Mistyfikator - Parasiewicz Joanna - ebook + audiobook + książka

Mistyfikator ebook i audiobook

Parasiewicz Joanna

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

1917 rok, Lwów. Wojna zbliża się ku końcowi, ale miasto wrze w ogniu narodowych ambicji.
Mieszka tu Wiktor Fogel, syn lokalnego wariata, albinos i odmieniec. Wiktor mimo młodego wieku już wie, że nic nie boli dotkliwiej niż inność. Dzięki przypadkowemu spotkaniu charakteryzatora teatralnego chłopak odkrywa talent do przeobrażania twarzy.

W poszukiwaniu lepszego życia opuszcza płonący Lwów i udaje się do Berlina – miasta rozpusty i dekadencji, domów uciech i kabaretów.

Poznaj Wiktora Fogla, którego niezwykły talent stanowi zarazem uśmiech losu i przekleństwo. Odwiedź wielokulturowy Lwów oraz Berlin opętany gorączką swinga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 50 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,3 (17 ocen)
9
5
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katawoj

Nie oderwiesz się od lektury

jestem pod wrażeniem. bardzo dobrze oddany klimat czasów. nie banalna fabuła.
10
MagiBorowska

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo wciągająca, polecam
00
AgnieszkaLuca

Nie oderwiesz się od lektury

zaczarowała mnie,jest piękna...
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgodywydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Novo Publishing Anna Slotorsz

Fotografie

© euthymia, Vasyl, Lizard |stock.adobe.com

© via polona.pl

Redakcja

Beata Wojciechowska-Dudek

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

anatta.pl

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2021

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2020

ISBN 978-83-66573-75-8

Moim Rodzicom

PROLOG

Berlin, 1921 rok

Natasza zjawiała się przed czasem. Cicho, jak nikt inny, stukała do drzwi. Rozsupłując szal, mówiła, że to jedyne miejsce, gdzie przychodzi punktualnie. A Wiktor uśmiechał się za każdym razem. Odbierał od niej płaszcz, kapelusz i wprowadzał do salonu, gdzie już na fotelu czekał pled. Odsłaniał też rolety, tak jak lubiła. Wszystko miał przygotowane wcześniej, nie skupiłby się przecież, gdyby wiedział, że na niego czeka.

Gdy Natasza Rosanova zapowiadała wizytę, należało pamiętać o trzech rzeczach: rozrobieniu masy, schłodzeniu belugi oraz wolnym popołudniu dla Yany. Yana Alma, jego gospodyni, zdobywała tę ruską gorzałę spod ziemi, ale hrabiny nie trawiła, co odkrył dopiero niedawno. Natasza, delikatna z pozoru jak różany płatek, potrafiła się zaraźliwie śmiać i pić wódkę tak, że nikt nie umiał jej w tym dorównać – z wdziękiem, lubością i zawsze do dna.

Przed jej przyjściem Wiktor zamykał się w pracowni i porcjował składniki. Z ciosanej flaszy starannie odmierzał trzydzieści gramów szarawego wosku, a trzonkiem odłupywał szkliste grudki kalafonii. Żywica musiała być bez domieszek, koniecznie pierwszorzędnego gatunku, bo te mniej szlachetne uczulały. Bryłki kalafonii ubijał ceramicznym tłuczkiem i podgrzewał na niewielkim ogniu, by zmienić je w płynną maź, dodawał wosk, porcję terpentyny i puder z perłopławów. Najczęściej używał Pinctada margaritifera1, miękkich i kluchowatych stworzeń podobnych do zaciśniętych piąstek, wetkniętych w bure konchy najeżone kolcami. Sto gramów tego cudu starczało na jakieś dziesięć porcji, przy tym były trudno dostępne, a dostawy ciągnęły się tygodniami. Wreszcie, gdy masa zaczynała wypełniać pokój aromatem lata, przelewał ją do porcelanowego naczynia.

1 Perłopław indyjski – gatunek ostrygi perłowej.

Natasza Rosanova sączyła zimną belugę na przemian z mocną herbatą, jakby nie potrafiła się zdecydować, co woli w pierwszej kolejności. Moszcząc się w śliwkowym fotelu, zzuwała wiązane buciki i podwijała pod siebie nogi w dziecinny sposób; w takiej pozycji nie pokazałaby się pewnie nikomu innemu. Narzekała na zimno i na przeciągi, choć otulała się pledem, a potem opierała głowę o miękki zagłówek. Obserwowała go smutnym wzrokiem i poddawała jego dłoniom.

Wiktor lubił patrzeć w jej agrestowe oczy. Cenił w niej też, że nie męczyła go pogaduszkami, nie szukała na siłę tematów. Nie potrzebowała wypełniać ciszy słowami. Wolała nasłuchiwać stukotu zbliżającej się kolejki, która na wysokości okien pracowni śmigała estakadą w dół i znikała w tunelu niczym atrakcja w lunaparku. Czasem wspominała rodzinny dom. Najbardziej tęskniła za bratem i matką, których zostawiła pod Petersburgiem, i za białymi nocami. A tu w Berlinie nikt nie znał białych nocy.

W salonie najważniejsze były okna sięgające sufitu. We fragmencie jednego z nich wtopiono witraż – szachownicę z barwnych szybek, przez które popołudniowe słońce projektowało na ścianach fantazyjne arabeski. Okna zajmowały niemal całą ścianę i to dzięki nim Wiktor zakochał się w tym wnętrzu. Dobre światło było zresztą konieczne, gdy klasyfikował karnację, oceniał kondycję cery, przebarwienia i inne ślady, które na skórze zostawiał czas.

A czas był pracodawcą Wiktora Fogla. Większość klientek zjawiała się w salonie o strzelistych oknach właśnie z jego powodu: pragnęły zetrzeć upływ czasu z więdnących twarzy, opadających powiek, kącików ust, szyi i policzków. Siedząc w śliwkowym fotelu albo na sofie, wyłuskiwały z trzewi wyszywanych woreczków prywatne relikwie, pokazywały świadectwa niegdysiejszej świetności, wycinane z gazet recenzje zapomnianych spektakli i zdjęcia po to, aby uczynił je na powrót takimi jak dawniej – widzialnymi. Wszystkie łaknęły uwagi. I jakżeż szybko traciły przy tym czujność.

Wiktor nigdy nie przerywał, gdy o czymś opowiadały, mówiły więc niemal cały czas. Wystarczyło, by kiwał w zamyśleniu głową, a one wciągały go bezwzględnie w swój świat. W jego salonie z kolorowym witrażem czuły się na powrót szczęśliwe, ponieważ jego dotyk czynił cuda, zwracał je znów piękne światu, tak jak tego pragnęły. Przebrzmiałe gwiazdy, zapomniane muzy i dawne odkrycia sezonu Wiktor stwarzał niemal na nowo mocą perłopławów, kalafonii, tłuszczów i wosku. Odtwarzał symetrię tam, gdzie jej brakowało, doskonalił rysy, formował niezgrabne podbródki i podnosił zapadnięte policzki. Ujędrniał cerę i maskował szpetne nosy. Za pomocą chwilowej ułudy i słodkiego zwycięstwa nad przemijaniem przywracał wiarę w fakt, że to, co najlepsze, jeszcze przed nimi.

Teraz zaś miał w zanadrzu coś znacznie cenniejszego. Coś, co wabiło je mocniej i uzależniało.

część 1

ROZDZIAŁ I

Lwów, lata 1917–1920

Wiktor Fogel wraz z babką gnieździli się w skrzydle dobudowanym do eleganckiej kamienicy, którą od frontu zdobił krokodyl o żarłocznie wykrzywionym pysku. W dobudowanym skrzydle ściany pokrywała odłażąca farba oraz ciemne wykwity grzybów, ciągnęło tam wilgocią z piwnicy i kocimi szczynami. Do dobudówki wchodziło się wprost z podwórza, minąwszy drewniane wygódki i koślawą kapliczkę. W pionie, gdzie mieszkali Wiktor z babką, rodzina Majeranców i pan Zając, lokale na skutek wady konstrukcyjnej składały się z dwóch niezależnych części. Pokoje z aneksem kuchennym leżały niecały metr wyżej od sypialni, połączone z nimi niczym trapem drewnianymi schodkami. Bywało to zabawne, ale częściej uciążliwe dla mieszkańców.

Mało kto pamiętał, że budynek z krokodylem zaprojektowano dla poborcy ceł. Smukła kamienica wdzięczyła się obok synagogi, ale z czasem straciła swoje zgrabne kształty, gdy dostawiono doń trzy ściany i zamknięto w jej środku kiszkowate podwórko z kapliczką. Jakoś wtedy okładzina z piaskowca ściemniała tak, że elewacja straciła bezpowrotnie swój wielkomiejski sznyt. Dlaczego dom poborcy ceł zdobił akurat krokodyl? Po Lwowie krążyły na ten temat różne domysły – śmiano się na przykład, że nie można było oddać trafniej gadziej natury właściciela. Dość, że budynek łączył w osobliwy sposób dwa niechętne sobie światy: dzianych „frajerów” od ulicy i „hołotę” wokół kapliczki.

Okna mieszkania Wiktora przyglądały się bezradnie kapliczce, a pod oknami Loli mieściła się pracownia gorsetów jej matki z francuskimi manekinami na wystawie, ponieważ madame Passerman kochała wszystko, co francuskie. Wiktor po raz pierwszy zobaczył Lolę właśnie w oknie jej mieszkania na pierwszym piętrze. Bawiła się jak dziecko puszczaniem zajączków, odbijając od burych ścian lustrzane światełka. Obserwowała je ze znudzoną miną i speszyła się, gdy uchwyciła jego wzrok. Za drugim razem Wiktor widział, jak zganiała z parapetu rudego kota. I zapewne nie miałoby to większego znaczenia, gdyby dwa dni później w eleganckiej bramie od ulicy nie zawisł plakat: Wczoraj wieczorem zaginął kot, rudy i bez obroży. Znalazcę uprasza się o kontakt w Atelier Gorsetów Madame Passerman. Czeka nagroda pieniężna.

– Ta od gaci kota szuka – mruknęła babka Adela. – Może drugiego do pary? Jednego już przecież chowa w głowie. – Szorowała druciakiem garnek i rzucała gniewne spojrzenia w stronę miski, gdzie spadały ziemniaczane obierki. – Jak człowiek nie ma zmartwień, to martwi się każdą głupotą. Jak nic, to ten konus spod trójki. Ten Rusek z pchlarzem zrobił porządek. Nie raz kocura gonił. Cieniej! – fuknęła na wnuka. – Tak terebisz te barabole, że z samych łupek można blinów utrzeć!2

2 Tak grubo obierasz te ziemniaki, że można by z tych obierek placków utrzeć (gw. lwow.).

Wiktor jej nie słuchał. Bujał się na kulawym stołku i obierał te ziemniaki, jak mu wyszło. Nienawidził kartofli, tego smrodku, jaki wypełniał kuchnię, gdy zaczynały się gotować. Obiecał sobie, że gdy już zacznie na siebie zarabiać, nie tknie ani jednego. Jedli je na okrągło na zmianę z kaszą. Nie mógł też słuchać swojej babki – wysuszonej i zrzędliwej jaszczurki, która ciemnymi, wyłupiastymi oczami łypała dookoła. Nawet nie musiała przy tym odwracać głowy. W odróżnieniu od innych babka była jednak w tym swoim ględzeniu sprawiedliwa. Dostawało się z grubsza wszystkim. Adela była szczera do bólu niczym lustro prawdy z bajek.

W tej części miasta wołali ją od lat do porodów. Wołali tak jak wcześniej jej babkę i jej matkę, bo tak się jakoś składało, że każda miała córkę, której przekazywała wielopokoleniową mądrość, jak wywołać poród, jak spowolnić, jak przekręcić płód w łonie, jak ulżyć, a potem bezpiecznie oczyścić macicę.

Adela też miała córkę, ale ta jej córka jakby nie z niej była zrodzona. Anna nie chciała chodzić do ludzi i nie chciała uczyć się fachu. Robota była niewdzięczna, a i ryzyko spore, bo tam, gdzie je wołano, nie proszono doktorów. Doktorzy umawiali się za pieniądze albo siedzieli w szpitalach. A szpitale były dla prostytutek i jeszcze dla przytułkowych, tych, co z miejsca potrzebowały dzieciaka zdać. Mówili też, że w szpitalu to prędzej śmierć można znaleźć, toteż babkę Adelę wołano do domów, bo tam rodzono u siebie, jak Bóg przykazał.

W samej kamienicy pod krokodylem babka przyjęła z tuzin porodów. Bozia dała, że zdrowe. A różnie się trafiało: pchały się na świat potworki nieszczęsne, koślawe, kosołape3, kosookie4, skrzywione, z wargą zajęczą, w stopach szpotawe… Tym najbardziej pokrzywdzonym na prośby matek niechętnie, ale wprawnym ruchem Adela pomagała też zejść z tego świata. Z tego się jednak nie spowiadała, bo żaden mężczyzna, nawet z największym krzyżykiem na szyi, niczego by nie zrozumiał.

3 Kosołapy – o krzywych nogach (gw. lwow. i kresowa).

4 Kosooki – zezowaty (gw. lwow. i kresowa).

– Żeby się nie męczyło, a inni razem z nim. – Zerkała na Matkę Boską za szybką wiszącą u niej nad łóżkiem.

Odkąd Wiktor pamiętał, zabierała go na famuły5. Nosił za babką miski i metalowe wiadro, a gdy szli, o jego metalowe ściany obijały się głośno kostka mydła i nożyce położnicze wyprażone wcześniej na kuchennych fajerkach. Babka się upierała, aby wszystko, łącznie z suchymi szmatkami, brali ze sobą, bo różnie bywało. U ludzi czasem myli ręce w miednicy z talerzami z poprzedniego dnia, a czasem brakowało nawet tej miednicy.

5 Famuła (gw. lwow.) – rodzina.

Wrzaski i przeciągłe wycie rodzących szybko przestały robić na Wiktorze wrażenie, podobnie jak wytrzeszczone ślipia ich dzieci, które nieufnie śledziły każdy jego krok. Dzieci te Wiktor wyganiał za drzwi, za to ich ojcowie zawsze znikali sami. Gdyby go zapytano wtedy, przyznałby, że wolałby kopać piłkę z tymi dziećmi, które wcześniej przepędzał, by nie plątały się babce pod nogami, ale nikt go o nic nie pytał. Zdaniem babki wszystkie chłopy podczas porodu traciły rozum, a skołowane kumy czy siostry zawadzały, toteż upierała się, aby przy rodzących zostawał jedynie jej kilkuletni wnuk.

Odwiedzali razem skromne czynszówki na wyższych piętrach, zatęchłe sutereny i zimne poddasza. Na najtańszych kondygnacjach na Kleparowie czy na Łyczakowie witały świat następne pokolenia cieśli, łyżkarzy, zdunów, literatów albo dorożkarzy, tragarzy, poetów, szklarzy oraz stróżów. Zaraz po rozwiązaniu sine ciałka niemowląt owijano w szarawe i ciasne tłumoczki i układano przy ich szarych ze zmęczenia matkach. Do tłumoczków mówiono po polsku, w jidysz, po ukraińsku, czasem po ormiańsku. Wszystkie te kiszkowate izdebki o brudnych ścianach wypełniał zaduch i zapaszek czegoś skisłego i zbyt długo smażonego. A babka, grzmiąc od progu, z miejsca domagała się powietrza. Dyskutowano albo wzruszano ramionami, ale zawsze rozwierano zaparzone lufciki i odtykano uszczelniane kocem okna. Proszono też ich do mieszkań sytuowanych wygodnie, na przykład na wysokim parterze. Tam przestronne pokoje wyciszały tłoczone tapety, dmuchane lampy ozłacały wnętrza, a stopy łaskotał dywan. Lepsze mieszkania posiadały własne łazienki, a zdobiły je muślinowe firanki i ukwiecone balkony. Wśród kryształowych serwantek czekano na potomków kupców, urzędników, naczelników kolei albo zarządców poczty, handlarzy futer, buchalterów, radców prawnych bądź fabrykantów. Tam także mówiono po polsku, w jidysz, po ukraińsku, czasem po niemiecku.

Bez względu na piętro, status czy dekoracje grymas bólu wywołany skurczami porodowymi wykrzywiał jednakowo wszystkie twarze.

– Krzycz, kochaneńka, krzycz za was dwoje – dopingowała babka Adela. – Niech cię słyszy ulica i ten twój, co to ci prezent zmajstrował. No, nie zaciskaj mi ust, napniesz się i dziecku będzie trudniej.

*

Żydowskie babki chłopaków z podwórka miały baloniaste piersi, nosiły ufryzowane peruki i piekły pachnące cebularze. Polskie babki miały podobne piersi, wyliniałe z wiekiem włosy zakrywały chustkami, a dzieciakom z podwórka podtykały pajdy ze śmietaną i cukrem. Z niemieckimi było pewnie podobnie, choć niemieckich babek akurat u nich w kamienicy nie było, ale szwargoczące Hansy i Godfrydy kopały ze wszystkimi piłkę za kapliczką.

Babka Adela nie miała piersi (Wiktor specjalnie się przyglądał), ponieważ w każdym miejscu swojego ciała była kanciasta. Włosy nosiła zebrane w wieczny koczek na czubku głowy, z którym zapewne się urodziła. Żadnego cebularza by nie upiekła, a chleb ze śmietaną i cukrem prędzej zjadłaby sama. Niemniej jednak tylko o niej, babce Wiktora, mówiło się z ostrożnym podziwem, że jak komplikacje, to wołać Adelę. O żadnej innej z piersiami czy bez tak nie mówiono.

Było jej bliżej do kawalerzysty niż do statecznej matrony. Nie znosiła gotować i klęła niczym lwowski baciar6. Miała w nosie, czy wnuk nosi się ciepło, i przeganiała smutki jarzębiakiem. Od jarzębiaka albo jałowcówki nie rwała jej wątroba, więc chętnie brała je w rozliczeniu, gdy klyjentce brakło umówionej gotówki. Już w domu, wychyliwszy pierwszą szklankę, sadowiła się na łóżku i kazała sobie zdjąć z olchowej szafy organki. Tak nazywała potężny akordeon, który dostała od starego Cygana. Cygan nazywał się Ioska i był wielki jak niedźwiedź. Wiktor zapamiętał, jak się nazywał, bo jakaś staruszka, drepcąc przed namiotem na Lisim Polu, dokąd przywiodła ich połowa taboru, wciąż pokrzykiwała: „Przecież Ioska oznacza, że się będzie mnożył!”. Wiktor nie znał tego słowa i pytał o nie babkę, ale zaraz go ofuknęła, żeby jej po próżnicy nie bajtlował7, gdyż na miejscu okazało się, że żona Cygana spodziewa się bliźniaków. Na tamtą dziewczynę wołali Syntia i wyglądała, jakby była córką Ioski. Gdy Adela dotarła wreszcie do jej namiotu, ta ledwo żyła, ochrypła od wrzasków. Syntia miała mokre od potu włosy, patyki zamiast nóg i brzuch niczym balon, a w nim bliźniaki owinięte pępowiną wokół szyi.

6 Baciar – lwowski ulicznik, łobuz (gw. lwow.).

7 Bajtlować – mówić dużo o czymś nieważnym (gw. lwow.).

Klepiąc pieszczotliwie organki i wspominając Syntię, babka zaznaczała, że musiał to być jeden z tych razów, kiedy kierował nią sam Pan Bozia; wszystko dobrze się skończyło jedynie cudem, gdyż sprowadzono ją bardzo późno.

Zerkając czule na olchową szafę, Adela cmokała z uznaniem, powtarzając, że te jej organki są warte pałacu. I gdy zbierała się do śpiewania, to wpierw głaskała czule ich cielsko, po czym układała je ostrożnie na kościstych kolanach. Przez chwilę nuciła, łapiąc melodię, i zaraz zręcznie rozwierała instrument na pół niczym paszczę chorego zwierzęcia albo Amorphophallus titanum, kwiat gigant, dziwadło z Sumatry o zapachu gnoju. Pod gruzłowatymi palcami akordeon posłusznie odsłaniał bordowe miechy zdobione złotym szlaczkiem, a te, na przemian rozciągając się i zwijając, tłoczyły powietrze w stroiki. Zwinne palce dobywały po kolei On zimny, ona gorąca, Panno Walerciu, Maryjankę, Widziałem Marynę we młynie. Śpiewając, zaśmiewała się do łez i wydawała się szczęśliwa.

To ona, Adela, była dla Wiktora matką i ojcem, gdy ta rodzona trzasnęła drzwiami, a ojciec zamieszkał w gołębniku. I kiedy Stach Fogel zaczął spędzać wśród ptaków noce i dnie, jedynie babka pilnowała, by jego syn nie chodził głodny i trafiał do szkoły.

Wnuk spadł Adeli na głowę niczym kara za grzechy. Musiał mieć jakieś trzy lata, gdy wyciągnęła, wracając po trudnej nocy, kawałek papieru wetknięty w szparę drzwi. W licho oświetlonym korytarzyku zrazu nie mogła rozczytać niewyraźnego pisma. Pomyślała jednak, że jak ktoś się tak spieszy, to często do złego. Dopiero w kuchni, pod powiększającym szkiełkiem Adela wyczytała z tej kartki, że życie w czynszówce to nie było życie. Prawdziwe życie czekało na jej córkę gdzie indziej, w świecie, który Anna pragnęła poznawać z nauczycielem klarnetu przy boku. O Wiktorze nie wspominała słowem, a on sam nigdy się o tym nie dowiedział, bo babka zaraz cisnęła kartkę w ogień obok położniczych nożyc i kleszczy.

Zresztą ten jej wnuk nie narodził się oficjalnie, ponieważ jego rodzice nigdy go nawet nie zarejestrowali. Gdy Adela przyszła ze sprawą, Józefa Anioł, kompetentna urzędniczka z magistratu w referacie ewidencji ludności, nawet nie udawała zaskoczonej. Przysposabianych dzieci bez metryczek urodzenia każdego miesiąca miała u siebie z troje. Opracowała nawet politykę w kwestii daty urodzin, po prostu wpisywała pierwszy dzień danego miesiąca, aby trzymać się jakiegoś porządku. Babka Adela machnęła ręką i tym sposobem Wiktor Fogel urzędowo pojawił się na świecie pierwszego maja. „Nikt nie ma nic przeciwko, aby obchodzić urodziny pierwszego maja” – przekonywała kompetentna urzędniczka. Co innego pierwszego listopada czy kwietnia dla żartu. Pierwszy maja brzmiał sympatycznie i świątecznie.

I tak zostało, choć Wiktor przyszedł na świat trzy miesiące wcześniej, w dniu, w którym meteoryt rozorał środek syberyjskiej tajgi. Ponieważ meteoryt o sile pięciu megaton trotylu uderzył w pustkowia środkowej Syberii, nikt o tym nie wiedział. Co innego, gdyby spadł tego dnia cztery tysiące kilometrów bliżej – nie byłoby wówczas ani Lwowa, ani Wiktora Fogla lat trzy, ani też kompetentnej urzędniczki Józefy Anioł. On jednak rąbnął w rzeczkę, którą zmiótł z ziemi, podobnie jak tysiące świerków, sosen, limb i modrzewi w promieniu czterdziestu kilometrów i nie zarejestrował tego faktu nikt, podobnie jak urodzin Wiktora.

Nauczyciel klarnetu, z którym ucieka matka, nazywał się Zbysławski. Adela imienia nie znała, ale znała z widzenia jego matkę i gdy się przypadkiem widziały, stara Zbysławska odwracała głowę albo pluła pod nogi. Rozpowiadała, że latawicę od położnej zawsze swędział tyłek i zawróciła jej chłopakowi w głowie. Mówiła też, że zapłaci za grzechy, bo każdy za swoje grzechy płaci. A tymczasem za czyjeś grzechy płaciła Adela. Zarobiła na starość dzieciaka oraz zięcia – ciężkiego, milczącego i zupełnie nieżyciowego. Wśród swoich ptaków Stach trwał godzinami, co doprowadzało ją do pasji. Dlatego też ona, Adela, gdy nie było co do garnka włożyć, wspinała się na poddasze i gdy drzemał, wybierała z gruchającego sanktuarium ze dwie dorodne sztuki. Prędko ukręcała gołębie łebki, oprawiała i dusiła w potrawce. Coś przecież jeść musieli.

ROZDZIAŁ II

Robota nie szła od dnia, gdy przepadł kot. Rwały się nici, nierówno szły kroje, a matka marudziła na przeciągi, bo Lola wciąż zostawiała uchylone drzwi. Ale miski wciąż stały nietknięte. Klienci wchodzili i wychodzili, mijając się w drzwiach, posłańcy odbierali zamówienia i kolejny dzień biegł utartym rytmem, a Lola nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Im więcej przybywało zleceń, tym mniej miała cierpliwości, by słuchać terkotu maszyny, obrzucać, obszywać czy fastrygować. Snuła się po domu zgaszona.

Kilka dni wcześniej miała sen. Jeden z tych, których bała się najbardziej. Siedziała w teatralnej loży, wyszykowana i piękna. Miała upięte włosy, lśniące kolczyki, a lusterka lornetek łowiły chciwie każdy jej ruch. Towarzysz, którego twarz krył cień, gładził jej dłoń w jedwabnej rękawiczce. Nie potrafiła dojrzeć jego twarzy, ale na smukłej dłoni połyskiwał sygnet z czarnym kamieniem. Bawili się tego wieczoru doskonale, a ona śmiała się głośno rozbawiona bodajże Odludkami Fredry. I śmiała się tak, że aż się obudziła, zanosząc tym chichotem. Nie siedziała w loży, leżała we własnym łóżku.

Ostatkiem nadziei przesunęła palcami po twarzy, po szyi. Nie, nie była w Teatrze Miejskim i pewnie nigdy tam nie będzie, ponieważ nikt jej nie zaprosi, a ona nie upnie wysoko włosów. Nakryła głowę poduszką, dusząc szloch. Nie należało budzić madame.

*

Wiktor postanowił, że rozejrzy się za pchlarzem. I tak miał iść po butelki i druty, a skoro za sierściucha obiecywali znaleźne…

Szkło czy druty Wiktor opylał Mundkowi Majerancowi. Ojciec Mundka, stary Majeranc, drutował garnki, oplatając je zręcznie i gęsto drucianą siatką niemal na poczekaniu. Mundek zaś z drutów, które mu zostawały, skręcał łapki na myszy, wieszaki albo ptasie klatki. A przede wszystkim kręcił z nich „cacka na Cygany”. Kawałki druta przeciągał złotą farbką, a potem pracowicie i z wysuniętym językiem wyginał obcążkami w fantazyjne obręcze i kółka. W palcach dryg miał po ojcu. Bransoletki, misterne pierścionki i kolczyki obklejał na bogato kolorowymi szkiełkami, bo musiało się błyszczeć.

– W jeden dzień zejdzie – cmokał zadowolony. Wkładał kolejną błyskotkę do puszki po kakao Sucharda i przekładał pomiętą bibułką.

Mundek był rok starszy od Wiktora. Przypominał chudą tyczkę o wydatnym nosie i nosem tym wychwytywał z miejsca każdą okazję do zarobku. Umiał się zakręcić tam, gdzie było trzeba. „Riby, riiiby, fisz!” albo: „Śledzik świeżusi pod wódeczkę dla paniusi!” – darł się jak opętany. Babka Adela marzyła w duchu, aby jej wnuk choć trochę w tym Mundka przypominał, podłapał ten jego spryt, zaraził się tym drygiem. Ale widać Wiktor nie posiadał aż tak wydatnego nosa.

Mundek z kolei marzył o zgodnej żonie, która będzie mu gotowała to, co lubi, i rodziła dzieci: Samuela, Dawidka i Szymona oraz ze dwie córki: małą Malkę i Rachelkę.

– Na diabła ci tyle dzieci?

– Będziesz starszy, to się dowiesz – zbywał Wiktora ze śmiechem. – Ty nie chcesz?

– Ja już się tyle ich naoglądałem, że mi wystarczy.

– Ej. – Mundek splunął przez zęby. – A jak taka baba rodzi, to jej tam dużo widać?

– No a jak myślisz, geniuszu, przecież innej drogi nie ma. Nadal wierzysz w bociany?

Mundek podrapał się po brodzie.

– No a co ty tam robisz?

– Co trzeba. Podaję instrumenty, bo trzeba czymś rozewrzeć szyjkę albo wyciągać dzieciaka kleszczami. Zdarza się, że tnę krocze albo je zszywam, jak jedna z drugą umęczą babkę.

Mundek patrzył na niego, jakby mu opowiadał, że codziennie przenika ściany. Wzdrygnął się.

– Nu, a jak ty się nie brzydzisz? Tam pewnie kupa krwi jest.

Wiktor westchnął i pokręcił głową.

– I widzisz, i dlatego Żydków do porodów nie wołają, bo wy to wszystko musicie mieć bez krwi i koszerne, jakby człowiek zjawiał się na świecie w urodzinowym pudełku. A ja, zanim zacząłem się nad tym zastanawiać, już byłem przyzwyczajony.

To, czego Mundek nie odkładał do kakao Sucharda, zabierała na handełe Zelda Majeranc. Matka Mundka prowadziła kram ze śledziami i piklingami na Krakidałach8, a gdy akurat chodziła w ciąży albo była w połogu, przy rybach stał Mundek albo któraś z sióstr. Babka Adela powtarzała, że jakby za dzieci płacili złotem, to Majerance mogliby sobie nim ściany obkładać. Ale złotem za dzieci nikt nie płacił, więc u Majeranców w mieszkaniu ściany były gołe, a w środku zwykle pachniało zwarzonym mlekiem.

8 Krakidały – pchli targ funkcjonujący przed wojną we Lwowie.

Raz podczas szabrów trafił się Wiktorowi prawdziwy rarytas. To było w marcu, gdy koło Izby Przemysłowej na Batorego kładli nowy bruk. Został do przekopania ostatni fragment wokół wzgórka za altaną i podczas prac łopaty huknęły w coś twardego. Myślano, że to kamień, więc przesunięto się z drążeniem kawałek dalej. Po chwili szpadel znów się zatrzymał. Biegły tędy rury? Rury przy Batorego nie widniały jednak na żadnym planie, podobnie jak nie widniał w tym miejscu żaden masowy grób. Tymczasem w kwartale, gdzie kopano, wykopano dwieście kompletnych tureckich szkieletów. Oddział Saracenów leżał w zbiorowej mogile wraz z całym osprzętem. Teren natychmiast odgrodzono i zasłonięto burymi plandekami, ale nim zjechały się z Krakowa mądre głowy, miejscowe baciary przyszły jak po swoje. Niczym sen złoty znikały sierpowate jatagany o wysadzanych kamieniami rękojeściach, obosieczne kindżały, sygnowane bebuty9 i hełmy żelazne. Wiktor wziął niemal całą kolczugę, której nikt nie chciał. Wziął, ile zdołał unieść, bo chłopaki wyrywali sobie z rąk posrebrzane szable i zdobione sztylety, a ta metalowa plecionka leżała spokojnie w błocie. Z tureckiej kolczugi stary Majeranc cieszył się jak dziecko i nawet nieźle mu zań zapłacił. Co prawda o wiele mniej niż Wiktor się spodziewał, ale przynajmniej nie miał później problemów z policją jak cała reszta, która po Krakidałach próbowała przez kolejne miesiące opylić arsenał z siedemnastego wieku.

9 Bebut – nóż pochodzenia perskiego, rozpowszechniony w Turcji.

Te druty i te butelki były dla Estery. Zbierał je i zanosił do Majeranca, aby chociaż na nią popatrzeć. I w te szczęśliwe dni spotykał siostrę Mundka, a ona uśmiechała się do niego tak, że robiło mu się ciepło w środku. Marzył, aby uśmiechała się tak bez końca. Bił się z myślami, czy przyznać się Mundkowi – w końcu to przyjaciel. Pewnie by nie wyśmiał, więc postanowił, że powie, gdy przyjdzie czas.

Raz podarował jej śliczną broszkę-ważkę, całą z mieniących się koralików. Nazajutrz wypadały jej urodziny. Ważkę wypatrzył u Ormianina i targował się z nim jak dziki, bo ten szybko zwietrzył, że młodemu na cacku szczególnie zależy. Warta była wszystkich pieniędzy, bo gdy położył jej tę ważkę na dłoni, a szklane paciorki musnął promień słońca, Estera zaniemówiła i zamrugała oczami z wrażenia. Ucałowała go wtedy w policzek tak jakoś czule, trącając nosem. Zaschło mu w gardle i potem wracał do domu jak zamroczony. Chciał ściskać ludzi idących obok chodnikiem.

W piątki, po wyjściu z łaźni, Mundek z ojcem zwykle robili rundkę po domach. W jarmułkach i muślinowych gabardynach zbierali na biednych, na szabas. Prosili o grosz, gęsi smalec, jajka, kawałek mięsa. Babka Adela nie dawała. Kompletnie nie potrafiła zrozumieć tego zwyczaju i odgrażała się, że pomoże, ale do dziadowania ręki nie przyłoży.

– Jak komu Pan Bozia dał ręce i nogi, to niech uszanuje i choć ulice zamiata. Mleć językiem jest łatwo, tyle że brzucha się tym mieleniem nie napełni, a nawet ksiądz za darmo pacierzy nie klepie.

W soboty kram zamykano. Babka kręciła wówczas głową i powtarzała, że „Żydzi niby takie zmyślne, a z tym swoim siódmym dniem to nie najmądrzej umyślili”. W soboty schodziło się więc do Majeranców rozpalić w piecu pod garnkiem. Sami nie mogli, bo to była jedna z trzydziestu dziewięciu czynności zakazanych w szabas.

– To dzień modlitwy – tłumaczył mu kiedyś Mundek. – Wierzymy, że dostajemy wtedy drugą duszę.

Babka Adela kręciła głową, ale nie mówiła nic.

W szabas przed świętami, gdy można było lepiej zarobić, stary Majeranc prosił, by stanęli przy rybach, więc od szóstej, w zimny mrok, Wiktor albo pan Zając spod siódemki, grabarz na Łyczakowie, obkładali w gazetowy papier śledzie i piklingi. Dłonie, włosy pod czapką, sweter, nawet bielizna sakramencko przechodziły zdechłą rybą. Nie pomagała nawet na to wcierana skórka od cytryny, ale za trzy grudniowe soboty starczało na jesionkę albo buty.

ROZDZIAŁ III

Jak co roku pod koniec kwietnia na Lisim Polu za sadem hrabiego Pstrokońskiego pojawił się cygański tabor. Wjeżdżały z łoskotem drewniane budy i Lisie Pole zmieniało się w kolorową i głośną krainę, przepełnioną krzykami, śpiewami i nawoływaniami, jękami skrzypiec i lutni. Rozbijano namioty i okadzano je kadzidłami ze szmat i ziół, by przepłoszyć robactwo i żmije. Rozpalano ogniska i rozstawiano trójnogi. Na trójnogach dymiły żeliwne albo gliniane kociołki, w nich bulgotały zupy z pokrzyw, lebiody, szczawiu i bukowych orzechów. Dochodziły potrawki z gawronów i jeży, z łapanych we wnyki dzikich królików. Stare Cyganki karmiły wpierw mężów, synów oraz braci. Obgryzały po nich kości, a okrawki i resztki dzieliły między córki. Potem w chustach i falbaniastych spódnicach zasiadały w zbitym stadzie niczym egzotyczne ptaki. Przekomarzały się ze sobą, nizały korale, plotły włosy. Mężczyźni, syci i dumni, wyciągali karty albo cymbały. Na wielkich kamieniach przenośnych kuźni klepali ostrza siekier i noży, gwoździe oraz patelnie. Pomiędzy nimi plątały się umorusane, bosonogie i zasmarkane dzieci oraz mizerne dziewczyny w fałdzistych spódnicach i z tasiemkami we włosach. Chudymi jak zabawkowe grabki łapkami czepiały się połów marynarek i rękawów gadziów10.

10Gadžo (rom.) – według tradycji romskiej „obcy”, „nie-Rom”.

– Dobra pani położy pieniążek na los łaskawy. – Błyskały węgielkami źrenic.

Z kostek, z chrząstek i kawałków skórek łapanych w sidła ptaków i gryzoni kleciły klejone woskiem, okręcane sznurkiem trupki albo diabełki. Za dziwaczne amulety płaciły chętnie panie z miasta; zjawiały się po nie specjalnie albo przychodziły zamawiać dobrą wróżbę.

Ludzie się też skarżyli, bo wraz z pojawieniem się cygańskich wozów ginęły kury, koszule ze sznura albo pościel wietrzona przed domem. Mimo to zachodzili na Lisie Pole zamawiać miłosne zaklęcia albo choć nacieszyć oczy.

Wiktor z Mundkiem też tam chodzili i opylali cygarety. Te cygarety to był pomysł Mundka, od kiedy zwąchał, że tytoń w lipcu zaraz po zbiorach kosztował grosze. Brali więc ze dwa jutowe worki odpadków, żółtych i lepkich liści, i kręcili te cygarety do wiosny. Szły jak woda, podobnie jak bransolety, kolczyki i pierścionki z drutu. Puszka po kakao Sucharda opróżniała się w jedno popołudnie. Jak się szło na Lisie Pole, to trzeba było wziąć z sobą jedynie drobne albo odliczone, a cygarety wiązać sznureczkami, najlepiej po pięć. Inaczej ani się obejrzeli, ginął im cały dobytek.

Młode Cyganki zachodziły na rynek, pod ratusz. Zaczepiały paniusie przyspieszające kroku, porządne mieszczki w kapelusikach i z torebeczkami ściskanymi nerwowo pod pachą. Wtedy oczy cygańskich dziewcząt płonęły tryumfem. Kładły szybko byle pudełko na ziemię, jedna z nich, kulawa, dobywała z worka cymbały, druga zaś, rozmiarów większej lalki, zaczynała tłuc w tamburyn jak w transie. I wtedy zaczynał się spektakl – puszczały się w opętańczy tan, klaszcząc co rusz dłońmi w śniade nagie uda. Śmiały się przy tym głośno, nawołując się nawzajem, smagały powietrze włosami i wysoko zadzierały falbaniaste halki. Na łydkach brzęczały im bransolety, w dłoniach grzechotały kastaniety. Przechodnie aż otwierali usta, napierając na siebie, by lepiej je widzieć, a potem stali zahipnotyzowani. Chłonęli łapczywie, jak zatracały się w radosnym transie, wirując w falbanach halek i rozchełstanych koszulach. Lśniła w słońcu brązowa skóra, białe zęby błyskały w uśmiechu, podkasane spódnice furkotały w pędzie. Na tle posępnego majestatu ratusza były piękne i nieokiełznane.

Kobiety rumieniły się ze wstydu, mężczyźni z pożądania. Kobiety rzucały drobne do pudełka, aby prędzej zabrały się do siebie, mężczyźni zawsze dawali więcej, chcąc dłużej nacieszyć wzrok.

– Podoba ci się która? – Mundek trącił go łokciem.

– Może ta w koszuli w maki… A tobie?

– Eee… one wszystkie zabiedzone jakieś, pierw do odkarmienia – orzekł tonem konesera. – Wiórowate, tylko tych szmat na nich dużo. Sam jestem kościsty za dwoje, więc kobitka dla mnie to wiesz, musi mieć trochę ciałka na miejscu.

Umilkł wreszcie tamburyn i ucichła burza oklasków, a Cyganki roztopiły się w tłumie. Dziewczyna w koszuli w maki wyrosła przed Wiktorem. Tam pod ratuszem, w tańcu, zdawała się zjawiskowa, ale gdy ujęła go za dłoń, zobaczył, że ma podkrążone oczy.

– Złociutki położy pieniążek na dobrą wróżbę – rzuciła przymilnie. Miała jakieś szesnaście lat i dziobate ślady po ospie na twarzy.

Zrobiło mu się jej żal. Pieniądz w jej dłoni zniknął, ledwo na niego spojrzała. Chciała teraz papierowy „na lepsią wróżbę”. Dał, więcej przy sobie nie miał i ją uprzedził.

Odsłoniła brzydkie zęby.

– Wierzę ci. Masz oczy, które nie kłamią. – Odwróciła jego dłoń i paznokciem powiodła po wnętrzu. – To dobrą wróżbę powiem. Panem bogatym się staniesz, ale nie tu. Daleko stąd. Czarna dziewczyna ci złamie serce i czarna dziewczyna podaruje ci nowe, ale czy szczęśliwy będziesz, to kto to wie…?

ROZDZIAŁ IV

Rabin Mortke powtarzał, że dzieci są dla matki niczym palce u ręki – wszystkie ważne i potrzebne. Dlatego należało kochać je jednakowo i sprawiedliwie. Zelda Majerancowa więc nie odważyłaby się nigdy przyznać, że najbliższa jej sercu jest Estera. Nie powiedziałaby tego na głos nawet do własnego odbicia w lustrze. Zaraz po Esterze ważny był dla niej Mundek, na końcu zaś plasowały się bliźniaczki. Wobec Estery Zelda czuła się wręcz bezradna. Może dlatego, że jej córkę przepełniała od maleńkości jakaś przesłodka i cicha radość? Od urodzenia była grzeczna. Nigdy nie płakała. A może dlatego, że Zelda widziała w najstarszej córce siebie z minionych lat – w jej roześmianych oczach, we włosach splecionych w ciężki warkocz i czarnych tak, że odbijały światło niebieskimi refleksami. Estera była nią niczym krew z krwi, kość z kości.

– Mamełe, daj to mnie. – Całowała Zeldę po spracowanych, żylastych rękach, a potem wyjmowała z jej objęć makutrę albo tasak, którym siekała rybę na gefilte fish, czy ugniatała ciasto na chałę.

Zelda nie raz musiała odejść wtedy w kąt, by wytrzeć rożkiem fartucha wilgotne oczy. Mundek, urodzony tuż po Esterze, a także bliźniaczki to były istne kopie jej męża: cała trójka ruda o wielkich zębach i odstających uszach.

Mundek, szajgec11, mógł być nawet i do samego diabła podobny, o niego się nie martwiła. Miał głowę do interesów po dziadku i handełes był z niego urodzony. Największą chlubą Mundka – o czym zapewne Zelda nie wiedziała – był jego nos. Ten nos napawał go dumą, od kiedy stryj mu zdradził, że jakie u mężczyzny stopy i nos, to i taka kuśka. I dlatego dziewczęta najprzód oglądają sobie u każdego nos, a potem jego stopy. Pejsy Mundka odznaczały się równie niezgorzej. Dyndały do ramion, pracowicie je ślinił i nawijał na palec, aby skręt był wyraźny, po czym zakładał sobie za uszy, by nie przeszkadzały w pracy. Mundek był jak ona czy Esterka – wiecznie zajęty. Gdy znajdował chwilę, wyplatał te swoje cudeńka albo chodził po towar z ojcem. Prawie wcale już nie biegał za piłką z Wiktorem, choć pewnie nadal to lubił.

11Szajgec (jid.) – łobuz.

I mieli jeszcze bliźniaczki… Jakby je nie ubrać i nie ustroić – nic na nich dobrze nie leżało. Obie były brzydkie, aż brała litość. Ot, dziwnie niezgrabne ze zbyt masywną szczęką i marchwiowymi piórkami, które to Zelda przysłaniała stonowanymi chustami. Obie kropka w kropkę identyczne – ze sterczącymi kolanami i niepotrzebnie długimi rękami. Nawet podobnie zaplatały, siedząc, swoje wielkie stopy.

– Uroda kobiety to jej jedyna siła – wzdychała, popatrując z troską na córesy, na co mąż odcinał się, że ważne, iż obie ręce sprawne mają, a jak jest geszeft do kompletu, to i absztyfikanci się znajdą. Zelda Majeranc jednak wiedziała swoje i każdego miesiąca odkładała na posag.

Narodziny czwartej córki powitali jednak oboje w ponurym nastroju. Mówiono, że chłopak rodzi się z chlebem w ręku, a dziewczyna z pustymi rękami, a tu zamiast Dawidka z chlebem w ręku powitało świat stworzenie niewiarygodnie chude, z rudym puszkiem na nieforemnej główce.

Tradycyjnie Zelda zaprosiła sąsiadów na skromy poczęstunek i obwieściła, że mała ma na imię Malka. Wtedy Malka rozdarła się tak żałośnie, że naraz wszystkim zrobiło się jakoś ciężej na sercu. Bubełe12 zerkało na świat z gniewnym rozgoryczeniem i nawet babka Adela musiała przyznać, że każde kolejne u Majeranców było mniej udatne. Tak jakby następnym Majerancom Pan Bozia po kolei łyżką tego wyglądu odejmował. Zelda Majeranc też widać była podobnego zdania, bo zamówiła przez Adelę zioła „od baby”. Odtąd popijała gorzkie świństwo po każdym zbliżeniu i wreszcie przestało pachnieć u Mundka zwarzonym mlekiem.

12Bubełe (jid.) – dziecko.

*

Jakoś w tamtym czasie babka Adela stwierdziła, że jej wnuk zaczął wreszcie przypominać mężczyznę. Wybił w górę, pod nosem sypnął się mu wąs, a ciężarne, do których razem chodzili, patrzyły na Wiktora ze zmieszaniem i zakrywały się prześcieradłami. Babka Adela zaczęła więc urabiać starego Majeranca, aby zgodził się dać jej do pomocy którąś z córek.

– To dobre zajęcie dla nich. Handełe zostawcie Mundkowi. On ma dryg, a wasze dziewczyny przyuczę i przynajmniej zawód będą miały.

Stary Majeranc cmokał, myślał, wreszcie uległ. Rabin Mortke też radził, aby bliźniaczki chodziły z akuszerką, przynajmniej dopóki nie znajdą mężów. Odtąd miski i prześcieradła za babką nosiły Majerancówny, co Wiktor przyjął z radością i ulgą. Miał teraz więcej czasu, by wypatrywać Estery. Zachodził ze złomem do Majeranców, wyczekiwał jej cierpliwie pod kapliczką, bo a nuż będzie wracała z wiadrami. W metalowych wiadrach dźwigała węgiel albo wodę, więc odbierał je od niej, a ona uśmiechała się słodko i tak sunęli w milczeniu obok siebie w gęstej ciszy wieczoru.

Nie znał piękniejszej dziewczyny. Tak myślał wtedy i jeszcze wiele, wiele lat później, gdy zdążył się dokładnie przyjrzeć twarzom setek kobiet. Twarz Estery była doskonała: pełna i drobna zarazem, radosna i z cieniem cichej refleksji. W jej ciemnych oczach kryła się słodka obietnica oraz figlarne iskierki. Bezwiednie przykuła się do jego serca i odtąd żył nadzieją, że tak będzie już zawsze, ponieważ Estera Majeranc jak nikt inny emanowała wewnętrznym blaskiem.

Gdy padał deszcz albo długo jej nie spotykał, oglądał ją przez sekretne okno. Okno to wypatrzył w załamaniu muru; ktoś miał je nawet kiedyś zamurować, ale się rozmyślił, dość, że mieściło się w części, gdzie dostawiono dobudówkę. Zacienione i bezużyteczne, wychodziło na przeciwległą ścianę, toteż nikt o nim nie pamiętał. Przez pewien słodki czas należało więc tylko do Wiktora. Wskakiwał na przywleczoną skrzynkę i gdy dopisało mu szczęście, oglądał Esterę, jak pochyla się, szyjąc, odwrócona w stronę lampy. Siedziała przed nim, skierowana plecami, niemal na wyciągnięcie dłoni, tuż za szybą z włosami zebranymi nad karkiem i przewiązanymi aksamitną tasiemką. Nagi kark barwy miodu, przecięty łańcuszkiem, pokrywał czarny meszek. Była od niego trzy lata starsza i podobał się jej, a jemu podobało się to, jak Estera na niego patrzy. Kiedyś w chrześcijańskie święta powiedziała mu, że też ma coś dla niego za tę ważkę. Kazała mu zamknąć oczy i pocałowała go długo i prosto w usta.

Raz wpadł z drutem dla starego Majeranca. Drut był z rozbiórki koło nasypu, solidny zwój.

– Wejdź. – Estera otworzyła szerzej drzwi, ścierając z rąk strzępki drożdżowego ciasta. – Zagniotłam na chałę. – Popatrywała dziwnie speszona, odchrząknęła. – Mundka nie ma, ale i tak wejdź, proszę. Zostało trochę placka, skosztujesz, zanim bliźniaczki się dorwą.

Poszedł za nią. Nigdy nie był z Esterką sam, nie w jej żydowskim domu. Patrzył, jak ostrożnie przełamała makowe ciasto i podsunęła talerz.

– No jedz, bo pomyślę, że niedobre. Może chciałbyś mleka z miodem?

Nie chciał mleka z miodem. Kręciła się spłoszona po kuchni, więc wstał i ją objął. Przycisnął do siebie.

– Zaraz wrócą Mundek albo ojciec, albo…

– Nie wrócą. – Pocałował ją. Po prostu wiedział, że nikt nie przyjdzie.

Jej szyja i kark pachniały rodzynkami, świeżym ciastem i jeszcze czymś słodkim. Pocałował ją pospiesznie i drżały mu dłonie, gdy szukał cholernego zapięcia jej sukienki. Oddychała coraz głośniej. Pod sukienką miała białą i prostą halkę. Oszołomiony patrzył na sutki pod lnianym materiałem, ona patrzyła na niego.

– Kocham cię – szepnął schrypniętym głosem.

Jej szyja pulsowała pod jego językiem, potem piersi skryte pod szorstkim materiałem bielizny.

I naraz było po wszystkim. Gwałtowny jęk albo skowyt i to mokre, lepkie ciepło, które rozlało się w spodniach.

– Przepraszam…

Chyba nie rozumiała, bo wydawała się zaskoczona, a potem objęła go mocno i przytuliła do siebie.

Na schodach Wiktor wpadł na babkę.

– Jest Zelda? Sera z kminkiem jej kupiłam, tak jak chciała.

– Nie, tylko Estera – wypalił bez zastanowienia.

Oczy babki zwęziły się w cienkie szparki. Spojrzała na niego, potem na drzwi.

– A ty co tam robiłeś?

– Wszedłem po… – Próbował sobie przypomnieć. – Wszedłem na chwilę po…

– Chryste, chyba ci rozum do końca odebrało, gówniarzu jeden! – zasyczała groźnym szeptem. – Ciesz się, że cię stary Majeranc u siebie nie przydybał. Czy ty naprawdę jesteś taki głupi?

Weszli do mieszkania, odłożyła sznurkowe siatki na podłogę. Z jednej wyturlała się główka kapusty. Babka powiodła za nią ciężkim wzrokiem.

– To jest porządna dziewczyna, czego ci tam szukać? Nie możesz do niej zachodzić, Wiktor. Nie możecie się spotykać, to jest uczciwa rodzina. Żydzi podchodzą poważnie do tych tematów, nikt tam nie skacze z kwiatka na kwiatek, to nie nasi. A jak cię na kochanie bierze, to poszukaj sobie jakiejś dla siebie, ale nie Żydówki, na Boga! I najpierw mi się pokażcie, to z nią porozmawiam, żeby z tej znajomości brzucha nie było. Ja już jedno nie swoje bawiłam.

ROZDZIAŁ V

Obskoczył okoliczne podwórka, zaglądał do bram, nawet wślizgnął się do otwartych piwnic. Na tyłach szynków i gospody, gdzie zwykle walały się tony śmieci i tyle samo skarbów, znalazł kilka butelek na skup, nic więcej ciekawego. Kota nigdzie nie było, więc butelki schował w studzience. Wreszcie, zrezygnowany, skręcił w stronę szkoły. Za rogiem niemal zderzył się z tym Ruskiem z pierwszego piętra, o którym dzień wcześniej mówiła babka. Wyłonił się niespodziewanie zza rogu i choć o mało co na siebie nie wpadli, ten, zajęty walką z wiatrem i parasolem, ruszył dalej. Niski i krępy, kolebiącym się krokiem karła poszedł w swoją stronę.

Był wietrzny i deszczowy poranek przedwiośnia. Na ulicach wciąż paliły się latarnie gazowe. Naraz Wiktora ogarnęła przemożna chęć, by ruszyć za starym. Lubił czasem śledzić różnych typków i wyobrażać sobie, że jest kimś w rodzaju płatnego mordercy. Na przykład Wilhelmem W., o którego ucieczce z Brygidek13 huczały dzienniki.

13 Brygidki – potoczna nazwa więzienia we Lwowie przy ulicy Kazimierzowskiej.

„Wilhelm W.” otrzymał więc zlecenie na ruskiego karła i sunął za nim jak cień. Ten zaś odgrodził się parasolem i niemal truchtem zmierzał w stronę Wałów. Tak dotarli pod budynek teatru, w którym karzeł zniknął. Wiktor wszedł za nim do pustego foyer, napierając na masywne, a następnie szklane drzwi. Jednak hol był pusty. Pachniało w nim kurzem i ciężkimi perfumami, które zaplątały się w kotarach nad wejściem. Zdawało mu się, że słyszał kroki na stopniach prowadzących do podziemi, ale potem już nic.

Ani kota, ani przygody. Nuda.

Naraz na tyłach teatru, w mokrej szarówce dnia, w rzędzie brudnych szyb przyzwało Wiktora samotne światło. W środku kręcił się staruszek, coś przestawiał, przesuwał. Wydawał się zajęty rozmową. Wiktor nie widział dokładnie z kim, ale tuż obok brudnego okna kawałek dykty maskował wybitą szybę. Gdy staruszek odwrócił się tyłem, Wiktor wyjął ostrożnie tę dyktę, a potem coś go podkusiło i zajrzał do środka między prętami krat.

Ściany wnętrza zasłaniały półki. Na najwyższych ustawiono kolekcję moździerzy oraz fajansowe naczynia apteczne i porcelanowe pojemniki zdobione kobaltową malaturą. Niżej rzędy słojów szklanych albo ceramicznych i jeszcze butle wypełnione ciemną cieczą z cynowymi nakrętkami, malowane emalią, między nimi zaś powtykano drewniane puszki. Na środku pomiędzy półkami wisiała tablica prezentująca pędzle o najróżniejszych kształtach włosia: skośne, proste, zaokrąglone, ścięte, płaskie, w kształcie stożka albo wachlarzy. Na podłodze w kącie posapywał samowar, a naprzeciw okien wisiało trójdzielne lustro, które właśnie odbijało twarz Wiktora.

W tej samej chwili uświadomił sobie, że niestety nie cofnie głowy. Nie wyjmie jej ani nic nie zrobi, ponieważ utknął zakleszczony między metalowymi prętami. Głupiej się nie dało.

Fiodor Nikitin zajęty był poszukiwaniem cukierniczki, gdy kątem oka w lustrze nad konsolą wychwycił jakiś ruch. Z maskowanego dyktą otworu sterczała czyjaś głowa jak ruchomy maszkaron. Tkwiła we wnętrzu pracowni i gapiła się niczym Mojżesz w gorejący krzak. Brwi Fiodora poszybowały ze zdziwienia w górę, zdążył jednak fachowym okiem ocenić, że intruz ma na oko szesnaście lat. Najbardziej jednak niecodzienny był wygląd chłopaka. Twarz miał białą jak papier, perłową niemal, tak że ściana dokoła zdawała się szara. Mlecznobiała niestrzyżona czupryna, jasne brwi oraz rzęsy. I oczy, och! Oczy były wprost fenomenalne, ciemnoczerwone, wręcz rubinowe. Fiodor Nikitin stał i patrzył jak urzeczony niczym antropolog przy znalezisku z Neanderthalu.

Klasyczny albinos, jak Boga kocham – skonstatował z uznaniem. Miał pamięć do twarzy, więc zaraz go skojarzył. Młody Fogel miał, zdaje się, nierówno pod sufitem jak jego stary z gołębnika.

Samowar zawrzał niecierpliwie.

– Dzień dobry – przerwał wreszcie krępującą ciszę. – Napije się pan herbaty? Za chwilę będzie gotowa.

Chłopak był tak skonsternowany, że zrobiło mu się go żal.

– Szukałem kota…

– Kota? – upewnił się Fiodor Nikitin. – Tutaj?

Wiktor zmieszał się i wzruszył ramionami, czego Fiodor się domyślił, bo reszta jego ciała została na zewnątrz. Nalał herbaty do dwóch filiżanek.

– Słodzi pan?

Chłopak pokiwał głową, więc Fiodor wrzucił dwie ciemnawe grudki i energicznie zamieszał.

Sam wsadził cukier między zęby i pociągnął z filiżanki parujący wrzątek.

– Kiepska dziś pogoda. Zmoknie pan tam na zewnątrz.

Wiktor spuścił głowę. Tuż pod nim, pod ścianą, stał szpaler manekinów.

Gospodarz tymczasem zasiadł wygodnie w obrotowym fotelu przed konsolą z lustrem i przyglądał się Wiktorowi z nieukrywaną ciekawością.

– Nie zgadnę, jakie kierowały panem intencje, niemniej jednak musimy poczekać na pierwszą zmianę techników. – Zobaczywszy popłoch w oczach młodego, dodał: – Obawiam się, że poza herbatą i towarzystwem nijak sam panu nie pomogę. – Nie krył sarkazmu. – Mam nadzieję, że nigdzie się pan nie spieszy?

– Powinienem być w szkole – mruknął Wiktor, a staruszek skinął z udawanym przejęciem.

– Zapewne. A w jakiej szkole pan się uczy?

– Kończę powszechną.

Kiwnął głową.

– A później?

– Później to już do pracy.

– A jakie pan przedmioty najbardziej lubi?

Chłopak zastanowił się chwilę.

– Żadnych jakoś specjalnie. Jeśli już, to lubię czytać… – W szkole nie uczono niczego przydatnego, ale starsi ludzie pytali najczęściej o te same rzeczy.

Nikitin wstał i podszedł z herbatą w jego stronę.

– Zdaje się, że jest już w sam raz. Słomek nie mam tu, niestety, więc mogę ją panu po prostu podać… hmm… bezpośrednio.

Gdy wreszcie wybiła ósma, Nikitin ostrożnie odstawił filiżankę.