Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
W 1890 roku Przytułek Położniczy numer dwa – przez niemal dekadę prowadzony wyłącznie przez kobiety – zyskuje nowego doktora. Zarządzająca szpitalem Anna Dobrska dzięki długim staraniom sprowadza młodego, acz już wybitnego pediatrę, Józefa Jaworskiego, naukowca z samego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Szybko się okazuje, że lekarz musiał uciekać z Krakowa w tajemniczych okolicznościach i tylko dlatego zgodził się podjąć pracę w warszawskim przytulisku dla ubogich kobiet. Nie wiadomo, jak znaczące konsekwencje dla przytułku może mieć jego przeszłość.
Akuszerka Karolcia po latach starań zachodzi w ciążę i niespodziewanie sama staje się pacjentką przytułku, w dodatku poród odbiera jej najlepsza przyjaciółka Zosia.
Nad małym kobiecym szpitalikiem gromadzą się jednak czarne chmury. Główny inspektor szpitali cywilnych nadal zamierza go zniszczyć, a jego najnowszym sprzymierzeńcem zostaje doktor Konitz, szef konkurencyjnego Przytułku Położniczego numer pięć. Ambitny młody lekarz ma szalony plan i nie waha się wykorzystać pacjentek w walce o dominację.
Nie zdaje sobie jednak sprawy, z kim tak naprawdę zadarł.
Weronika Wierzchowska – z zawodu chemiczka, dawniej związana z przemysłem farmaceutycznym i kosmetycznym. Lubi mieszać, zarówno w reaktorach chemicznych, jak i w losach wymyślonych postaci. Fascynuje się historią nauki, zwłaszcza medycyny, kultury materialnej i ulubionego XIX wieku. Dociekliwie zgłębia historie kobiet, najbardziej tych zapomnianych lub lekceważonych, które chętnie przypomina w powieściach. Perypetie postaci historycznych zestawia z losami współczesnych dzielnych i niezwykłych Polek, tworząc opowieści o życiu kobiet.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Copyright © Weronika Wierzchowska, 2025
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© BG_Illustrations/Adobe Stock
© Jotte/Adobe Stock
Redaktor inicjujący
Michał Nalewski
Redaktor prowadzący
Anna Kubalska
Redakcja
Maria Talar
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-821-1
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Zdarzenia niniejszego tomu
rozgrywają się w okresie
od Niedzieli Wielkanocnej
6 kwietnia 1890 roku
do września 1890 roku.
Starsza akuszerka Zofia Kozłowska wcale nie uważała się za jakoś wielce doświadczoną w swoim fachu i zasługującą na miano starszej. Miała dopiero dwadzieścia pięć lat, w zawodzie pracowała raptem od ośmiu, w dodatku przez kilka pierwszych pełniła funkcję służącej i uczennicy. Co prawda widziała w tym czasie naprawdę wiele, asystowała przy dziesiątkach porodów, już kilka przyjęła samodzielnie, ale nadal miała wrażenie, że ledwo co liznęła wiedzy o położnictwie, a jeszcze mniej o pediatrii albo ginekologii. Dlatego, choć od ponad roku cieszyła się opinią zaufanej starszej akuszerki, kiedy zostawała sama na dyżurze, nadal czuła się bardzo niepewnie.
Pracowała w Przytułku Położniczym numer dwa, placówce o statusie szpitala, przy ulicy Żelaznej pod numerem pięćdziesiąt pięć, w Warszawie. W szpitaliku właściwie, od roku funkcjonującym w nowym budynku, w którym personel miał do dyspozycji aż osiem izb, oświetlenie gazowe i bieżąca woda. Do niedawna uważała takie wyposażenie za niesamowity luksus, szczyt rozwoju cywilizacji, szczególnie że dzięki wodociągowi nie musiała już osobiście targać wiader z wodą ze studni i taszczyć drewna do pieca kuchennego. Przestrzeni też miały tu tyle, że dyżur mogła przesiedzieć, gdzie tylko chciała, w szatni, gabinecie pani doktor lub w kuchni. Oczywiście z przyzwyczajenia wybrała tę ostatnią. Bo to kuchnia tak naprawdę pozostawała sercem, żołądkiem i wątrobą przytułku. Mózgiem był gabinet doktor Dobrskiej, ale przecież najprzyjemniej zawsze w okolicach serca. Dawniej właśnie w kuchni tętniło całe życie szpitalne i towarzyskie. To ona pełniła jednocześnie funkcję izby przyjęć, przebieralni, umywalni, poczekalni, pralni, jadalni, bawialni i noclegowni dla służących. To w niej uczono się, plotkowano i omawiano wszelkie sprawy. Po latach spędzonych w kuchni Zosia czuła się w niej po prostu jak w domu, bezpieczna i spokojna.
Dziś została w przytułku całkiem sama, nawet bez służącej. Pozwoliła Basi pojechać do domu na święta, niech dziewczyna choć raz na jakiś czas zobaczy się z bliskimi. Nie przyszła też kucharka Aniela, zajęta wielodzietną rodziną, dla której przez kilka dni szykowała całe gary świątecznych posiłków. Na szczęście przygotowała też, co trzeba, na czas swojej nieobecności w przytułku i Zosia mogła wydać położnicom śniadanie niemal wykwintne – jaja na twardo z majonezem, plastry szynki i biały żurek. Dziś dieta szpitalna nie obowiązywała, pani doktor zakazała tylko przyprawiać potrawy zbyt intensywnie i korzennie, by nie wpływały niekorzystnie na mleko młodych matek.
Zosia najbardziej się trzęsła nad trzema położnicami, które miała pod opieką. Wszystkie urodziły gładko, niemowlęta przyszły na świat zdrowe, ale zawsze istniała obawa pojawienia się gorączki połogowej, a co już szczególnie niebezpieczne – posocznicy1. To była największa zmora wszystkich działających w mieście klinik położniczych. Nie dość, że stanowiła bezpośrednie zagrożenie dla życia zarówno matek, jak i dzieci, to wykluczała szpital z funkcjonowania do czasu całkowitej sterylizacji wszystkich pomieszczeń. Kilka dni temu wykryto lekką formę gorączki połogowej w szpitalu Dzieciątka Jezus, największym w Warszawie, i od razu wstrzymano przyjmowanie pacjentek. Nie wiadomo, kto i dokąd poniósł dalej śmiercionośne bakterie, Zosia miała jednak nadzieję, że nie dotarły one na Żelazną i właśnie nie rozwijały się w ciałach matek, które miała pod opieką.
Już nawet mniej się bała, że u którejś z pozostałych pacjentek czekających na poród akcja zacznie się akurat dziś. Co prawda pani doktor przyjmowała tylko te z ciążami zagrożonymi lub znajdujące się w najtrudniejszym położeniu życiowym, ale z porodem, nawet skomplikowanym, łatwiej sobie poradzić niż z posocznicą, niewidzialną morderczynią wysysającą siły z zarażonych. Na wszelki wypadek Zosia sprawdzała pacjentkom częściej niż zwykle temperaturę, obejrzała też niemowlęta, zmieniła dwa opatrunki poporodowe, wszystko skrzętnie zanotowała i dopiero wówczas pozwoliła sobie na zagotowanie wody na herbatę dla siebie. Co do niespodziewanego porodu ten raczej dziś Zosi nie groził, Anna bowiem przed udaniem się na święta dokładnie przebadała przyjęte na oddział i uznała, że najwcześniej będą rodzić za jakieś dwa dni. Zosia zdawała sobie jednak sprawę, że nawet najdokładniejsze badanie może się zdać psu na budę, bo nigdy nie sposób było przewidzieć dokładnego terminu. Niemowlęta po prostu nie chciały słyszeć o tym, że trwa święto państwowe lub kościelne, nieważne, stałe czy ruchome. Nie zważały także na porę dnia ani nocy, przychodziły na świat wtedy, kiedy uznały to za stosowne. Dlatego w przytułku musiała ciągle przebywać przynajmniej jedna dyżurna akuszerka.
Obecnie Zosia pracowała na zmianę z Jadwigą. Karolcia bowiem została przez szefową zmuszona do udania się na przerwę macierzyńską. Anna nie była zachwycona, kiedy widziała na oddziale akuszerkę, która sama nosiła wysoką ciążę. I jeszcze jak się krząta przy ciężarnych i położnicach. Odesłała ją do domu i zakazała się pojawiać, zanim nie ułoży sobie życia z niemowlęciem pod opieką. Zresztą Karolina i tak miała na głowie przybraną córkę, Julkę, która przeszła w poprzedniej rodzinie piekło i musiała wyjść z psychicznej zapaści. Dziewczynka, mimo że miała już jedenaście lat, wymagała, by poświęcić jej tyle uwagi i miłości, co małemu dziecku. Karolina nie mogła do tego wszystkiego jeszcze przesiadywać na dyżurach.
Zosia westchnęła, po czym wstała, by zalać sobie herbatę w imbryku. Nie lubiła zabaw z samowarem, urządzeniem spopularyzowanym przez Rosjan, wolała robić napar po polsku. Potrzebowała czegoś na uspokojenie, by zabrać się do dodatkowej, żmudnej i nikomu niepotrzebnej roboty papierkowej. Kilka dni temu stawił się u nich jakiś młody doktorek, przedstawiciel Komitetu Sanitarnego. To była kolejna, zupełnie nowa komórka administracyjna, utworzona przy urzędzie generała-gubernatora. Władze carskie niczego tak nie kochały jak swojej machiny urzędniczej rozrastającej się niczym rak, który złośliwymi komórkami naciekał kolejne aspekty życia w imperium rosyjskim. Administracja była ogromnym molochem, karmiącym się tonami podań, pieczątek, ukazów i raportów, mogącym zmielić na proch zwykłego człowieka, jeśli przypadkiem dostał się w jej rozpędzone tryby. Na dodatek całą tę wielką machinę powoli przeżerała wszechobecna korupcja, nagminne łapownictwo i kolesiostwo, ale jakimś cudem wszystko to trzymało się jeszcze kupy i wciągało do roboty coraz to nowych niewolników, którzy napędzali wielkie koła zamachowe urzędniczego potwora.
Komitet był kolejnym monstrum administracji państwa, obok Inspekcji Sanitarnej, Urzędu Lekarskiego i Rady Lekarskiej organem mającym sprawować pieczę nad zdrowiem obywateli. Oczywiście tylko na papierze. Przede wszystkim zatem wprowadzał nowe dokumenty do wypełnienia i konieczność napisania innych niż dotychczas raportów. Pani doktor zaczynała już rwać sobie włosy z głowy, kiedy na jej biurku lądowały stosy papierów do zapisania, tony sprawozdań do sporządzenia, których najpewniej i tak nikt nie będzie czytał. Akuszerki musiały jej choć trochę pomóc w opanowaniu tego chaosu. Zosia postanowiła więc zacząć wypełnianie księgi, jaką przyniósł doktorek z komitetu. Musiała do niej przepisać wszystkie dane medyczne i personalne pacjentek, które przebywały w ostatnim czasie w przytułku. Księga miała rogi wzmocnione blaszkami, wielkiego dwugłowego orła Romanowów na pierwszej stronie i laskę Eskulapa z owiniętym wokół niej wężem na drugiej. Akuszerka znów westchnęła i umoczyła pióro w kałamarzu, by zabrać się do pracy.
Ktoś zastukał kołatką w drzwi. Niezbyt natarczywie, zatem to nie pilny poród. Kiedy do przytułku przyprowadzono w desperacji rodzącą lub kiedy sama się dobijała, co też się czasem zdarzało, zwykle drzwi trzęsły się w futrynie od rozpaczliwego walenia. Młodzi mężowie nie żałowali drzwiom kopniaków i pięści, jakby te stanowiły jakąś przeszkodę do pokonania w ich drodze ku szczęściu. Jadwiga, najstarsza z położnych, była mistrzynią w osadzaniu takich krewkich interesantów w miejscu srogimi minami, rozkazującym tonem i syknięciami, przypominającymi żmiję strzelającą jadem. Karolina też nieźle sobie z nimi radziła, ona z kolei potrafiła wrzasnąć niczym przekupka na targowisku i zasypać natrętów stekiem wyzwisk, od których każdemu uszy więdły. Zosia uchodziła za osobę zbyt łagodną i potulną, by nadawała się do przyjmowania pacjentów, dlatego zwykle ją w tym wyręczano. Była po prostu z natury miła i przyjacielska, nie potrafiłaby rugać płaczącej z bólu przyszłej matki ani roztrzęsionego ojca.
Tym razem na szczęście do drzwi nie stukała rodząca, tylko Marcin, zwany niegdyś Śrubą. Właściwie to nadal zwracało się tak do niego wielu ludzi, szczególnie starych znajomych, ale oficjalnie występował już jako Marcin Śrubacz, tak jak naprawdę się nazywał i jak figurowało w dokumentach. Od kiedy zerwał z przestępczą przeszłością, z półświatkiem i marginesem, po czym stał się praworządnym obywatelem, porzucił też bandycki pseudonim. Marcin poza tym był od kilku miesięcy Zosi narzeczonym, z którym zresztą od jakiegoś już czasu żyła trochę bezbożnie niczym żona z mężem, pod jednym dachem i w jednym łóżku.
Właściwie trochę miała nadzieję, że przyjdzie, ale i tak zaskoczył ją widok wielkiego i masywnego jak niedźwiedź olbrzyma. Stał jakby speszony przed drzwiami przytułku, dzierżąc przed sobą kosz piknikowy, który w jego wielkich łapach wyglądał niczym koszyczek ze święconką wielkanocną. Śruba minę miał niepewną, rozglądał się, jakby sprawdzał, czy ktoś go nie widzi lub nie śledzi. Czyżby myślał, że wejście do przytułku może go pozbawić tych resztek poważania, jakimi jeszcze się cieszył na Woli wśród prawdziwej ferajny?
– Odważysz się wejść? – spytała, powstrzymując uśmieszek. – Czy tylko ofiarujesz mi białą kiełbasę i zwiejesz?
– Przecież nie lubisz białej kiełbasy. Zostawiłem całą dla Leosi – mruknął i zaskakująco zwinnie jak na swoje rozmiary wśliznął się do środka.
*
Śruba nie był ani sentymentalny, ani rodzinny. Nie mógł też wykrzesać z siebie choćby krztyny pobożności i szacunku dla religii oraz obyczajów. Powinien dziś grzecznie, jak przystało na porządnego mieszczanina, udać się z żoną i całą rodziną na mszę, później zasiąść do świątecznego śniadania. Spożywać dostojnie i na trzeźwo potrawy starannie przygotowane przez połowicę i cieszyć się jej bliskością oraz rodzinną atmosferą. Tyle że miał takie świętowanie w nosie i za nic nie mógł się do niego zmusić. Poza tym Zosia nadal nie była jego żoną, od pół roku jeszcze nie ustalili daty ślubu. Oboje pozostawali na to zbyt zajęci, on rozwijał swoją uczciwą firmę, ona harowała jak zwykle w przytułku. Nawet nie chciała rozmawiać o tym, by miała zostawić pracę i poświęcić się domowi oraz rodzinie jak każda kobieta wierna tradycji. Uparła się, że będzie pracowała, choć w przytułku zarabiała nędzne grosze i musiała dorabiać wizytami domowymi u ciężarnych pacjentek. Nie chciała porzucić z trudem zdobytego fachu, był dla niej ważniejszy niż wszystko inne. Miała poczucie misji, wierzyła, że to, co robi, jest nie tylko potrzebne, ale wręcz święte. Codziennie ratowała życie i przyjmowała na świat nowe lub choć w tym uczestniczyła i nie wiedzieć czemu działało to na nią niczym narkotyk. Wracała do domu, jakby leciała nad ziemią, po czym z przejęciem opowiadała Śrubie, co się wydarzyło w przychodni. Uznał, że to przeczeka. Nie będzie jej naciskał, do niczego zmuszał. Jej zapał powinien się w końcu wyczerpać, pojawi się zmęczenie i wypalenie. Tak zawsze było z idealistami.
Przynajmniej nie musieli spędzać Wielkanocy jak całe miasto, jak wszyscy drobnomieszczanie. Nadal skrycie nimi pogardzał, choć stał się jednym z nich, a ich sposób życia wydawał mu się żałosny i przeraźliwie nudny. Posłuszni, pokorni wobec władzy i kleru, dawali się doić podatkami, pomiatać sobą każdemu frajerowi w mundurze – czy to policyjnym, czy urzędniczym. Byli niczym mrówki lub może bardziej jak stado baranów. Nie mógł się przekonać do ich trybu życia, do tego, by grzecznie świętować zmartwychwstanie Zbawiciela, w którego nie za bardzo i nie do końca wierzył.
W dodatku Zosia uciekła na dyżur świąteczny i zostawiła go w mieszkaniu samego z siostrą. Właściwie nawet nie z samą, bo Leokadia nigdy nie była sama, również wtedy, gdy w pokoju nie było nikogo poza nią. Tak bowiem wypełniała sobą przestrzeń, sprawiając wrażenie, że jest jakby bardziej liczna, jakby była ona i mnóstwo jeszcze towarzystwa. Zawsze była rosłą dziewczyną, ale po porodzie jeszcze bardziej się powiększyła, do tego stała się dużo głośniejsza, bardziej apodyktyczna i ruchliwa. No i jeszcze jej dzieci, siostrzeńcy Śruby, trojaczki, które też wydawały się przynajmniej sześcioraczkami. Mikołaj, Jerzy i Ksenia. Miały trochę ponad pół roku, nie potrafiły jeszcze chodzić, ale już robiły raban niby cała banda rozrabiaków.
Leokadii asystowała Sabina Błoch, jej przydzielona dawniej do ochrony przyboczna, która stała się z czasem osobistą pokojową czy kimś w tym rodzaju. Sabina pochodziła z wielkiego romskiego klanu. Dobry Stwórca obdarzył ją ruchliwymi i niespokojnymi rękami, które chętnie zgarniały, co się nawinęło. Sabina ponadto dobrze posługiwała się nożami, potrafiła nimi nawet rzucać, często celnie. Ciągle powtarzała, że lada dzień wyruszy z taborem w drogę, bo nie może już wytrzymać w mieście, w dodatku tak długo w jednym, ale z jakiegoś powodu dalej siedziała w Warszawie i dotrzymywała towarzystwa Leosi. Siostra Marcina miała prócz Sabiny jeszcze jedną służkę – Annę, kucharkę Lucynę i starego Alojzego, kogoś między lokajem a ochroniarzem. Marcin zatem nie zostawiał siostry w domu samej z trójką maluchów. Miała zespół, którym mogła dyrygować do woli, pewnie nawet nie zauważając nieobecności brata na świątecznym śniadaniu.
– Jesteśmy naprawdę nowoczesną parą – zwrócił się do Zosi, stawiając kosz na kuchennym stole. – Żyjemy na kocią łapę, bezbożnie i w pogardzie dla drobnomieszczańskich konwenansów, w zgodzie z własnymi sumieniami, tak jak chcemy, ale… Czuję jednak, że czegoś tu brakuje. Nie wiem, może się pobierzemy i zrobimy sobie dzidziusia? Założymy prawdziwą rodzinę?
– Mamy jeszcze czas. Na ślub i na dziecko przyjdzie odpowiednia pora – odparła, krzątając się przy koszu. – Teraz jest tyle roboty, tyle spraw na głowie. Co by zrobiła pani doktor, gdybym i ja zaszła w ciążę? Co beze mnie stałoby się z przytułkiem?
– Tylko dzięki tobie jeszcze funkcjonuje, co? – Śruba mruknął basem. Pokręcił głową, nie kryjąc irytacji. – Poradzą sobie świetnie bez ciebie, my zaś zajmiemy się dzieckiem i domem. Co dzień patrzysz na kobiety, które rodzą dzieci, nie mając mężów, pracy, rodzin, dachu nad głową. I jakoś żyją. Ja ci ofiaruję wszystko, czego chcesz. Tylko zacznijmy żyć normalniej, przynajmniej spróbujmy!
Zosia wykrzywiła usta.
– Mam wrażenie, że ja jestem dla ciebie przede wszystkim częścią terapii wychodzenia z przestępczego bajora. Że chcesz założyć tę rodzinę na próbę, by zobaczyć, jak to jest, sprawdzić, czy dasz radę żyć niczym normalny człowiek – powiedziała, wykładając na stół zawartość koszyka. – Co ze mną będzie, jeśli uznasz, że to jednak pomyłka? Że to nie twoja bajka być ojcem dla naszego dziecka, bo bardziej cię bawi obrabianie ludzi na Kercelaku? Sam powiedziałeś, że wiesz, ile widziałam porzuconych kobiet z dziećmi. Odepchniętych przez mężczyzn, którzy uznali, że mają jednak inne plany. Że wolą życie swobodne, a zamiast żony panienki lekkich obyczajów.
– To przez Bolka? – O dziwo, Śruba pozostawał zupełnie spokojny. – Masz uraz przez niego. Rozkochał cię w sobie, naobiecywał bajek, jak to założycie razem rodzinę i jak cię będzie rozpieszczał, po czym z dnia na dzień wyjechał. A kiedy wrócił, to się nawet nie pojawił przywitać, bo przywiózł sobie śliczną żonkę. I boisz się, że ja też cię tak wystawię! Masz mnie za podobną kanalię, za takiego samego drania, jakim był twój ociec, twój ojczym i pierwszy narzeczony. W dodatku napatrzyłaś się na te wszystkie nieszczęsne kobiety w przytułku i wbiłaś sobie do głowy, że zostały skrzywdzone przez facetów i że wszyscy faceci są tacy sami.
– A może nie? – bąknęła Zosia i wzruszyła ramionami. Unikała spojrzenia mu w oczy, nagle poczuła się głupio, a do tego dotknięta. – Może i tak? Chcę się jeszcze czegoś nauczyć, posmakować prawdziwego życia, chcę pomagać ludziom. I czuję się potrzebna tym wszystkim nieszczęsnym kobietom. Jeśli teraz wyjdę za mąż, stanę się zwykłą kurą domową. Taką jak moja matka, głupia, niewidząca dalej poza swój śmierdzący kurnik. Zajmę się gotowaniem obiadków, czego nie znoszę, niańczeniem dziecka, siedzeniem w domu i czekaniem na swego pana. Na to, by spełniać jego zachcianki i być na każde skinienie, bo to on jest żywicielem rodziny, od niego wszystko zależy. Ja nie chcę zależeć od żadnego faceta! Nigdy więcej. Nigdy więcej nie pozwolę się skrzywdzić…
Śruba wstał i podszedł do Zosi. Wiedział, co teraz należy zrobić. Powinien ją objąć i przytulić. Może też pocieszyć, obiecać, nawet przysiąc na wszystkie świętości, że z nim tak nie będzie. Że tym razem trafiła na tego właściwego, że naprawdę znajdzie u niego wytchnienie i spokój, że dostanie szczęście i masę ciepła. Ale nie potrafił. Nie był z tych, którzy okazują czułość i są wylewni. Właściwie nigdy nie uzewnętrzniał uczuć, wpoił sobie pozorną obojętność. Taka postawa była konieczna, by przetrwać w świecie, w jakim żył, wśród bandytów i szumowin. Tam każdy przejaw czułości byłby jednocześnie wyrazem słabości, odsłonięciem się na zdradzieckie ciosy. Tyle lat żył wśród tak myślących ludzi, że nie potrafił już inaczej. Musiał pozostać twardy, pozornie obojętny, zwłaszcza na takie babskie wywody. Nie dotknął jej zatem nawet, stał za nią i milczał, patrzył, jak wyciąga talerze.
– Pasztet od pani Lucyny, z kapłonami i cielęciną na świątecznie – napomknął, sięgając po zawinięty w papier kawałek. – Kiełbasa jałowcowa od chłopaków z targowiska, jajka, chleb, baba wielkanocna i kawałek mazurka… Niezbyt wykwintnie, do tego chyba pani Lusia trochę za dużo mi tego naładowała, jakby dla całego szpitala. Powiedziałem jej tylko, że chcę zjeść z tobą, byś nie siedziała tu sama w taki dzień.
– Na oddziale położniczym wszystkie dni są dokładnie takie same. Niemowlaki nie honorują przerw świątecznych – odparła, ale uśmiechnęła się do niego ładnie, pojednawczo. – Napijesz się herbaty, a może zagrzać ci żurku, który zostawiła Aniela? Też narobiła go cały gar, jakbym tu miała na wykarmieniu pułk położnic, a nie raptem kilka kobiet. Jest także szynka, zobacz, jaka ładna. Mamy tu dóbr naprawdę po dziurki w nosie, aż mi trochę głupio, przytułek powinien pozostać miejscem skromnym.
– Nie przesadzasz? To chyba nie klasztor. Te dziewczyny muszą porządnie jeść, by nabrać sił po porodzie. – Śruba wyciągnął skądś nóż, który w dodatku wcale nie wyglądał na kuchenny. Zaczął nim kroić cienko szynkę, ostrze okazało się ostre jak brzytwa, a ogromne łapy wielkoluda znów pokazały, że potrafią być niezwykle sprawne i precyzyjne.
– Zdaje się, że też liznąłeś nieco wiedzy medycznej, skoro wiesz, co dobre dla pacjentek.
– Przecież to żadna tajemnica, że człowiek po wysiłku powinien się najeść, porządnie wyspać i jeszcze łyknąć kielicha czegoś mocniejszego. No dobra, to ostatnie chyba nie pasuje dla młodych matek, przynajmniej tych zwyczajnych. Leosia dzień po porodzie duszkiem osuszyła butelkę czerwonego wina, które, jak wiadomo, jest dobre dla osób, co straciły krew.
– To bzdura i zabobony, tak mówi pani doktor. Wino nie ma własności krwiotwórczych tylko dlatego, że wygląda jak krew. – Pokręciła głową z przyganą.
Zosia traktowała wszystko, co mówiła pani doktor, jako prawdę objawioną i nigdy nie kwestionowała jej słów. Właściwie była ślepo posłuszną wyznawczynią doktor Tomaszewicz-Dobrskiej, o czym Śruba już nieraz się przekonał. Nie było sensu o tym dyskutować, musiał Zosię zaakceptować taką, jaka była, i właściwie naprawdę taką ją kochał. Nie miało znaczenia, że czasem go irytowała, podziwiał tę drobną dziewczynę, pozornie delikatną, ale tak naprawdę silną zarówno fizycznie, jak i charakterem.
Usiedli i zabrali się do jedzenia, oboje byli porządnie wygłodzeni. Zosia wcześniej nawet jakoś nie pomyślała o posiłku, miała przecież w planach wypełnianie idiotycznej księgi dla Komisji Sanitarnej. Śruba z kolei nie zamierzał jeść w święta bez wybranki. Teraz pałaszował, jak to miał w zwyczaju, ze smakiem i prawdziwą pasją. Wgryzł się w szynkę, poprawił plastrem pasztetu i od razu wepchnął do ust całe jajo na twardo. Zosia skubała swój kawałek, patrząc na niego z przyjemnością. Jej olbrzym był tak żywotny i jadł z taką radością, że sama czuła się pokrzepiona od samego na niego patrzenia. Mogłaby go karmić cały dzień, aż żałowała, że nie umie gotować, jakoś nigdy za tym zajęciem nie przepadała.
Zapomnieli oboje o sprzeczce, teraz znów byli kochającą się i w pełni oddaną sobie parą. Śrubie już nie przeszkadzało, że Zosia nie pali się do małżeństwa i rodzenia mu dzieci, ona z kolei w tej chwili gotowa była zrobić, co tylko on sobie życzy, nawet mu gotować i zajmować się domem. Kiedy przebywali we dwoje, czuli się po prostu swobodnie, nie musieli nawet rozmawiać. Zosia wiedziała, że to dobry znak, że ich miłość okrzepła, spoważniała, przeszła w fazę stabilnej. Posmarowała plaster szynki chrzanem, zrolowała go i podsunęła Śrubie do ust. Zjadł jej z ręki. Uśmiechnął się od ucha do ucha, gryząc mięso niczym wygłodniały wilk. Pochyliła się do niego nad stołem, pocałował ją delikatnie, jakby się bał, że może okazać się krucha.
W drzwi znów ktoś załomotał. Tym razem ostro, pięścią w dechy, ignorując kołatkę. Zosia jęknęła boleśnie. Tak gwałtowne dobijanie się świadczyło oczywiście o sytuacji alarmowej. Śruba sięgnął po odłożony na deskę do krojenia nóż i wsunął go do rękawa. Mimo że był porządnym i spokojnym mieszczaninem, z dawnych czasów zostały mu pewne odruchy, na przykład taki, by zawsze być gotowym do walki. Zosia położyła mu dłoń na łapie.
– To tylko jakaś biedna kobieta zaczęła rodzić – powiedziała. – Dobrze, że jesteś, bo nie mam dziś nawet służącej do pomocy. Napełnij ten garnek wodą i postaw go na ogniu. Rozkręć porządnie gaz, pewnie będziemy potrzebowali sporo przegotowanej wody. Zaraz trzeba będzie przyszykować zabiegowy, ale po kolei, najpierw zobaczymy, kim jest pacjentka. No już, nie siedź tak, bierz się do roboty!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
1 Sepsy.
ROZDZIAŁ 1
Okładka