałam. Powieki ciążyły mi nieznośnie.

– Paweł? – Uniosłam jeszcze powieki, choć z niemałym trudem.

– Tak, Lauro? – Odwrócił się w drzwiach.

– Dziękuję. – Uśmiechnął się do mnie. Jego uśmiech był ostatnią rzeczą, jaką zarejestrowałam, zasypiając.

***

Znowu stałam na cmentarzu. Na tej samej alejce. Nie miałam jednak parasola, a deszcz zdążył przemoczyć mnie już niemal doszczętnie. Przede mną na wprost widziałam majaczącą niewyraźnie postać marmurowego anioła pochylającego się lekko nad grobem. Podeszłam bliżej z postanowieniem, że nie stchórzę po raz kolejny. Moje stopy z lekkim oporem odrywały się raz po raz od ziemi, brnęłam jednak jakoś przed siebie. Zbliżyłam się ostrożnie do miejsca, gdzie miał znajdować się grób mamy. Przystanęłam. Serce łomotało mi w piersi niczym uwięziony ptak, strasząc rozerwaniem klatki piersiowej. Podniosłam ostrożnie wzrok, jednak zalewający twarz ulewny deszcz nie pozwalał mi dostrzec napisu na nagrobku, aby upewnić się ostatecznie. Zaczęłam przecierać twarz rękawem kurtki, jednak na nic to się nie zdało. Osłoniłam głowę rękoma, tworząc daszek nad czołem i wytężyłam wzrok. W tym momencie po kręgosłupie przeszedł mi lodowaty dreszcz, a żołądek skurczył się ze strachu. Ze zdjęcia widniejącego na mogile spoglądała na mnie uśmiechnięta twarz. Moja twarz! Napis potwierdzał tożsamość uśmiechniętej osoby. Osoby tu podobno pochowanej. Cofnęłam się, łapczywie wciągając haust powietrza. Co jest do cholery? Czy to miał być jakiś głupi żart? Twarz ponownie zalała ulewa, gdyż ręce już jej nie osłaniały. Opuszczone wzdłuż tułowia wisiały bezwładnie, pozwalając, by deszcz odciął mnie od tego widoku. Byłam wstrząśnięta. Nie potrafiłam ogarnąć zupełnie tej sytuacji. Nagły uścisk ramienia spowodował, że otrząsnęłam się z paraliżu. Paweł po mnie przyszedł. Odetchnęłam z ulgą na tę myśl. Myślałam tylko o tym, by bezwłocznie zapytać go o sprawców tego makabrycznego żartu. Powinien natychmiast wytłumaczyć mi, o co tu chodziło. Przecież ja żyję! Odwróciłam się w jego stronę. Jednak osoba stojąca za mną nie była Pawłem. Wysoki, szczupły mężczyzna trzymający się kurczowo mojego ramienia ani trochę go nie przypominał. Ubrany na czarno wyglądał niczym żałobnik. Wpatrywałam się w niego w osłupieniu, nie mogąc wykonać nawet najdrobniejszego gestu. Moje ciało, niczym odrębna istota, nie reagowało w tej chwili na żadne moje komunikaty. Mimo że instynkt samozachowawczy podpowiadał, by jak najprędzej uciekać z tego miejsca od tego obcego mężczyzny, moje nogi nawet nie drgnęły. A on mówił do mnie. Nie wiem co, nic nie słyszałam. Nie widziałam nawet wyraźnie jego twarzy. Dostrzegłam zaledwie przez ścianę deszczu, że porusza ciągle ustami. Rozmyta twarz była nierozpoznawalna. Przed oczami majaczyły mi jednak ciągle jego usta. Te usta mówiły coś, wabiły mnie. Wytężałam słuch, jednak bezskutecznie. Ta niemoc doprowadzała mnie do obłędu. On jednak mówił. Ciągle mówił, jakby nie zważając na to, że przecież kompletnie go nie słyszałam. Jego dłoń coraz boleśniej wbijała się w moje ramię. Skierowałam z wielkim trudem głowę w stronę tego bólu, myśląc naiwnie, że samym tylko spojrzeniem albo siłą woli zmuszę go do zwolnienia uścisku. Czy wzrok mnie już całkiem zawodził? Moje ramię krwawiło! Wczepione w nie krogulcze palce przebiły ubranie, skórę i tkanki, tworząc ogromną ranę w mojej ręce. A ja stałam tam jakby obojętna, nie mogąc się nawet poruszyć. Zmobilizowałam w końcu wszystkie pokłady sił i zaczęłam krzyczeć. Wrzask, jaki wydobył się z mojego gardła, mógłby obudzić prawdopodobnie wszystkich lokatorów cmentarza. Darłam się, nie otwierając oczu, gdyż mój wzrok nie zniósłby już nic więcej. Pojemność moich płuc zdumiała nawet mnie samą. Wydawać by się mogło, że będę tak już krzyczeć zawsze, że nie będę mogła przestać. Zatraciłam się zupełnie w tej czynności. Nagłe potrząsanie ciała, bynajmniej nie delikatne, przywołało mnie do rzeczywistości. Przestałam na chwilę wrzeszczeć, gdyż musiałam w końcu zaczerpnąć powietrza. Oczy jednak nadal miałam zamknięte.

– Lauro! Lauro, popatrz na mnie! – Potrząsanie nie minęło, dopóki głos nie postawił na swoim. Otworzyłam oczy. Przede mną na łóżku siedział Paweł, a za nim stała kompletnie przerażona Nina. Zapobiegawczo lekko z tyłu, jakby bojąc się podejść bliżej. Stała jedynie w samej koszuli nocnej. Zapleciony warkocz spadał jej na prawą pierś, a bose stopy opierała jedną o drugą. Wyglądała w tej chwili jak zagubiona dziewczynka, pomyślałam. Wyglądała dokładnie tak, jak ja się w tym momencie czułam. Jednak to tylko koszmar, mówiłam sobie w myślach, wciąż jednak drżąc na całym ciele. Zwykły koszmar (kolejny). Paweł mierzył mnie zatroskanym wzrokiem. Rozpięta pod szyją koszula i podwinięte rękawy nadawały mu bardzo swobodny wyraz. Pomyślałam, choć nie wiem, dlaczego w tym momencie akurat takie myśli przychodziły mi do głowy, że jest bardzo przystojny jak na swój wiek. Choć musiał być pewnie w wieku babci, czyli gdzieś dobrze po pięćdziesiątce.

– Miałaś zły sen. Już wszystko dobrze. To tylko zły sen – mówił, jakby chciał przekonać sam siebie. Tak jak ja jeszcze przed sekundą. Trzymał mnie przy tym cały czas za rekę, dodając otuchy. Nina nie odezwała się ani słowem. Wyraz jej twarzy mówił jednak wyraźnie, że była kompletnie zdezorientowana. Poczułam się przez to jeszcze gorzej. Co ja tu robiłam? Ona ma swój poukładany świat i nie potrzebuje w nim wnuczki – wariatki niepotrafiącej uporać się z samą sobą.

– Przepraszam, że was zbudziłam. – Zaczęłam niepewnie. – Faktycznie miałam zły sen. Ale teraz już wszystko w porządku. – Z każdym słowem zapadałam się coraz głębiej w poduszki, żałując, że nie mogę zapaść się caluteńka raz na zawsze.

– Może napijesz się ciepłej herbaty? To pomaga na każdy zły sen. – Paweł swoją postawą próbował przekazać, że nic się takiego nie stało. Jednak babcia stała nadal na swoim miejscu, przebierając jedynie nogami. Nie odezwała się ani razu.

– Nie, dziękuję. Połóżcie się. Przepraszam jeszcze raz, że was obudziłam.

– Nie obudziłaś nas. Kompletnie się nie przejmuj. – Paweł dalej ze swobodą, babcia nadal bez ruchu. Taa, jasne. Nie obudziłam. Przecież moja sypialnia leżała w przeciwnym skrzydle niż pozostała część mieszkalna, musieli mnie więc usłyszeć w drugiej części domu. No chyba że przyszli akurat w tym momencie przytulić mnie przed snem. Wiedziałam doskonale, która wersja była prawdziwa. No super, niezły miałam wydech. – Chcesz, żebyśmy z tobą posiedzieli? – Paweł ani myślał wychodzić, jednak na babci jego pytanie zrobiło niewątpliwie wrażenie. Zauważyłam kątem oka jej zmieszanie i nagły popłoch.

– Naprawdę nie ma takiej potrzeby. Jestem śpiąca. – Skłamałam gładko. – Wy też powinniście wrócić do łóżek. Nie chciałabym, żebyście przeze mnie zarwali noc. – Odwróciłam się ostentacyjnie na bok i zamknęłam oczy. Po chwili usłyszałam, że zaczęli się zbierać do wyjścia. Poczekałam aż zamkną się drzwi, nim otworzyłam oczy. Byłam pewna, że dziś już nie zasnę. Nie po tym, czego byłam świadkiem we śnie. Obawa, że ten koszmar powróci, skutecznie mnie otrzeźwiła. Leżałam więc zapatrzona w mrok pokoju, zastanawiając się, kim jest człowiek, który mnie dziś od rana prześladował. Nie miałam bowiem wątpliwości, że zarówno zjawa z mojego koszmaru, jak i nieznajomy, którego widziałam dziś rano na cmentarzu, to jedna i ta sama osoba.

***

Umyta, schludnie ubrana i uczesana w gładki koński ogon schodziłam na śniadanie. Założyłam najlepszą sukienkę, czarną w czerwone róże, która była jednocześnie moją jedyną. Eleganckim wyglądem chciałam zatrzeć choć odrobinę niemiłe wspomnienie ostatniej nocy. Sukienka sięgała mi prawie do kolan, lecz ja miałam wrażenie, jakby ledwie zakrywała mi tyłek. Obciągałam ją co chwilę, przez co mój chód musiał wyglądać dość dziwacznie. Musiałam się nieco oswoić ze swoim dzisiejszym wyglądem. Nienawykłam do strojenia się w kiecki. Moim ulubionym strojem były dżinsy. No, ewentualnie jakaś bardziej dopasowana bluzka, już bardziej kobiecy atrybut. Do tego obowiązkowo adidasy, a nie jak dziś baleriny. No, ale czego się nie robi dla ocieplenia wizerunku. Spojrzałam w dół schodów. Futrzaka nie było widać na horyzoncie. Mogłam więc schodzić bez obaw, że dojdzie do kolejnej konfrontacji. Weszłam do jadalni, nie spodziewając się zastać tam Niny. Podejrzewałam, że mogła być już w pracy. Paweł mówił przecież, że rzadko udaje jej się zdobyć wolny dzień. Nie wiedziałam więc, czy też na dziś przypadało to „rzadko”, czy może zwyczajnie chciała spędzić ze mną trochę czasu (w końcu), niemniej babcia siedziała przy stole w jadalni. No tak, wypadałoby się chociaż oględnie poznać, skoro miałyśmy mieszkać pod jednym dachem. Choć jeśli zsumowała sobie wczorajsze koszmary nocne oraz napad histerii na cmentarzu (podejrzewałam bowiem, że Paweł podzielił się z nią wrażeniami ze spędzonego razem ze mną dnia), to miała już niezły obraz wnuczki. Cóż, jeśli nawet Paweł sypnął, to bynajmniej nie mogłam mieć mu tego za złe. Nina była teraz moją opiekunką, więc z pewnością czuł się w obowiązku, aby zawiadamiać ją o ewentualnych anomaliach w moim zachowaniu.

– Dzień dobry. – Jeśli chciałam zmienić swój wizerunek w ich oczach, to należało chyba zacząć od początku, czyli od podstawowych zwrotów grzecznościowych.