Przepowiem ci przyszłość - Joanna Parasiewicz - ebook
NOWOŚĆ

Przepowiem ci przyszłość ebook

Parasiewicz Joanna

4,4

Opis

Opowieść o pożądaniu, sławie i tragedii

 

Najpierw czuję mrowienie w końcówkach palców. Takie delikatne i łatwo je przeoczyć, więc czasem bywa, że nie zauważam, gdy opuszki swędzą, nim nie dotknę tej osoby, jej dłoni albo rękawa i wtedy… wtedy to widzę.

 

Kiedy Marie zostaje potrącona przez rozpędzoną dorożkę, doznaje urazu głowy.

Konsekwencją wypadku są nie tylko stłuczenia. Dziewczyna zaczyna widzieć przyszłość obcych jej ludzi.

Sława wieszczki rozgrzewa znudzone przedłużającą się pierwszą wojną światową paryskie salony.

Marie staje się atrakcją popołudniowych herbatek i spotkań towarzyskich.

Zaczyna się nią interesować Fryderyk de Vallete – sparaliżowany i przykuty do wózka genialny wynalazca. Początkowa fascynacja szybko przeradza się u Fryderyka w targane skrajnymi emocjami uczucie.

 

Czy nadprzyrodzony dar okaże się przekleństwem? A może szansą na lepsze życie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (14 ocen)
8
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

Joanna Parasiewicz w swojej powieści "Przepowiem Ci przyszłość" zabiera nas w podróż przez paryskie salony w czasach pierwszej wojny światowej, gdzie główna bohaterka, Marie, odkrywa niezwykły dar przewidywania przyszłości po wypadku, który zmienia jej życie. Autorka mieszka elementy nadprzyrodzone z tłem historycznym, co nadaje książce niepowtarzalny charakter. Opowieść o spotkaniu Maríe z Fryderykiem de Vallete, sparaliżowanym wynalazcą, wzbogacona jest o emocjonalny wątek romansowy, który rozwija się w sposób subtelny i niepozbawiony głębi. Parasiewicz oddaje atmosferę belle epoque, ukazując życie towarzyskie i codzienne mieszkańców Paryża w czasach niepokoju i zmian. Jednakże, mimo obiecującego początku, tempo narracji w drugiej połowie książki trochę spada, a niektóre wątki mogłyby zostać lepiej rozwinięte. Choć tempo narracji w drugiej części książki może trochę zwolnić, autorka zdołała utrzymać czytelnika w napięciu poprzez rozwijanie relacji między głównymi bohaterami oraz z...
31
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna.
00
andzka33

Nie oderwiesz się od lektury

To było piękne 🤎 po prostu czytajcie..
00

Popularność




Joanna Para­siewicz

Prze­powiem ci przyszłość

PRO­LOG

Paryż, grudzień 1918

Panuje za­duch i za­czyna brakować powietrza. Jest tłoczno, nie zgadnę jed­nak, ilu przyszło gości, bo nie znam tego miejsca, przy­ciem­ni­ono zresztą świ­atła, jakby starano się mnie nie spłoszyć – to pier­wsze, co przy­chodzi mi na myśl i wydaje się za­bawne. Dok­tor Kell­ner odwza­jem­nia mój uśmiech i lekko na­chyla się w moją stronę, py­ta­jąc, czy aby na pewno nie trzeba mi wody. Mówi po fran­cusku popraw­nie, ale z wysiłkiem, bez wrod­zonej swobody. Po­tem kiwa zachęca­jąco, abym za­częła mówić, wszy­scy prze­cież czekają. Przyszli tu dla mnie, więc się nieci­er­pli­wią, a ich cieka­wość jest tak gęsta, że niemal ob­lepia mi skórę, i czuję ciężar ich spojrzeń, które łowią każdy mój ruch; jestem prze­cież sławna. Od his­torii z „chłopcem z sadz­a­wki” moja strwożona twarz straszyła na pier­wszych stronach chyba wszys­tkich paryskich dzi­en­ników i dopiero wtedy się dow­iedzi­ałam, że tyle ich jest. Po­tem zro­bi­ono zdję­cia, na których już wcale nie przy­po­m­in­ałam siebie, i Marta stwi­er­dz­iła, że są zdecy­dow­anie lepsze, by je wziąć jako fo­to­grafię na na­grobek, bo nikt wieczny nie jest.

Ciekawe, czy teraz goście porównują mnie ze zdjęć z tą os­obą siedzącą przed nimi, ale skoro tu są, za­pewne czytali te gaz­ety albo choć o mnie słyszeli.

„Nawet nie wiesz, jak wszy­scy są ciebie ciekawi, Marie”, przekony­wał dok­tor Kell­ner, który siedzi tak blisko, że czuję nuty jego wody ko­lońskiej i goździków, które ma zwyczaj pod­gryzać, gdy jest poden­er­wow­any. Włosy ma ułożone w lekkie fale, w sza­le­nie modną teraz w Paryżu fryzurę typu chester, jedną z tych „na chłopca z frontu”. Wielka wo­jna przyniosła bowiem dużo nowego: nam skró­ciła suki­enki, mężczyznom włosy, a wielu poz­abi­er­ała ręce i nogi. Pod nosem dok­tor Klaus Kell­ner nosi cienki wąsik w typie pen­cil, na nosie zaś połyskują binokle na srebrnym łań­cuszku, które dostał od matki. To ak­urat sam mi pow­iedział, bo prze­cież nie jest tak, jak twi­er­dzą niek­tórzy, że wiem wszys­tko.

– Jakie wszys­tko, Marie?

Dok­tor spogląda py­ta­jąco, chyba mu­si­ałam pow­iedzieć os­tat­nie słowa na głos. Zbi­eram się w sobie, chciałabym móc stąd zniknąć, a im szy­b­ciej powiem, co będą chcieli usłyszeć, tym prędzej ten spek­takl się skończy.

– To wy­gląda zwykle tak samo ­– za­czy­nam, a pokasły­wania i szepty milkną. Pow­in­nam się pewnie przy­witać, ale on pode­jmuje skwap­li­wie.

– Czyli jak? Mo­głabyś to precyzyjniej opisać, Marie? Proszę, spróbuj na­j­prost­szymi słowami.

– Na­jpi­erw czuję mrowienie w końcówkach pal­ców. Takie de­likatne i łatwo je przeoczyć, więc cza­sem bywa, że nie za­uważam, gdy opuszki swędzą, nim nie dotknę tej os­oby, jej dłoni albo rękawa palta i wtedy… ­– poprawiam się na krześle ­­­– wtedy to widzę.

Rozdział 1

Marie

Mont­martre 1907

Podobno świ­atło w ko­lorze mi­odu można zobaczyć właśnie na Mont­martre. Mówiono też, że wzgórze ma duszę, a na pewno, o czym również byłam przekon­ana, własny za­pach. Latem nasze wzgórze pach­ni­ało słodyczą roz­grz­a­nych ru­mi­anków, aro­matem roz­marynu i pigw oraz spieczonej ziemi. Bezrad­nie spuszczone głowy słoneczników oplatał za­pach cuk­row­ych roga­lików z pob­liskiej cuki­erni Ba­bette i zostawiał na języku lepką słodycz. Na wys­tawie cuki­erni gipsowe eklery blakły od słońca, kur­zyły się tarty z papier mâché, a przez płukaną deszczem witrynę pokazy­wało się język pucułowatym smarkaczom wyl­izującym pucharki z crème pâ­tis­sière. Nas nie było stać na cytrynowy crème pâ­tis­sière,ale przedrzeźniać i robić głupie miny można było całkiem za darmo.

Wzgórze od strony cuki­erni opadało stromym stokiem, jakby ktoś odk­roił jego kawałek ostrym nożem. Mi­jając Ba­bette i schodząc w stronę rzeki, wdychało się swojskie nuty z przy­do­mow­ych kur­ników oraz gryzącą woń gno­jówki wylewanej wprost na drogę. Odurz­ała świeżoś­cią skoszona trawa zgarnięta w ni­er­ówne kupki. Służyła nam za kryjówki skar­bów pod­czas pysz­nych za­baw, gdy ciskaliśmy w siebie skibami gliny wprost ze świeżych kre­tow­isk: ja, mój brat Mar­cel, Lili oraz gruba Al­berta, jeśli ak­urat nie wypisy­wała: „Świeć Panie nad jego duszą” albo „Na za­wsze w naszych ser­cach”. Te i inne poważne słowa gruba Al­berta kali­gra­fowała na papi­erow­ych sz­ar­fach wieńców w za­kładzie swo­jego ojca, ponieważ jako je­dyna z nas po­trafiła już czytać i pisać.

– W ży­ciu nie chciałbym mieć czegoś tak paskud­nego na własnym grobie – za­r­zekał się Mar­cel i wtórowała mu w tym Lili, ponieważ zwykle zgadz­ała się z moim bratem we wszys­tkim. Wów­czas gruba Al­berta pokazy­wała nam język i obrażona szła do domu. Chyba lu­b­iła słyszeć, jak krzyczeliśmy za nią, żeby wracała do za­bawy. Cza­sem dołączał do nas Joachim, któremu przy pysz­nych za­bawach obry­wało się zwykle na­jwięcej. Joachim Bar­ret był z nas na­jwięk­szy, na­jbardziej niezdarny i za każdym razem na­jbardziej się den­er­wował, nie mo­gąc za nami nadążyć.

– Nie maż się tak, Joachim – wołał Mar­cel, mierząc w niego por­cją błota.

– Ej, fa­jtłapa, fa­jtłapa! – dołączała Lili.

Był ok­ropnie śmieszny z tymi plączącymi się no­gami, z tym dziecinnym za­ci­etrzew­ieniem. Niby taki duży, wyższy prze­cież od Mar­cela i papy, a nie umiał nikogo złapać, dogonić, nawet mnie, na­jmłod­szej ze wszys­tkich. Nie próbował zresztą, zatrzymy­wał się w połowie drogi i ciskał w naszą stronę skibami gliny, a z każdym pudłem dys­zał moc­niej roz­sier­d­zony. Zdar­zyło się kilka razy, że umyśl­nie zwal­ni­ałam, by dać mu fory, ale wtedy Joachim wś­ciekał się nie na żarty.

– Idź do di­abła, Marie, słyszysz?! Jesteś tak samo głupia jak twój brat i Lili! Skończona idi­otka!

Tarł rękawem oczy, ze wszys­tkich sił starał się dziel­nie trzymać i nie płakać, a ja patrzyłam, jak brun­atne smugi ociekały mu z włosów, szyi i rękawów zbyt dłu­giej koszuli, wy­win­ię­tych na kan­cias­tych i za­wsze ob­i­tych łokciach. Było mi naprawdę przykro, chciałam do niego pode­jść, pow­iedzieć coś miłego, że prze­cież to nic, taka głupia za­bawa, i żeby się nie wygłupiał, ale gdy się odważyłam, splunął przed siebie.

– Odczep się, Marie, słyszysz? Jesteś głupią idi­otką.

Obracał się na pięcie.

– Głowa za no­gami nie nadąża – wzrusz­ała rami­onami Lili. – Babka Ad­ela mówi, że jak kto za duży urósł, to i makówkę ma daleko od ziemi.

Może is­tot­nie tak było. Może rzeczy­wiście Joachim Bar­ret wyrósł za duży, bo jego pos­tura przy­wodz­iła na myśl zbi­er­an­inę ele­mentów nied­bale poskłada­nych w przypadkową całość. Wysoki wzrost jeszcze potęgował wrażenie niedo­pasow­ania poszczegól­nych części i podkreślał cielęcą niezdarność. Patykowate ręce zwisały blisko szczud­las­tych nóg, a duże zęby i nos uwydat­ni­ały szczupłość jego twarzy. Nie, ani trochę Bar­ret mi się nie podobał, więc tym bardziej się złoś­ciłam, gdy Lili z Marcelem wołali cza­sem za nami „za­kochana para”. Jakżeż można by było tworzyć parę z kimś tak pokracznym jak Joachim Bar­ret?

– Ejże, nie jest taki na­jgor­szy, a ty nie możesz wiecznie krę­cić nosem, moja droga – droczyła się Lili. – Nie marudź, Marie, bo babka mówi, że te na­jbardziej kapryśne zostają os­tatecznie same jak pa­lec, a taki Joachim, zobacz, i fach ma w ręku, i was utrzyma. No, już nie bocz się tak!

Poza rzu­caniem w siebie błotem inna z pysz­nych za­baw poleg­ała na przy­wiązy­waniu czegoś możli­wie obrzydli­wego do drzwi Franza, szewca na wzgórzu. Franz za każdym razem ok­ropnie się wś­ciekał, a już na­jbardziej, gdy z im­petem nacis­kał klamkę, u której dyndały stare szmaty, puszki albo truchło gołę­bia. To Mar­cel wymyślił tę za­bawę, ponieważ miał zwykle na­jgłupsze pomysły, i to on dostar­czał po­trzebne fanty: zdech­łą żabę albo ususzonego szczura. Szczurów ak­urat krę­ciło się na wzgórzu pod dostatkiem mimo mnóstwa żeli­w­nych pułapek up­arcie roz­stawia­nych dokoła wi­at­raków i wewnątrz spichlerzy. Gdy Mar­cel mo­cował fant, reszta bacznie ob­ser­wowała okolicę. Przycza­jeni, czekaliśmy w nap­ię­ciu na syg­nał, tłu­miąc chi­chot. Na gromkie: „Odwrót!”, ło­motał do drzwi, a reszta puszczała się pę­dem przed siebie. Na­jczęś­ciej otwi­erał Adam, syn Franza, który wygrażał nam pięś­cią i tupał nogą, jed­nak wiedzieliśmy, że choć się ok­ropnie złości, to nic nam nie zrobi. Ludzie mówili zaś, że gdy stara Fran­zowa była z nim w ciąży, mu­si­ała się czegoś wys­traszyć i na­jpewniej dlat­ego Adam urodził się niemową. Nikt nie wiedział, czy tak było fak­tycznie, ale ludzie ze wzgórza zwykle zn­ali przyczynę wszys­tkiego.

Na­jczęś­ciej więc otwi­erał Adam niemowa i groził nam pięś­cią, ale raz zami­ast któregoś z Fran­zów zza drzwi wyskoczył ich kun­del i złapał Joachima za kostkę. Joachim rozdarł się przer­ażony, a Mar­cel i Lili, zanosząc się śmie­chem, złap­ali mnie za ręce i pognaliśmy w sz­a­lonym pędzie ze wzgórza. Po przy­godzie z kundlem Joachim się obraził i nie odzy­wał do żad­nego z nas przez następne dni. Ale to nie przez Joachima ani nie przez tego kundla przestaliśmy dawać się we znaki Fran­zom.

Któregoś dnia bowiem wzdłuż naszego płotu szła śliczna dziew­czyna. Na pewno jej nie widzi­ałam wcześniej i nie wiedzi­ałam, co wy­warło na mnie więk­sze wrażenie: to, że trzymała Adama niemowę pod rękę, czy też to, że promi­eniowała wręcz zjaw­iskową urodą. Obie razem z Lili, z którą prze­bi­er­ałyśmy na ganku lalki, oder­wałyśmy się od za­bawy, by się jej lepiej przyjrzeć.

– O matko – wym­ruczała Lili – prze­cież ona wy­gląda jak ta… jak święta.

Dziew­czyna jakby to usłysz­ała, bo razem z Adamem zatrzymali się na wprost naszej furtki i pomach­ali wesoło w naszym kier­unku. Gap­iłyśmy się teraz z ot­wartymi ustami i stwi­er­dz­iłyśmy zgod­nie, że na pewno musi być świętą, gdyż wy­glądała tak, jakby zstąpiła wprost z koś­ciel­nego obrazu, takiego w szer­okich zło­co­n­ych ramach i z płyn­ącymi z nieba promi­eniami łaski. Zostaw­iłyśmy lalki i podeszłyśmy bliżej, a ona uśmiech­nęła się i zapy­tała o nasze imi­ona.

– Ja jestem Lili­ane, a to moja na­jlepsza przy­ja­ciółka Marie. Ona tu mieszka i baw­imy się razem w dom – pos­pieszyła Lili i dobrze, bo ja z wrażenia za­pom­ni­ałam języka w gębie. Do dziś zresztą uważam, że nie spotkałam piękniejszej is­toty.

– Pięknie – uśmiech­nęła się słodko, cud­nie mrużąc przy tym oczy. Mi­ała duże oczy ko­loru mi­odu i włosy up­ięte w dobi­er­any warkocz z wple­cioną w nie wstążką w groszki. Za­raz zaprag­nęłam też tak mrużyć oczy, gdy będę się uśmiechać, i nosić taki sam warkocz z identyczną wstążką.

– Ja jestem Marika Franz, a to mój brat Adam. Wiecie, gdzie mieszkamy, prawda?

Lili pokiwała gorli­wie, mnie zaś zrzedła mina, bo już wiedzi­ałam, że piękna Marika wraz ze swoim bratem po­faty­gowali się do nas, by opow­iedzieć naszemu papie o wszys­tkich głupotach, jakie wyprawiamy. Pal­iłam się więc ze wstydu, bo do głowy mi nie przyszło, że si­o­strą Adama niemowy jest anioł.

– Bardzo nam miło – wy­chrypi­ałam.

– Zapraszamy – dodała Lili.

– Och, po stok­roć dz­iękujemy, ale spieszymy się do miasta za­łatwić sprawunki, nim wszys­tko zamkną. Nie mo­głam sobie jed­nak odmówić okazji, by was poznać, gdyż Adam dużo mi o was opowiadał dobrego.

Lili zerknęła na mnie zdu­mi­ona, jak to: „Adam jej opowiadał?”, jak to: „dużo dobrego?”. A ja błagałam ją w duchu, by tym razem nie odezwała się słowem.

– W takim ra­zie do następnego razu – pod­ch­wyciłam z ulgą.

– Do następnego – uśmiech­nęła się ser­decznie Marika. – Dobrego dnia zatem i pozdrów­cie swoich bliskich.

Gdy wreszcie odpłyn­ęli, odwraca­jąc się co rusz i wesoło do nas machając, stałyśmy jeszcze przy płocie dobrą chwilę.

– Ej, Lili, wiedzi­ałaś, że Franze mają jeszcze córkę?

– Babka coś kiedyś wspom­in­ała, że ta ich Marika taka do­bra i uczynna, a do tego tka cudne go­beliny na zamówienie bogaczy z całego kraju. A gdy nie tka, to pielęgnuje starą Fran­zową, odkąd ta niedo­maga.

– A czemu nigdy nie wy­chodzi się bawić?

– Nie wiem, może dlat­ego, że ona jest trochę inna niż my…

– Jak to inna?

– No inna niż wszy­scy. Ponoć na jej ciele, nawet na czole, otwi­erają się rany, które kr­wawią, ale nikt nie umie pow­iedzieć, czemu tak się dzieje.

Wzdrygnęłam się, ponieważ to mu­si­ało być ok­ropne. Naraz przestałam chcieć być taka sama jak piękna Marika.

– Myśl­isz, że to bardzo boli? To jakaś choroba?

Lili wzruszyła rami­onami.

– Nie wiem, w każdym ra­zie zni­en­acka po­jawiają się w jej skórze ot­wory, z których sączy się krew, a tej krwi nie da się niczym zatamować. Stary Franz ponoć woził i ją, i Adama do róż­nych lekarzy, pokazy­wał zagran­icznym pro­fe­sorom, ale każdy z nich rozkładał ręce, nikt nie wiedział, jak pomóc. No i tak zostało: jedno nie mówi, a dru­gie kr­wawi, ale chyba się wszy­scy po­godz­ili, że tak musi być. W każdym ra­zie dali spokój i już nig­dzie z żadnym nie jeżdżą.

Starałam się wyo­brazić sobie roześmi­aną twarz Mariki nagle za­le­wa­jącą się kr­wią wprost z rozwartej rany na czole. To mu­si­ało być niewyo­brażalne nieszczęście.

– Co byś wybrała, Lili? Nie móc wydusić ani słowa czy żeby ci się nagle robiły takie rany?

– Nie mam po­ję­cia, jedno i dru­gie wydaje mi się straszne.

– Ja nie chciałabym tak za żadne skarby.

– Hmm, a ja myślę, że ani jego, ani jej nikt nie py­tał o zdanie – odparła po namyśle, a ja pomyślałam, jakież to szczęście, że mnie nie przytrafia się nic szczegól­nego. Mo­głam być całkiem zwycza­jną dziew­czynką, taką na­jzwyklejszą Marie Len­art.

Od tamt­ego popołud­nia om­i­jaliśmy jed­nak dom Fran­zów szer­okim łukiem.

Do pysz­nych za­baw staraliśmy się nie zapraszać Ern­esta. Nie zabi­er­aliśmy go nad wodę ani nie pro­ponowaliśmy „dzikich gon­itw”, „podrzu­cania szczurów”, a nawet gry w patyki, ponieważ nasz przyrodni brat był je­dynym dzieckiem, jakie zn­aliśmy, które nie umi­ało się w nic bawić i nie mi­ało na za­bawę na­jm­niejszej ochoty. I pewnie w ogóle nie za­wracalibyśmy sobie nim głowy, gdyby nie wieczne marudzenie Marty: „Idźcie, ale zabierzcie Ern­esta”, „Weźcie z sobą Ern­esta, on także chciałby z wami po­grać”. Tylko że Ern­est wcale nie chciał z nikim w nic po­grać, my zaś nie chcieliśmy niczego robić z Ern­estem, ponieważ wciąż się krzy­wił i nigdy niczego nie ro­zu­miał. Tłu­maczyliśmy mu na przykład, kiedy jest skucha, a kiedy spa­lony, o co chodzi, gdy coś się nie liczy, albo że należy za­wołać „pod­bite gary”, a wcześniej trzeba się schować. Wszys­tko bez wyjątku kwitował, że to bezden­nie głupie.

– Boże, Ern­est, sam jesteś głupi – krzy­wił się Mar­cel i machał ręką, po czym zostawialiśmy go w spokoju.

On sam nigdy za nami nie szedł ani nas nie szukał, gdyż wcale nie prag­nął naszego to­war­zys­twa. Aż wreszcie Joachim stłukł go tak, że nawet Marta raz na za­wsze przestała się domagać, by Ern­esta gdziekolwiek zabi­erać.

Tego dnia baw­iliśmy się w pod­chody i to był kole­jny raz, kiedy staraliśmy się wyjaśnić mu za­sady gry. Rzu­ciłam w przer­wie, że lecę na stronę, i pobiegłam dalej, w krzaki. Nor­malna rzecz, by­wało prze­cież ni­eraz, że sikaliśmy wszy­scy wspól­nie, odlicza­jąc cza­sem, kto dłużej. Kucnęłam, a po wszys­tkim wyprostowałam się, by pod­ciągnąć ma­jtki, i aż pod­skoczyłam, gdy się zori­entowałam, że nie jestem sama. Zamarłam ze zsuniętą do kostek spód­niczką, ze spuszczonymi ma­jtkami, a Ern­est stał tuż przede mną i gapił się na moje pod­brzusze. Patrzył z ot­wartą buzią i dzi­wnym wyrazem twarzy, który wracał później w złych snach.

– Co się tak gap­isz, Ern­est?

Odwró­ciłam głowę, przed nami zatrzymał się Joachim.

No już, spylaj stąd – rzu­cił w stronę Ern­esta.

– Bo co?

– Bo gówno, bo dostan­iesz ko­ciej mordy.

– A może ty chcesz w mordę, Bar­ret?

– A chcę!

I ruszył na Ern­esta.

Nie wiedzi­ałam, co robić, pobiegłam więc po Mar­cela. Gdy go zn­alazłam, wykrzycza­łam, co się dzieje, i zjaw­iliśmy się wszy­scy z powro­tem. Joachim siedział na ziemi sam i roz­ci­erał pięści.

– Chol­era, Bar­ret – splunął Mar­cel – mamy przez ciebie przes­rane na chacie, wiesz o tym?

Przer­ażona liczyłam krople krwi na trawie i patrzyłam na nich, obydwaj wydali mi się naraz całkiem dorośli…

– Ale zęby mu zostaw­iłeś?

– Nie wiem, aż tak mu się nie przy­glądałem.

– Niech to szlag! Tyle razy ci mówiłem, abyś gówna nie ruszał, bo ta wari­atka Marta nie da nam żyć. Nawet by srała za tego swo­jego synalka…

– To jej pow­iesz, że synalek się prosił.

Joachim wzruszył rami­onami, a Mar­cel przeklął si­ar­czyście.

– Mocno żeś mu wlał?

– Jakby dupa ręce mi­ała, toby się lepiej umi­ała bić.

– Czyli bardzo?

– Nie bardzo, bo on bić się też nie po­trafi.

Pyszne za­bawy mi­ały jedną regułę – należało się trzymać możli­wie na­jdalej od dorosłych, dorośli bowiem psuli wszys­tko. Za to można ich było naślad­ować.

– Maaaarie, kosz! – darliśmy się chro­pawym al­tem Marty. – Maaarie, do kroć­set! Gdzie ta leniwa dziewucha, na Boga?

– Lili­ane! Koniec tych głupot! – zrzędz­iliśmy głosem babki Ad­eli.

A już spotkać ojca Joachima to był prawdziwy pech. Zwłaszcza gdy Joseph Bar­ret trzymał się jeszcze na nogach, bo jak już chrapał głośno w rowie, wy­glądał za­baw­nie w za­sik­a­nych spod­niach i z rozdzi­awionymi szer­oko ustami, jakby się dzi­wował wszys­tkiemu. Do tych ot­war­tych ust wrzu­cało mu się muchy albo glisty, a Joachim szedł po­tem do domu i gdy tak szedł, zdawał się bardziej zgar­biony niż zwykle. Więc my też wracaliśmy do siebie, do domów podob­nych do wszys­tkich in­nych na Mont­martre, zbi­er­an­iny niewyso­kich i koślaw­ych budowli, przycupn­ię­tych niez­grabnie na ła­godnym stoku, rozrzu­co­n­ych wzglę­dem siebie w dzi­wacz­nych kon­stelac­jach. Jedne patrzyły sobie w okna, inne zaś za­słani­ały za­zdrośnie skórz­ane, twarde liście makii. Na­jbliżej naszego domu ciągnął się wąski za­gon, gęsto porośn­ięty dżunglą dzikiej marchwi, po którą schodz­iły się płoch­li­wymi stadkami drżące staruszki, chy­bocząc się na cien­kich nóżkach. Nar­zekały, że im się schylać za ciężko, więc za pół franka brały od nas wiechcie chwastów dla swoich wiecznie głod­nych kóz, nu­trii i kró­lików.

– Pomyśl, Marie, jakiż to musi być ok­ropny pech urodzić się tak strasznie starym – szepnęła raz prze­jęta Lili.

– Jesteś pewna, że człow­iek zjawia się na tym świecie już jako staruszka? – Wybałuszyłam na nią oczy, a ona spojrz­ała na mnie, jakbym spadła z księżyca.

– No a jak ty myślałaś, głuptasie? Albo, albo. To Pan Bóg wybi­era, kogo mu brak­uje, chłop­ców lub dziew­czynek, dorosłych czy właśnie staruszków, bo musi być równow­aga. Prze­cież nie mógłby ist­nieć świat pełen sa­mych staruszków, bo kto by im zry­wał tę mar­chew?

Pokiwałam głową i pomyślałam wów­czas, jak to dobrze, że Lili tyle wie i jest niezwykle mądra, w końcu skończyła dziewięć lat, ja dopiero siedem, i dla mnie była zu­pełnie doros­ła, prawie jak Joachim czy Mar­cel. W myślach też ser­decznie podz­iękowałam lo­sowi, że mi­ałam szczęście urodzić się jako ja, a nie na przykład czy­jaś babka. Urodzić się małą dziew­czynką zdawało mi się na­jzu­pełniej satys­fak­c­jonujące.

– Zresztą wyo­brażasz sobie babkę Ad­elę jako małą dziew­czynkę? Od razu urodz­iła się z garbem i całkiem po­marszczona, tylko oczy­wiście wów­czas była du­uużo mniejsza.

Od kwiet­nia do czer­wca wyprawialiśmy się na sąsiedni za­gon na „ślimacze żniwa”, jak to kiedyś nazwał Mar­cel, doda­jąc, że jesteśmy prawdzi­wymi mis­trzami w łowieniu śli­maków. Brało się tylko te o twardych, całych oraz sy­metrycz­nych skorup­kach i śred­nicy tak na pół palca, co na­jm­niej trzech centy­metrów. Na­jchęt­niej ciągnęły do piwa, więc wieczorem wle­wało się go odrobinę do niew­ielkiej ryni­enki i z rana krę­ciło się ich tam całe mnóstwo. Nasze śli­maki sprzedawaliśmy na targu i za te poczciwe win­niczki kasowaliśmy spory za­robek, który między nas spraw­ied­li­wie rozdzielał mój brat.

– Wyo­brażacie sobie, że te nasze śli­maki bul­goczą właśnie w pała­cowej kuchni jakiegoś zamor­skiego księ­cia albo są podawane na srebrnej tacy prawdzi­wemu bogaczowi w ragoût lub w jakimś smacznym gu­laszu?

Jakoś nie po­trafiłam sobie wyo­brazić śli­maków z naszego za­gonu ani w pała­cowej kuchni, ani w ragoût na srebrnej tacy, ale ja od za­wsze wolałam kładzione kluski ze skwarkami i bardzo się cieszyłam, że nie trzeba było na nie czekać, „aż przyjdzie sezon”, a tym bardziej wydłuby­wać ich z żad­nej muszli. Podzieliłam się tym spostrzeżeniem z grubą Al­bertą, ale spojrz­ała na mnie z wyższoś­cią i orzekła, że stosunkowo niew­iele wiem o ży­ciu. Za­s­ad­niczo gruba Al­berta była więcej niż przekon­ana, że o ży­ciu wie z nas wszys­tkich na­jwięcej, za­wsze się wymądrz­ała i lu­b­iła mieć os­tat­nie słowo. Poza tym umi­ała czytać i pisać, a jej rodz­ina od dwóch pokoleń prowadz­iła dochodowy in­teres. Za­kład ojca grubej Al­berty nazy­wał się Aniel­ski Or­szak, był jednym z dwóch za­kładów po­grze­bow­ych na Mont­martre i jeśli ak­urat jej ojca w nim nie było, a ona mi­ała dobry hu­mor, pozwalała nam wchodzić do środka. Wów­czas mogliśmy oglądać wszys­tko, co chcieliśmy, a nawet dotykać prawie wszys­tkiego, tylko za każdym razem za spec­jalnym poz­wole­niem Al­berty. Al­berta, nim na cokolwiek wydała zgodę, strasznie się przy tym namyślała, a na­jbardziej lu­b­iła, jeśli długo się ją o coś prosiło. Przy­glądaliśmy się więc spec­jalnym wspornikom i rozłożystym stelażom pod wieńce, wolno nam było pod­nieść nawet okazałe oz­doby z połysk­li­wych czar­nych piór, za­kładane na uszy ko­niom zaprzęganym do po­grze­bowego po­wozu. Ten powóz z czarnego laki­erow­anego drewna kosztował ponoć for­tunę, jak twi­er­dz­iła Al­berta, ale dawno zdążył się zwró­cić, gdyż chęt­nie go zamawiano. Konie wraz z woźn­icą (uroczysty frak dla po­wożącego wraz z cyl­indrem również był w ofercie) wyna­j­mow­ano gdzie in­dziej. Siedzieliśmy w tym po­wozie nie raz, choć zwykle kończyło się to kłót­nią, bo prze­cież każdy chciał po­wozić choćby na niby, a nie bezczyn­nie tk­wić w środku.

Al­berta nie lu­b­iła jeździć na row­erze, pluskać się w rzece, bawić się w pod­chody ani robić czegokolwiek in­nego, przy czym można było się choć trochę zmęczyć, za to „ce­re­monie” albo „mierzenie tru­mien” nie nużyły jej nigdy. To ona ustalała ich reguły, a także czas trwania za­baw i każdy (a mój brat w szczegól­ności) mu­siał tego przestrzegać, co Al­berta eg­zek­wowała z żelazną kon­sek­wencją. Wymagała posłuszeństwa, a wszelkie próby buntu tłu­miła w za­r­odku, un­osząc brodę, biorąc się pod boki i oświad­cza­jąc: „Jeśli tak, to do widzenia, ja się nie bawię”. To dzi­ałało bez pudła i przys­t­awaliśmy zwykle na wszys­tko, co wymyśliła, ponieważ Aniel­ski Or­szak krył istne cuda: od wyboru oprawy muzycznej (fle­cista, skrzypek, śpiewaczka) przez tek­tur­owe buty, jed­norazowe garnitury, a nawet szminki i bar­widła do pod­ma­low­y­wania „kli­entów”, dlat­ego os­tatecznie robiliśmy, jak chciała. Za to si­o­stry Al­berty, bliź­ni­aczki, nie włączały się w nasze za­bawy, nawet z nami nie rozmawiały, nie byliśmy zresztą pewni, czy komunikowały się z samą Al­bertą. Wi­otkie i sine, o przezroczys­tej skórze i pałąkowa­tych nogach, przy­wodz­iły na myśl dwugłową is­totę wydo­bytą przez omyłkę z mor­skich głębin. Stanow­iły swoje lus­trz­ane odbicie i nawet głowami kiwały w tym samym mo­mencie, poro­zu­miewa­jąc się wyłącznie ze sobą i szep­cząc sobie na ucho.

Aniel­ski Or­szak mieś­cił się w dużym os­zk­lonym bu­dynku przero­bi­onym z daw­niejszej szk­larni niedaleko domu grubej Al­berty i jej sióstr. To tu przyj­mow­ano in­teres­antów i ek­sponow­ano szer­oki as­orty­ment wszys­tkiego, co mo­gło być po­trzebne do os­tat­niej posługi. A jeśli ktoś sobie wyo­brażał, że po­grzeb polega je­dynie na pochówku, to był w grubym błędzie, ponieważ po­grzeb był „prawdziwą ce­re­monią” i o jej wszys­tkich niezbęd­nych etapach wręcz uwiel­bi­ała opowiadać gruba Al­berta. Przechadz­ała się między kata­falkami dumna niczym paw­ica i demon­strowała, co i kiedy należało włożyć do trumny, o czym trzeba koniecznie pam­iętać, a na­jlepszy kom­ple­ment, jaki lu­b­iła powtar­zać, spraw­iła jej babka Ad­ela, mówiąc, że „najstarsza córka gra­barza jest wręcz stworzona do tego in­teresu”. Była mo­jego wzrostu, choć niemal ideal­nie okrągłej fig­ury, szybko się męczyła, więc jej czoło zwykle błyszczało od kropelek potu. Ulu­bionym słowem Al­berty było „porządne”.

– Ludzie szybko za­pomną, jaki kto był za ży­cia, bo ludzi jest po prostu za dużo. Od tego jest właśnie porządna ce­re­mo­nia, aby tę os­tat­nią drogę każdy sobie porząd­nie za­pam­iętał.

Tak powtar­z­ała, nas zaś, gdy układaliśmy się w trum­nach z ek­spozycji i wyo­brażaliśmy sobie przy tym własny po­grzeb, in­teresowało na­jbardziej to, po kim ludzie będą na­jbardziej i na­jgłośniej płakać, a kogo na­jdłużej wspom­inać. O to sprzecza­liśmy się cza­sem za­wzięcie. Mar­cel utrzymy­wał, że usługę „głośnego lamentu” albo „piewcy czyichś cnót” os­obiście dołączyłby do oferty, gdyż za­wsze zna­jdzie się ktoś, komu na tym będzie szczegól­nie za­leżeć. Aniel­ski Or­szak za­o­patry­wała w trumny stolar­nia, w której Mar­cel miał później ter­minować, ale nim to się stało, przymierz­a­liśmy się po kolei do tych bardziej szykow­nych, „tylko niczego nie pobrudźcie”, i porówny­waliśmy wrażenia. Pyszne za­bawy w Aniel­skim Or­szaku skończyły się z hukiem, gdy gra­barz zn­alazł nas leżą­cych w wys­ta­wow­ych trum­nach, gruba Al­berta dostała wów­czas od ojca w skórę, a my kat­egoryczny za­kaz wstępu do za­kładu.

Wyżej na wzgórzu, w stronę domu Joachima, dróżka naraz się zwężała, jakby skrzy­wione sztachety po obu jej stronach starały się wreszcie siebie dotknąć. Tędy się szło do mleczarki, mi­jając niczyje parcele za­rośn­ięte dzikim bzem, a idąc, obi­jało się blasz­aną kanką kolana, by dodać sobie odwagi. Każdy też mod­lił się w duchu, by i tym razem nie spotkać Pal­cza­st­ego. Podobno Pal­cza­st­ego widy­wano na­jczęś­ciej wśród tych krza­ków bzu i naprawdę nie wiedzi­ałam, jak Joachim mógł tak po prostu mieszkać w ich pob­liżu. Ja bym chyba w ogóle nie mo­gła za­s­nąć.

– Stroni od świ­atła niczym up­iór. No i nie ma dziesię­ciu paluchów jak nor­malny człow­iek, tylko dwanaście albo i trzyn­aście! Wyo­brażacie sobie?! Po sześć albo siedem u każdej ręki. Babka widzi­ała – za­k­lin­ała się Lili.

– Nie bucz, bo cię oskóruje Pal­cza­sty ­– powtar­z­ała Lili jej babka. – I nie włócz się sama po próżnicy, bo go spotkasz.

Oprócz krzy­wych płotów, które prze­cin­ały niemal każdy frag­ment wzgórza, właś­ciwie wszys­tko na Mont­martre było ni­er­ówne, jakby mieszkań­com naszego kawałka świ­ata, rzu­con­ego między ulice Ab­besses od połud­nia i Caulain­court od północy, odebrano po­trzebę i dar jakiejkolwiek sy­met­rii. Ściany za­budowań i ogrodzeń nie przys­t­awały do niczego, odróżniając się własną krzy­w­izną kry­tych papą dachów, zewnętrz­nych schodów prowadzą­cych do dobudówek dok­le­ja­nych na kole­j­nych piętrach, drewni­a­nych szop kle­co­n­ych byle jak, gdzie trzymało się kozy, dra­biny oraz stare wiadra. Koślawe ściany domów smaliła za to równo i spraw­ied­li­wie ciemna sadza z kop­cą­cych zimą rur ko­m­inów.

Gdy byłam mała, nad zbi­er­an­iną par­celles górowało więcej drewni­a­nych wi­at­raków, a ich rami­ona zbi­er­ały wi­atr, obraca­jąc się niespiesznie w rytm wschodów i zachodów słońca oraz mi­jają­cych po sobie pór roku. Mielono w nich pszen­icę albo kruszono kruszywa, tłoczono winog­rona z przy­do­mow­ych ogródków na lokalne wino, ale też wytłaczano ek­strakty z kwi­atów na po­trzeby man­u­fak­tur per­fum w mieście, takich jak Arômes czy Bouchard. W cieniu wi­at­raków drzemały spichlerze o ob­gryzio­nych z tynku ścianach, całe w sz­pet­nych lisza­jach z za­cieków i zgar­bione do ziemi niczym zużyte dekor­acje, wyrzu­cane na za­plecza teatrów w dziesiątej dziel­nicy. Z cza­sem krusze­jące spichlerze rozbi­er­ano, a na zwolnionym skrawku ziemi prędko kiełkował kole­jny dom. Wi­at­raki również opuszczały nasze wzgórze jeden za dru­gim, rozbi­er­ane na deski albo przer­a­bi­ane na guinguettes – oberże i tawerny, sale do tańca i kab­arety albo na artystyczne pra­cownie. Ich po­wolne skrzy­dła nie pasowały już do tęt­niącego rytmu miasta, były sym­bolem min­ionego czasu, spoko­jnego i pełnego krza­ków bzów Mont­martre.

Z miejsca, gdzie stał nasz dom, wy­chodz­iło się wprost na ubitą drogę, na której po ulew­nych deszczach podeszwy butów mlaskały w grząskim błocie. Kawałek dalej, tuż za miejską pompą, można było już przeskakiwać po ni­er­ównościach bruku, na których odbi­jały się z brzdękiem obręcze kół wózków oraz taczek. Tam, gdzie za­b­rakło ko­cich łbów, łypały ciemne źrenice kałuż, odbi­jając tysiącem męt­nych lusterek brun­atne niebo. A im bliżej było miasta, tym bardziej gęst­ni­ały zwarte pierzeje domów, ściśn­ięte tak, jakby sam­od­ziel­nie mi­ały się poprze­wracać. Boczne uliczki st­awały się węższe, for­mując koślawe labirynty, i jedna z nich prowadz­iła do dziecięcego szpit­ala, pier­wszego przys­tanku na mo­jej drodze.

Szpital dziecięcy mieś­cił się w dużym i bi­ałym bu­dynku, kratami okien wpatrzonym w mizerny klomb. Tuż za klombem, od frontu, wit­ała wszys­tkich gipsowa Matka Boska z bezrad­nie rozłożonymi rękami i w wyblakłym wianku na głowie. Za ple­cami świętej, na jasnym tynku, wykuto el­eg­anck­imi zgłoskami napis Hôpital d’en­fants, który mi­jałam, by zbiec wąskimi schodkami przez kotłownię do pom­ieszczenia gos­podar­czego. Tu na podłodze czekało na mnie to, co mi­ałam za­b­rać tego dnia: ciśn­ięte w kąt sz­arawe prześ­ci­eradła, cerow­ane koce i poszwy up­strzone plamami każdej ludzkiej wydzieliny. Składałam je w równą kostkę, tak by w wik­linowym koszu zmieś­ciło się jak na­jwięcej, aby nie trzeba było znów wracać tego samego dnia.

– Że ty się tych łachów nie brzy­dzisz – krę­ciła głową Lili. – Blee, palcem bym nie ruszyła.

Nie, nie brzy­dz­iłam się, nawet nie czułam ich fetoru. Nie za­stanawiałam się nad tym albo może nie zdążyło mi to przyjść do głowy, prze­cież wypełni­ałam wik­linowy kosz, od kiedy mog­łam go unieść. Od kiedy na­kazano mi go nieść, a nie, broń Boże, szurać nim po ziemi, o co piekliła się Marta. Składałam więc sterty prześ­ci­eradeł, pledów, nar­zut, pieluch, koców i poszew, ow­ijając je sfaty­gow­anym per­gam­inem, i teraz mo­głam ruszać nad rzekę. W dni, gdy nie odwiedz­a­łam dziecięcego szpit­ala, szłam „do ludzi”. Odbi­er­ałam brudną biel­iznę od „sra­ją­cych forsą burżujów”, jak nazy­wała ich Marta, od „za­fa­jda­nych pan­iątek z lepszych domów”. Za­wsze mnie za­stanawiało, że ich prześ­ci­eradła i wszys­tko, co lą­dowało w moim koszu, brudz­iło się tak samo jak u in­nych, mimo że pochodz­iło z lepszego świ­ata. Świ­ata z balko­nami tonącymi w kwiet­nych kaska­dach, z fas­ad­ami zdo­bi­onymi wymyślnymi fryzami, kami­ennymi wieńcami albo kutą gęstwiną winorośli. Wnętrza „lepszych domów” oddzielały od nas pod­wójne szyby, niezna­jące brudu i skryte za mięsistymi tkan­i­n­ami, ich we­jść strzegły od frontu zatrzy­mane w kami­eniu twarze daw­nych bóstw albo gib­kie syl­wetki mitycz­nych stworzeń o roz­postar­tych skrzy­dłach i zn­aczo­nych łuską ogon­ach. Portal mo­jej ulu­bionej kami­en­icy, bu­dynku na rogu o kre­mowej bryle, zdobiła głowa z kłębowiskiem żmij zami­ast włosów. Za każdym razem nie mo­głam się napatrzeć na ich rozwarte paszcze z rozwid­lonymi językami okala­jące twarz o dumnym wzroku, który kami­ennym ciężarem spoczy­wał na przechod­niu, obojęt­nie z której strony by stanąć. Dumna głowa lus­trowała również i mnie ster­czącą na chod­niku w nicow­anej po wielok­roć suki­ence, znoszo­nych butach, z wik­linowym koszem w dłoni. Mi­ałam wrażenie, że spojrzenie tych oczu przeszy­wało mnie na wsk­roś, więc szybko przen­osiłam wzrok na roz­ciąg­nięty na kami­en­nej wstędze pod­pis: „Gor­gona Me­dusa 1870”, którego zn­aczenie zro­zu­mi­ałam dużo później. Nim to się jed­nak stało, długo wpatry­wałam się w ciągi fantazyj­nych znaków, których kształt zn­ałam na pam­ięć i które przy­dawały hipnotyzującej twarzy ta­jem­niczości, wymusz­ały należny jej re­spekt.

Sto­jąc na rogu, pod koroną żmij, krzycza­łam donośnie: „Pranie!” albo „Przyjmuję pranie!”, i zwykle jedno za­klęcie otwie­rało któreś okno, wabiąc blade i chude lub tę­gie i ru­mi­ane służące. Z każdą z nich rósł w koszu stos muślinow­ych firan i biel­izny, przyby­wało pop­lami­o­nych winem kap, stert jedw­ab­nych pończoch i pan­talonów, szty­w­nych gor­setów, ele­mentów zdo­bi­o­nych sukien. Zabi­er­ałam je ze sobą nad rzekę, a gdy byłam pewna, że nikt nie patrzy, wodz­iłam opuszkiem po szlaku mis­ter­nych kor­onek suto zdobią­cych batystowe halki albo prze­suwałam pom­iędzy pal­cami połyskujący ma­ter­iał o pół­przezroczys­tej przędzy. Nie, nie odważyłabym się nigdy żad­nej z tych pięk­nych rzeczy na siebie włożyć, prze­cież nie należały do mo­jego świ­ata, niem­niej starałam się sobie wyo­brazić, jak to by było nosić na sobie coś tak ideal­nie wypra­cow­anego, tak de­likat­nego? Coś, co muskałoby ciało miękką mgłą kor­onek, chłodz­iło skórę śliskim jedw­a­biem…?

Myślałam o tym ni­eraz, ale przede wszys­tkim bardzo się pil­nowałam, by niczego nie zgu­bić. Ważne było, aby żad­nej sztuki nie za­podziać, nie pom­ieszać czyjejś biel­izny, w niczym się nie pomylić, nie za­plątać czegoś z cudzą gar­der­obą. Zwykle wyszy­wane mono­gramy ułatwiały sprawę, gdyż zdobiły nawet chustki do nosa, ale prze­cież wys­tar­czyła chwila nieuwagi, niedokładne przeliczenie, właś­ciwie różnie mo­gło być, toteż zbi­er­ałam pranie uważnie, dok­u­mentując w myślach każdą partię, i jed­norazowo zabi­er­ałam odzież je­dynie z kilku domów na danej ulicy, oddziela­jąc staran­nie każdą partię pros­tokątem per­gaminu. Każda zguba, głupia pomyłka, tylko z roztargni­enia, ozn­acza­łaby kło­poty, ot, choćby brak za­robku, zwłaszcza że plotki w tej części miasta powtar­z­ano sobie chęt­nie. Też z uwagi na plotki należało dobrze żyć z bla­dymi i mil­czącymi, a także tę­gimi i ru­mi­anymi służącymi, które na takie jak ja patrzyły z pog­ardą, a częś­ciej omi­atały niewidzącym wzrokiem, zu­pełnie jakby mnie również utkano z pół­przezroczys­tej przędzy.

Dziel­nica lepszych domów kończyła się bul­warem, którym dochodz­iłam nad brzeg Sek­wany. To tu, na połyskującej w słońcu rzece, cu­mowały ociężałe barki pach­nące za­tęchłym mułem, zbutwiałym drewnem i jeszcze czymś skisłym. W ich cieniu, niczym dziecinne za­bawki, kołysały się ry­backie łódki o nied­bale po­ciąg­nię­tych smołą kadłubach i wys­trzę­pi­o­nych wiosłach wciśn­ię­tych w za­rdzewiałe dulki. Do środka każdej barki jak w trzewia mor­skiego mon­strum prowadził chy­bot­liwy trap, a za­raz od progu wdychało się mdłe opary mydlin, kwaśny pot prac­ują­cych kobiet i gryzący chlor. Na barce każdego wit­ały zgar­bione plecy, zwieszone od wczes­nego rana nad ol­brzy­mimi baliami, gdzie nużące godz­iny wypełni­ało nieus­tanne tarcie i namaczanie, przery­wane ciężkimi west­ch­ni­eniami. Nikt tu na nikogo nie czekał ani nikogo nie pozdrawiał, z nikim się nigdy nie wit­ano, aż do przerwy na posiłek nie wymi­eni­ano ze sobą nawet słowa. Bo po co? Wszys­tko, co należało, przekazano sobie dużo wcześniej, a gadanie kosztowało czas i en­er­gię, zresztą o czym można było w kółko międlić językiem? U każdej prze­cież było podob­nie, jakby się zmówiły. Dzieci i zmartwień pod dostatkiem, wszys­tkiego in­nego za mało. Kobi­ety na barce łączyło więc wspólne mil­czenie i naw­ykłe do ciężkiej pracy ręce, które tarły kole­jne płachty o blasz­ane lub drewni­ane ot­wory tar, wyżymały kole­jne sztuki, odkłada­jąc je z plaskiem nieci­er­pli­wym gestem na ros­nący stos po to, by sięgnąć po następne. Kobi­ety na barce oci­er­ały przedrami­eniem spo­cone czoła i drewni­anymi cro­codiles prze­wracały bul­goczącą biel­iznę, stale kipiącą w bani­as­tych kadziach, która po­tem bielała w pęka­tych kotłach spow­i­tych w kłęby pary niczym w pogańskich gusłach. Na barce każdy dzień dzielił na pół dz­wonek nad­zorcy. Na­jpi­erw ob­wieszczał połud­niową przerwę, a dużo, dużo później kończył dniówkę. Śpiew dz­wonka wit­ano z west­ch­ni­eniem ulgi, rzu­cano z odrazą i znieci­er­pli­wieniem to, co trzy­mano w rękach. Śpiew dz­wonka pozwalał wyprostować plecy, oder­wać wzrok od burych mydlin, byle gdzie przysiąść, by „odpocząć nogi”, zjeść wczorajszą brioszkę, czerstwą bułkę z kawałkiem sera, których nie dojadło dziecko.

Wszys­tkie więc wyczekiwały głosu dz­wonka, tylko nie ja. Dla mnie dz­wonek ozn­aczał bolesny skurcz żołądka, bo lada dzień miał za­śpiewać też dla mnie. Tylko patrzeć, jak „stara Rosa kipnie”, a ja mam za­jąć jej miejsce przy cy­nowej balii, pier­wszej po prawej od ko­m­ina. Tak zostało postanowione, bo tak uz­god­niono z nad­zorcą: „mi­ałam się wreszcie za­jąć poważną ro­botą”, a nie tylko ganiać z koszem. W moim wieku prze­cież Mar­cel od dwóch lat zbi­jał trumny. A nieco później zez­wo­lono mu sam­od­ziel­nie ob­słu­gi­wać droższe zle­cenia, zamówienia ze szlachet­niejszych ga­t­unków – ma­honi lub czar­nych dębów, które w jego za­kładzie pol­erow­ano aż do gładkiej i lśn­iącej politury. Poz­wo­lono mu też przyuczać cze­lad­ników, których ci­er­pli­wie in­struował, pokazując, jak nadawać list­wom kształt warkoczy, mo­cować pozłacane uch­wyty albo wymyślne ok­u­cia kosztow­nych ozdób w kształcie łbów gry­fów.

– Głupie te ludzie – śmi­ała się cza­sem Lili. – Myślą, że w paradnym ku­frze spec­jalnym we­jś­ciem do nieba trafią, a pod ziemią robaki każdego jed­nako gryzą.

Joachim i stary Bar­ret pra­cow­ali w za­kładzie Ra­b­erra i co dzień obaj pokony­wali blisko pięć kilo­metrów, by zdążyć na siódmą, przed ot­war­ciem. Zdar­z­ało się też, że Joachim szedł sam. Tak było, gdy Joseph Bar­ret spędzał noc w rowie.

– Gdyby nie ty, chłop­cze, gdyby nie ty, to twój stary dawno nie mi­ałby u mnie czego szukać – pow­iedział mu raz najstarszy majster, a Joachima byna­jm­niej nie ucieszyły te słowa.

Za­kład Ra­b­erra, w którym pra­cow­ali, nie był może na­jwięk­szy w Paryżu, ale z pewnoś­cią na­jbardziej zn­any, bo w nim cięto bloki trawer­tynu na ściany bazy­liki Sacré-Cœur, z czego mon­sieur Ra­b­err był dumny jak paw. Niemal każdy paryski kami­eni­arz chciał ter­minować, choćby za­czepić się u Ra­b­erra, bo to podobno przyn­osiło za­wodowe szczęście.

Lili wraz z babką szyły, a w dni tar­gowe stały na zmi­anę przy kramie z ry­bami, przy czym Lili ni­en­aw­idz­iła i szy­cia, i ryb. Ry­bami się brzy­dz­iła, bo śmier­dzi­ały jej mułem, a szycie nudz­iło ją śmier­telnie i bardzo tym przygnę­bi­ała swoją babkę. Ja zaś, poza tym, że bie­gałam z koszem, od za­wsze ok­ropnie za­zdroś­ciłam Lili zło­tych i pros­tych włosów, księży­cowej skóry, a przede wszys­tkim babki Ad­eli. To było jak po­trójna wygrana na lo­terii, uśmiech for­tuny w trzech odsłon­ach – nic więcej do szczęś­cia nie można było sobie wymar­zyć. Wyo­brażałam sobie, że gdyby Ad­ela była moją babką, to w pod­skokach szłabym z nią na targ albo chwytała za igłę, byleby tylko ktoś się o mnie tak troszczył i zamartwiał na śmi­erć. A Lili mi­ała i babkę Ad­elę, i jej ciągłe doglądanie na co dzień, na wyciąg­nięcie ręki i może dlat­ego wciąż prze­wracała oczami.

I jeszcze był Ern­est, nasz przyrodni brat, o którego troszczyła się Marta i który właś­ciwie nie robił nic. A właś­ciwie robił, co mu się podobało, i nikt nie wiedział, gdzie znika na całe dnie.

– Jeszcze się naprac­uje – ucin­ała roz­mowy na ten temat Marta. – Da­jcie mu spokój.

I dawaliśmy Ern­estowi spokój, przyjmując z cichą ulgą, że zwykle zjawiał się w domu późnym wieczorem, niezmi­en­nie mil­czący. Trzymał się up­arcie z boku, odgrod­zony szczelnym kokonem włas­nego świ­ata, który chronił go przede mną, Marcelem i przed wza­jemną niechę­cią, która kiełkowała od dnia, gdy się zobaczyliśmy. Od deszczowego popołud­nia, gdy wyrósł w naszych drzwiach. Nigdy nie widzi­ałam, aby coś Ern­esta cieszyło, nie jestem nawet pewna, czy umiał się uśmiechać, zwykle łypał spode łba, wiecznie czemuś prze­ciwny, na­jeżony i czujny, gotów do niechyb­nego ataku. Taki był od za­wsze, od chwili, gdy papa wprowadził jego oraz Martę do naszego ży­cia.

– A ty się go nie boisz, Marie? – za­gad­nęła raz Lili, gdy wracałyśmy pewnego tar­gowego wtorku z kramu, gdzie cały dzień wraz z babką ow­ijały w ucięte kawałki gazet leszcze i karasie.

– Kogo? – spy­tałam, choć prze­cież jasne było, o kim myślała.

– No tego całego Ern­esta. Mnie na przykład przechodzą ciarki, gdy tylko kręci się w pob­liżu albo gapi się w moją stronę. Za każdym razem gapi się tak przenik­li­wie, dzi­wnie… Jakby było w nim… jakby siedzi­ało w nim coś złego…

Te słowa mnie zatrzymały, ponieważ padły z ust Lili, która była uosobi­eniem beztroski, często śmi­ała się w głos i rz­a­dko widzi­ała w czymś prob­lem, a teraz na jej twarzy nie błąkał się nawet cień uśmiechu.

– Nie myślę o tym.

Kopnęłam leżący patyk, ponieważ pow­iedzi­ałam nieprawdę, o Erneście nie dało się za­pom­nieć. Był niczym kamyk w bucie i od kiedy sięgałam pam­ię­cią, ja również czułam się przy nim nies­wojo. Emanował jakąś wieczną pre­tensją, nieskry­wanym wyrzutem, ot, na przykład dlat­ego, że przyszło mu z nami mieszkać. Od początku zby­wał nas obojęt­nym mil­czeniem, a Mar­cela wkur­zał tak, że chyba je­dynie ze względu na papę nie sprał go na kwaśne jabłko. Z cza­sem jed­nak przy­wyk­liśmy z Marcelem, że Ern­est gdzieś tam jest albo się po­jawia, i nauczyliśmy się go nie dostrzegać, om­i­jać oraz ig­norować jak plamę po rozlanym barszczu, której mimo starań niczym nie da się wyw­abić.

– Cóż, może i dobrze, że nie zaprzątasz sobie nim głowy, Marie, bo cza­sem się za­stanawiam, jak wytrzymujecie z takim dzi­wadłem pod jednym da­chem. Bóg mi świadkiem, w ży­ciu nie spotkałam nikogo podob­nego.

Skinęłam głową, bo cóż mo­głam dodać? Mój przyrodni brat był jak wspom­ni­enie pon­urego snu, właś­ciwie od początku był pon­urą nies­podzi­anką.

Pewnego dnia po posiłku papa odsunął od siebie miskę, otarł wąsy i ozna­jmił:

– Zam­ieszka z nami pewna bliska mi kobi­eta, ponieważ właśnie przyszedł na to na­jwyższy czas.

Po tych słowach spojrzeliśmy z Marcelem na siebie zdzi­wieni i przez dłuższą chwilę siedzieliśmy cicho, wreszcie Mar­cel mruknął coś pod nosem i wzruszył rami­onami, za to ja naprawdę się ucieszyłam. Może papie będzie z tą kobi­etą choć trochę weselej, może nie będzie wy­chodził tak często do Czarnego Barana?

– Dziew­czyna po­trze­buje matki, a my gos­po­dyni, synu. Wszys­tkim nam będzie lżej. – Papa odchrząknął i znów potarł wąsy, bo za­wsze je po­ci­erał, gdy się czymś den­er­wował, a ja oczyma wyo­braźni ujrz­a­łam obok siebie uśmiech­niętą is­totę. Siedzi­ała wraz z nami w bi­ałej let­niej suki­ence, takiej na niedzielne wyjś­cia, krusząc bułkę i łam­iąc ją na równe części. Uśmiechała się ła­god­nie, jak Ma­man. Ma­man, którą pam­iętałam jak przez mgłę, a na­jwyraźniej te chwile, gdy na­chylała się nade mną, nucąc słodkie i smutne melodie, które mi­ały zapraszać dobre sny. Niedługo po­tem Ma­man nie zaprasz­ała żad­nych snów, nawet przestała o włas­nych siłach pod­nosić się z łóżka, ponieważ sama zmi­en­iła się w cień i nie przy­po­m­in­ała dawnej siebie. Ten cień leżał całymi dniami na leżance koło piecyka i nar­zekał, że brak mu powietrza, więc otwi­er­aliśmy drzwi na oś­cież, to znów marudził, że jest zbyt lodowato, więc wrzu­caliśmy do piecyka, co było pod ręką. W nocy rozry­wa­jący kaszel nie pozwalał nikomu spać. Wtedy też cień pokłó­cił się z papą, co za­pam­iętałam dobrze, bo niedługo po tym zostaliśmy we trójkę.

– Jak mo­głeś być tak lekkomyślny, Paul?

– A niby jak chcesz wyzdrow­ieć, Pau­line?

– Ale tak wyrzu­cać pien­iądze w błoto?

– Niby skąd mo­głem wiedzieć, że nie przyjdzie?

– A widzi­ałeś kiedyś dok­t­ora tutaj na wzgórzu? Jesteś naiwny jak dziecko… Chcę, żebyś mi obiecał, że jak już…

– Nie, i nie będę ci obiecy­wać takich rzeczy, Pau­line.

Wkrótce po­tem Ma­man już nie było, a ja długo za­stanawiałam się, co takiego chciała, by papa jej obiecał. I czemu się nie zgodził, skoro była tak chora? A nuż to by jej po­mo­gło? Po­mo­gło wyzdrow­ieć? Ale tak się nie stało, papa niczego nie obiecał i zostaliśmy we trójkę: ja, Mar­cel i on. Papa od powrotu z cment­arza posz­ar­zał i skur­czył się jeszcze bardziej, a po­tem zamilkł, by żalić się pi­jack­imi skar­gami przez ner­wowy sen po so­bot­nich wieczor­ach w Czarnym Baranie.

Jakiś czas później babka Ad­ela, ucząc mnie i Lili przyrządz­ania po­trawki z war­zyw i za­gęszczania jej les nouilles,kładzionymi klusk­ami z mąki, ozna­jmiła, że mężczyźnie się przykrzy tak żyć zu­pełnie bez kobi­ety. Dobrze więc by się stało, aby papa sobie ko­goś ugadał, a jeśli już tak szczęśli­wie się zdarzy i ko­goś nam przed­stawi, to żebyśmy z Marcelem usz­anowali ten wybór, choćby nam nie pasował, bo my wy­fruniemy z domu, a papa mógłby sobie życie ułożyć. Nie wiem jak Mar­cel, ale ja nie mi­ałam nic prze­ciwko, bo chciałam, by w naszym domu przestało być tak strasznie smutno i żebym nie tylko ja szorowała naczynia i podłogę czy zagni­atała co so­bota ciasto na brioszkę. To też pow­iedzi­ałam babce Ad­eli, która się uśmiech­nęła i po­głaskała mnie po głowie, a po­tem dodała, że papie musi być tym bardziej przykro, bo ma mnie stale przed oczami. A prze­cież przykro tak człow­iekowi oglądać skórę zdartą ze zmarłej, no i że całkiem niemożliwe, by nikt mi dotąd tego nie mówił…

– Gdzie tam podobna! Ty jesteś kropka w kropkę w tę nieszczęsną Pau­line! No przyznaj, Lili, patrz na nią: te same ciemne oczy w mig­dał, jed­nako włosy jak smoła, nawet piegi na nosie.

Odtąd każdego wieczoru przy­glądałam się sobie w lus­trze uważnie i za każdym razem za­stanawiałam się, jak teraz mo­gła wy­glądać Ma­man? Jak jej było tak całkiem samej w małym grobie, wciśn­iętym w na­jdalszy róg cment­arza pod grabem, w trum­nie, którą spec­jalnie dla niej zbił papa?

Nad tymi mącznymi nouilles babka Ad­ela ozna­jmiła mi również, że jestem już całkiem dorosła. Dzi­wnie się wtedy poczułam, mimo że dotąd byłam przekon­ana, że stanie się dorosłą os­obą będzie jednym z na­j­przyjem­niejszych zdar­zeń w moim ży­ciu. Za­kładałam bowiem, że wreszcie ktoś mi przest­anie mówić, co mam robić, sama będę decy­dować, kiedy kłaść się spać, i z pewnoś­cią jako dorosła osoba będę robiła więcej przyjem­niejszych rzeczy. Spojrz­a­łam więc zdzi­wiona na babkę Ad­elę, bo prze­cież mi­ałam przyna­jm­niej połowę mlecz­nych zębów. Może babka Ad­ela o moich mlecza­kach nie wiedzi­ała, ponieważ dodała, przy­gląda­jąc się bacznie, że „gdy człow­iek traci matkę, to na za­wsze przestaje być dzieckiem i robi się całkiem dorosły, gdyż tak to już jest na tym świecie”.

Rzeczy­wiście, mu­si­ałyśmy jakoś nie­postrzeżenie doros­nąć razem z Lili­ane, bo tego samego wieczoru Lili zdradz­iła mi w sekrecie, że postanow­ili z Marcelem wziąć ślub. Po­bi­orą się w Sacré-Cœur, jak tylko skończą osiem­naście lat, i wreszcie wszy­scy stan­iemy się jedną szczęśliwą rodz­iną, co również ozn­acza, że obie będziemy na­j­prawdzi­wszymi si­o­strzyczkami.

Niedługo później na za­wsze skończyły się nasze pyszne za­bawy.

Spis rozdzi­ałów

PRO­LOG

Paryż, grudzień 1918

Rozdział 1: Marie

Mont­martre 1907

Rozdział 2: Marta

Paździ­ernik 1911

Lis­to­pad 1912

Rozdział 3: Wo­jna

Mont­martre, maj 1914

Si­er­pień 1914

Rozdział 4: Ar­tur

Grudzień 1916

Luty 1917

Rozdział 5: Ma­dame Ju­li­ette

Mar­zec 1917

Kwiecień 1917

Rozdział 6: Lili

Mont­martre, maj 1917

Paryż, czer­wiec 1917

Rozdział 7: Ar­tur

Si­er­pień 1917

Wrzesień 1917

Rozdział 8: Théodor

Grudzień 1917

Rozdział 9: Ern­est

Styczeń 1918

Maj 1918

Wrzesień 1918

Rozdział 10: Dok­tor Kell­ner

Lis­to­pad 1918

Grudzień 1918

Styczeń 1919

Rozdział 11: Joachim

Mont­martre, luty 1919

Rozdział 12: Lili

Mont­martre, mar­zec 1919

Rozdział 13: Ar­tur

Paryż, kwiecień 1919

Rozdział 14: Dok­tor Per­ret i ­dok­tor Kell­ner

Maj 1919

Rozdział 15: Lili­ane

Czer­wiec 1919

Rozdział 16: Joachim

Lipiec 1919

© Wydawn­ictwo WAM, 2024

© Joanna Para­siewicz, 2024

Opieka redak­cyjna: Ag­nieszka Ćwieląg-Piec­ulewicz

Redak­cja: Anna Śledzikowska

Korekta: Maria Armatowa, Katar­zyna On­derka

Pro­jekt okładki: Mari­usz Banachow­icz

Skład: Lucyna Ster­czewska

ePub e-ISBN: 978-83-277-3457-0

Mobi e-ISBN: 978-83-277-3458-7

MANDO

ul. Ko­per­nika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200

www.mando.pl

DZIAŁ HAND­LOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496

e-mail: han­del@wydawn­ict­wo­mando.pl