Miłość w Zakopanem - Agnieszka Jeż - ebook + audiobook + książka

Miłość w Zakopanem ebook i audiobook

Agnieszka Jeż

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Teraz po prostu chciałam ci powiedzieć, że tym jest dla mnie miłość – spojrzała w górę – wędrówką na szczyt. Razem. Że to czasem potrwa, zmęczy, ale się chce, a satysfakcja jest ogromna.

Córka szanowanego lekarza, Jadwiga Walkiewicz, zostaje porzucona przez męża, bankruta.
Kobieta musi stawić czoło przeciwnościom otaczającego ją, konserwatywnego świata. Postanawia wykorzystać swoją wiedzę medyczną, by pomagać pacjentom, oferując im
profesjonalne masaże.
Decyduje się porzucić Warszawę i wyjechać do Zakopanego. Tam Jadwiga urządza mały gabinet na Krupówkach i odważnie rozpoczyna świadczenia masaży leczniczych.
Z czasem na jej drodze pojawią się przystojny góral oraz charyzmatyczny dziennikarz, a wspomnienia o mężu będą blednąć coraz bardziej.
Zakopane, wspaniały kurort, wyrosły pod okiem doktora Chałubińskiego, nęci postępowością i otwartością. Jadwiga spotyka pod Tatrami wiele niezwykłych postaci.
Krupówkami przechadzają się Witkacy i Makuszyński, a do jej gabinetu wstępuje Zofia Nałkowska.
W świeżym, górskim powietrzu może wreszcie odetchnąć pełną piersią, zawalczyć o swoje prawa i być może także odnaleźć miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 33 min

Lektor: Agnieszka Jez
Oceny
4,2 (116 ocen)
58
30
21
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

piękna książka, bardzo ciekawa, tylko zakończenie takie zbyt szybkie.... czuję niedosyt...
10
Marti1957

Całkiem niezła

Można przeczytać,ale bardzo mnie nie. Zachwyciła.
00
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Rawi7

Nie oderwiesz się od lektury

Super !
00
Zielona2017

Nie oderwiesz się od lektury

5/5 Dużo Zakopanego, super. Świetne zakończenie łączące wszystkie wątki. I plus za wplecioną piosenkę, którą kojarzę z własnym weselem 😊 Zdecydowanie polecam.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kalinie, która marzy czynem

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

 

– Jesteśmy zrujnowani.

Jadwiga się poruszyła. Powoli podniosła powieki; wokół było ciemno. Z trudem rozróżniała kształty, które ją otaczały – zarys szerokiej szafy, róg pieca, owal toaletki z lustrem. Gdyby nie znajomość topografii sypialni, dostrzegłaby tylko ciemniejsze plamy na tle szarego mroku.

Dobrze jednak znała to pomieszczenie; jedno z czterech w ich pięknym mieszkaniu na Marszałkowskiej czterdzieści osiem. Zatem była tu, w swoim łóżku, w środku nocy, a ten niezrozumiały szept to jakiś majak senny. Nie najlepiej ostatnio sypiała, organizm się buntował. Odruchowo dotknęła ręką brzucha. Zamknęła oczy i przez chwilę leżała w tej pozycji. Jej oddech się uspokoił i poczuła, że napływa do niej fala senności. Z przyjemnością się jej poddawała. Przekręciła się na bok, tak jej było wygodniej, i mocniej wtuliła policzek w satynę poszewki.

– Jesteśmy zrujnowani.

Znowu to samo – jakiś głos, słowa, które znowu były na tyle ciche, że ich nie zrozumiała. Teraz jednak była już pewna – to nie był sen. Ktoś naprawdę coś mówił. Może to się działo na zewnątrz? Jakieś rozmowy, spotkania albo…

Wzdrygnęła się. Ta sprawa nie dawała jej spokoju. Niby wydarzyła się przed ich przeprowadzką do tego pięknego mieszkania, ale minione historie nie odchodzą na zawsze. Coś po nich pozostaje, jakiś klimat, fluidy… Była racjonalna, to jedna z jej największych zalet, a mimo to prawie zawsze, gdy mijała mieszkanie na drugim piętrze, przeszywał ją dreszcz. Śmierć porucznika Uchnasta wciąż jeszcze wzbudzała sporo emocji. Żeby młody, zdrowy mężczyzna odbierał sobie życie? I to w sytuacji, gdy… Prawie jak zawsze, kiedy myślała o tej sprawie, poczuła ciepło na policzku. „Tajny Detektyw” szczegółowo opisał tę historię. Dziennikarz zasugerował, że Uchnast się zastrzelił w stanie hipnozy. A chwilę wcześniej bardzo miło spędzał czas… Nawet w półśnie Jadwiga wstydziła się o tym myśleć, zresztą brakowało jej wyobraźni. Pan Meyer wyjechał służbowo, a pani Meyerowa pod jego nieobecność zaprosiła swojego kochanka, dwie przyjaciółki i dwóch białostockich ułanów, w tym właśnie Uchnasta. Zakąski, trunki, ilustracje pornograficzne, a potem uciechy – w różnych układach, ze zmieniającymi się partnerami.

Zdecydowanie zrobiło się jej gorąco. Podniosła się na łokciu i oblizała spierzchnięte wagi. Aniela dobrze paliła w piecu, chyba za dobrze. W sypialni powinien panować lekki chłód, tak zdrowiej. Tymczasem jedyny chłód, jakiego tu doznawała…

– Jesteśmy zrujnowani.

Wzdrygnęła się. Tym razem słowa były całkiem dobrze słyszalne, mogła zrozumieć ich sens. To znaczy mogłaby zrozumieć, gdyby nie to, że były niedorzeczne. Bo po pierwsze, głos należał do jej męża, a oni przecież byli majętni, a po drugie – dolatywał z daleka, mimo że jej ślubny leżał obok niej.

Odwróciła się i wyciągnęła rękę w jego stronę. To znaczy w stronę, gdzie powinien leżeć, bo go tam nie było. Wymacała poduszkę – z lekkim wgnieceniem od głowy – i prześcieradło. Kołdry nie wyczuła, jakby spad­ła lub została odłożona. No i nie było Mariana.

Podniosła się. Za szybko, coś ją zakłuło w boku. Rozmasowując bolące miejsce, zapytała:

– Marian?...

Jakiś szelest, gdzieś z rogu.

– Marian? – powtórzyła.

– Tak. – Odchrząknięcie.

– Ale co ty?... Dlaczego?

Jadwiga nie potrafiła zebrać myśli i sprawnie ułożyć ich w zdania. Na co dzień nie miała z tym żadnego problemu, absolutnie, ale teraz, w środku nocy, zaspana, z obrazami mieszkania piętro niżej w głowie, wobec dziwnych mężowskich deklaracji czuła się skołowana.

– Dlaczego nie śpisz?

Odpowiedziała jej cisza. Zsunęła nogi z łóżka i wymacała stopami pantofle. Podniosła się. Niepewnym krokiem podeszła do ściany i odnalazła palcami kontakt. Przekręciła go; żółte światło zalało pokój.

Wtedy zobaczyła Mariana. Stał przy piecu, opierając się plecami o kafle. Był już ubrany, właściwie – wyszykowany. W najlepszym garniturze, w wypastowanych butach, uczesany. Nie, zdecydowanie nie wyglądał, jakby przed chwilą się podniósł z pościeli.

Spojrzał na nią – tak, że nie wiedziała, co się za tym spojrzeniem kryje. Nie pierwszy to zresztą raz, nie licząc sytuacji, kiedy chciał…

Znowu dotknęła brzucha. Skurcz wrócił.

– Jesteśmy zrujnowani.

„Jesteśmy zrujnowani”. Teraz wyraźnie usłyszała to zdanie. Każdą literę pojedynczo i wszystkie razem. „Jesteśmy zrujnowani”. A mimo to – wciąż nie rozumiała. Gdyby Marian powiedział jej coś innego, coś z tego porządku, a raczej nieporządku, który wydarzył się w mieszkaniu poniżej, byłaby mniej zdumiona, w końcu to mężczyzna, ma swoje potrzeby, a ona… Ręka znów powędrowała na brzuch.

– Zrujnowani.

Zresztą tego by jej pewnie nie powiedział. O takich historiach się nie mówi, nawet gdy się wydarzą. Wtedy się zaprzecza, chyba że się nie może, bo jak ten Uchnast, leży się na podłodze, a z piersi wypływa krew.

Marian Walkiewicz nie wyglądał na rannego czy choćby chorego. Może trochę strapionego, ale też nie za bardzo.

Odkleił plecy od pieca i powoli podszedł do niej. Zatrzymał się o krok, ciut dalej niż na wyciągnięcie rąk. Był bladawy, ale taką miał karnację, zresztą była późna jesień, skąd by na twarzy miały być ślady lata? Jasne włosy zaczesane, wąs też. I woda kolońska była w użyciu, ta, którą ostatnio z Paryża sprowadzał. Nie, daleko mu było do śmierci; bliżej – do wyjścia.

I rzeczywiście, przesunął się w kierunku drzwi. Wciąż patrzył na żonę, ale i dwa razy zerknął na klamkę, jakby wzrokiem chciał ją nacisnąć.

– Jak to: zrujnowani?

Jadwiga już do końca oprzytomniała.

– Nie chciałem cię martwić. Interesy… Od dawna już szły źle.

Nigdy wcześniej o tym nie wspomniał. Ani razu. Co dzień po śniadaniu szykował się do wyjścia do biura, co dzień po południu z niego wracał – nigdy strapiony czy w złym nastroju.

– A teraz – plajta. Po całości. Bez odwrotu.

I, jakby zaprzeczając tym słowom, odwrócił się do niej plecami i zrobił kilka kroków w stronę drzwi.

– No i co teraz będzie?

Jej słowa dosięgły go, nim jego dłoń spoczęła na klamce.

– Wyjeżdżam. Nie ma już czego ratować. Przykro mi. – Odwrócił się w jej kierunku. Stojąc półbokiem, powiedział: – Żegnaj, Jadwigo.

I wyszedł z pokoju.

Jadwiga przez moment jeszcze stała nieruchomo. Nie do końca rozumiała scenę, której uczestniczką właśnie była. Może to jednak sen?... Spojrzała na łóżko – było puste. Ona zaś stała na środku sypialni. Nie, nie śniła. Przed chwilą jej mąż ją opuścił, uprzednio informując ją, że interesy idą źle. Właściwe to powiedział: „Jesteśmy zrujnowani”, ale to nie może być prawda, to pewnie ta jego skłonność do przesady.

Podeszła do okna i uchyliła zasłonę. Świtało; było już całkiem jasno. Od wejścia do ich kamienicy powoli oddalała się taksówka.

Nie, to nie może być prawda. Bo co by wtedy zrobiła? Ona, trzydziestotrzyletnia Jadwiga Walkiewicz, pani domu, matka dwójki dzieci, nosząca pod sercem trzecie, które ma przyjść na świat w Boże Narodzenie? Jakby miała sobie poradzić bez męża, pieniędzy, sama, z dziećmi w stolicy?...

Nie, Marian musi być gdzieś blisko, wychyli się i go zawoła, trudno, że to niestosowne, są sytuacje, gdy trzeba odejść od savoir-vivre’u. Odsłoni okno, otworzy, może on sam usłyszy ten dźwięki i spojrzy, a potem, bez słów, zawróci i porozmawiają. Wszystko da się przecież wyjaśnić, ułożyć, trzeba tylko…

Gwałtownie pociągnęła za ciemnozielony aksamit, z którego posypały się pyłki kurzu. Jadwiga widziała je, wirujące w świetle palących się jeszcze latarni. Opadały z zasłony, osiadając na jej ramionach. Nagle poczuła się strasznie zmęczona. Ten kurz musiał ważyć tonę, tak mocno dociskał jej plecy. I do tego drażnił oczy, bo się rozpłakała.

Wyjrzała na zewnątrz.

Ulica była pusta.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

 

– A na obiad to więcej przyszykować? – Aniela zadała to pytanie donośniejszym głosem, ponieważ stanęła w progu i nie śmiała dalej wejść. Rąbek wykrochmalonego fartuszka owijała sobie wokół palca.

Jadwiga spojrzała na nią. Młoda, cicha, spod Warszawy. Przyjechała do stolicy w poszukiwaniu lepszego życia, jak one wszystkie zresztą. „One wszystkie” – w sumie to mogłoby się odnosić nie tylko do służących, lecz także do Jadwigi, tyle że ona nie szukała pieniędzy, bo przecież tych nie brakowało w jej domu rodzinnym, a wielkiego świata, przygód, przeżyć. „No to je znalaz­łaś”, pomyślała. I jeszcze pomyślała, że Aniela, chociaż taka niby niedoświadczona i zahukana, lepiej zna życie i na pewno dobrze wie, co się u państwa przed kilkoma dniami wydarzyło. A wydarzyło się to, że pan domu zrejterował – z firmy, małżeństwa i rodziny. Te dwie ostatnie pozycje były oczywiste po tym, gdy chyłkiem się wymknął z kamienicy, a z szaf i szuflad zniknęły jego rzeczy. Może był smutny i zawstydzony, ale nie aż tak, by zapomnieć o sprawach przyziemnych. Trudno, żeby Aniela nie zauważyła braku ubrań i przedmiotów, no i samego pana Walkiewicza, co w połączeniu z faktem, że nikt jej wcześniej nie poinformował o jego wyjeździe, nie poprosił o spakowanie waliz i odświeżenie garderoby, musiało oznaczać jedno – wszystko odbyło się w tajemnicy. Także przed żoną. Ciekawe, czy wiedziała już, że Magnifique, firma kupiecka, którą Marian Walkiewicz prowadził, splajtowała? W jej miejscu, mimo że od wyjazdu, czy trafniej: ucieczki, męża upłynęły zaledwie trzy dni, działało już przedstawicielstwo innej korporacji! Jadwiga aż się cofnęła na ulicę, nieomal wpadając pod auto, by się upewnić, czy nie pomyliła adresu. Dziwne by to było; niezbyt często wprawdzie tu przychodziła, ale trudno było nie rozpoznać kamienicy Hoserów, charakterystycznego punktu w Alejach Jerozolimskich. Kiedy pierwszy raz zobaczyła nowe biuro Mariana, poczuła dumę, że jej mąż tak dobrze sobie radzi w interesach. Jej ojciec zaś ucieszył się z lokalizacji – że w nazwie tego miejsca, które wywodziło się z dawnego żydowskiego osiedla Nowa Jerozolima, będzie jakiś kawałeczek ich historii. Myśli Jadwigi nie poszły tym torem; raczej przeciwnie. Przecież i tak byli już mocno zasymilowani, w końcu ona była Jadwigą, a nie na przykład Rebeką czy Ester, no i wcale nie chciała kultywować żadnych tradycji: dusznych, ściskających jak gorset, nakazujących – zwłaszcza kobietom – sztywne odgrywanie ról. Nie, chciała przyjechać do Warszawy i zacząć tu nowe życie. Zmienić nazwisko – jakże trafne w przypadku jej ojca, który przecież był lekarzem: Rofe, na inne, polskie, i zacząć żyć inaczej. No, z tym inaczej to nie do końca było tak różowo, bo przecież pierwsze spotkanie zostało zaaranżowane, jakże inaczej by mogło być – tak się w końcu zaczynają wszystkie małżeństwa. Rodzice zachwyceni kandydatem przedstawionym przez znajomą matki, panią Stompke, która się specjalizowała w takim – „wysokim” – swataniu. Kawaler z Warszawy, kupiec, może nie taki bardzo majętny, ale zmyślny, skoro już prowadził firmę i dawał sobie radę mimo braku wsparcia rodziców na starcie. Jadwiga, w środku pełna sprzeciwu wobec takich praktyk dobierania ludzi w pary, nigdy by się nie odważyła na jego wyjawienie, podobnie jak na wyznanie, że chciałaby podróżować, kształcić się – po co się ośmieszać czy skazywać na kpiące spojrzenia, skoro wiadomo, jak jest urządzony ten świat, z niechęcią czekała na pierwszy kontakt z zaproponowanym kawalerem, który okazał się ostatecznie… całkiem w porządku. Marian wydawał się, podobnie jak ona, onieśmielony, a przy tym wyglądał naprawdę dobrze – taki jasny, niebieskooki, zupełnie inny od ciemnookiej i ciemnowłosej Jadwigi. Zresztą Jadwiga, cóż, potrafiła być ze sobą szczera, nie przypominała tych modnych teraz piękności. Była szczupła, miała ładną skórę, a reszta była po prostu przeciętna. Zatem to Marian w ich parze był atrakcyjniejszy fizycznie, tak jej się wydawało. No i mieszkał w stolicy, jeździł w różne miejsca w interesach, a takie życie mogłoby być jak drzwi do wymarzonego raju! Raj skończył się szybko po ślubie, gdy…

– Przyszykować, proszę pani?

Aniela nieśmiało przypomniała o sobie.

Zatem Jadwiga nie pomyliła siedziby biura. Magnifique po prostu już nie było. Mariana nie było. Została Jadwiga i jej dzieci: trzyletnia Elżbieta i pięcioletni Krzysztof oraz to trzecie, któremu od kilku dniu udzielały się matczyne nerwy, no i Aniela. A także dostawcy jedzenia, właściciele licznych sklepów, w których Jadwiga robiła zakupy, otwarte i nieuregulowane rachunki w różnych salonach i miejscach oraz zapewne zobowiązania, o których jeszcze nie miała pojęcia, ale które niebawem dadzą o sobie znać. O tym wszystkim Jadwiga myślała w bezsenne noce. I o tym wszystkim również Aniela musiała wiedzieć. I Bóg jeden wie, jak wiele innych osób.

– Nie. Będę jadła sama.

Jadwiga w końcu odwróciła się od okna. Ostatnio sporo czasu spędzała przy parapecie; niby po to, by zająć pochłonięte tym jednym tematem myśli, przekierowując je na obserwację ulicy, ale może też dlatego, by sprawdzić, czy przypadkiem jednak Marian nie wraca. Przecież powinien wrócić, tak należałoby zrobić. Oprócz racjonalności Jadwiga miała bowiem i inną zaletę – była odpowiedzialna. Niewzruszenie i zawsze, bez względu na okoliczności. Podjęte działania należy zakończyć, ze zobowiązań się wywiązywać. Uczciwość to podstawa. Te cechy, całkiem pasujące do rodzinnych Siedlec, w Warszawie sprawiały, że czuła się… zagubiona. Trochę jakby nie na miejscu. Były staromodne. Niepraktyczne po prostu. Kiedy Aleksandra Meyerowa, już po tej tragedii, mijała Jadwigę na schodach, to Jadwiga się czerwieniła, mimo że przecież to nie ona zaprosiła do małżeńskiego mieszkania i łóżka kochanka. To nie Jadwiga oddawała się bezec­nym uściskom i miłostkom, w których zmieniały się ciała i pozycje. I znowu ten rumieniec. Boże, ależ to było męczące. I jakie… niesprawiedliwe – dlaczego to zawsze Jadwiga miała się wstydzić za innych?

– Anielo. – Zatrzymała odchodzącą już służącą.

Dziewczyna się odwróciła i spojrzała wyczekująco.

– Pana nie ma i na razie nie wróci.

Aniela kiwnęła głową.

„Co ona sobie pomyśli?”, przebiegło Jadwidze przez głowę. „Nie mam wielkiego wpływu na jej myśli” – to była druga refleksja. No bo skoro nie potrafiła odgadnąć myśli i zamierzeń swojego ślubnego ani wpłynąć na nie, to jakby się miało udać z taką, w końcu jednak obcą, Anielą?

– Będę tylko ja z dziećmi. Do odwołania.

Aniela znowu kiwnęła głową.

– Oczywiście, proszę pani.

„Oczywiście”.

Może tylko Jadwiga nie widziała, nie wiedziała, nie przeczuwała, jakie zmiany wokół niej się szykują?

*

– Najważniejsze, żeby nikt się nie dowiedział.

Meira Rofe obejrzała się w stronę drzwi, jakby się obawiała, że za nimi stoi Aniela i podsłuchuje, choć przecież wiedziała, że służąca zabrała dzieci na spacer do ogrodu Saskiego. Była ładna pogoda – chłodno, ale słonecznie, a Jadwiga uważała, że ruch i świeże powietrze są bardzo ważne dla zachowania zdrowia. No i chciała uniknąć sytuacji, gdyby matka gwałtownie czy rozpaczliwie zareagowała na wieść, że jej zięć opuścił rodzinę, a jej wnuki musiały być świadkami tych niepokojących scen.

Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Meira, bez większego namysłu i bez większych emocji, jakby wiele już razy dowiadywała się, że jej zięć znika bez słowa, tak właśnie odparła.

– Byłby wstyd… – dodała.

Jadwiga już miała powiedzieć, że przecież nie da się ukryć nieobecności Mariana – no bo niby jak? Współpracownicy, kontrahenci, znajomi, sąsiedzi, rodzina wreszcie – jak by mieli nie zauważyć jego braku? No i że to nieprzyjemne plajtować, ale to przecież niekoniecznie musi źle świadczyć o Marianie. Może go kto oszukał, zawiódł – mało to takich spraw dokoła?

– …dla ciebie – dokończyła matka.

Jadwiga poczuła nieprzyjemny dreszcz. Ostatnie dni to była zresztą seria takich niemiłych doznań, które fundowało jej ciało: skurcze nóg, bóle pleców, zaciskająca się obręcz barkowa, ćmiący ból głowy.

– Dla mnie? – zapytała bezradnie.

Bezradność też jej teraz nieustannie towarzyszyła. Czuła się jak pacynka z teatru lalek, gdy aktorzy i reżyser już odeszli, a ona została sama – rzucona w kąt, zmięta, nieprzydatna. Taki był los lalek – działały tylko wtedy, kiedy ktoś nimi kierował.

– Jak to: dla mnie? – powtórzyła. – Przecież ja nic nie zrobiłam.

– Och! – Meira pozwoliła sobie wreszcie na jakiś okruch emocji. – Jesteś żoną. Żony nie robią nic innego, jak tylko stoją przy mężu, to ich najważniejsze zadanie. A twojego męża nie ma. Więc czyja to wina?...

Jadwiga odpowiedziałaby, że męża, bo przecież była racjonalna, ale była też córką swoich rodziców i dzieckiem czasów, w których żyła. Już zrozumiała, w jakim kierunku ma prowadzić ta rozmowa. Jak mogła o tym zapomnieć! Kilka lat nieobecności w Siedlcach sprawiło, że obowiązujące – wedle matki w całym wszechświecie – zasady jakoś jej umknęły.

– Widzisz, widzisz! – Meira zaczęła chodzić po salonie. – Trzeba się tym zająć. Fakty uprzedzić. Nie, nie uprzedzić, one się przecież wydarzyły. – Meira również miała w sobie rys racjonalności. – Trzeba je… przenicować. Na drugą stronę wywrócić, żeby one nie były przeciwko tobie. Przeciwko wam. Przeciwko rodzinie. Rodzina jest przecież najważniejsza.

„Rodzina jest najważniejsza”. Prawda – taka najprawdziwsza, z tych, co to nie domagają się dowodzenia. Jadwiga od dziecka rosła w cieniu tych słów. Może w przypadku jej ojca ta prawda musiała się troszkę ugiąć, bo dla Samuela Rofego bardzo ważni byli także inni ludzie. No ale ojciec był lekarzem, nic zatem dziwnego, że jego codzienność wypełniali pacjenci. Leczenie to powołanie – coś, z czym nie można dyskutować, coś, co odwołuje się do wyższych uczuć, co jest misją. Bóg daje talent, uniwersytet wiedzę, lekarz jest wykonawcą czynności, napędzanym tym, co dostał od jednego i drugiego. Czym zatem dla Samuela Rofego była rodzina? „Obowiązkiem”, pomyślała Jadwiga. Może w ogóle rodzina tym była? Nie efektem uczuć i emocji, a elementem na sztywno wpisanym w powinności dorosłych ludzi. Kobiet.

– Zrobimy tak.

Matka stanęła naprzeciw niej. Wyglądała na opanowaną i spokojną. Jadwiga sądziła, że mogą się pojawić łzy, nerwy oraz wynikająca z nich niepewność co do przyszłości, co byłoby całkiem zrozumiałe, w końcu w ich rodzinie nie zdarzały się takie historie. Jednak nie – Meira Rofe była opanowana. Może nie było się czemu dziwić – ostatecznie Meira była żydowską matką, a wiadomo, że świat się opiera na żydowskich matkach. To one wszystko i zawsze wiedzą, one wszystkim kierują. Matka kierowała życiem Jadwigi, popychając ją w ramiona Mariana Walkiewicza. Znowu wzdrygnięcie. Nie samodzielnie, rękoma pani Stompke, ale i tak ostanie zdanie należało do Meiry. Zatem, można tak powiedzieć, była ona reżyserką spektaklu pod tytułem „Życie państwa Walkiewiczów”.

– Najpierw wyślesz dzieci. Nie dziś, żeby to nie wyglądało podejrzanie, że tak na gwałt. Każdy, kto się spieszy, ma coś na sumieniu. Spokojnie powiesz Anieli, że dzieci jadą w odwiedziny do dziadków. Najzwyklejsza kolej rzeczy, stęsknieni dziadkowie, dzieci stęsknione. Może dopisze nam szczęście i któreś zachoruje?... Pogoda się popsuje, a te spacery i wygłupy w końcu zaowocują przeziębieniem? Wtedy dziadek lekarz to będzie już oczywistość. Tak, miejmy nadzieję, że los nam będzie sprzyjał. Zatem za kilka dni dzieci, potem, może tydzień, może dwa, i pojedziesz ty. W twoim stanie – spojrzała na całkiem już duży brzuch Jadwigi – to także nie budzi podejrzeń. W końcu z kim najlepiej będzie kobiecie w stanie błogosławionym tuż przed rozwiązaniem? Z matką i ojcem lekarzem. Wkroczy też doktor Chawkin, a później, wiadomo, połóg, ty słaba, opieka niezbędna. I tym sposobem minie pół roku. A przez pół roku wszystko się może wydarzyć, a przede wszystkim może się odnaleźć twój mąż. Zresztą my się z ojcem o to postaramy. Teraz za wcześnie o tym mówić, ale lepiej by było zmienić miejsce twojego warszawskiego mieszkania albo w ogóle…

Jadwiga drgnęła. Zmienić miejsce zamieszkania? Rozejrzała się po salonie. Te cudowne, duże okna, tak ładnie okolone udrapowanymi firankami. Całkiem gustowne, a na pewno robiące wrażenie stiuki. Błyszczące meble, na które czekała kilka tygodni. Nowy piękny szezlong, na którym lubiła czytać. Obrazy na ścianach, porcelana w kredensie. Pokoje dzieci. Duża, nowocześnie urządzona kuchnia, do której wstawili okazałą kuchenkę gazową i tę śmieszną i jakże praktyczną lodówkę skrzynkową. Ta przestrzeń, ten rozmach, a przede wszystkim ten adres! Warszawski, stołeczny, ważny. Jej i daleko od Siedlec. Nie, to tak być nie mogło, nawet w tym dramatycznym położeniu, w jakim się znalazła, musi być inne wyjście. Dzieci – tak, chyba tak, niech jadą, ona przecież w nie najlepszym teraz nastroju. W ciszy i w pojedynkę, tylko z Anielą, która była trochę jak cień, Jadwiga wszystko obmyśli. Tak będzie łatwiej, również z powodów finansowych, bo okazało się, że i tu czekała ją niemiła niespodzianka – ich zasoby w banku stopniały; została smutna część tego, co ponoć mieli. Więc nie utrzymując dzieci, będzie jej lżej. Może nawet Anielę się uda jakoś „odchudzić”? Nie, to byłoby nie w porządku. Pracy będzie miała wprawdzie mniej, ale i tak jej pensja była skromna, jak to pensje pomocy domowych. To byłoby nieuczciwe, a uczciwość Jadwiga miała głęboko zakorzenioną w sercu. Za to Jadwiga może zacisnąć pasa – nie dosłownie, nie z tym brzuchem, ale w przenośni. Czuła, że Marian się prędko nie odezwie, a jak ona by go miała znaleźć? Jedno już wiedziała, bo przełamując wstyd, odnalazła taksówkarza i zapy­tała, dokąd wiózł „tego mężczyznę”. Właściwie to miała nadzieję, że wziął ją za nieżonę, bo większy byłby wstyd, gdyby żona nie wiedziała, dokąd jej mąż jedzie. Kochanki mógłby nie zdążyć poinformować… Dowiedziała się (jak to pieniądze rozwiązują języki!), że Marian pojechał na dworzec, spieszył się na pociąg. Jedyny, jaki wtedy odchodził, był do Wiednia. Ale mógł przecież wysiąść gdzieś po drodze. Trzeba będzie sporo trudu włożyć w to, by go odnaleźć. Jadwiga miała przeczucie, że on sam nieprędko się odezwie. Zatem tym bardziej musiała myśleć o nowych sposobach na zdobywanie pieniędzy. Samo mieszkanie sporo kosztowało, nic dziwnego zresztą, w takim miejscu! Bardzo reprezentacyjna kamienica, robiła wrażenie – imponująca kopuła z okrągłymi okienkami, kute, wypukłe balustrady balkonów, ozdobne kartusze. W takim miejscu ma się poczucie, że świat stoi otworem. Że wiele można. I dlatego do rodziców, do Siedlec, nigdy nie wróci. Póki ma to mieszkanie…

Rozległo się pukanie. Dość energiczne, skoro doleciało aż tutaj. Zwykle goście mieli więcej ogłady. Matka też się obejrzała w kierunku drzwi wejściowych.

Jadwiga ruszyła w stronę przedpokoju. I wtedy usłyszała głosy – podniesione, a jeden z nich był znajomy – należał do Anieli, co znaczyło, że już wróciła z dziećmi ze spaceru.

Nim jednak Jadwiga zdążyła przekroczyć próg salonu, do pokoju wpadł jej syn Krzyś.

– Panowie przyszli. Po meble. Wyprowadzamy się? – zapytał zdyszanym głosem.

– Cóż za głupstwa! – zdziwiła się Meira Rofe. – I jaki ty jesteś zgrzany! Jak tak przez ulicę biegłeś, to zaraz przeziębienie gotowe! – Już była skłonna załamać ręce nad zdrowiem wnuka, gdy przypomniała sobie, że właściwe choroba byłaby pożądaną okolicznością. Zamiast tego zapytała więc: – A cóż tam za rwetes?

Krzyś nic nie zdążył odpowiedzieć, bo do pokoju wpadła Aniela. Też zaróżowiona, z rozwianymi włosami. Zauważyła Meirę, wiec dygnęła i przywitała się:

– Dzień dobry, pani Rofe.

– Dobry to on mi się nie wydaje. – Meira kiwnęła głową. – Cóż tam się dzieje, dziecko? Czyżby przyszedł w odwiedziny ktoś… – zawahała się – niestosowny?

Aniela zrozumiała, że jest oskarżona o schadzki podczas służby.

– Nie, skądże! – zaprotestowała gwałtownie. – To przyszli panowie po…

Teraz ona umilkła; i to na dłużej niż Meira Rofe. Zresztą nie było potrzeby kończyć, bo do salonu wszedł mężczyzna – średniego wzrostu, wieku i wyglądu. Cały był taki przeciętny, choć wydawało się, że cel ma całkiem konkretny – coś nieprzejednanego odbijało się w jego spojrzeniu. Jadwiga nie znała tego człowieka, ale od razu pomyślała, że pojawił się tu w związku z Marianem.

– Witam! – sapnął i rozejrzał się dokoła.

– Przyniósł pan jakieś wieści? – Meira przejęła inicjatywę, jak to żydowska matka.

– Przyniósł? – zdziwił się mężczyzna. – Nie, szanowna pani, wręcz przeciwnie. Ja tu nie jestem od przynoszenia, a od wynoszenia.

– Wynoszenia? – Teraz zdziwiła się Meira.

Jadwiga obserwowała tę scenkę w milczeniu. I chwilę wcześniej niż matka pojęła, co się zaraz wydarzy.

A potem, po kilku godzinach, gdy czterech tragarzy wyniosło część mebli z mieszkania – na poczet spłaty długów zaciągniętych przez Mariana Walkiewicza – siedziała na ocalałej z tego upokarzającego uszczuplania ich majątku skrzyni, którą wniosła w posagu, i myś­lała, że teraz ma tylko dwa wyjścia: albo dołączyć do dzieci, które matka zdążyła już, w trybie ekspresowym, zabrać do Siedlec, albo się zabić.

Tertium non datur (znała łacinę, bo zawsze bardziej ją ciągnęło do książek niż do szydełka czy lalek).

Na razie jednak po prostu się rozpłakała.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

 

 

 

Wiatr tarmosił jej włosy, próbując wyciągnąć je spod kapelusza. Niby nie padało, ale powietrze przesiąknięte było wilgocią, co dawało ten sam efekt, gdyby Jadwiga spacerowała w deszczu – jej palto zwilgotniało, pończochy nieprzyjemnie lepiły się do nóg. Twarz też miała mokrą, tyle że tu skroplone chmury mieszały się z jej łzami.

Od tego dnia, gdy ich piękne mieszkanie na Marszałkowskiej zostało prawie całkowicie ogołocone z mebli, Jadwiga często płakała. Nie był to wcale histeryczny szloch, nagłe napady spazmów. Jadwiga płakała cicho, skromnie, jakby mimochodem. Płakała tak, jak żyła – żeby nikogo nie wprawić w zakłopotanie, nikomu nie sprawić przykrości, nie zdradzić się z uczuciami. Sporo tych wszystkich samoograniczeń musiało być, bo od czasu wyprowadzki z Warszawy dużo łez z niej wypłynęło.

Teraz również powoli spływały po policzkach. Jadwiga szła do domu, to znaczy do domu rodzinnego. Chcąc nie chcąc (zdecydowanie nie chcąc, no ale tertium nie było, a śmierć jednak wydała się zbyt radykalnym rozwiązaniem), sprowadziła się do rodziców do Siedlec. Czy miała inny wybór? Marszałkowską czterdzieści osiem zlikwidowała, resztkę trwałego dobytku oddała do magazynu, pochlipującej Anieli wręczyła ostatnie oszczędności i przyrzekła się odezwać, gdy wróci.

Musiała wrócić do Warszawy. Miesiąc siedleckiego zesłania upewnił ją, że bardzo nie chce tu być. Nie żeby było tutaj coś obiektywnie złego, nic z tych rzeczy. Po prostu po kilku latach życia w stolicy miasto rodzinne wydawało się jej nie do wytrzymania zaściankowe. Wszystko tu było tak przewidywalne, tak zastałe, tak nierozwojowe! Wiedziała to wcześniej, czuła, że nie pasuje do tego miejsca, ale wtedy to nie było tak dotkliwe jak teraz, bo wówczas nie znała innego życia.

Mijała właśnie budynek Zakładu Naukowego Konstancji Zembrzuskiej. Kiedy pobierała tu nauki, wyobrażała sobie, jak wyfruwa z Siedlec i… Nie miała wtedy określonych planów, raczej wiedziała, czego w życiu nie lubi: grać na fortepianie, malować, haftować, prowadzić niezobowiązujących rozmów, chodzić na proszone herbatki. Lubiła za to przyrodę, wycieczki na podmiejskie łąki i obserwowanie zwierząt oraz owadów, naukę języków obcych i książki ojca. Tak, podręczniki, atlasy, gazety o tematyce medycznej – to był jej konik. Dobrze pamiętała, jak po raz pierwszy wzięła do rąk atlas anatomiczny. Cóż to były za emocje! Poczuła wówczas, że dotyka czegoś niezwykłego, jakiejś wiedzy tajemnej po prostu! I prawie od razu żal, że nic z tego nie będzie mogło stanowić sensu jej życia – jest przecież kobietą. Rodzice zgodzili się na tę szkołę prywatną, traktując ją trochę jak niegroźną w sumie fanaberię; nie miało większego znaczenia, czym się zajmuje jako gimnazjalistka, bo i tak ważna w jej życiu będzie inna rola – rola kobiety.

Kobieta. Iszsza, bo z mężczyzny – isz – wzięta. W takich naukach wzrastała, do tego przygotowywały ją dom i matka. Zwieńczeniem tych nauk miało być zamążpójście.

Jadwiga zatrzymała się, żeby obetrzeć policzki. Zziębniętą dłonią sięgnęła po chusteczkę. W tym samym momencie poczuła silnego szturchańca. Dziecko w jej łonie albo zmieniło pozycję, albo dawało wyraz swemu niezadowoleniu. W pierwszym przypadku to pewnie dziewczynka, w drugim – chłopiec. Tak czy owak, jak ona, Jadwiga, sobie teraz poradzi – z trójką drobiazgu?

Łzy znowu mocniej poleciały.

Dwa dni temu przyszedł list z Warszawy; wysłany z Wiednia przez Mariana. „Droga Jadwigo, przykro mi, że los tak mną pokierował. Póki nie stanę na nogi, nie odrobię strat, nie wracam. Będę Cię informował, proszę, nie szukaj mnie. Wytrwaj, Twój mąż Marian”.

„Wytrwaj”. To słowo dobrze opisywało dotychczasową codzienność Jadwigi. Trwała. Choć…

Nieobecność Mariana, mimo różnych dotkliwych, przede wszystkim finansowych przykrości, miała jedną zaletę – brak pożycia. Był to ten element małżeńskiej codzienności – no dobrze, nie codzienności, raczej cotygodniowości czy może nawet comiesięczności – którego Jadwiga nie znosiła. Zaczęło się podczas nocy poślubnej, która, jeśli mierzyć ją efektem, jaki miał się z nią wiązać, przeciągnęła się do dwutygodnika poślubnego. Jadwiga dużo wiedziała o kośćcu, mięśniach, więzadłach, skórze, włosach, różnych chorobach, ale o płciowości niewiele. O ciąży – że z nasienia i jajeczka, o dniach niepłodnych i płodnych. Wszystko opisane tak, jakby się działo w jakimś laboratorium, w menzurkach. Tymczasem działo się w niej, Jadwidze. I było nieprzyjemne. Bolesne i okropne. Marian niby to rozumiał, niby starał się być taktowny i czuły, ale jedno­cześ­nie parł do swego.

Początkowo Jadwidze wydawało się, że to jakaś uniwersalna prawidłowość, że tak się to odbywa, podobnie jak poród, który także wymagał od kobiet niezwykłych sił i poświęcenia. O ile jednak już podczas drugiego wydawania dziecka na świat Jadwiga potrafiła trochę zmniejszyć ból, jaki temu towarzyszył, odpowiednio oddychając i uwalniając mięśnie z napięcia, o tyle podczas pożycia z Marianem całkiem traciła kontrolę nad własnym ciałem. Sztywniała i truchlała. Pewnie by się modliła, żeby „to” się jak najszybciej skończyło, gdyby nie obawa, że nie na miejscu jest prosić Boga o takie rzeczy.

Tak, pod tym względem rejterada jej męża była uwalniająca. Pod każdym innym jednak… Tu, w Siedl­cach, nikt nic nie mówił – jeszcze. Widać udało się utrzymać tę kompromitującą, jak o niej mówiła matka, wiadomość w tajemnicy, co oczywiście było tylko kwestią czasu – plotka zawsze znajdzie drogę, by się przedrzeć. W Warszawie na pewno już wiedzieli. Pani Meyerowa, gdy mijała opuszającą już na zawsze jej ukochane mieszkanie Jadwigę, przystanęła i spojrzała na nią. Najpierw tak bez słowa, po prostu patrzyła. Jadwiga zawsze miała problem, by przebywać w obecności tej kobiety; w tamtej chwili spodziewała się czegoś niemiłego, ostrego, czego w końcu oczekiwać od kogoś, kto tak się prowadzi, ale po chwili twarz Meyerowej rozjaśniło coś w rodzaju akceptującego współczucia. „Może się okazać, że to lepiej dla ciebie, moja droga”. Po czym cmoknęła ją w policzek i poszła. Jadwiga stała osłupiała. Musiała się przytrzymać drewnianej poręczy, bo nagle marmur schodów wydał się jej zbyt śliski. I forma, i treść tego zdania były zdumiewające.

Jadwiga rozbierała je potem na czynniki pierwsze, próbowała wyłuskać sens, dociec przyczyny. Meyerowa, po tamtej sytuacji rozwódka – mąż ją opuścił, co wcale jej nie załamało, przeciwnie, jakby odżyła – uważała najwyraźniej, że brak Mariana będzie dla Jadwigi lepszy. Nie pod względem materialnym, to byłby absurd. A przecież tego, tak głęboko skrywanego sekretu nie mogła znać, no bo niby skąd? Te wszystkie myśli w połączeniu z faktem opisu scen, jakie miały miejsce przed śmiercią biednego Uchnasta – tego rozpasania, erotyki, orgii po prostu, nie dawały Jadwidze spokoju. Meyerowa nie wyglądała na męczennicę, na pewno nie robiła w życiu tego, co miałoby sprawiać jej dyskomfort. A to znaczyło, że odnajdywała w tych praktykach coś przyjemnego. No i dawała sobie radę po rozwodzie z mężem, ba! wyglądała lepiej niż dawniej, mimo że już wcześnej była kobietą szykowną. Emanowały z niej zadowolenie i spokój.

Jadwiga poczuła, że kręci się jej w głowie. Za dużo tych myśli, za zimno, za mokro, za..

– Tu jesteś!

Głos matki wyrwał ją z tego myślowego zawirowania.

– No gdzie ty się podziewasz! Minęły ponad trzy godziny od twojego wyjścia z domu. Już się zaczęłam martwić!... – Meira Rofe podeszła do córki i spojrzała jej w oczy. – Nie płacz. – Przytulia ją. – On wróci. Mężowie zawsze wracają. No, nie mówię tu o twoim ojcu, bo on jest inny, tylko do szpitala się wybiera, ale to taka prawidłowość, zwłaszcza u gojów. Tak, oni zawsze wracają, bo gdzie by się mieli dłużej podziewać, jak nie przy żonach. No, chodź, bo jeszcze się przeziębisz, a w twoim stanie to podwójnie niewskazane. Ach, i za trzy dni, w sobotę, mamy wizytę profesorostwa Makarczuków. Pani profesorowa nie byłaby zadowolona, gdybyś na nią kichała. Pamiętasz, jak bardzo jest czuła na punkcie swojego zdrowia. No, chodź. – Wzięła Jadwigę pod łokieć i poprowadziła ją w stronę domu.

*

Ból nie dawał jej spać. Obracała się z boku na bok, chętnie by spróbowała pozycji na brzuchu, ale ta przecież była niemożliwa – to jakby próbować wypoczynku na dyni.

Ręka bolała ją już w Warszawie; pewnie gdy ładowała razem z Anielą ten drobiazg, który jej pozostał, do skrzyń, musiała ją nadwerężyć. I „doprawiła” ją podczas podróży pociągiem, kiedy zmęczona przysnęła, niefortunnie podkładając dłoń pod pośladek. Już na miejscu ból postępował, czego efektem było prawie nieustępujące mrowienie, jakby kto wpuszczał w jej rękę prąd elektryczny. Ojciec podał jej maść kamforową; nie pomogło, a na dodatek rozbolała ją głowa. Jadwiga od paru lat cierpiała z powodu migren. Ponoć, wedle doktora Chawkina, przyczyną mogła być ciąża, która w taki sposób, poprzez wydzielanie pewnych związków chemicznych, wpływa na ustrój. „Taka uroda kobiet, ale w jakim szczytnym celu”. Jadwiga nie chciała podważać celu, to znaczy macierzyństwa, ale ból był nie do wytrzymania. Była silną dziewczynką, a potem kobietą, nigdy się na nic nie skarżyła, ale kiedy pulsowanie obejmowało połowę jej twarzy, napierało na oko, uderzało kolejno w każdy ząb, sprawiało, że nadpływała fala mdłości, Jadwiga chciała umrzeć. Szybko starła więc tę okropnie pachnącą maść, a ręka nadal bolała. Mogłaby sięgnąć po tabletkę aspiryny, ale trochę się obawiała, czy nie zaszkodzi ona dziecku, które nosi pod sercem. To był dobry lek, jeden z najskuteczniejszych we współczesnej farmakopei, uratował wiele istnień zarażonych hiszpanką, ale miał i skutki uboczne. A skoro tak działał na duży organizm, to jakby wpłynął na ten kilkanaście razy mniejszy?...

Podniosła się. Mrowienie było nieznośne. Zaczęła masować nadgarstek.

– Och! – jęknęła. Żadnej poprawy, właściwie to ból się jeszcze nasilił. Może jednak weźmie tę aspirynę?

Przekręciła się i wymacała na półce z tyłu tapczanu buteleczkę z lekiem. Podniosła ją, a potem chciała odkręcić, ale bez efektu – jakby jej mięśnie straciły moc. Przerażona upuściła opakowanie na kołdrę i zaczęła dotykać swojej ręki, sprawdzając, czy aby przypadkiem nie straciła w niej czucia. Nie, czuła dotyk swoich palców na skórze. Kiedy dobrnęła do ramienia, wyczuła jednak coś dziwnego. Na jej plecach, między kręgami szyi a łopatką, był guz. Niezbyt duży, wielkości orzecha laskowego, ale twardy i bolesny. Guz to nie było nic dobrego – gdyby miękki, z jakąś treścią, to pół biedy, defekt bardziej kosmetyczny, można wydusić i oczyścić, ale taki twardy? To może oznaczać tylko jedno. Poczuła, że jej puls przyspiesza. Pamiętała, jak ojciec opowiadał o nieszczęsnej pacjentce z takim guzem. Kilka tygodni i na wieko trumny tej biedaczki leciały grudy ziemi. To była choroba, na którą nikt nie znał leku, choroba-wyrok. W panice zaczęła dotykać tego guza, jakby miała nadzieję, że tylko się jej wydał, a tak naprawdę to go nie ma. A jednak – był. Twardy, okropny, bolesny. Ze złością, jakby chciała go unicestwić, mocno nacisnęła twarde jak kamień tkanki.

– Ach! – Aż tchu jej zabrakło, a z oczu popłynęły łzy. Ból świdrował, przeszywając jej ciało. Odsunęła palec, puszczając guz. Od razu lepiej – ból minął, zostało tylko dziwne uczucie ucieplenia, które promieniowało aż do dłoni. I… to było trudne do uwierzenia, ale mrowienie w nadgarstku się zmniejszyło. Jadwiga poruszyła palcami – tu też była większa ruchomość, a ból – słabszy. Trudno było przewidzieć taką zależność, ale jak inaczej to wytłumaczyć?... Raz jeszcze, zaciskając zęby, dotknęła guzka na plecach i nacisnęła go, jak dzwonek do drzwi. Ból, który znowu wycisnął łzy z jej oczu, rozszedł się promienistym ciepłem wzdłuż jej ręki aż do dłoni. Uwolniła guzek i znowu poruszała nadgarstkiem. Swobodniej, lżej, lepiej. Usiadła na łóżku i spuściła stopy na dywan. Nie do końca rozumiała obserwowany związek, ale on przecież był! Zatem to nie mógł być żaden żarłoczny i śmiertelny guz, a coś, co najpierw spowodowało ból jej dłoni, a teraz ucis­kane – zmniejszało go. Zaczęła palcami zdrowej ręki raz jeszcze badać to bolesne zgrubienie. Teraz go nie ugniatała, a rozmasowywała; ból był mniejszy, a efekt znoszący dolegliwości nadgarstka – jeszcze skuteczniejszy niż przy nacisku. Zagryzła zęby i zaczęła wytrwale ugniatać guz, który po kilkunastu minutach… zniknął! Już go nie było – tylko ciepłe, obolałe, ale pozbawione zgrubienia mięśnie i ścięgna. Zupełnie jakby ta grudka była śnieżną kulą, która się rozpuściła pod wpływem ciepła. Poruszyła palcami ręki – odzyskała ruchomość! Mrowienie ustąpiło.

Jadwiga była już całkowicie rozbudzona. Nie do końca rozumiała, co właśnie zaszło, ale pojęła, że to, co początkowo brała za śmiertelny wytwór chorych tkanek organizmu, było raczej ich ściśnięciem, zapęt­leniem więzadeł czy mięśni, w których musiały zostać przychwycone nerwy, co dało efekt bólu w nadgarstku. Mogło się to wydawać dziwne, ale fakty były właśnie takie, a z faktami Jadwiga nie prowadziła dyskusji.

Odległość między jednym a drugim miejscem była duża; oba bolesne. Zlikwidowanie jednego bólu wyeliminowało drugi. Przedziwne, choć na pewno miało logiczne wyjaśnienie.

Mogło się okazać, że łatwiejsze niż próba odpowiedzi na pytanie, jak uporać się z dolegliwościami spowodowanymi wyjazdem Mariana do Wiednia. Jego odległa nieobecność kładła się ponurym cieniem na jej tutejsze życie.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Agnieszka Jeż, 2022

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Zdjęcie na okładce: © Lee Avison/Trevillion Images

Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki

Korekta: Karol Godlewski

Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-378-5

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.