Cała słodycz życia - Agnieszka Jeż - ebook + audiobook + książka

Cała słodycz życia ebook i audiobook

Agnieszka Jeż

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna ciepła i refleksji powieść o tym, że nigdy nie jest za późno, by poukładać swoje życie na nowo – nawet jeśli oznacza to powrót do miejsca, które chciało się na zawsze zostawić za sobą - WERSALIKAMI.
Magda miała wszystko – kochającą rodzinę, stabilną pracę, eleganckie życie w Warszawie. Miała też plan: nigdy nie być jak jej matka. A jednak, po odkryciu zdrady męża, ląduje tam, gdzie nigdy nie chciała wracać – w rodzinnym domu na Dolnym Śląsku. W Dobromyślu czeka na nią nie tylko przeszłość, ale też... zaskakująca teraźniejszość.
Trzy kobiety. Trzy pokolenia. Jeden dom – pełen niedopowiedzeń, dawnych ran i ukrytych tajemnic.
Czy różnice nie do pogodzenia mogą stać się mostem do zrozumienia?
Czy da się odnaleźć siebie tam, skąd kiedyś uciekło się bez żalu? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 353

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 15 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Monika ChrzanowskaChrzanowska Monika

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Agnieszka Jeż, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Tomasz Dobrenko © GIFTKING

Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała

Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Anna Apanas

ISBN: 978-83-8402-497-3

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Prolog

– Ależ ona ma moc.

Kobieta w długiej czerwonej sukni uniosła dłoń i delikatnie przejechała palcami od kołnierzyka w dół, jakby sprawdzała, czy wszystkie guziki na gorsie są dobrze zapięte.

Nie były. Kilka górnych nie trafiło w pętelki; pod luźno okrywającym szyję materiałem błysnęło coś złotego.

– To się jeszcze okaże. Najgorsze przed nią.

Druga, ubrana na niebiesko, kończyła zawiązywać w pasie biały, świeżo wykrochmalony fartuch.

– Miałam na myśli naturę. Zobacz.

Dół czerwonej sukni lekko zafalował i kobieta podeszła do okna. Za błyszczącą świeżym umyciem szybą osadzoną w jasnobrązowych ramach okiennych widać było rabatę kwiatową, za nią trawnik, a jeszcze dalej – sad.

– Dziś dwudziesty marca, od jutra Jare Gody.

Kobieta w fartuchu lekko pokręciła głową. Też sięgnęła do kołnierzyka swojej sukni, żeby wydobyć spod materiału srebrny naszyjnik, na którym wisiał pokaźny krzyżyk.

– Zima dopiero odchodzi w zaświaty, a wiosna już wzięła ziemię w swoje władanie. Jaka ta trawa jest zielona. Jaka soczysta. Pełna sił. Cebulki kwiatowe wybujały, pędy wysokie, pierwsze pąki pootwierane. Moc. Moc życia. – Kobieta w czerwieni znowu dotknęła gorsu. Przez chwilę jej palce gładziły materiał, jakby głaskała coś, co było ukryte pod suknią, schowane przed wzrokiem postronnych.

– Teraz tym życiem trzeba się zająć.

Fartuch wreszcie został unieruchomiony – solidną kokardą zawiązaną na plecach. Jego właścicielka spojrzała w głąb pokoju.

Kobieta w czerwieni pokiwała głową. Jeszcze przez chwilę patrzyła przez okno, a potem się odwróciła i powoli przeszła do ustawionego pod ścianą łóżka, gdzie w pościeli leżała blada dziewczyna. Była ubrana w beżową koszulę nocną, długie blond włosy miała zebrane w gruby warkocz.

– Śpi chyba. – Kobieta w fartuchu zbliżyła się i usiadła na drewnianym stołku ustawionym obok wezgłowia. Nachyliła się do leżącej. Dotknęła jej czoła. – Mokre. Ciepłe i zimne. Poplątanie z pomieszaniem. Jak…

Nie dokończyła. Przeniosła rękę znad głowy w dół, do nóg. Zatrzymała dłoń nad brzuchem, który wyraźnie odznaczał się pod kołdrą. Odsunęła puchatą pierzynę.

Teraz dobrze było widać całą kobiecą sylwetkę – w mocno zaawansowanej ciąży.

– Zobaczmy. – Wstała ze stołka, przeszła dwa kroki i stanęła dokładnie nad ciężarnym brzuchem. Nachyliła się i objęła go dłońmi. Zaczęła dotykać leżącej, jej palce przystawały, po czym znowu sunęły, by zatrzymać się w innym miejscu. – To już, niebawem. Może nawet zanim słońce się schowa.

Kobieta w czerwieni patrzyła na nią.

– Dobrze, że mnie wezwałaś, akuszerka musi być, nawet jeśli… – Urwała. Wygładziła poły swojego fartucha. Patrzyła na gospodynię.

– Nawet jeśli co?

Bardzo się od siebie różniły. W wieku były podobnym, obie od czterdziestu kilku lat oglądały świat, ale tylko to je łączyło.

Anna, akuszerka, była dość niska, korpulentna. Włosy miała mysiego koloru, ni to jasne, ni to ciemne, grube, lecz matowe, zebrane w warkocz opleciony dokoła głowy. Cerę zmęczoną, naznaczoną zmarszczkami. Oczy w kolorze brudnej wody, chcące wiedzieć jak najwięcej, zachłanne na wszystkie tajemnice.

Których w tym domu było sporo.

Czerwona suknia znowu zafalowała. Jej właścicielka też stanęła przy łóżku.

Gabriela była szczupła, wyprostowana. Gdyby patrzeć na nią tylko od tyłu, można by ją pomylić z młodą kobietą. Miała długie włosy z rudą poświatą, nie najstaranniej związane w kok na czubku głowy. Jej spojrzenie było bystre. Tak patrzyła ta, która wiedziała. Wszystko wiedziała.

Jakby na potwierdzenie tego faktu akuszerka się odezwała:

– Przecież wiesz, co ludzie mówią.

– O czym? Ostatnio dużo się dzieje. Była wojna, nie ma wojny. – Gabriela się uśmiechnęła.

– Nie ma wojny, ale spokoju też nie ma. – Akuszerka się wzdrygnęła. – Podobno to, że my tu nie zostaniemy, to już pewne. Przyjdą, każą się spakować i wywiozą nie wiadomo dokąd. Już tak zrobili z wieloma. Tam, na górze, ci wielcy, co mogą decydować, wyrysowali granice od nowa. Jakby to wszystko – zatoczyła ręką duży krąg – to były tylko historie spisane na papierze. Wszystko z papieru, da się wygumkować, poprawić, pieczęć dostawić, atramentem podpisać i już, nowy świat. Nas też przegnają, zobaczysz. No ale jak to ma być, skoro my tu z dziada pradziada? Tu nasze ziemie, tu wrośliśmy. Tu nasze groby, nasze domy. Jak nas stąd wyrwą i rzucą gdzieś het, to uschniemy, jak roślina, która się nie zakorzeni! Najpierw więdnie, a później usycha!

– Żyć można wszędzie. Ziemia wszędzie łaskawa. – Gabriela odwróciła się do okna. – Dacie radę.

Akuszerka otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale w tym samym momencie z pościeli dobiegł jęk.

– Aaaaaa, uuuuu, znowu, to znowu… – Ciężarna przekręciła się na bok, w ich stronę, ale jeszcze nie otworzyła oczu.

– Długo to trwa? – zapytała Anna.

– Od kilku godzin. To pojedyncze, rzadkie skurcze. Fala dopiero idzie. Na pewno potrwa, to przecież pierwszy raz.

– Biedna. Ale co robić, taki los. Ból, znój, mąż, ciąża, poród są na stałe wpisane w kobiece życie. – Akuszerka wygłosiła tę sentencję i zamilkła. – To znaczy zwykle tak jest. – Odchrząknęła. – A ten jej, jak mu było?…

– Nieważne.

To jedno słowo, wypowiedziane przez gospodynię spokojnym tonem, zamykało dyskusję.

Przynajmniej na chwilę.

– Z chłopem często źle, wiadomo. Ale bez niego… – Akuszerka puściła te słowa i czekała.

Gabriela stała przed nią wyprostowana, smukła, nieporuszona. I milcząca.

– Przydaje się przecież – odezwała się znowu akuszerka. – Zresztą… Ludzie gadają. Że najpierw matka… To znaczy ty… Że tak samo. Obie samotne. I że nikt nie wie, co się właściwie stało, dlaczego…

Gospodyni nadal milczała. Twarz miała spokojną. Ani się nie dziwiła, ani nie oburzała. Patrzyła i słuchała. Wyglądała tak, jakby do tych właśnie dwóch czynności została stworzona.

– Ja to mówiłam, że po co to się tak interesować, jak kto żyje. Póki dobry jest, nikomu nie wadzi, z ludźmi zgodnie postępuje…

Teraz to akuszerka zamilkła. Czekała, żeby Gabriela włączyła się do rozmowy, ale przecież wiedziała, że ona nie z tych, co mówią tylko dlatego, że mówić mogą.

– Choć akurat ty zawsze tak na uboczu. I dom ostatni we wsi, właściwie już poza nią. Ale dobra dla ludzi jesteś. Pomocna. Ile to razy te twoje proszki czy zioła ulżyły moim rodzącym, zresztą nie tylko im, innych także ratowałaś z boleści. No, więc mówię im, żeby się nie interesować. – Wyraz jej twarzy zdradzał, że może i tak mówi, ale sama robi zupełnie inaczej. – Ale teraz, to znaczy z Emilią… No czy to nie dziwne, że u niej tak samo, jak u ciebie? Niby tak się mówi, jaka mać, taka nać, ale… Ale wy nie jesteście takie same. Zupełnie. Ani z wyglądu, ani z zachowania. Dlatego wszyscy myśleli, że u niej to będzie normalnie, po bożemu. A tu taka historia… – Akuszerka pokręciła głową.

Z łóżka znowu dobiegł cichy jęk.

– Tyle tylko zostało. – Nachyliła się i dotknęła brzucha dziewczyny. – Twardy. Napięty. Czuć, ile tu bólu. Tego w sercu zresztą też. – Pokręciła głową. – No, napracujesz się dziewczyno, oj, napracujesz. – Popatrzyła na położnicę.

– Nie chcę, nie mogę. – Emilia podniosła się i oparła na przedramionach. – To tak boli, jakby mnie kto rozrywał.

– Boleć to dopiero będzie. – Akuszerka uśmiechnęła się z miną znawczyni. – Ale jak się postarasz, to do północy zdążymy. I jeszcze dziś zobaczysz swoje dziecko na świecie. A ja się wyśpię. Choć jak wrócę do domu, to nie wiem, bo wygląda, jakby miało zacząć padać. A nawet lać. To niebo takie… – Spojrzała na krajobraz za oknem. – Aż mnie ciarki przechodzą.

– Piękne. – Gabriela też wpatrywała się w ciemniejące obłoki. Miały coraz intensywniejszy kolor. Szary granat błyszczał w promieniach słońca, które powoli znikało pod skłębionymi chmurami. – Prawdziwa moc. Przyniesie deszcz, tak teraz potrzebny. Pójdę zagotować wodę, do okładów i do picia też.

Akuszerka pokiwała głową.

– A my tu zaczniemy działać, co, Emilia?

Ogień w piecu się tlił, ale Gabriela dołożyła drewna. Przesunęła duży metalowy garnek nad mocny płomień. Obok dostawiła mniejsze naczynie, do którego również nalała wody. Podeszła do zawieszonej na ścianie półki, gdzie ustawione były nieduże gliniane pojemniki. Sięgnęła po jeden z nich, zdjęła pokrywkę i wsunęła dłoń do środka, a potem przeniosła rękę nad mniejszy garnek. Rozprostowała palce i zielonoszare drobinki sfrunęły do wody. To samo powtórzyła z zawartością dwóch innych pojemników.

Zdjęła z haczyka drewnianą łyżkę z długim trzonkiem. Zamieszała w garnku. Patrzyła, jak ziołowe drobinki kręcą się w wodzie. Brzeg garnka błyszczał w ostatnich promieniach słońca.

– Niech – powiedziała.

Zrobiło się ciemno. Teraz za oknem rozciągał się już tylko szary granat.

Przykryła garnek i wróciła do pokoju, w którym jej córka Emilia rodziła dziecko.

– Boli, tak musi być. Wszystkie przez to przeszłyśmy. I te, co przyjdą po nas, też czeka ta droga. – Akuszerka stała nad swoją podopieczną. – Nie ma od tego ucieczki, skoro już to masz. – Dotknęła dużego brzucha.

– Ale ja nie chcę. Nie chcę. – Dziewczyna próbowała wyrównać oddech.

– Teraz za późno na „nie chcę”. Trzeba było… a, zresztą, co to, ja przecież nie ksiądz. – Akuszerka machnęła ręką. Znowu się nachyliła nad dziewczyną i dotknęła jej brzucha. – No, to ostatni skurcz chyba, póki co. Teraz możesz odpocząć. – Lnianą ściereczką przetarła mokre czoło Emilii.

– Pić – jęknęła tamta, oparłszy się o poduszkę.

– Mleko macie? – Anna spojrzała na Gabrielę.

– Mamy. Ale lepsza woda, przyniosę. Pewnie już gotowa.

– Woda? – zdziwiła się akuszerka.

– Moja woda. – Gabriela przyłożyła dłoń do serca. Pod materiałem sukni odznaczał się jakiś nieduży przedmiot. Przytrzymała w tym miejscu palce; przymknęła oczy, jej usta się poruszyły. Wyglądała tak, jakby przez chwilę była gdzieś indziej, a nie w tym drewnianym domu na końcu wsi.

Woda w małym garnku się zagotowała. Gabriela zdjęła go z palnika. Przelała napar przez sitko do glinianego dzbanka i odlała z niego porcję do kubka.

– Pij. – Podeszła do Emilii.

– Gorące? Zimnego trzeba – zdziwiła się akuszerka.

– Takie jest dobre. – Gabriela położyła dłoń na ramieniu córki. – Pij – powtórzyła miękkim głosem.

Dziewczyna wzięła od niej kubek.

– Parzy – powiedziała po pierwszym łyku.

– Bo wrzątek. – Akuszerka pokręciła głową.

Ceniła Gabrielę, bo nie raz widziała, jak jej zioła pomagały rodzącym, ale ta kobieta nie była przecież doktorką. Nawet znachorką nie była, bo nie zajmowała się leczeniem za pieniądze. Nigdzie się nie ogłaszała, nie zapraszała po swoje usługi. Ludzie sami do niej szli, jakby ich coś ciągnęło. Gabriela zbierała jakieś zielska, suszyła, nic nikomu o nich nie mówiła. W ogóle była mało rozmowna, częściej milczała, a mimo to w jej towarzystwie Anna czuła się tak, jakby Gabriela miała nad nią przewagę. Nad nimi wszystkimi, w całej wsi. Coś takiego od niej biło. Więc tę uwagę o wrzątku poczyniła nieśmiało, dla porządku.

– Już nie wrzątek. – Gabriela pokręciła głową. – Pij, pomoże ci. – Znowu dotknęła ramienia córki.

Emilia ponownie przybliżyła kubek do ust.

– Rzeczywiście, ciepło nie od wody, tylko jakby od tych ziół. – Spojrzała na matkę. – Co tam jest?

– Pomoże ci. Wam. – Gabriela zaś patrzyła na brzuch, który właśnie się napiął.

– Och! – jęknęła Emilia.

– Pokaż no. – Akuszerka zbliżyła się do położnicy. – Znowu idzie. Twardy jak nie wiem. Chłopak pewnie będzie.

Gabriela pokręciła głową.

– Nie będzie.

– Znam się. – Akuszerka uśmiechnęła się pod nosem. Może i były sprawy, o których Gabriela wiedziała więcej niż ona, ale jeśli idzie o porody, to Anna nie miała sobie równych. Ćwierć wieku już sprowadzała dzieci na ten świat. – Namacałam się brzuchów i naoglądałam, co potem z nich wychodzi – powiedziała.

– Nie będzie – powtórzyła Gabriela.

A Emilia znów zaczęła jęczeć.

– Biednaś ty, oj, biedna. – Anna pokręciła głową. – No nic, wymęczy cię ten mały, zanim na świat przyjdzie.

Mała, pomyślała Gabriela, ale nic nie powiedziała. Niektórzy muszą zobaczyć, żeby uwierzyć.

Ona widziała to, co dla innych było niewidzialne.

Za oknem zrobiło się ciemno. Słońca od dawna już nie było widać; chmury zajęły całe niebo. Nadchodziła noc, gdzieś w oddali słychać było pierwsze pioruny.

Emilia leżała w łóżku spocona, zaróżowiona. Z warkocza powypadały długie pasma włosów.

– Nie dam rady. Nie dam – zaczęła płakać.

– Dasz. – Anna stała nad nią. Też była zmęczona. W innym przypadku, gdyby nie był to ten dom, dom Gabrieli, może już by się bała, jak to się skończy. Poród, zwłaszcza pierworódki, to duże ryzyko dla kobiety. Czasem Bóg da dziecko i pozwoli żyć obu, czasem tylko jedno zostaje, a czasem… Emilia się modliła podczas tych najgorszych momentów, ale Gabriela…

Anna spojrzała na nią. Siedziała na łóżku, z boku, i trzymała córkę za rękę. Nic nie mówiła, po prostu tak tkwiła, spokojna, mimo tego, co się działo – w domu i na zewnątrz.

Za oknem bowiem rozpętała się burza, i to taka, jakiej Anna nie pamiętała. Wiatr tarmosił drzewa, wył, uderzał w okna. Deszcz był głośny, jakby na ziemię spadały metalowe kulki, a nie krople wody.

To wszystko wzmagało niepokój Anny. Widziała śmierć, niekiedy bywała posłanniczką złej nowiny, a nawet dwóch złych nowin, jeśli sprawy poszły bardzo źle. Nie buntowała się przeciw temu – co komu los przewidział, to go nie ominie. Bóg miał swoje plany, człowiek musiał je pokornie przyjmować.

Ale Gabriela… Ona nie była pokorna. Ona żyła tak, jak chciała. Nie wykłócała się, nie przekonywała nikogo do swoich decyzji, nie broniła się przed złymi słowami czy spojrzeniami.

Tak jakby nie zależała od nikogo i niczego, tylko od samej siebie.

Anna tego nie pojmowała, ale czuła wobec Gabrieli respekt.

Emilia była inna. Nie tylko fizycznie – jasna blondynka, delikatna, czasem niepewna, czasem roześmiana. Ładna, lecz zwyczajna młoda kobieta.

Zupełnie jakby z innej matki wyszła. Pewnie po ojcu taka, choć kiedy Gabriela zjawiła się we wsi, to tylko z tą małą. I nigdy nic o mężu nie powiedziała. Kim był? Czy w ogóle był?

A teraz i Emilia zostanie matką mimo panieństwa.

Choć tu przecież był chłopak, ślub też miał być, zapowiedzi podobno zaraz ksiądz miał ogłaszać. I nagle przyszły mąż zniknął, jakby go diabeł ogonem nakrył.

Za oknem tak grzmotnęło, że Anna aż podskoczyła. Przeżegnała się. Co za noc!

Spojrzała na Emilię. Na twarzy dziewczyny znowu pojawił się grymas bólu.

– Pokaż, pokaż! – Kucnęła przy niej. – No, to już koniec prawie. Jeszcze kilka stęknięć i go zobaczysz.

Obejrzała się w stronę okna, przy którym teraz stała Gabriela. Niech sobie mówi, co chce, pomyślała. To w końcu ona, Anna, znała się na brzuchach. Chłopak jak nic. Oporny, krnąbrny, już czas, a on się nie spieszy. Wymęczy matkę, a potem i tak odejdzie, bo wiadomo, że jak się nie ma córki, tylko syna, to jakby się wcale dzieci nie miało.

– Przyj. Dmuchaj. Napieraj. No! – zachęcała dziewczynę. – Wody, zaraz będzie potrzeba dużo ciepłej wody. Teraz to już na pewno. – Popatrzyła na Gabrielę.

Ta kiwnęła głową i poszła do kuchni. Dorzuciła drewna, kolejny raz. Długo to trwało, ale…

Gdy zjawiła się w pokoju, gdzie jej córka wydawała na świat nowe życie, zegar zaczął wybijać północ.

– Nowy dzień już, ale jakie to ma znaczenie. – Akuszerka też była spocona i zmęczona. – Zaraz będzie po wszystkim i będzie dobrze. Pan Bóg czuwał. – Uśmiechnęła się. – No, ostatni raz, dziewczyno, ostatni!

Emilia nabrała powietrza i wdusiła je w głąb siebie, po czym przechyliła się do przodu.

Gdy zegar ostatni raz się odezwał, w rękach akuszerki pojawiło się małe ciało, zwinięte jak precel. Kobieta złapała je w czyste prześcieradło.

– Jest, jest! – Emocje udzieliły się także jej. Chciała, żeby wszystko poszło dobrze. Żal jej było Emilii, że jej życie tak wyglądało: bez chłopa, jak to tak. Gabriela dawała sobie radę, ale ona była z innej gliny. – Zaraz cię obejrzymy, ty mały…

Anna przekręciła dziecko w dłoniach, tak że teraz miała przed sobą jego twarz.

I resztę ciała – zdecydowanie żeńskiego.

– Dziewczynka – powiedziała zdumiona. Dałaby sobie rękę uciąć, że tam, w środku, chował się chłopak. I teraz by nie miała ręki.

Na dodatek ta mała była taka… jakby skórę z Gabrieli zdjąć. Kręcone rudawe włosy gęsto pokrywały główkę.

– Wszystko dobrze? – wydyszała Emilia.

– Dobrze. – Anna spojrzała na nią.

Tak, ta mała w ogóle nie była do niej podobna. Wyglądała tak, jakby wyszła z łona Gabrieli.

– Potrzymam ją. – Gospodyni podeszła do akuszerki. – Woda gorąca, z… z tym, co potrzeba w środku. – Postawiła na podłodze duży garnek i przejęła od Anny zawiniątko. – Pięknie się spisałaś. – Popatrzyła na córkę. – Wszystko będzie dobrze.

Emilia opadła na poduszkę. Była tak bardzo zmęczona i głodna, że chciałaby teraz coś zjeść i od razu pójść spać. I nie budzić się za prędko, bo to nowe życie, które właśnie się zaczynało, ją przerażało. Wszystko będzie zupełnie inaczej. Nie była na to gotowa. Nie tak to miało być. W snach widziała siebie i jego… Poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Dobrze, że jest mama, ona nad tym wszystkim zapanuje. Jak zawsze.

– To nie koniec, jeszcze łożysko trzeba urodzić, żeby krwi nie zatruło. – Akuszerka rozwiała marzenia o rychłym spokoju. – Babka się zajmuje małą, a ty się jeszcze potrudź.

Gabriela trzymała na rękach dziewczynkę.

Była drobna, z delikatną twarzą, małymi, bystrymi zielonkawymi oczami, które teraz się w nią wpatrywały. Spokojnie, lecz nieustępliwie. Gabriela poczuła ciepło rozlewające się wokół serca.

– A czemu nie płacze? Może potrząsnąć jeszcze trzeba? – doleciało znad łóżka.

– Nie trzeba. – Gabriela nie odwróciła się do Anny, ale wciąż patrzyła na swoją wnuczkę.

Mała miała rudawe włosy. Była…Taka jak miała być.

Jak ona.

Co drugie pokolenie, pomyślała Gabriela. Dotknęła dłonią szyi. Przesunęła palcami po łańcuszku. Wszystko układało się tak, jak powinno, nawet jeśli dla postronnych wyglądało to całkiem inaczej.

– No, poszło, całe. – Akuszerka podeszła do niej. – Teraz to tylko leżeć i sił nabierać, żeby to małe wykarmić. – Spojrzała na dziewczynkę. – Drobna taka, to pewnie mało ssać będzie, ale trzeba pilnować, bo przednówek to najgorszy czas dla każdego życia.

– Wszystko będzie dobrze. – Gabriela mówiła do Anny, ale nadal patrzyła na małą. – Już wiosna. Północ minęła, dwudziesty pierwszy marca. Koniec trudów. Nowe przyszło.

– No przyszło. – Anna pokiwała głową. – Ale… może by jednak ją ochrzcić? Tak na wszelki wypadek?

Dręczyło ją to. Niby od razu było widać, czy dziecko dłużej zostanie na tym świecie, czy zaraz do aniołków dołączy, ale bywało i tak, że nagle jakaś choroba i szybko trumienka. Dzieci nie grzeszą, bo niby jak, ale zawsze lepiej odejść z tego świata z imieniem, po naznaczeniu krzyżem. Ksiądz pewnie będzie nosem kręcił, bo tak bez ślubu, nie wiadomo, czy go Emilia przekona, bo Gabriela to na pewno przekonywać nie będzie. Ona nie uznawała niczyjej władzy nad sobą, nawet sutanna jej nie trwożyła.

– Woda jeszcze nikogo nie skrzywdziła. – Gabriela się uśmiechnęła.

Anna zaś się zdziwiła, że tak łatwo poszło.

Gospodyni przeszła z zawiniątkiem w ręku przez pokój i zbliżyła się do łóżka.

– Zobacz – powiedziała do Emilii. – Jest. Nasza.

Emilia pokiwała głową. Była. Żywa, chyba zdrowa, już po tej stronie. Nie tak miało być, choć gdy patrzyła na swoją matkę, to myślała, że może właśnie tak.

– Położę ją.

Po drugiej stronie łóżka, przy ścianie, stała drewniana kołyska. Stara, wymalowana w kolorowe kwiaty i wyłożona świeżą pościelą. Gabriela się nachyliła i umościła w niej dziewczynkę.

– Mam w torbie buteleczkę z wodą święconą – odezwała się Anna. – Świeżą, bo ostatnio zużyłam… No – zreflektowała się, że to mogło źle zabrzmieć – tam to była trudna sprawa, nie to, co tu.

Gabriela też miała buteleczkę.

Wyciągnęła ją z kieszeni sukienki. Ostrożnie odkorkowała i przechyliła szklany pojemnik. Kilka kropel płynu spłynęło na opuszkę jej palca. Gabriela dotknęła nim czoła dziewczynki i wykonała kilka delikatnych ruchów.

– A jak jej dacie? – Akuszerka podniosła się z podłogi, na której przyklękła, żeby otworzyć torbę.

– Gaja – odparła Gabriela.

Zdumiona Anna nic nie odparła. Gaja, co to za imię? Pogańskie, na pewno. Żadnej takiej świętej nie było. Patrzyła, jak gospodyni sięga dłońmi do szyi, a jej palce się spotykają. Po chwili ujrzała naszyjnik – na złotym łańcuszku był zawieszony kamyk. Czarny jak skrzydło kruka. Ale gdy Gabriela kładła go do kołyski obok małej, nagle w pokoju zrobiło się jasno.

A może to od pioruna, który właśnie rozświetlił niebo za oknem? Grzmotnęło, zajaśniało.

– Jezusie, wszyscy święci! – Anna się przeżegnała. Serce jej waliło.

– Już – powiedziała Gabriela.

Wszystko ucichło, znowu zrobiło się ciemno, a deszcz przestał padać.

Anna się otrząsnęła. Przecież nic się nie działo, to zwyczajna wiosenna burza.

– Co za noc. Wszystko jakieś takie… I dawno już się nie pomyliłam co do tego, kogo na świat przyjmę. Byłam pewna, że Emilia syna urodzi.

– A tu córka. – Gabriela spojrzała na małą. – W tej rodzinie długo żadnego mężczyzny nie będzie. Tylko kobiety.

Rozdział 1

Magda wstała od biurka i podeszła do okna. Był piękny wiosenny dzień.

Czy to nie dziwne, że bez względu na wszystko złe, co się komuś przytrafia, życie biegnie swoim ustalonym, niezmiennym torem? Nic go nie interesują jednostkowe losy. Po zimie przychodzi wiosna, i to jaka! Ostatnie miesiące miały postać szaro-mokrej pluchy: ołowiane niebo wisiało nad miastem, wilgoć oblepiała ubrania. Dziś jednak nastąpiła radykalna zmiana. Błękitu nieba nie przykrywała żadna chmura, słońce się objawiło i świeciło tak, jakby był czerwiec, a to przecież dopiero początek wiosny. Jej pierwszy dzień. Dwudziesty pierwszy marca.

Obróciła się do biurka. Właściwie to biurka były dwa – ustawione jedno obok drugiego, dwa identyczne drewniane blaty, stykające się ze sobą, dwa takie same krzesła obrotowe obite brązową skórą, nawet poduszki służące jako podparcie pod plecy były bliźniacze.

Różnice pojawiały się na ścianie, do której dosunięto meble. Po stronie Magdy wisiała fotografia uśmiechniętego mężczyzny w koszulce polo na łódce. Miał rozwiane włosy i wesołe spojrzenie. Po drugiej stronie – zdjęcie kobiety w różowej koszuli na błękitnym tle. Portret profesjonalny, jak sama Magda, bo to ona właśnie stanęła wtedy przed obiektywem fotografa.

Magda i Radek Korczyńscy. Para. Małżeństwo. Dzielili ze sobą wszystko – życie, łóżko, pokój do pracy, konto w banku, pasje.

A przynajmniej tak się jej wydawało.

„Powieśmy sobie swoje zdjęcia”, powiedziała kilka lat temu, gdy remontowali mieszkanie. Zostali w nim tylko we dwoje – los pary, której dziecko opuszcza rodzinne gniazdo i frunie w świat. „Swoje? To takie… narcystyczne”, zdziwił się Radek. „Swoje, ale na krzyż – ja twoje, ty moje”, odparła Magda. Wydawało się jej to takie… Teraz już nie pamiętała jakie. Zabawne? Śmieszne? Pokazujące, jak dobrym są małżeństwem? Na dodatek, bo to też ważne, zdjęcia pasowały do siebie kolorystycznie – błękit, róż, biel. Dwie duże białe ramki. Dwie perfekcyjnie dobrane do siebie osoby. Znajomi, którzy tu zaglądali, mówili, że świetnie to wygląda.

Tak też wyglądało życie Korczyńskich – jak z obrazka. Dopracowane w każdym szczególe. Radek nie miał takiego zapału do wygładzania fałdów codzienności, ale nie szkodzi – wystarczyło, że miała go Magda.

Przez dwadzieścia pięć lat. Prawie, do rocznicy ślubu brakowało dwóch miesięcy, ale teraz to już nie miało znaczenia.

Bo teraz…

Znowu usiadła przy biurku. Spojrzała w bok, na pusty blat. Wypucowane drewno błyszczało, choć wpadające przez okno słońce ukazywało rysy, których wcześniej nie dostrzegała.

Tych, które pojawiły się w ich małżeństwie – też nie.

Kiedy się to zaczęło?

Cholera wie. Zacisnęła dłoń w pięść. Zawsze była taka poukładana, wszystko miała pod kontrolą – w pracy i w domu. A jednak to jej umknęło. Przegapiła wszystkie sygnały ostrzegawcze, które przecież musiały być.

Niczego nie zauważyła. Może nie rozglądała się czujnie? Może sobie odpuściła, bo przecież po tylu latach zapał słabnie – do wszystkiego. Do przytulania, do spędzania razem czasu, do odgarniania niesfornego loka znad czoła, do picia wspólnej kawy, mówienia miłych słów…

Zresztą jakby to miało wyglądać? Była żoną, a nie pracownicą biura detektywistycznego czy policjantką.

Dobre małżeństwa trwają siłą wypracowanego układu, tak myślała. Ona stworzyła świetny układ, wszystko ustaliła, zaprojektowała.

Dbała o codzienność – spokojnie, konsekwentnie, może trochę automatycznie, ale przecież po takim czasie trudno, by była to potrzeba rozedrganego serca. Zresztą ona nigdy nie była rozedrgana. Nawet wtedy, kiedy się zakochała w Radku. Jasne, mnóstwo emocji jej towarzyszyło w tamtym czasie, ale potrafiła zachować zdrowy rozsądek, nie miała klapek na oczach.

Radek natomiast chyba teraz je miał, i to bardzo solidne – duże, nieprzepuszczające światła. I pewnie jeszcze stopery w uszach, bo nie dość, że był ślepy, to do tego głuchy. Nie widział i nie słyszał niczego.

Oprócz tamtej baby.

Magda się wzdrygnęła.

Nie lubiła takiego słownictwa. Tak mówiły zdradzone żony, które nad sobą nie panowały. Które nie potrafiły powściągnąć emocji. Rozdygotane, oszukane naiwniaczki, które musiały kogoś obwinić o to, że mąż od nich odszedł, i padało na tę trzecią – przyczynę wszelkiego zła.

Zatem – nie widział nikogo oprócz tamtej kobiety. Kobiety.

Pierwsze pytanie, które Magda zadała, brzmiało: „Kim ona jest?”.

Wtedy jeszcze myślała, że to ma znaczenie. Że będzie mogła szybko przeliczyć rachunek zysków i strat i powiedzieć Radkowi: „Zastanów się, co tracisz. Tam masz młode, jędrne ciało, chwilową rozrywkę, haj i adrenalinę, ale życie wystawi ci za to słony rachunek. Nie warto, trzymaj się tego, co zbudowałeś i zebrałeś do tej pory. Solidnych aktywów. Sprawdzonego kursu. Mnie”.

Ale…

Nie było czego obśmiać. Wykpić. Żadnych doczepianych blond włosów à la Violetta Villas. Żadnych długich, ostrych pazurów wymalowanych krwistą czerwienią. Żadnych kusych miniówek.

Kobieta, dla której jej mąż postanowił nie być już jej mężem, miała czterdzieści dziewięć lat. Rok więcej niż Magda. Włosy w zwyczajnym kolorze, chyba już z pierwszymi siwymi pasmami. Delikatny makijaż. Zwyczajny sweter. Zwyczajne dżinsy. Cała była zwyczajna.

Tyle Magda zauważyła, kiedy zobaczyła ją w parku. A, jeszcze kurtkę, też zwyczajną, rozpiętą, bo była zima, tyle że ciepła.

To z powodu tej łaskawej pogody Magda postanowiła nie jechać do lekarza samochodem czy taksówką, tylko się przejść. Nie miała daleko, trasa wiodła przez park, a ruch to zdrowie. Tyle plusów zebranych w jednej czynności – to też lubiła – żeby przyjemne splatało się z pożytecznym.

I właśnie wtedy zobaczyła Radka. W pierwszej chwili pomyślała, że to niemożliwe. Druga godzina, co jej mąż robiłby w parku? Powinien siedzieć w biurze i zajmować się szacowaniem ryzyka inwestycji.

Tymczasem on niczego nie szacował. Może ryzyko wydawało mu się znikome? Albo inwestycja tak dobra, że nic innego się nie liczyło.

Magda chciała go zawołać, ale wówczas dostrzegła ją, wcześniej zasłoniętą przez drzewo. Stała, patrzyła na jej męża i się uśmiechała. On też się uśmiechał. Jakby tylko oni dwoje byli w tym parku.

Magda szła do przodu, na drżących nogach. Coś ją jednocześnie pchało i powstrzymywało. To pierwsze coś wygrało.

Stanęła przed nimi, obojętnymi na cały świat, i powiedziała: „Jestem”.

Zastanawiała się potem, dlaczego właśnie tak. Co to miało znaczyć? „Jestem, pamiętasz o mnie?”, rzucone do Radka. „Jestem, zostaw go, on jest mój” – skierowane w jej stronę.

Nie wiedziała. To był ten nieliczny raz, gdy nie panowała nad sytuacją.

Wiedziała natomiast, o co w tym wszystkim chodzi. Ona, taka niby nieczuła, niemająca kontaktu z własnym wnętrzem (usłyszała to potem od Radka – skąd on znał takie określenia? On, analityk w banku), zrozumiała, że wszystko już się dokonało.

Mimo to jeszcze próbowała jakoś zawalczyć. Nie poddać się od razu, nie wywiesić białej flagi. Przecież nigdy w życiu nie odpuszczała, „sprawy są po to, by je załatwiać”, powtarzała.

Tej nie udało się „załatwić”.

Radek, tam, na miejscu, zachował się…

W pewien sposób jej to zaimponowało, oczywiście nie w tamtej chwili. Nie próbował wmówić Magdzie, że nie zna tej kobiety. Że to tylko koleżanka z pracy (zresztą nie wyglądała, jak się później okazało, pracowała w księgarni). Znajoma z liceum. Turystka, która pyta o drogę. Nie, nic z tych rzeczy. On powiedział: „To kobieta, w której się zakochałem”.

Reszta wspomnień z tamtego dnia się rozmyła. Magda wróciła do pracy – nie do wiary, ale tak było! Przez kilka popołudniowych godzin wpatrywała się w kolumny cyfr, zestawienia, tabelki. O piątej wyłączyła komputer i pojechała do domu.

Radek już tam był. Czekał na nią. „Musimy porozmawiać”.

Mówił on. Ona słuchała, choć nie chciała. Kiedy skończył, przystąpiła do próby ratowania ich małżeństwa. Przecież zawsze trzeba próbować. Nawet wojny kończą się jakimiś ustaleniami, czasem możliwy jest rozejm. Choć oni wcale nie wojowali. „Dlaczego?” To było pierwsze pytanie.

Nie planował tego. Nie szukał. Nawet nie zdawał sobie sprawy z deficytów. Że tak mu brakuje… „Czego?” Ciepła. Zwyczajności. Prostoty.

Patrzyła na niego i nie rozumiała. To też się nie zdarzało, przecież Magda doskonale rozumiała wszystko. Była świetna w rachunkach i obliczeniach.

Jak się okazało, nie była świetna w zwyczajnym życiu.

Mówiła. Przemawiała – jak jej potem powiedział. „Ty przemawiasz, nie mówisz. Nie uwzględniasz rozmówcy”. I znowu te słowa, frazy, jak z jakiegoś poradnika psychologicznego. Pseudopsychologicznego raczej, gdzie powypisywano złote rady na życie, jakby człowiekowi nie wystarczał rozsądek. Ona nie uwzględniała Radka? Przecież ona wszystko dla niego robiła. I dla córki. Dla nich, dla rodziny. Mieszkanie wypucowane na błysk, dwudaniowe obiady, wyjścia do teatru, zorganizowane wakacje, wyprasowane koszule, kupione skarpetki, żeby on nie musiał o tym pamiętać, wpisane w kalendarz wszystkie imieniny, urodziny, rocznica ślubu, walentynki, wizyty u lekarzy – nie tylko jej, także ich. Magda dbała o wszystko. Panowała nad wszystkim. Oprócz tego była ładna. Naturalna blondynka. Wciąż szczupła, mimo że biologia jej nie sprzyjała, jak wszystkim kobietom w tym wieku, tej księgarce też, i to zdecydowanie bardziej, i musiała bardzo uważać na to, co je, więc uważała. Chodziła na siłownię, ćwiczyła zumbę i pilates. Prezentowała się. Mógł być z niej dumny. Nie miał żadnego powodu, by ją porzucać.

A jednak – jeden powód się znalazł. I wcale nie był lepszy od Magdy. Nic a nic. Gdyby patrzeć z zewnątrz, to Magda wygrywała z tamtą kobietą. Jeśli chodzi o zarobki, na pewno też: dobra firmowa pensja kontra najniższa krajowa w bibliotece. No i Magda była matką ich dziecka. Dzieci łączą, każdy to przyzna – nawet jeśli są dorosłe. Zatem w czym ta nowa ją wyprzedzała? Gdzie tkwił haczyk? Pytała, Radek odpowiadał: „To nie tak”.

No to, do cholery, jak?!

Wyprowadził się, po prostu – jeszcze tego samego wieczoru. Nie chciał próbować, dawać im szansy. Nawet przez chwilę, czego się później wstydziła, chciała mu zaproponować, żeby „się wyszumiał”. Akt desperacji, szczyt upokorzenia. Zresztą – jak się wyszumieć przy księgarce? To nie biuściasta hostessa, która zawróci w głowie, wyciśnie z pięćdziesięciolatka ostatnie soki żywotne, wyczyści portfel i porzuci, a on, skruszony, upokorzony, podwinie ogon i wróci do domu, gdzie już zawsze będzie pokorny i miły, na poczuciu winy i wdzięczności wobec wyrozumiałej żony.

Nie zaproponowała tego. Powiedziała tylko, że jest gotowa na dalsze rozmowy. Mimo wszystko liczyła na to, że Radek zmieni zdanie. Przemyśli sprawę i uzna, że nie można dwudziestu pięciu lat wyrzucić do kosza. „Nie wyrzucam do kosza. Bardzo ci za nie dziękuję, ale zamykam już tamten okres. Byłbym nieuczciwy wobec ciebie i siebie, gdybym tego nie zrobił”.

Wykrzyczała mu wtedy, że uczciwość polega na tym, że się nie zdradza żony.

Przeprosił, nie tłumaczył się.

Po kilku dniach przysłał mail, że chciałby się rozwieść. Nie odpowiedziała mu wtedy. Ani następnym razem. Kolejnym też nie.

Ten był czwarty. Patrzyła w ekran, czytała i mimo wszystko nie chciała w to uwierzyć. Póki łączył ich papier, wszystko było przypieczętowane. Radek chciał zerwać tę pieczęć.

Prosił, ale nie błagał. „Chcę ułożyć sprawy. Nasze i moje. Podzielić majątek. Zacząć nowe życie. Nie chcę angażować w to prawników. Nie chcę się kłócić, obrażać, ranić. Chcę, żebyśmy przeszli przez to tak, jak zawsze lubiłaś – z klasą i ze spokojem”.

Brał ją pod włos? Może. Pewnie tak. Czy miał rację, że zawsze tak było? Że ona zawsze taka była? Tak, to na pewno.

Walczyła z pokusą, żeby zmienić jego życie w piekło. Odmawiać rozmów, kontaktów, ustaleń. Nie odpowiadać na żadne pisma. Czekać, aż wystąpi o rozwód drogą formalną, i obwinić go o wszystko, żądając orzeczenia o jego winie, i kto wie, może nawet alimentów dla siebie. Układała sobie te scenki w głowie, syciła się złością, która wtedy w niej buzowała, a potem płakała.

Nie wprowadziła tego planu w życie. To by było poniżej mojej godności, mówiła sobie. Godność zawsze była dla niej ważna; ludzi poznaje się w sytuacjach kryzysowych – jak sobie wtedy radzą. Więc ona sobie poradzi, jak zawsze. Przynajmniej na zewnątrz. W środku nie szło tak gładko.

Zatem – klamka zapadła, już nie było odwrotu. Magda bardzo dbała o to, by nic z tego, co się wydarzyło w jej życiu, nie wydostało się na zewnątrz. Nikomu nic nie powiedziała. Jej przyjaciółka zajmowała się teraz chorym ojcem, tam więc skupiała swoją uwagę. Kiedy zadzwoniła córka, Magda przekierowała rozmowę na jej temat, co sprawiło, że nie była ona specjalnie długa. Tu też nie było najlepiej, ale przecież nie można się zajmować wszystkim naraz. W firmie poprosiła o pracę zdalną, w biurze miała być raz w tygodniu. Pojawiła się plotka, że ma problemy zdrowotne. Nie dementowała jej, zresztą tkwiła w niej odrobina prawdy – owszem, miała kłopoty z sercem. Z żołądkiem. To, co próbowała hamować w głowie, przeniosło się tam, gdzie jej zarządzanie się kończyło. Radka zaś poprosiła o to, żeby jej oszczędził upokorzenia i żeby to nie on obwieścił światu, że spółka Korczyńscy właśnie przestała istnieć. Chciała to zrobić sama, na swoich warunkach.

Jeszcze ich nie ustaliła, bo jak z klasą i ze spokojem powiedzieć mamie i córce, że ich zięć i ojciec ją zostawił?

Zwłaszcza że one obie były inne niż Magda.

Zupełnie inne.

*

Rosa się przeciągnęła. Nadal leżała w łóżku, choć było już po dziesiątej. W domu by to nie przeszło. Mama już kilka razy by do niej zajrzała, upewniając się, czy wszystko w porządku. Na odpowiedź, że tak, miałaby gotową całą listę argumentów za tym, że po otworzeniu oczu należy jak najszybciej oddalić się od ciepłej pościeli. Bo nie warto marnować życia. Bo jest tyle spraw do załatwienia. Bo trzeba zawsze wstawać o tej samej porze, bez względu na dzień tygodnia, ponieważ ważna jest regularność. Bo…

Mama powinna mieć na drugie imię Bo, pomyślała Rosa i się uśmiechnęła.

To, co trzeba zrobić, gdy nastanie nowy dzień, to właśnie się uśmiechnąć. Do siebie i do świata.

A potem trochę gimnastyki w łóżku. Przekręcić się na jedną stronę, na drugą, podkurczyć nogi, rozprostować, a na koniec powiedzieć: „Hej, nowy dniu, jestem na ciebie gotowa”.

– Hej, nowy dniu, jestem na ciebie gotowa – powtórzyła Rosa głośno, patrząc na swoje odbicie w lustrze.

Nadal się uśmiechała, choć…

Westchnęła. Lubiła swoje życie, zwłaszcza od momentu, gdy przyjechała do Gdańska, na studia. Po raz pierwszy poczuła się wtedy dorosła. Samodzielna. Niezależna.

No, prawie, bo przecież wciąż pozostawała na utrzymaniu rodziców. Co prawda dorabiała w kawiarni, ale to by nie wystarczyło na samodzielne funkcjonowanie. Mieszkała w wynajmowanym pokoju, w mieszkaniu, które współdzieliła z innymi dziewczynami z uczelni. A do tego…

„Po co ci takie studia?”, zapytała mama, gdy Rosa obwieściła, że zdaje na antropologię. I to do Gdańska właśnie.

Rosa też wtedy westchnęła, tylko po cichu, bo mama nie lubiła głośnego wzdychania, i powiedziała, że czytała dużo dobrych opinii o tym wydziale, a sama antropologia kulturowa jest wspaniałą nauką, ponieważ obala mity i stereotypy. Kwestionuje to, co jest powszechnie przyjmowane za pewnik, i wyjaśnia to, co nieznane i niezrozumiałe. Sprawy oczywiste natomiast zamienia w fascynujące.

Mama patrzyła na nią, słuchała, a później powiedziała: „Cóż, jak uważasz”.

Gdyby mama była szczera, to znaczy, gdyby mówiła to, co naprawdę myśli, powinna powiedzieć: „Jeśli masz zamiar zmarnować pracę i pieniądze, które z ojcem włożyliśmy w twoją edukację, i skazać się na etat w jakimś zakurzonym muzeum za śmiesznie małe pieniądze, to proszę bardzo”.

Nie powiedziała, ale to wcale nie utrudniło Rosie zrozumienia prawdziwego przekazu. Nie, żadnej burzliwej rozmowy nie było, to nie w stylu mamy. Mama załatwiała sprawy oszczędnymi słowami. „Cóż” było jednym z takich słów. I powinno być trzecim imieniem mamy, pomyślała Rosa.

Kochała ją, to oczywiste, przecież to mama, ale…

Dopiero na studiach zrozumiała, że relacja mama – córka może być złożona. Wróć – relacja mama – córka jest złożona. I to bardzo. Antropologia naprawdę się przydaje w życiu, myślała, z wypiekami na twarzy chłonąc kolejne lektury. W liceum była na kierunku ścisłym, który zupełnie nie dostarczał jej takich przeżyć. Szła przez życie jak po sznurku. Nie potrafiła wskazać momentu, gdy ten sznurek się zerwał, a ona poczuła, że powinna zmienić drogę.

To się po prostu stało, było jak impuls, który przez nią przepłynął. Nie umiałaby tego wytłumaczyć mamie, bo ta na pewno by nie zrozumiała. To się nie mieściło w języku logiki. Nawet o nią nie zahaczało.

Jeśli chodzi o Rosę i jej mamę, to przez wiele lat różnice między nimi nie były aż tak bardzo widoczne, ponieważ Rosa zawsze starała się dopasowywać do wymagań i oczekiwań rodziców. Była tak zwanym dobrym dzieckiem. Uczyła się, nie sprawiała kłopotów wychowawczych. Świadectwa z paskiem, wyczytywanie na apelach, by uścisnąć dłoń dyrektorki, nagrody książkowe. Rosa Korczyńska zawsze stawała na wysokości zadania. Mama to oczywiście doceniała i na pewno bardzo ją kochała, zresztą z wzajemnością, ale…

Pierwsza rysa pojawiła się w podstawówce, chyba w siódmej klasie. Rosa zaczęła wtedy dostrzegać, że różni się od mamy, pod wieloma względami. Na przykład jeśli idzie o styl ubierania. Mama zawsze była elegancka, dopracowana, umalowana. Nawet gdy szła do sklepu, to wcześniej tuszowała rzęsy. Rosa do pewnego momentu chodziła w plisowanych spódniczkach i mokasynach, jak uczennica z dobrej angielskiej szkoły, ale potem zapragnęła zmiany stylu. Mama się zgodziła na tę woltę, choć było widać, że nic a nic nie podobają się jej modowe wybory córki. „Rozumiem, że chcesz wyglądać tak, jak inne dziewczyny w twoim wieku”, mówiła. Rosa potakiwała, choć prawda była taka, że ona po prostu nie chciała wyglądać jak swoja matka.

Magdalena Korczyńska zaś robiła wszystko, żeby uczynić z Rosy, swojej córki, własną kopię.

Wygląd w tym nie pomagał, ponieważ fizycznie zupełnie nie przypominały matki i córki. Magda była naturalną blondynką. Wprawne antropologiczne oko nie miałoby żadnego problemu, żeby od razu uznać ją za Słowiankę. Jasna cera, niebieskie oczy, włosy w kolorze dojrzałego zboża.

Rosa zaś miała rudawe włosy, lekko oliwkową karnację, w słonecznej porze wiele drobnych piegów i zielonkawe oczy. „W kolorze agatu mszystego”, powiedziała jej kiedyś babcia.

Babcia…

Rosa się zamyśliła. Babcia była postacią odległą. Widywały się nieczęsto, ponieważ ona i rodzice mieszkali w Warszawie, a babcia – na Dolnym Śląsku, pod czeską granicą. Daleko, podróż była wyprawą, a tu ciągle obowiązki, praca, nauka, jeśli wakacje, to zaplanowane przez mamę (jak wszystko zresztą) i nie udawało się w ten napięty harmonogram zbyt często wciskać spotkań z babcią.

Zresztą mama nie miała potrzeby, by się z babcią widywać. To też Rosa zrozumiała dopiero w wieku nastoletnim. Na początku jest tak, że dziecku się wydaje, że to, co w jego rodzinie, to jest jakaś uniwersalna prawda o świecie. Skoro ono tak ma, to znaczy, że tak powinno być, że tak mają wszystkie rodziny. Z czasem przychodzą odkrycia i zdziwienia, że inni mają inaczej. Według mamy tamto inaczej było gorsze, a Rosa ma najlepiej. I tego powinna się trzymać.

Rosa chętnie trzymałaby się też babci, gdyby mogła. Widywała ją kilka razy w roku, po kilka dni, głównie podczas świąt. Prawie zawsze to babcia przyjeżdżała do nich, Rosa odwiedzała ją rzadko.

Zawsze wtedy było tak, jakby się spotkały dwa różne światy.

Choć… Dopiero niedawno Rosa poczuła, że chyba źle ustawiła granice tych światów. Przez cały czas, idąc za głosem mamy, myślała, że one bardzo się różnią od babci. Tymczasem prawda brzmiała tak: to mama była inna od babci, czyli swojej matki. Rosa zaś miała z babcią całkiem dużo wspólnego. Przede wszystkim – wygląd. Babcia Rosy miała skórę zawsze jakby muśniętą słońcem. Zielonkawe oczy. Rudo błyszczące włosy.

Zupełnie tak, jakby podobieństwo ujawniało się w tej rodzinie co drugie pokolenie.

Zresztą nie tylko o fizyczność chodziło.

Rosa nie nawiązała bliższej relacji z babcią, bo do tego potrzeba czasu i powtarzania spotkań, ale czuła z nią niewytłumaczalną więź – gdy tylko pozwoliła sobie czuć, co również nie było oczywiste, bo w domu Korczyńskich należało się przede wszystkim zachowywać, a nie dawać prowadzić emocjom.

Raz, jeden jedyny raz w życiu Rosa była na wakacjach u babci. Dawno temu, w drugiej, może trzeciej klasie szkoły podstawowej. Mama coś zaplanowała, jak zawsze, jakiś zagraniczny wyjazd, ale dwa dni przed nim się okazało, że paszport Rosy jest nieważny. Koniec, sprawa przegrana. Nawet Magdalena Korczyńska nic nie mogła na to poradzić. Cóż było robić? Zapadła decyzja, że Rosa pojedzie na Dolny Śląsk.

Podeszła do biurka i sięgnęła po stojącą na nim drewnianą skrzynkę – szkatułkę. Ozdobiła ją własnoręcznie, malując na niej kwiaty. W środku zaś trzymała różności, które zabrała z domu. Dokładała do nich przedmioty, które przywoziła z odwiedzanych miejsc i wyjazdów. Nic kupionego, same znaleziska, na przykład kamyki, ładne kawałki drewna, muszelkę, szyszkę.

Z warszawskiego mieszkania zabrała klucz do drzwi, który był już bezużyteczny, bo mama wymieniła zamek, ale dla Rosy to był symbol jej samodzielności, ponieważ nosiła ten klucz w plecaku i wracając do domu, przygryzała wargę z emocji, bo nigdy nie wiedziała, czy uda się jej wygrać z zacinającym się zamkiem. Leżały tu też jej pierwsze małe kolczyki w kształcie żółwia, dwie szklane kulki z zatopionymi w środku ładnymi drobinkami, pocztówka z Hiszpanii, którą pokochała od pierwszego wyjazdu, stara tarcza szkolna.

I zdjęcie.

Rosa podniosła drewnianą pokrywę. Na jej spodzie była przymocowana szeroka guma, za którą można było umieścić dokumenty czy papiery. To tam włożyła tę fotografię.

Delikatnie wysunęła zdjęcie i zaczęła się mu przyglądać. Znała je bardzo dobrze, przecież towarzyszyło jej od kilkunastu lat, a jednak zawsze, gdy brała je do ręki, miała wrażenie, że dostrzega w nim coś nowego.

Teraz też tak było.

Fotografia była niepozowana, Rosa nawet nie zauważyła, że ktoś zrobił im zdjęcie. Później pomyślała, że to musiała być sąsiadka, która odwiedzała babcię. Ostatniego dnia, tuż przed wyjazdem Rosy, również się zjawiła.

Stały we dwie na ganku. Drewniane belki oplatał winobluszcz, do poręczy dorastały wybujałe żółte kwiaty. Rosa pamiętała, że były prawie jej wysokości.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 2

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 3

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej