Młodzi bohaterowie Związku Radzieckiego. Obrachunek z przeszłością - Alex Halberstadt - ebook

Młodzi bohaterowie Związku Radzieckiego. Obrachunek z przeszłością ebook

Alex Halberstadt

4,0

Opis

Opowieść o traumie z przeszłości i jej obecności w życiu rodziny, pró­ba autobiografii i śledztwo historyczne. Alex Halberstadt ze strony ojca jest wnukiem funkcjonariusza KGB, jego matka pochodzi z rodzi­ny litewskich Żydów, którzy przeżyli dramat sowieckiej i niemieckiej okupacji. W 1979 roku z matką i jej rodzicami wyemigrował z Moskwy do Stanów Zjednoczonych. Analizuje doświadczenia swoich bliskich, by zrozumieć, w jaki sposób wpłynęły one na niego, jak działa między­pokoleniowe przekazywanie strachu, podejrzliwości, żalu i wściekłości oraz jak można uwolnić się od trującego wpływu przeszłości.

Alex Halberstadt (ur. 1970 w Mo­skwie) – amerykański pisarz i dzien­nikarz. W 1979 roku z matką i jej rodzicami wyemigrował ze Związku Radzieckiego do USA. Publikował mię­dzy innymi w „The New Yorker”, „The New York Times Magazine”, „The New York Times Book Review”. Wykłada dziennikarstwo na New York Univer­sity. Mieszka na Brooklynie.

Gdy amerykańscy znajomi pytali o moje dzieciństwo, nie potrafiłem przekonująco wyjaśnić, co to znaczy dorastać w Rosji i dlaczego mam stosunkowo młodego ojca, z którym prawie nie rozmawiam, oraz dziadka, którego nie znam […]. Nie miałem pewności, czego od niego chcę. Był obcym człowiekiem po dziewięćdziesiątce, o którego umy­słowej sprawności nie byłem przekonany, oficerem wojska i tajnej policji, człowiekiem, którego mój ojciec raz nazwał zbirem bez serca. Oczywiście pragnąłem go poznać, ale nie tylko o to chodziło. Istnienie Wasilija było nicią mogącą poprowadzić mnie w przeszłość, której nie potrafiłem zgłębić ani wytłumaczyć, lecz w jakiś sposób wiedziałem, że żyje we mnie. Czy ta przeszłość mogła wyjaśnić głuche milczenie dziad­ków, nieszczęśliwe życie rodziców i moje własne koszmary i lęki? Czy to możliwe, że wcale nie odeszła, tylko istniała razem z naszym obecnym życiem, nakładając się na nie w upiorny sposób?

Alex Halberstadt

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Superpietka

Nie oderwiesz się od lektury

piękna choć smutna podróż przez życie, wspomnienia, drapanie ran, próba zrozumienia i pogodzenia się. nie wszystko da się zrozumieć, pogodzić się można....
00
Hanka_Ant

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść o tym, co z życiem może zrobić trudna historia i o tym, jak się spod jej wpływu uwolnić.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Young Heroes of the Soviet Union. A Memoir and a Reckoning

Copyright © 2020, Alex Halberstadt

All rights reserved

Copyright © Alex Halberstadt, 2023

Copyright for the Polish edition © Fundacja Ośrodka KARTA, 2023

Copyright for the Polish translation © Ewa Horodyska, 2023

REDAKCJA Hanna Antos

OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI

SKŁAD Tandem Studio

NA OKŁADCE Pomnik Matka Ojczyzna Wzywa! w Wołgogradzie (dawniej Stalingradzie), część kompleksu miejsca pamięci poświęconego sowieckim żołnierzom walczącym w bitwie stalingradzkiej

Fot. Christopher Nuland Andersen

DRUK READ ME, Łódź

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12

KONTAKT DO WYDAWNICTWA [email protected]

DYSTRYBUCJA [email protected]

KSIĘGARNIA INTERNETOWA ksiegarnia.karta.org.pl

www.karta.org.pl

Wydanie I, Warszawa 2023

ISBN 978-83-66707-79-5

Prolog. To, co zapomniane

Gdy jesteśmy skonfundowani lub zagubieni, historie mają moc nadawania znaczenia naszemu chaosowi. Nie tak dawno temu znalazłem taką właśnie historię na stronach czasopisma naukowego. A może to ona mnie odnalazła. Opisano tam, jak grupa badaczy z Emory University w Atlancie rozpylała powietrze ze środkiem chemicznym o zapachu kwiatów wiśni w klatce młodych myszek, a potem aplikowała zwierzątkom wstrząs elektryczny w łapki. W końcu myszy nauczyły się kojarzyć zapach kwiatu wiśni z bólem i drżały ze strachu, gdy tylko go poczuły. Zaskakująca część zaczęła się jednak z chwilą, gdy miały własne dzieci. Zderzone z tą wonią myszy z drugiego pokolenia również się trzęsły, choć nigdy nie przeżyły porażenia prądem. W ich ciałach także zaszły zmiany. Urodziły się z większą liczbą receptorów węchowych w nosach, a jednocześnie w budowie ich mózgów wzrosło przewodnictwo neuronowe odbierające sygnały z receptorów.

Zaskoczeni rezultatami badacze obawiali się, że mają do czynienia z anomalią. Upewnili się więc, że następne pokolenie myszy – wnuki – nie będzie mieć żadnego kontaktu z rodzicami; tak naprawdę powstało w laboratorium po drugiej stronie kampusu, przy użyciu metody in vitro. Ale te myszy również drżały pod wpływem zapachu kwiatu wiśni, a w ich mózgach obecne były takie same zmiany. Ten eksperyment dowiódł, że trauma jednego pokolenia przechodzi fizjologicznie na dzieci i wnuki – nawet przy braku kontaktu. A badacze nie potrafili wyjaśnić, jak i dlaczego tak się dzieje.

Po opublikowaniu w 2013 roku wyników eksperymentu, badania nad zachowaniami ludzkimi potwierdziły, że naukowcy z Emory doszli do czegoś: markery powiązane z pewnymi genami podlegają wpływom otoczenia. Badania prowadzone w szpitalu Mount Sinai w Nowym Jorku wykazały, że dzieci osób ocalałych z Holokaustu mają zmiany w genach, które odpowiadają za to, jak radzą sobie ze stresem – zmiany tożsame z tymi wykrytymi u ich rodziców. Inne dowiodły, że ciężarne matki, które znajdowały się blisko World Trade Center podczas ataków 11 września 2001, urodziły dzieci z podobnymi zmianami genetycznymi. Dzieci poddane tym badaniom wykazywały skłonność do przeżywania syndromu stresu pourazowego, dla której nie istniało wytłumaczenie związane z ich własnym życiem – uwarunkowanie, które jeden z uczonych opisał jako tendencję do „czucia się zagrożonym w bezpiecznym otoczeniu”. Większość teorii usiłujących wytłumaczyć te wyniki odnosi się do stosunkowo nowej dziedziny epigenetyki – zajmującej się raczej ekspresją genów niż kodem genetycznym jako takim – choć aspekty tych teorii pozostają trudne do zrozumienia i dyskusyjne.

Pierwszy raz przeczytałem o tym w szczególnie niespokojnym okresie mojego życia, gdy próbowałem poukładać fragmenty historii rodzinnej. Badania wskazywały na coś, w co mogłem uwierzyć; na coś, w co chciałem wierzyć, gdyż odczuwałem to bardzo dotkliwie – że przeszłość żyje nie tylko w naszej pamięci, lecz także w każdej komórce naszego ciała. Z pewnością jest to deterministyczny pogląd, ale pomaga wytłumaczyć pewne powracające i tajemnicze doświadczenia dzielone w przeszłości przez trzy pokolenia mojej rodziny: rozpadające się relacje, przeczucia katastrof, kliniczne depresje i niepokój, długotrwałe zaburzenia snu, skłonność do trzymania spraw w sekrecie i wciąż obecne poczucie zagrożenia.

Z jakiegoś powodu powracałem do badań nad myszami w Emory. W końcu pojąłem, że przyciągają mnie do nich nie tylko niepokojące odkrycia, ale ich potencjalna siła jako metafory. Czy to możliwe, że my również drżymy pod wpływem bodźców, których nie potrafimy rozpoznać ani pamiętać – takich, które pojawiły się dziesiątki lat przed naszymi narodzinami? To wytrącało z równowagi: wyobrażenie sobie, że przeszłość żyje w nas bez naszej wiedzy i przyzwolenia. Ale jeśli było to prawdą, oznaczało również, że z czasem i przy nakładzie wysiłku tamte dawno minione bodźce można będzie w końcu nazwać i po dłuższym czasie przyjąć do wiadomości.

W moich snach zawsze szczekały psy, jak mówiła matka. A w każdym razie w koszmarach. Zaczęły się w roku, w którym skończyłem dziewięć lat, gdy matka, jej rodzice i ja wyruszyliśmy w koczowniczą wędrówkę z Moskwy do Nowego Jorku. Pojawiały się w tanich pokojach hotelowych w Austrii, we Włoszech i na Manhattanie, a potem w kolejnych mieszkaniach na pustkowiach Queens.

Większość tych snów nie była szczególnie pamiętna, ale wyróżniał się jeden nawracający. Rozgrywa się w Stiepanowskoje, wiosce w pobliżu Moskwy, gdzie latem moja rodzina wynajmowała frontową część oszalowanego na niebiesko domu z zielonymi okiennicami. We śnie zapada zmierzch, a ja stoję przed domem przy furtce obok płotu ze sztachet, usilnie pragnąc wejść do środka. Rodzice są w środku i wyczuwam woń dymiącego drewna z paleniska mojej prababki. Ale buldog właścicielki zerwał się z łańcucha i szczeka po drugiej stronie płotu, przez co gardło ściska mi się ze strachu. Nie potrafię zdecydować, co mam zrobić, ale jest coraz ciemniej i muszę się dostać do domu, więc wreszcie otwieram furtkę i rzucam się do drzwi, a buldog skacze tuż za mną, warcząc za moimi plecami. Wtedy się budziłem, z galopującym tętnem i poduszką wilgotną od potu. Wydarzenia ze snu natychmiast wydawały się rozsypywać, obracać w pył, gdy próbowałem je uchwycić. Czasami, jeśli matka była pogrążona we śnie, zakradałem się do kuchni, brałem z szuflady nóż i trzymałem pod poduszką aż do rana, przewracając się niespokojnie na łóżku i obserwując zimne światło sączące się przez zasłony. Sen nie chciał odejść, nawet po wielu latach.

Kilka miesięcy po tym, jak to się zaczęło, moja rodzina i ja wylądowaliśmy na międzynarodowym lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku. Natychmiast, i wiele lat później, Nowy Jork wydawał się bardziej przypominać dom niż jakiekolwiek inne miejsce, w którym mieszkałem. Jak dla mnie, reszta Ameryki Północnej pozostawała w sferze domysłów. Od pierwszej chwili pokochałem niemal wszystko w naszym nowym mieście, gdzie nurt historii zmierzał w przyszłość zamiast w przeszłość. W Moskwie metro biegło pod ulicami, a stacje służyły jako ewentualne schrony; w niektórych dzielnicach Nowego Jorku wagony metra jeździły po konstrukcjach wysoko nad chodnikami, blisko billboardów, neonów i postmodernistycznych frontonów. Wprawiały mnie w zadziwienie wszelkie dary tego miasta: parterowe dwupokojowe mieszkanie na osiedlu Ravenswood w Long Island City, gdzie zamieszkała nasza czwórka; barwne, szeleszczące broszurki z kuponami żywnościowymi, które przychodziły pocztą; mrożonki Swanson’s Hungry-Man, które z moim dziadkiem ze strony matki Siemionem spożywaliśmy niemal każdego wieczoru, podziwiając ich błyszczącą folię i idealne euklidesowe kształty.

W tamtych latach nie chciałem mieć nic wspólnego z naszą sowiecką przeszłością – włącznie z moim ojcem. Podczas pierwszych pięciu lat w Nowym Jorku rozmawiałem z nim przez telefon kilkanaście razy, a i to dlatego, że matka wpychała mi słuchawkę w rękę i marszczyła czoło. W szkole mówiłem wszystkim, że mój ojciec nie żyje – najpierw, że zmarł na raka, a potem, że zginął podczas sowieckiej interwencji w Afganistanie. Co to szkodziło? Zanim wsiedliśmy na pokład kierującego się na Zachód tupolewa Tu-154 w Moskwie, zrzekliśmy się sowieckiego obywatelstwa i paszportów, a wraz z tym możliwości powrotu. Mój ojciec postanowił zostać i wiedziałem, że więcej go nie zobaczę. Związek Radziecki przetrwał blisko siedemdziesiąt lat, a w 1985 roku przewidywaliśmy, że przetrwa kolejne siedemdziesiąt.

Nazwisko, które przywiozłem ze Związku Radzieckiego, czyli nazwisko mojego ojca – Aleksandr Wiaczesławowicz Czernopiski – było katastrofą tak w starym, jak i w nowym języku. W dworskich czasach nasze nazwisko można by przetłumaczyć jako „pociemniałe krocze”. W szkole średniej koledzy z klasy skracali je do „Pissky”, „Pissed On” albo po prostu „Piss”, czyli „siki”, a czasami, w ostatnich dniach minionej zimnej wojny, nazywali mnie „Dużym Czerwonym”, nawiązując do marki gumy do żucia i mojego rosnącego obwodu w pasie.

I tak w piętnastym roku życia znalazłem się w urzędowym gabinecie z metalowym biurkiem, metalowymi krzesłami i oprawionym w ramki portretem Ronalda Reagana. Obok mnie usiadła matka. Co do kobiety po drugiej stronie stołu, przypominam sobie tylko, że była ładna, czarnoskóra, nosiła żakiet i miała usta pomalowane szminką o odcieniu zwanym Dziką Maliną. Była kierowniczką Biura Emigracyjnego i Naturalizacyjnego i oznajmiła, wyprostowana pod białozębnym uśmiechem prezydenta, że mogę przybrać nazwisko matki dzięki odgórnej decyzji rządu.

Matka spojrzała na mnie i kiwnąłem głową. Kierowniczka zapisała coś na formularzu i przesunęła go po biurku, matka podpisała długopisem i było po sprawie. Obcojęzyczne imię rodowe i nazwisko, z którego mężczyźni w mojej rodzinie pokpiwali, wzruszając ramionami – a na dodatek te słowiańskie sylaby – wszystko przepadło. Zostałem pierwszym Czernopiskim, który nie musiał nosić tego brzemienia.

Nazwisko było jedną z wielu rzeczy zabranych ze sobą, których próbowałem się wyzbyć. Zaczynałem rozumieć, że imigrancki projekt przyswajania nowej kultury ma nieodłączną drugą stronę, którą jest wymazanie kultury starszej. Istnienie w dwóch kulturach jednocześnie było dezorientujące i osobliwie niewygodne, jak słuchanie radia ustawionego między dwiema stacjami. A jako nastolatek chętnie zapomniałem o Rosji i tym, co rosyjskie, ponieważ uważałem, że ta nieobecność oczyści przestrzeń wewnątrz mojego umysłu, zostawiając miejsce dla nowego języka i zasad.

Zapominaniu dopomogła wzgarda żywiona przez matkę wobec kraju mojego urodzenia. Co on kiedykolwiek dla niej zrobił – powtarzała – oprócz odebrania jej młodości? Dorastała w sowieckiej Litwie, w miejscu, którego nie cierpiała niemal tak jak Rosji, ocalonym w jej pamięci jedynie dzięki dziecięcej nostalgii. Dla niej Moskwa była równie obca jak Nowy Jork i znaczyła niewiele, wyjąwszy usankcjonowaną przez państwo dyskryminację Żydów, deficyty konsumenckie, okropną architekturę, ciągnące się miesiącami opady śniegu z deszczem i śniegu oraz nadmiar włókien syntetycznych. W kwestii mojego ojca, z którym rozwiodła się po siedmiu coraz bardziej nieszczęśliwych latach, była jeszcze mniej wyrozumiała. Jej rodzice również nie myśleli o nim najlepiej.

Siemion i Raisa, którzy przyjechali do Nowego Jorku, mając ponad sześćdziesiąt lat, po przeżyciu w wygodny sposób średniego wieku w Wilnie, byli oszołomieni nowym otoczeniem, lecz żadne z nich nie spoglądało wstecz. Kiedy pytałem o ich młodość – znając pewne szczegóły dotyczące wojny i licznych rodzin, których członków przeżyli – moi dziadkowie niewiele mówili. Wierzyli, że przeszłość może popsuć teraźniejszość i uważali mnie za wytwór czasów pokoju, czyli coś czystego i miękkiego jak obłok. Kiedy uparcie dopytywałem, stawali się posępni i nabierali wody w usta. „To okropne wspomnienia – mówiła Raisa w owych niezręcznych chwilach z przekonaniem niemal nabożnym. – Roztropniej być optymistą”.

Mój ojciec był tym, którego najusilniej starałem się zapomnieć, ponieważ gdy sobie o nim przypominałem, pamiętałem również jego dobrowolną nieobecność w naszym życiu. Przez około półtora roku od naszego przyjazdu do Nowego Jorku dzwonił od czasu do czasu i raz przysłał paczkę zawierającą list zaadresowany do mnie oraz kilka książek, między innymi rosyjskojęzyczną biografię Piotra Wielkiego, którą pochłonąłem. Później jego telefony ograniczyły się do jednego albo dwóch na rok. Dzwonienie do  n i e g o,  jak uznała moja matka, było po prostu zbyt kosztowne.

Przez większość czasu kontaktowaliśmy się z ojcem jedynie w mojej wyobraźni. Moim ulubionym wspomnieniem jest to, jak uczył mnie pływać w lecie, kiedy skończyłem siedem lat. Było to nad jednym z zarośniętych zielskiem stawów w Stiepanowskoje. Ojciec wszedł do wody, brodząc po pas, i położył mnie na powierzchni, kładąc jedną dłoń na mojej piersi, a drugą pod brzuchem. „Wierzgaj” – polecił i zakręcił mną dookoła, podczas gdy ja pryskałem mu wodą w twarz. Za pierwszym razem, kiedy zabrał ręce spode mnie, nałykałem się wody i opadłem na muliste dno stawu; dopiero po kilku próbach mogłem wydobyć się na powierzchnię, młócąc rękami i nogami najszybciej, jak potrafiłem. „Płynne ruchy!” – wykrzyknął, widząc moje wymachy.

Przeważnie starałem się w ogóle o nim nie myśleć, aż zacząłem zapominać brzmienie jego głosu, co z jakichś względów mnie przeraziło. Miałem zapewne dwanaście albo trzynaście lat. Dlatego w nocy, gdy już położyłem się do łóżka i zgasiłem światło, próbowałem usłyszeć go powtarzającego: „Płynne ruchy”. Po jakimś czasie wydawało mi się, że coś słyszę, jak cichy szum fal w muszli, i za każdym razem podnosiło mnie to na duchu.

Niedługo po moim wyjeździe do college’u zadzwoniła matka z wiadomością, że ojciec miał zawał serca i spędził prawie dwa miesiące na oddziale intensywnej terapii. Perspektywa śmierci ojca sprawiła, że postanowiłem go poznać, więc korzystając z wizytówki, wybrałem międzynarodowy numer kierunkowy, a następnie jego siedmiocyfrowy numer. Robiłem to co dwa lub trzy miesiące. Odnosił się do mnie sympatycznie, kiedy dzwoniłem, bywał dowcipny i drwiący. Czasami stawał się nieufny, gdy pytałem o jego nową rodzinę albo przywoływałem tematy z przeszłości, lecz przeważnie wydawał się pozbawiony sił witalnych, wyczerpany wysiłkiem związanym z mówieniem. Niekiedy jego głos brzmiał tak, jakby ojciec ledwo żył. Lubił rozmawiać głównie o starych filmach, często tych samych, co ostatnim razem; po piętnastu czy dwudziestu minutach zaczynał sprawiać wrażenie rozkojarzonego i wreszcie stwierdzał, że musi kończyć.

Nie rozumiałem, dlaczego mój ojciec unikał wszystkiego, co wiąże się z ojcostwem. Dowiedziałem się od matki, że przestał rozmawiać z własnym ojcem, Wasilijem, kilka miesięcy po moich narodzinach. Wszyscy krewni wspominali o dziadku jedynie mimochodem; traktowali jego istnienie jako publiczną tajemnicę. Wasilij widział mnie tylko raz, gdy miałem trzy miesiące. Matka mówiła, że zdarzyło się to jesiennego popołudnia w Moskwie, że wykąpał mnie i uczesał. Oczywiście nie pamiętam tego spotkania. Z tych strzępków złożonych w całość wyszło, iż był oficerem w organizacji znanej później jako KGB i ponad dziesięć lat służył jako osobisty ochroniarz Józefa Stalina. Byłem nastolatkiem, kiedy się o tym dowiedziałem, i w moich oczach uczyniło to z Wasilija moralny odpowiednik gestapowca, dlatego fakt, że go nie znałem, nie wywoływał poczucia straty. Urodził się przed rewolucją, jak pamiętała moja matka, i oboje przypuszczaliśmy, że zmarł jakiś czas przed upadkiem Związku Radzieckiego.

Gdy skończyłem trzydzieści lat, moje przeistoczenie wydawało się pełne. Zostałem pisarzem, który opublikował kilkadziesiąt artykułów w nowym języku i pracował nad książką. Dzieliłem mieszkanie na Brooklynie z chłopakiem z college’u, wnukiem pastora luterańskiego; jego rodzice poznali się w szkole średniej w Grand Forks, w Północnej Dakocie. Usilnie pracowałem nad zapomnieniem. Gdy znajomi pytali o moje dzieciństwo, nie potrafiłem przekonująco wyjaśnić, co to znaczy dorastać w Rosji i dlaczego mam stosunkowo młodego ojca, z którym prawie nie rozmawiam, oraz dziadka, którego nie znam, a ojczystym językiem posługuję się z roku na rok coraz gorzej.

Oczywiście nie udało mi się zbyt wiele zapomnieć, nie tak naprawdę. Przez te lata powracające sny z dzieciństwa stały się bardziej natarczywe i niepokojące; nieproszeni goście wdzierający się do niepilnowanych zakątków mojego umysłu. W tamte poranki, na długo zanim przeczytałem o myszach z Emory, zastanawiałem się, czy strach przekazuje się tak samo jak geny. A strach przeniknął również do mojego życia na jawie: zacząłem obsesyjnie bać się najpierw obcych kroków w korytarzu, potem dźwięków dobiegających przez ściany z mieszkań sąsiadów i wreszcie samych sąsiadów. Takiego lęku nie znałem, bo nie mogłem go powiązać z zagrożeniem w moim otoczeniu, dlatego też nie potrafiłem sobie z nim poradzić ani go zracjonalizować, by się go pozbyć. Chwilami czułem się tak, jakby coś mnie nawiedziło, jak średniowieczny opętany.

Wtem pewnego ranka, latem 2004, podczas jednej z naszych nie całkiem kwartalnych rozmów telefonicznych, ojciec napomknął, że nasz dalszy kuzyn mieszka gdzieś w Ukrainie. Powiedział, że prawie go nie zna, ale ten człowiek nieoczekiwanie zadzwonił kilka tygodni wcześniej i dopytywał się, dlaczego mój ojciec nie odwiedza Wasilija. W wieku 93 lat Wasilij jest nadal sprawny umysłowo, poinformował kuzyn karcącym tonem, i „tęskni za tobą”. Byłem zaskoczony na wieść, że dziadek żyje i wciąż mieszka w Winnicy, gdzie dorastał mój ojciec, ponurym przemysłowym mieście w środkowej części Ukrainy. Ostatni raz ojciec i Wasilij wymienili listy 26 lat wcześniej; nie widzieli się od 35 lat. Wyrwało mi się, że chciałbym poznać Wasilija. Ojciec wydawał się niemal równie zaskoczony jak ja. „W takim razie – powiedział – będziesz musiał go odszukać”.

Gdy odłożyłem słuchawkę, przesiałem uważnie to, co wiedziałem o Wasiliju. Nie było tego wiele. Pewnego wieczoru, kiedy miałem dziewięć lat, moja babcia ze strony matki Raisa, nietypowo jak na siebie podpita po niecałych dwóch kieliszkach Asti Spumante, powiedziała, że pracował w tajnej policji i robił „rzeczy, o których lepiej nie mówić”. Była ostrożną kobietą i pozwoliła sobie na tę niedyskrecję dopiero, gdy opuściliśmy Związek Radziecki. Było to zimą 1980 roku i mieszkaliśmy o dwadzieścia pięć minut jazdy pociągiem od Rzymu, w wietrznym nadmorskim miasteczku o nazwie Lido di Ostia, gdzie karłowate palmy oznaczały drogowe wysepki, a plaże zasłane były rozrzuconymi śmieciami i muszlami. Stanowiło kwaterę Czerwonych Brygad oraz przystanek w podróży, którą nasza czwórka razem z tysiącami innych sowieckich uciekinierów podjęła, by dotrzeć do Nowego Jorku. Nikt przy stole nie odpowiedział na słowa Raisy. To było typowe. Ilekroć padało imię Wasilija, atmosfera w pokoju wydawała się chłodniejsza. W zależności od tego, kto się wypowiadał, przedstawiano go jako żarliwego komunistę, emocjonalne zero, imbecyla, zaniedbującego obowiązki ojca i męża, dżentelmena o nieskazitelnych manierach, dandysa, służbistę. Mój ojciec mówił o nim najmniej. A jego skąpe wypowiedzi zabarwione były urazą graniczącą z nienawiścią.

Jedynym namacalnym dowodem istnienia mojego dziadka ze strony ojca była czarno-biała fotografia wklejona do albumu, który matka przywiozła z Moskwy. Na tym zdjęciu Wasilij siedzi na trawiastym zboczu ze swą drugą żoną, babką Tamarą. Schludny, proporcjonalnie zbudowany mężczyzna z fantazją, jeśli chodzi o stroje, ma na sobie spodnie z podwyższonym stanem, koszulę z krótkimi rękawami i słomkową fedorę; spogląda w obiektyw z wieloznacznym, powściągliwym uśmiechem. Wyglądają na dobraną parę, lecz zdjęcie daje kilka wskazówek, kim jest widoczny na nim mężczyzna i o czym mógł myśleć. Na odwrocie znajduje się ozdobiony zawijasami podpis: „Wasilij i Tamara, Winnica, 9 września 1953”.

Nie miałem pewności, czego od niego chcę. Był obcym człowiekiem po dziewięćdziesiątce, o którego umysłowej sprawności nie byłem przekonany; oficerem wojska i tajnej policji, człowiekiem, którego mój ojciec raz nazwał zbirem bez serca. Oczywiście pragnąłem go poznać, ale nie tylko o to chodziło. Istnienie Wasilija było nicią mogącą poprowadzić mnie w przeszłość, której nie potrafiłem zgłębić ani wytłumaczyć, lecz w jakiś sposób wiedziałem, że żyje we mnie. Czy ta przeszłość mogła wyjaśnić głuche milczenie dziadków, nieszczęśliwe życie rodziców i moje własne koszmary i lęki? Czy to możliwe, że wcale nie odeszła, tylko istniała razem z naszym obecnym życiem, nakładając się na nie w upiorny sposób?

Tak więc kilka dni po zamiejscowej telefonicznej rozmowie z ojcem, pomimo całkowicie uzasadnionych wątpliwości, postanowiłem odszukać dziadka. Przede wszystkim obawiałem się, że umrze i zabierze całą wiedzę do grobu. Nie byłem pewien, co zrobię, kiedy go znajdę, ale zacząłem planować podróż, bojąc się, że stracę odwagę.

Następnego ranka podniosłem słuchawkę, wybrałem numer informacji telefonicznej i poprosiłem o połączenie z obsługą centrali w Ukrainie. Po kilkunastu długich, niskich sygnałach kobiecy głos z drugiej strony zapytał po rosyjsku, w tempie karabinu maszynowego, o ulicę i numer domu. Nie znałem adresu; ojciec powiedział, że już go nie pamięta. Winnica liczy pół miliona mieszkańców, oznajmiła telefonistka. Czego się spodziewam? Rozłączyła się. Zadzwoniłem ponownie, zapytano mnie znowu o ulicę, odłożono słuchawkę, spróbowałem jeszcze raz. Trzecia telefonistka zgodziła się poszukać nazwiska. Wróciła na linię niemal natychmiast. „W Winnicy mieszka tylko jeden Czernopiski” – powiedziała i podyktowała numer. Wpatrzyłem się w skrawek papieru, na którym go zapisałem. To wydawało się zbyt łatwe.

Zadzwoniłem. Po dwóch sygnałach odezwał się starczy głos. Czy to Wasilij Czernopiski? Tak, to był on. Prawie się nie słyszeliśmy przez zakłócenia na linii. „Kto dzwoni?!” – wykrzykiwał. Krzyczałem w odpowiedzi, że jestem synem jego syna Sławy, że widział mnie, gdy byłem niemowlęciem jesienią 1970 – i chcę przylecieć do Ukrainy, żeby go poznać. Słyszałem, jak dyszy głośno w słuchawkę. Wydawał się zdezorientowany. „Ja nie mam wnuka” – oznajmił wreszcie.

Nasłuchiwałem trzasków i szumów chyba przez kilka minut, myśląc, że się rozłączył, aż nagle odezwał się kobiecy głos: „Tu mówi Sonia, jego żona. Mamy twoje zdjęcie. Jeśli przyjedziesz, on sobie przypomni”.

1Ochroniarz

Samolot przechylił się w lewo i zaczął zniżać. W przerwie między chmurami pojawiła się diorama: niskie chaty w kępach groszkowozielonej trawy, staw, kanał wodny i kilka nieużywanych budynków fabrycznych drzemiących pośród pastwisk. Potem gdzieś z dołu napłynęła mgła. Lotnisko Szeremietiewo, labirynt pokryty linoleum, rozjaśniony mdłym poblaskiem świetlówek, było strzeżone przez żołnierzy, którzy dopiero co przestali być nastolatkami, wspartych leniwie o ściany, z karabinami automatycznymi przewieszonymi przez ramiona. Czekałem obok kółka kościelnego z Michigan, pół tuzina rodzin w nieskazitelnie białych adidasach; wesoło żartowali między sobą, jakby przeczekiwali przerwę w Wydziale Komunikacji w Stanach. Wtedy właśnie ich amerykańskie poczucie nietykalności dodało mi odwagi.

Wiem, że moje zdenerwowanie podzielało wielu sowieckich emigrantów przyjeżdżających do ojczystego kraju: lęk, że gdy nadejdzie czas powrotu, bramki nie otworzą się ponownie. Nieprzeniknione, w pewien sposób znajome twarze urzędników celnych – zawodowe twarze, których wyrazu nie dało się odczytać – powiedziały mi, iż swobody obywatelskie, w które nie wątpiłem ubiegłego ranka, zależą teraz od kaprysu tych ludzi, ubranych w inne, nieznane mundury. W levisach i wiatrówce wtopiłem się w grupę kościelną, ale byłem powracającym uchodźcą, typem podróżnika, do którego celnicy podchodzili podejrzliwie i być może z zazdrością. Przestępowałem z nogi na nogę i próbowałem uchwycić fragmenty rozmów. Gdy nadeszła moja kolej, podszedłem do okienka i wsunąłem paszport pod szybą. Urzędnik, po pięćdziesiątce i z zaczeską, nie spojrzał na mnie. Kiedy jego oczy przesunęły się na linijkę, w której przeczytał: „Miejsce urodzenia: Rosja”, kąciki jego ust rozciągnęły się, zwiastując uśmiech. Podstemplował paszport, oddał go i podnosząc w końcu wzrok, powiedział: „Witamy w domu, panie Halberstadt”.

Później tego popołudnia zasiedliśmy z ojcem w jego kuchni, paląc. Rzuciłem palenie na studiach, ale zaciągnąłem się jednym z jego winstonów, obserwując dym, który ulatywał pod sufit, gdzie utworzył burzową chmurę. Ojciec palił, odkąd skończył szesnaście lat. Ożenił się ponownie, miał córkę w wieku studenckim i nigdy w pełni nie wrócił do zdrowia po zawale, który przeszedł prawie piętnaście lat wcześniej. „Może byś rzucił palenie?” – podsunąłem. Odparł, że rzuci, gdy „sprawy zaczną się lepiej przedstawiać” i że ma „bzika na punkcie papierosów”. Obaj wiedzieliśmy, że sprawy nie będą się lepiej przedstawiać, a on nie zacznie mieć mniejszego bzika, więc ze skruchą solidarnie zapaliłem.

Mój ojciec gustował w wódce o nazwie Piotr Wielki i tego pierwszego dnia w Moskwie wypiłem wystarczająco dużo, aby także ją polubić. Nie widzieliśmy się od siedmiu lat. Zastanawiałem się, czy go rozpoznam, zważywszy, jak niektórzy mężczyźni dobiegający sześćdziesiątki potrafią się postarzeć niemal przez jedną noc. Ale ojciec wyglądał tak, jak go zapamiętałem, wciąż przystojny i w zaskakująco dobrej formie, jedynie skronie stały się bardziej siwe, a zmarszczki wokół oczu głębsze.

Spędziliśmy na rozmowie w kuchni niemal cały dzień, ale dla mnie nasze głosy brzmiały niepewnie i dziwnie oficjalnie. Od czasu, gdy wyjechałem z Rosji, rozmawialiśmy niekiedy przez trzeszczącą międzynarodową linię telefoniczną i spotkaliśmy się kilka razy, co dałoby w sumie trzy, może cztery spędzone razem tygodnie na przestrzeni ponad 25 lat. W przeciwieństwie do większości ojców i synów nasze relacje nie przybrały rozpoznawalnego kształtu zażyłości. Byliśmy blisko spokrewnionymi obcymi ludźmi.

Ku memu zakłopotaniu ponownie w obecności ojca byłem milczący i dziwnie bierny – sprawę pogarszała moja kiepska znajomość rosyjskiego słownictwa, zdolnego wyrazić dorosłe emocje. Cóż, tak naprawdę nie ubóstwo słów samo w sobie. Czego mi brakowało, to umiejętności połączenia ich w sposób umożliwiający dorosłą rozmowę, tak by włączyć ironię, wątpliwość, czułość, rezerwę. Dlatego przy ojcu mówiłem mniej niż w innych okolicznościach i zastraszała mnie zapadająca z mojej strony cisza, która sprawiała, że czułem się nie tylko niemy, ale i głupi.

Zapytał, jak zawsze, czy oglądałem ostatnio jakieś filmy. Ojciec lubił stare filmy dostatecznie, by uczynić z nich źródło utrzymania: nagrywał hollywoodzką i europejską klasykę filmową z rosyjskim dubbingiem i sprzedawał nie całkiem legalne taśmy VHS i płyty DVD w jednym z nowych centrów handlowych na obrzeżach Moskwy. Czasami był opłacany – przez magnatów od złomowisk i prawników spółek gazu ziemnego – by gromadzić prywatne zbiory wideo w segregatorach, opatrzonych podpisami takimi jak „Nowa Fala” czy „Wczesny Hitchcock”. Swego czasu był typem naukowca, ale obecnie stał się biznesmenem ze świeżo upieczonej klasy średniej po pierestrojce. Dzieliliśmy upodobanie do starych filmów, zwłaszcza amerykańskich, i po kilku kieliszkach wódki zaczął recytować z przekomicznym angielskim akcentem kwestie z dialogu filmowego: „Whoa, take her easy there, Pilgrim”1. Opowiedział mi o The Band Wagon, musicalu wytwórni MGM z 1953 roku. Była tam scena taneczna, która mu się podobała, rozgrywająca się na tle czegoś, co przypominało Central Park. „W połowie filmu – powiedział ojciec – widzisz już, że Cyd Charisse i Fred Astaire są zakochani!” – i jego oczy wydawały się tak żarliwe i nieprawdopodobnie młode jak kiedyś, gdy byłem dzieckiem. Zawsze lubiłem to, że śmiech łatwo mu przychodził. Gdy tak się działo, niezręczność i dziwna sztywność ustępowała miejsca czemuś bliskiemu radości – zarazem nieznanemu i dziecięco pierwotnemu – i widziałem, że on odczuwa podobnie. Ale po chwili powracała samokontrola i uniesienie znikało.

Gdy zapytałem o Wasilija, ojciec stał się wymijający i posępny – i nie nalegałem więcej, aż przypomniałem sobie, że przyjechałem do Moskwy poznać prawdę o nich dwóch. „Nie ma wiele do opowiadania” – oznajmił, odwracając wzrok. „To wszystko jest dość nudne”. Pomimo niepewności w posługiwaniu się rosyjskim, wiedziałem, że przyszpiliłem go, w jego własnej kuchni, za stołem z płyty wiórowej. Odpowiadał na moje pytania, wykonując gesty świadczące o fizycznym dyskomforcie. Jego oczy błagały, abym zmienił temat, ale to było ważne; powiedziałem mu, że muszę wiedzieć. Wzdrygnął się i zapalił kolejnego papierosa, odpalając jednego od drugiego nerwowo i w milczeniu. Gdy wreszcie przemówił, przypominało to uchylenie ciężkich drzwi.

Pierwsze wspomnienie ojca o jego ojcu to przyglądanie się, jak przelicza pieniądze. Mieszkali we wspólnym przedrewolucyjnym mieszkaniu – blisko hotelu Metropol, kilka kroków od placu Czerwonego – dzielonym z innymi rodzinami oficerów służby bezpieczeństwa. Wasilij składał banknoty w schludne kupki i troskliwie układał w pudełku po butach, które trzymał w szafie wysoko na półce razem ze swoim pistoletem. Nigdy tak naprawdę nie wiedział, na co wydawać tę przesadnie wysoką pensję majora i marnotrawił mnóstwo pieniędzy na ubrania, do których miał oko, zamawiając u krawców z Kremla dziesiątki koszul z monogramami i gabardynowe garnitury. Moja babka Tamara projektowała stroje kobiece dla pracowni, która zaopatrywała sklepy odzieżowe. Gdy obydwoje wychodzili na miasto, prezentowali się jak szykowna nowoczesna para wprost z kart magazynu „Harper’s Bazaar”, który Tamara wyłudzała od mieszkającego piętro wyżej kolegi Wasilija, mającego za zadanie nadzorowanie poczty cudzoziemców. Był rok 1949 i mój ojciec miał jakieś trzy czy cztery lata.

Przyszło mi na myśl, że ojciec miał zdecydowanie nietypowe wspomnienia jak na kogoś, kto wychowywał się w Moskwie pod koniec lat 40. Dziewięćdziesiąt procent moskiewskich mieszkań nie miało ogrzewania, a niemal połowa kanalizacji i bieżącej wody; zimą ludzie chodzili po wodę, nosząc oprócz wiader toporki, aby porąbać lód nagromadzony wokół miejskich pomp; robotnicy na rogach ulic układali przywiezione ze wsi drewno opałowe w sterty, które czasami były wyższe od budynków; rodzeństwa chodziły do szkoły na zmianę, ponieważ miały do spółki jedną parę butów.

Ale kremlowskie elity nigdy nie szczyciły się egalitarystycznymi skłonnościami. Wojna się skończyła. Wasilij i Tamara chodzili na tańce, spędzali wakacje nad Morzem Czarnym. W domu, wedle wspomnień ojca, babka zastawiała każdą powierzchnię kryształowymi wazonami pełnymi strzępiastych czerwonych i białych goździków, co nadawało pokojowi wygląd zakładu pogrzebowego. Jadali kawior i wędzone jesiotry dostarczane jako część przydziału żywnościowego Wasilija. W sylwestra – świeckie Boże Narodzenie dla Sowietów – Tamara ustawiała porcelanowe miski wypełnione owocami granatu i pomarańczami, i ozdabiała drzewko błyskotkami i kryształowymi dzwonkami, kładąc pod dolnymi gałęziami prezenty, a niekiedy ananasa. Trzydziestego pierwszego po kolacji mój ojciec rozrywał opakowania, a kiedy szedł do łóżka, sąsiedzi gromadzili się przy odbiorniku radiowym w sieni i oczekiwali północy, wznosząc noworoczne toasty musującym winem z etykietą Sowietskoje Szampanskoje. Moskwa podnosiła się z bagna czasu wojny. Niemal identyczne wieżowce przypominające torty weselne, znane jako Siedem Sióstr, wznosiły się nad miastem. Budowali je głównie niemieccy jeńcy wojenni; najwymyślniejszym z nich był Moskiewski Uniwersytet Państwowy wzniesiony na Wzgórzach Leninowskich2.

Rodzina zajmowała jeden pokój: Wasilij, Tamara, mój ojciec i jego przyrodnia siostra Inna, córka Wasilija z pierwszego małżeństwa. Jak w wielu podobnych mieszkaniach komunalnych w Moskwie, łóżko Wasilija i Tamary było odgrodzone parawanem od łóżka dzieci; łazienkę i kuchnię dzielono z innymi rodzinami. Niewiele mieli tam prywatności, ale mieszkanie było przestronniejsze i lepiej umeblowane niż większość komunałek. Ich czwórka spędzała wiele wspólnych godzin na prostokącie krytej parkietem podłogi, ale ojciec przypominał sobie zaledwie kilka rozmów z Wasilijem. Kiedy wysyłano go za granicę albo kiedy pracował o niecałą godzinę drogi na „bliższej daczy” Stalina w Kuncewie, wyjeżdżał na całe tygodnie, a czasami miesiące. Mój ojciec nie pamiętał, jak i kiedy dowiedział się o pracy Wasilija; zawsze jakoś wiedział, choć Wasilij rzadko o niej mówił.

Ale pewnego wieczoru przy kolacji Wasilij opisał godną odnotowania sprzeczkę. Wcześniej tego dnia stał na warcie w korytarzu wiodącym do Prezydium Rady Najwyższej, gdy marszałek Żukow – człowiek powszechnie szanowany za odwrócenie losów wojny i powstrzymanie Hitlera przed szturmem na Moskwę – zbliżył się do niego ze spuszczoną głową. Dzisiaj pomnik siedzącego na koniu Żukowa stoi przed Państwowym Muzeum Historycznym, w pobliżu wejścia na plac Czerwony. Ale Żukow nie był członkiem Prezydium i nie miał prawa wchodzić do środka, więc Wasilij zastąpił mu drogę. W owej chwili przewyższał rangą naczelnego dowódcę sił zbrojnych. „Położyłem mu rękę na piersi i powiedziałem: «Towarzyszu Żukow, nie wolno wam wejść!»” – mówił Wasilij przy stole, uśmiechając się szeroko, ku wyraźnemu zachwytowi mojego ojca. „Jego pierś była cała obwieszona medalami”.

Przez większość czasu jednak ojciec widywał Wasilija przelotnie we wczesne senne poranki między przebudzeniem a zasypianiem, gdy ten zdawał się krążyć po mieszkaniu. Kiedy stacjonował w Moskwie i miał mniej więcej unormowane godziny pracy, Wasilij wracał do domu późnym popołudniem, wkładał broń osobistą do pudełka po butach, przebierał się z munduru w garnitur, zmieniał buty, wieszał na ramieniu leicę (była zdobyczą wojenną, a on był zapalonym fotografem) i wychodził na spacer, zazwyczaj zostając poza domem długo po zapadnięciu zmroku. Pominąwszy omawianie z moim ojcem tygodniowych ocen – a i to jedynie wtedy, gdy były słabe – rzadko odzywał się do syna, pozostawiając zajmowanie się dzieckiem Tamarze.

Wasilij nauczył mojego ojca, jak się bić. Pewnego popołudnia był w domu, kiedy ojciec wbiegł do pokoju, zanosząc się płaczem z powodu starszego chłopaka, syna innego oficera NKWD, który uderzył go i przewrócił na pobliskim placu zabaw. „Następnym razem, jak go zobaczysz – pouczył Wasilij – weź jakiś kij i walnij go tak mocno, jak tylko potrafisz, w kość między kolanem a kostką”. Następnego dnia ojciec wcielił w życie otrzymane instrukcje. Starszy chłopak zawył z bólu i kulejąc, opuścił plac zabaw. Nie pokazywał się przez trzy tygodnie.

W marcu 1953 ciało Stalina złożono uroczyście w Sali Kolumnowej3. Tłumy żałobników zalały Moskwę; setki zadeptano na śmierć na ulicach. Kilka tygodni później Wasilij przysłał kierowcę, by zabrał Tamarę, mojego ojca i jego przyrodnią siostrę wraz z całym rodzinnym dobytkiem na Dworzec Kijowski, gdzie wsiedli do nocnego pociągu. Była to niespodziewana akcja; mieli mniej niż dobę na spakowanie rzeczy. Pociąg jechał na południowy zachód, do Winnicy, ukraińskiego miasta nad mętną rzeką zwaną Południowym Bugiem, niedaleko od wsi, w której urodził się Wasilij. Jeśli miasto w ogóle było z czegoś znane, to z tego, że swego czasu mieszkał tam Nikołaj Pirogow, popularyzator eteru i pomysłodawca szpitali polowych (zasługa dla nauki, dzięki której jego szczątki złożono, zmumifikowane, w szklanej trumnie w jego dawnym majątku).

Dla Wasilija i Tamary przeprowadzka przypominała przeniesienie się z Nowego Jorku do Terre Haute w Indianie. Osiem lat po wojnie ekipy więźniów nadal wyburzały budynki zniszczone przez niemieckie ostrzały. Wehrwolf, najbardziej wysunięty na wschód bunkier Hitlera, wciąż znajdował się w sosnowym lesie na północ od miasta. Chodniki były podziurawione przez szrapnele. Obowiązywały przydziały towarów na kartki. Wasilij wynajął jednopokojowe mieszkanie niedaleko centrum miasta, przy ulicy Woroszyłowa 19, nazwanej tak na cześć stalinowskiego komisarza obrony, którego dobrze znał.

Winnica niewiele miała do zaoferowania, gdy mowa o rozrywkach po szkole, więc gdy zwalniano klasy, mój ojciec, ośmioletni samotnik, wędrował obok zbombardowanych budynków i świeżo zasadzonych brzóz do kina. Zaczęła się Chruszczowowska odwilż i po raz pierwszy pokazywano hollywoodzkie filmy. Mój ojciec obejrzał Serenadę w Dolinie Słońca4, z orkiestrą pod batutą Glenna Millera, dziewięć razy. Powiedział mi, że wciąż pamięta ścieżkę dźwiękową niemal co do nuty. Kiedyś, lata później w Moskwie, gdy Moonlight Serenade Millera rozbrzmiała na falach krótkich radia u kolegi, ojciec wybuchnął płaczem.

Oceny miał fatalne. Nie znosił algebry, choć nie tak bardzo jak porannych apeli z wiernopoddańczymi wobec partii recytacjami i wycieczkami, by złożyć kwiaty u podnóża pomnika Lenina. Ojciec odbierał to jako paskudną formę kontroli umysłów. W swojej klasie w tylnych ławkach poznał kolegów łobuzów i cyników jak on. Niektórych z nich łączyło uwielbienie dla amerykańskich filmów, jazzu i rock and rolla. Jeden z chłopców miał dostęp do nagrywarki płyt należącej do jego ojca. Stosowano w niej płyty szelakowe, które podczas wojny znikły ze sklepów, przetopione na potrzeby wojska. Wyrzucone zdjęcia rentgenowskie, które mój ojciec i jego koledzy wygrzebywali z przyszpitalnych pojemników na śmieci, stały się użytecznym zamiennikiem. Mając dwanaście lat, ojciec przyniósł do domu nagranie Billa Haleya Rock Around the Clock wypalone na prześwietleniu płuc. Tamtego popołudnia on i dwaj kumple puszczali je na okrągło na gramofonie Wasilija, tańcząc w zabłoconych filcowych butach na lakierowanym stole z ciemnego drewna. Gdy wszedł Wasilij, chłopcy się rozbiegli – koledzy z klasy panicznie się go bali. Wasilij zbił mojego ojca pasem, aż ten upadł na kuchenne linoleum, łkając i prosząc, żeby przestał.

To nie było pierwsze lanie, lecz jak dotąd najgorsze. Później wszyscy czworo – Wasilij, Tamara, mój ojciec i jego przyrodnia siostra Inna – zjedli posiłek w milczeniu. Zanim ojciec skończył trzynaście lat, indoktrynacja, której był poddawany w szkole, zmieniła go w zaciekłego antykomunistę. Wiedział, że Wasilij pracuje w miejscowej fabryce w „dziale personalnym”, co było eufemistycznym określeniem ochroniarza z KGB, który był zatrudniony w każdym dużym sowieckim zakładzie – i wiedza ta sprawiła, że jeszcze bardziej znienawidził swojego ojca. Fabryka nazywała się Pribor – czyli „przyrząd” – i nikt z rodziny nie pamiętał, co tam produkowano.

Tamara była rodowitą moskwianką, która nigdy nie nauczyła się cieszyć życiem w małym prowincjonalnym mieście. Buntowała się przeciw niemu, przyjmując pozę rozbawionej wyższości i ignorując zaproszenia sąsiadów. Gdy ojciec miał około trzynastu lat, Tamara wdała się w romans z taksówkarzem i pewnego ranka przedstawiła go synowi. Mój ojciec uważał swą olśniewającą, próżną matkę za współkonspiratorkę i kogoś równego sobie; nie przyszło mu do głowy, że to dziwne spotykać się z jej nowym kochankiem na rogu ulicy niedaleko od domu. Stopniowo matka i syn zwarli szyki przeciw Wasilijowi. Gdy szli do parku Gorkiego albo do przyfabrycznego sklepu wybrać wzorzystą wełnę czesankową na marynarkę lub bawełnę na koszulę, którą mu szyła, nie mówili mu o tym. W domu, kiedy spał, szeptali sobie nawzajem sekrety.

Później, kilka miesięcy po tym, jak ojciec skończył piętnaście lat, Tamara powiedziała mu, że rozwodzi się z Wasilijem i wraca do Moskwy – sama. On miał pozostać w Winnicy dwa lata, do chwili ukończenia szkoły. Poczuł się zdradzony, ale co mógł zrobić? Po wyjeździe Tamary mój ojciec i Wasilij widywali się jeszcze rzadziej, głównie przy posiłkach. Żaden nie potrafił przyrządzić nawet najprostszego dania, więc jadali razem obiady w pobliskiej stołówce. Potem Wasilij udawał się na wieczorną przechadzkę, a ojciec szedł do kina; latem 1962 roku w Winnicy przez trzy miesiące grano Siedmiu wspaniałych, a mój ojciec mówił, że był prawie na każdym seansie. Później w swojej sypialni słuchał na falach krótkich audycji Willisa Conovera z Głosu Ameryki. W myślach już opuścił to miejsce.

Zanim jeszcze zobaczył oceny końcowe z egzaminów w dziesiątej klasie, wywieszone na tablicy ogłoszeń na szkolnym korytarzu, wiedział, że nie są wystarczająco dobre, aby uzyskać odroczenie służby wojskowej. Wasilij był zadowolony; armia nauczyła go dyscypliny i dała poczucie celu, a teraz miała zrobić to samo z jego zaczytanym, leniwym synem. Mój ojciec pogodził się z kolejnymi trzema latami w innego rodzaju więzieniu. Wiedział, że w wojsku kościsty nastolatek z miasta stanie się celem dla synów rolników z kołchozu i górników z kopalni węgla, więc ostatnie tygodnie w Winnicy poświęcił na grę w piłkę nożną. Koniec końców, piłkarskie umiejętności mogły go ocalić.

W bazie wojskowej w Białorusi, niedaleko Mińska, jego nowym dręczycielem został ukraiński porucznik, zdecydowany pozbawić go intelektualnych fanaberii. Przez osiem miesięcy zmuszał ojca do biegania wokół magazynu artylerii z 12-kilogramowym kotłem w objęciach. Pewnego ranka po dwunastu nieprzespanych godzinach, spędzonych na obieraniu ziemniaków za kantyną, ojciec wrócił do baraków i natrafił na porucznika przetrząsającego jego szafkę. Pozostali żołnierze stali na baczność, gdy oficer wymachiwał zdjęciami Duke’a Ellingtona i Stana Kentona, które mój ojciec powycinał z „Down Beat” i innych amerykańskich czasopism przesyłanych przez Tamarę. Następnie porucznik podarł je na strzępy, mówiąc ludziom, że „wpływy kosmopolityczne” są trucizną dla stanu ducha i gotowości bojowej sowieckich żołnierzy.

Ojciec opisywał te wypadki w cotygodniowych posępnych listach do Tamary, która w końcu wpadła na pewien pomysł. Tak się złożyło, że żona pułkownika w bazie wojskowej nade wszystko pragnęła mieć lodówkę i szylkretowe guziki. Pewnej niedzieli narzeczony Tamary, Michaił Michajłowicz – drobny, łysiejący cwaniak z przyklejonym uśmiechem, który nadzorował skład warzyw i owoców na obrzeżach Moskwy – podjechał półciężarówką w pobliże baraku mojego ojca z prawie nieużywaną lodówką przymocowaną do dachu. Po kilku dniach ojca przeniesiono do bazy wyrzutni rakietowych, o niecałą godzinę drogi od Moskwy. Jego obowiązki polegały na zastawianiu pułapek na szczury, które przegryzały przy gniazdach pocisków cenne kable, niektóre zrobione z platyny. Jego narzędziami były: skrzynka z pułapkami sprężynowymi i łom. Całymi tygodniami pozostawał bez nadzoru i spędzał popołudnia, wylegując się w hamaku, sącząc słabą kawę rozpuszczalną i czytając Pożegnanie z bronią.

Trzy lata później wrócił do Winnicy w mundurze polowym, z głową nadal ogoloną. Wasilij wydawał się cieszyć na jego widok; miał dobre wieści. Po miesiącach pisania listów i przypochlebiania się, załatwił synowi przyjęcie do Wojskowego Instytutu Języków Obcych, przeznaczonego dla synów oficerów KGB i dyplomatów. Dyplom Instytutu oznaczał dobrą pensję i możliwość wyjazdów zagranicznych. Ojciec powiedział Wasilijowi, że zmarnował czas. Oznajmił, że jedzie do Moskwy; i wrzucił kilka ubrań do walizki. Uścisnął dłoń swego ojca i odszedł.

Następnego ranka Tamara czekała na niego na Dworcu Kijowskim. Wymyśliła kolejny plan. Michaił Michajłowicz załatwił mojemu ojcu pracę kierowcy ciężarówki dostawczej w swoim składzie, co oznaczało, że oficjalnie ojciec stał się proletariuszem, które to wyróżnienie umożliwiało mu przyjęcie na wydział filozoficzny Uniwersytetu Moskiewskiego. Poświęcał noce przed rozmową kwalifikacyjną na wertowanie antykwarycznych książek matki, pióra przedrewolucyjnych historyków takich jak Sołowjow i Kostomarow. Podczas rozmowy przewodniczący komisji egzaminacyjnej zauważył, że nigdy nie spotkał równie oczytanego kierowcy ciężarówki.

Ojciec zapisał się na uniwersytet na Wzgórzach Leninowskich w roku 1968. „Rok później poznałem twoją matkę – powiedział. – Resztę znasz”. Siedzieliśmy w jego kuchni; było prawie ciemno. W świetle lampy jego twarz wydawała się ściągnięta. Zapytałem, kiedy ostatni raz widział Wasilija. „Kilka lat przed wyjazdem twoim i matki” – odparł. W Winnicy spędzili dwa pełne napięć dni w starym mieszkaniu, kłócąc się i obrażając na siebie. Wasilij narzekał, że nie został zaproszony na wesele własnego syna i zaledwie raz widział wnuka; ojciec odpowiadał, że nie dostał listu od Wasilija od ponad roku. Był przekonany, że Wasilij go unika ze względu na to, iż jego żona – moja matka – była Żydówką, a ta okoliczność mogła zaszkodzić karierze w KGB. Doszło do krzyków, później mój ojciec wyszedł na stację kolejową. „Zawsze wiedziałem, kim jest moja matka – oznajmił Wasilijowi przed wyjściem – ale nie jestem tego taki pewien w przypadku ojca”. Były to najbardziej raniące słowa, jakie przyszły mu do głowy.

Ojciec palił papierosa za papierosem, podczas gdy ja zapisywałem w kołonotatniku. Kilka miesięcy wcześniej zgodził się pojechać ze mną do miasta obecnie nazywanego Winnicą, ale gdy zbliżał się termin, zaczął się wykręcać. Mimo wszystko, stwierdził, to nie jest najlepsza pora, czeka go wycieczka na ryby, a jego żona Irina uskarża się na bóle brzucha. Mój ojciec był skłonny sprowadzać złamane obietnice do poziomu czegoś, co nieuchronnie musiało się wydarzyć. Miesiącami wyobrażałem sobie nas dwóch wędrujących po mieście jego dzieciństwa, a gdy powiedział mi kilka tygodni przed moim przylotem do Moskwy, że nie pojedzie z powodów „zbyt licznych, by je wymieniać”, odłożyłem słuchawkę i całymi dniami gotowałem się z gniewu.

Siedząc w jego kuchni, poczułem, że mój gniew znowu narasta, kiedy patrzyłem na niego ponad stołem. Ośmielony rolą przesłuchującego, starając się, by mój rosyjski zabrzmiał kategorycznie, zażądałem podania prawdziwego powodu, dla którego nie jedzie.

Ojciec zaciągnął się winstonem i przechylił głowę, jakby coś w sobie rozważał, a potem wypuścił dym przez nozdrza. Wyglądał, jakby zlewał się ze ścianą tuż za nim. „Pewnego wieczoru wróciłem do domu z samymi niedostatecznymi na tygodniowym świadectwie – zaczął, wpatrując się w miejsce, gdzie stykały się za mną ściana i sufit. – Miałem dwanaście lat. Mój ojciec zdjął pas i zaczął mnie bić na podłodze pokoju. Z jakiegoś powodu tamtego wieczoru nie przestawał, więc wyrwałem się i zbiegłem po schodach do zaułka za domem. Pobiegł za mną i złapał za kołnierz. Był ciepły wieczór i wszyscy siedzieli na zewnątrz, na ławkach. Rzucił mnie na chodnik i dokończył lanie na oczach sąsiadów”. Raz jeszcze się zaciągnął i odchylił do tyłu na krześle. „Wiem, że to źle, ale nie mogę znowu się z nim spotkać”. Zgasił winstona w popielniczce i wstał. „Zimą bywa tam mroźno – powiedział, zanim wyszedł. – Zawieź mu sweter”.

Przez wiszącą w kuchni chmurę dymu popatrzyłem w okno. Gawrony zniknęły z platanów. Siedmiopiętrowy budynek z pustaków w kolorze brudnego śniegu stał na poletku porośniętym kępkami trawy. Był taki sam jak ten, w którym się znajdowałem i jak budynki stojące rzędem za nim, niknące w oddali niczym kostki domina. Pod koniec lat 60. i w latach 70. na peryferiach miasta wznoszono setki podobnych. Tak się złożyło, że budynek, na który patrzyłem, był tym, w którym mieszkaliśmy we troje, zanim wyjechałem z matką do Ameryki, a mój ojciec ożenił się ponownie i przeprowadził tutaj, na dalszą stronę pola, wraz ze swą drugą żoną. Przez lata po wyjeździe wyobrażałem sobie ten niepozorny budynek, próbując odtworzyć jego cechy z pamięci. Obecnie, pojawiając się w rzeczywistości, nie miał w sobie nic poza prozaiczną brzydotą.

1 Cytat z kwestii Johna Wayne’a z filmu Człowiek, który zabił Liberty Valance’a (1962).

2 Taką nazwę w latach 1935−91 nosiły obecne Wzgórza Worobiowe na obrzeżach Moskwy.

3 Sala Kolumnowa Domu Związków, w którym w drugiej połowie lat 30. odbyły się nakazane przez Stalina procesy pokazowe dawnych czołowych bolszewików, a w czerwcu 1945 – proces 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego.

4Sun Valley Serenade (1941), musical.